Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Dominikański miesięcznik z 40-letnią tradycją. Pomaga w poszukiwaniu i pogłębianiu życia duchowego. Porusza na łamach problemy współczesności a perspektywę religijną poszerza o tematykę psychologiczną, społeczną i kulturalną.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 168
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Wstępniak
•••
Roman Bielecki OP
jak każdy wierzący człowiek mam swoje marzenia o Kościele. Nie są to marzenia bardzo wygórowane, bo przecież wiem, że nie żyjemy w świecie idealnym. Kiedy jednak na światło dzienne wychodzą kolejne skandale z udziałem duchowieństwa i rośnie fala społecznej frustracji z powodu zachowania kogoś, kogo uważało się za moralny punkt odniesienia, marzenia nabierają konkretnych kształtów.
Chciałbym, żeby Kościół nie bał się krytyki, zwłaszcza jeśli stoi za nią troska o wspólnotę, do której się należy.
Chciałbym, żeby Kościół bardziej słuchał świeckich, bo przecież Duch, jak uczy Ewangelia, tchnie, kędy chce, a Jego łaska nie jest zarezerwowana tylko dla księży.
Chciałbym, żeby ludzie Kościoła odważnie głosili prawdy niepopularne, bo mądrość krzyża jest i będzie dla jednych zgorszeniem, a dla drugich głupstwem.
Chciałbym, żeby Kościół nie bał się przyznawać do błędów, bo jak pisał św. Paweł w Drugim Liście do Koryntian – moc w słabości się doskonali. A to znaczy tyle, że piętnowanie zła nie jest, jak się nam często wydaje, atakiem na Kościół, podobnie jak jego ukrywanie nie działa na korzyść wspólnoty.
Chciałbym w końcu, żeby Kościół jak najczęściej pokazywał swoją ludzką twarz – w kancelarii parafialnej, na ambonie czy w relacjach między kapłanami a wiernymi. Żeby widział potrzebujących i zepchniętych na margines życia, bo miłosierdzie, o którym tyle mówimy, i które tak cenimy, to przecież działanie, a nie piękne słowa.
I choć wiem, że mój Kościół, w którym jestem i który kocham, nie jest doskonały, a niejednokrotnie jest nawet bardzo grzeszny, to jednak jest to Kościół Jezusa Chrystusa, który oddał za nas życie na krzyżu. I właśnie dlatego wszystkich, którzy są zgorszeni, oburzeni, zniechęceni, którzy mówią, że chcą odejść z Kościoła, proszę słowami jednego z naszych autorów: Nie spieszcie się. Poczekajcie.
Roman Bielecki OP – ur. 1977, dominikanin, absolwent prawa KUL oraz teologii PAT, redaktor naczelny miesięcznika "W drodze", mieszka w Poznaniu.
Drodzy Czytelnicy,
Rozmowa w drodze
KTO ZNA PRAWDĘ?
Zgorszeni Kościołem
WSZYSTKO BARDZIEJ INTYMNIEJE
NIE SPIESZ SIĘ. POCZEKAJ
CHRZEŚCIJAŃSKIE WYSPY
NA TAKI KOŚCIÓŁ NAS SKAZALI
NA MOJE SZCZĘŚCIE
RELIGIJNE ZOBOJĘTNIENIE
Reportaż
ŻEBY PAPIEŻOWI NIE BYŁO SMUTNO
Co robimy podczas mszy świętej?
NIEDZIELNY BABYSITTER
Pytania w drodze
DZIEŃ ŚWIĘTY ŚWIĘCIĆ
Orientacje
NIEZAGOJENI
NA OSTRZU NOŻA
Dominikanie na niedziele
WIELKOŚĆ CZŁOWIEKA
DYPTYK
ŚMIERĆ MOŻE BYĆ GROŹNA
UWOLNIĆ OD DŁUGÓW GRZECHÓW
WIECZNE SZCZĘŚCIE
Felietony
MAŁA SPRAWA
KRÓL JEST NAGI
PIĘKNO PUSTYCH SEMINARIÓW
SYNOD
CIEMNA STRONA KSIĘŻYCA
Rozmowa w drodze
•••
Z KATE BROWN, profesor historii na Wydziale Nauki, Technologii i Socjologii Massachusetts Institute of Technology, rozmawia Agata Kasprolewicz
FOT. KADR Z SERIALU CZARNOBYL, MATERIAŁY PRASOWE HBO
"Czarnobyl. Instrukcje przetrwania"to niezwykle skrupulatny opis katastrofy elektrowni jądrowej, do której doszło wiosną 1986 roku. Profesor Kate Brown mierzy skalę tragedii za pomocą danych i liczb. To karkołomne zadanie, bo po katastrofie w Czarnobylu liczby stanowiły narzędzie politycznej mistyfikacji. Autorka była gościem tegorocznego Big Book Festivalu, nad którym patronat miał także miesięcznik „W drodze”.
Agata Kasprolewicz: 54 – to oficjalna liczba ofiar katastrofy w Czarnobylu oszacowana przez Organizację Narodów Zjednoczonych. W jakim stopniu ta liczba odzwierciedla to, co się wydarzyło w kwietniu 1986 roku w Związku Radzieckim?
prof. Kate Brown: Ta liczba w ogóle nie oddaje skali tragedii, do której doszło w Czarnobylu. Dane przedstawione przez ONZ uwzględniają tylko zgony, które nastąpiły bezpośrednio po wybuchu reaktora – strażaków, pracowników elektrowni oraz kilkanaściorga dzieci, które zmarły w kolejnych latach na raka tarczycy. Wystarczy wybrać się na południową Białoruś czy północną Ukrainę i zapytać mieszkańców tamtych terenów, co myślą o oficjalnych wyliczeniach ONZ, by zobaczyć, jakie zdziwienie i dezorientacja malują się na ich twarzach. Według szacunków ukraińskich władz w wyniku katastrofy w Czarnobylu zmarło 150 tysięcy ludzi. Państwo wypłaca odszkodowania 35 tysiącom osób, które utraciły bliskich na skutek tej tragedii. A przecież i te liczby w minimalnym stopniu opisują skalę tego, co się stało w 1986 roku. Nadal nie udało mi się ustalić dokładnych danych z Białorusi i Rosji, a tam promieniowanie było jeszcze silniejsze. Jednym z powodów, dla których napisałam książkę Czarnobyl. Instrukcje przetrwania, była próba obalenia podawanej przez ONZ liczby 54.
Dlaczego liczby są tak ważne?
Tragedię na skalę Czarnobyla jesteśmy w stanie zrozumieć tylko za pomocą liczb. Liczby stają się stenogramem ludzkich doświadczeń, takich jak drżenie ze strachu przez całą noc, bo twoje dziecko wymiotuje, a ty nie wiesz dlaczego. Przesiadywanie w poczekalni szpitala i niekończące się rozmowy z innymi rodzicami, kiedy mijają dni, a ty nie masz żadnych informacji. Myślę, że tylko używając liczb, możemy rozmawiać o wielkich katastrofach, tylko one pozwalają w pełni je opisać.
To ryzykowne założenie, biorąc pod uwagę, że liczby od samego początku były zakłamywane i manipulowane przez radzieckie władze.
Po katastrofie w elektrowni Czarnobyl bardzo szybko przestał być sowieckim problemem. Radioaktywne zanieczyszczenia rozniosły się po różnych częściach świata, przekraczając granice państw i czyniąc z radzieckiej katastrofy nuklearnej globalne zjawisko, wydarzenie o międzynarodowym zasięgu i politycznym znaczeniu. Jako pierwsi alarm wszczęli Szwedzi, kiedy pracownicy elektrowni atomowej w Forsmarku przyszli na poranną zmianę i urządzenie monitorujące poziom promieniowania wykryło radioaktywny pył na ich ubraniach. Najpierw sądzono, że doszło do awarii, dopiero po gruntownych testach okazało się, że radioaktywna chmura przywędrowała z miejsca oddalonego o 1100 kilometrów – z Czarnobyla. To jedno z wydarzeń, które zmusiło radzieckie władze do poinformowania świata o katastrofie. Potem wiatr zmienił kierunek i urzędnicy w Moskwie zdali sobie sprawę, że gęste chmury, z których miał spaść radioaktywny deszcz, nadciągają nad duże rosyjskie miasta – Jarosław, Woroneż i Moskwę. Poprosili wtedy pilotów, by przegonili chmury nad południową Białoruś. Tę decyzję radzieckich władz można racjonalnie wytłumaczyć. Na terenach wiejskich mieszkało mniej ludzi. Cel zminimalizowania liczby ofiar został więc osiągnięty. Problem w tym, że nikt nie ostrzegł mieszkańców Białorusi, że za chwilę nadciągnie nad ich domy radioaktywna chmura, z której spadnie skażony deszcz. Myślę, że gdyby w tamtym czasie władze się do tego przyznały, rozpad Związku Radzieckiego zacząłby się wcześniej. Świat dowiedziałby się bowiem, że sowieckie władze nie tylko nie są już w stanie chronić swoich ludzi, co stanowiło trzon radzieckiej ideologii, lecz rozmyślnie narażają ich na śmierć.
Historię wielkiej politycznej mistyfikacji i cynicznej gry sowieckich władz, której ofiarą padali niewinni ludzie, splata pani z opowieściami o heroicznym wręcz poświęceniu, imponującej ludzkiej solidarności. Czarnobyl ujawnia sprzeczności radzieckiej rzeczywistości u schyłku zimnej wojny?
Kiedy mówimy o kłamstwach, musimy też pamiętać o ludziach, którzy szukali prawdy i robili wszystko, co w ich mocy, by zrozumieć, co tak naprawdę się wydarzyło 26 kwietnia 1986 roku w elektrowni atomowej w Czarnobylu. Jednym z wielu przykładów jest historia Aleksandra Kumowa, którego dom znajdował się około 200 kilometrów od Czarnobyla. Prowincja, w której mieszkał Kumow, została określona mianem „bezpiecznej”, ale on nie chciał wierzyć władzom. Postanowił więc zrobić test mleka i ku swojemu przerażeniu ujrzał bardzo wysoki poziom radioaktywności. Pojechał do Kijowa, pukał od drzwi do drzwi, ale nikt nie chciał go słuchać. Zapakował w końcu siedem ton mleka do ciężarówki, kazał jechać kierowcy do Kijowa i poprosił go, by przekazał na miejscu wiadomość od niego o następującej treści: Teraz wy sprawdźcie to mleko i udowodnijcie mi, że się mylę.
Dopiero wtedy władze zrozumiały swój błąd i zmieniły regulacje dotyczące skażonej prowincji. W czasie zbierania materiału usłyszałam mnóstwo takich historii, spotkałam wielu odważnych ludzi. I to właśnie im, zwykłym bohaterom, którzy ryzykowali swoje zdrowie i karierę, dedykuję tę książkę.
Pisze pani też o sowieckich lekarzach. O ich niezwykłych zdolnościach i oddaniu. To znów może być spore zaskoczenie dla czytelnika z Zachodu.
Zwykle przypisujemy Sowietom brak kompetencji. Wydaje się nam, że wyłącznie kłamali i nie mieli pojęcia, co robią. Tak jak pokazuje to serial Czarnobyl. Ale ja, pisząc moją książkę, trafiłam na opowieści, które przeczą tym stereotypom. Ponieważ w historii Związku Radzieckiego często powtarzały się wypadki nuklearne, lekarze mieli ogromne doświadczenie z pacjentami ciepiącymi na chorobę popromienną. Ze względu na to, że władze nigdy nie ufały lekarzom i nie mówiły im prawdy na temat poziomu napromieniowania, lekarze nauczyli się oceniać skalę radioaktywności na podstawie badania krwi czy przeglądu zębów. Kiedy doszło do katastrofy w Czarnobylu i o tym tragicznym wydarzeniu dowiedział się cały świat, do Związku Radzieckiego przybył amerykański doktor Robert Gale. Przywiózł ze sobą nietestowany wcześniej lek, który zaczął podawać swoim sowieckim pacjentom. Spośród dziewiętnastu, którymi się opiekował, przeżył tylko jeden. Los pacjentów radzieckiej lekarki Angeliny Guskovej był znacznie szczęśliwszy. Mimo to doktor Gale występował przed kamerami zachodnich dziennikarzy i kreowany był na wielkiego bohatera walki z chorobą popromienną.
Jak to możliwe, że sowieckie władze, tak przewrażliwione na własnym punkcie, strzegące prawdy na temat katastrofy w Czarnobylu, tak dużym zaufaniem obdarzyły amerykańskiego lekarza? Czy to nie paradoks?
To wielki paradoks, a także krytyczny moment w historii Związku Radzieckiego, kiedy sowieccy przywódcy uznali wyższość Zachodu. Uwierzyli, że zachodni lekarze mają magiczny lek, który uzdrowi strażaków umierających po gaszeniu pożaru reaktora w Czarnobylu. Postawienie doktora Gale’a na podium było przejawem utraty wiary w radziecką potęgę i zwiastunem końca Związku Sowieckiego.
Radzieckie władze gotowe były postawić amerykańskiego lekarza przed kamerami, ale nie chciały powiedzieć światu prawdy o katastrofie w Czarnobylu? Trudno pojąć ich logikę.
Myślę, że Moskwa do pewnego stopnia wykorzystywała do swoich celów obecność doktora Gale’a. Władze komunistyczne wiedziały, że nikt na Zachodzie nie uwierzy radzieckiemu lekarzowi. Natomiast autorytet Gale’a z uwagi na jego pochodzenie był niepodważalny. Dlaczego amerykański naukowiec miałby kłamać na temat katastrofy w Związku Radzieckim? Rosjanie pozwolili mu działać, ale kontrolowali jego wiedzę. Wpuścili go tylko do jednego szpitala – nr 6 w Moskwie. Amerykański lekarz przekazywał światowym mediom, że wskutek katastrofy w szpitalu tym przebywa około 200 pacjentów i wielu z nich ma szansę wyzdrowieć. Gale nie miał pojęcia o tym, co się działo w kilkunastu innych szpitalach. Pacjentów było znacznie więcej niż liczba, o której wiedział Gale. Według moich szacunków tuż po katastrofie było ich 40 tysięcy. Pacjentami byli nie tylko strażacy i pracownicy elektrowni, ale także dzieci i kobiety w ciąży. O tym nikt nie mówił.
Czarnobyl to historia o ostrym konflikcie między polityką i nauką. Trzydzieści lat po katastrofie jest nadal aktualna?
Ten konflikt trwa obecnie w moim kraju. Prezydent Donald Trump kazał wykreślić termin „zmiany klimatyczne” z oficjalnych dokumentów, mimo że naukowcy jednogłośnie ostrzegają przed zgubnym wpływem działalności człowieka na kondycję naszej planety. W dzisiejszym świecie, opartym na wysokiej technologii, naukowcy stali się współczesnymi kapłanami. To oni mają narzędzia pozwalające odczytać znaki na niebie i na ziemi, tak jak kiedyś robili to szamani, rabini i księża. Dziś wielu polityków obawia się, że naukowcy ograniczają ich władzę. Taka sama obawa była wśród radzieckich elit po katastrofie w Czarnobylu. Sądzę, że konflikt między politykami i naukowcami wyrasta ze sporu o prawdę – gdzie leży prawda, kto ma prawo decydować o tym, co jest prawdą. Czy mogą istnieć dwa przeciwstawne poglądy i czy oba mogą być prawdą?
Żyjemy w czasach ogromnej dezinformacji i fake newsów. Prawdę bardzo łatwo zmanipulować.
Dokładnie tak, jak było w Czarnobylu! To, co dla jednych było prawdą, drudzy nazywali fake newsem. W latach 60. fala protestów, która przeszła przez Stany Zjednoczone i część Europy, zachwiała zaufaniem ludzi do polityków. Katastrofa w Czarnobylu sprawiła, że zaczęliśmy wątpić także w autorytet naukowców. I tak znaleźliśmy się w centrum planetarnego kryzysu, przyszło nam żyć w epoce antropocenu, kiedy człowiek stał się destrukcyjną siłą geologiczną. To w dużej mierze nasza wina, bo nie potrafimy przestać konsumować. Poza tym nie mieliśmy alternatywy, bo taki kierunek rozwoju został wyznaczony przez liderów świata nauki i technologii. Nadszedł czas, kiedy nie możemy już polegać całkowicie na naukowcach i musimy zacząć działać na własną rękę, szukając prawdy i rozwiązań dla kryzysu klimatycznego, w którym się znaleźliśmy. Władze Związku Radzieckiego dopiero trzy lata po katastrofie w Czarnobylu opublikowały mapy wskazujące najbardziej radioaktywne miejsca. Mieszkańcy najmocniej skażonych promieniowaniem terenów nie wpadli wtedy w panikę, lecz wspólnie opracowali sposoby przetrwania – zmienili dietę, rolnictwo, cały ekosystem. Ci ludzie znali środowisko, w którym żyli, znacznie lepiej od naukowców, którzy wpadali na chwilę z krótką oficjalną wizytą. To jedna z najważniejszych lekcji, które powinniśmy wynieść z Czarnobyla – ludzie są w stanie przyjąć, przyswoić i zrozumieć nawet najbardziej złożone problemy. Rozwiązań powinniśmy szukać wspólnie. Jeśli władze będą ufać swoim obywatelom, wtedy oni zaczną wierzyć politykom.
Odrobiliśmy tę lekcję?
Niestety nie. Kiedy osiem lat temu wydarzyła się katastrofa elektrowni atomowej w Fukushimie, powtórzono wszystkie błędy z Czarnobyla. Japońskie władze przez dwa miesiące nie powiedziały światu, że trzy nuklearne reaktory się roztopiły. A my krytykowaliśmy Sowietów, że milczeli przez trzy pierwsze dni? Tak jak w przypadku Czarnobyla Japończycy wiedzieli, że projekt ich elektrowni jest wadliwy, ale woleli to zignorować, bo naprawa byłaby zbyt kosztowna. Teraz, kilka lat po katastrofie, władze nadal nie chcą łączyć epidemii zachorowań na raka tarczycy wśród dzieci w Fukushimie z promieniowaniem.
Czy to nie dziwne, że tak mało się nauczyliśmy?
To bardzo dziwne. Po katastrofie w Czarnobylu pozostała niewielka spuścizna. Wiedza, którą zdobyli radzieccy naukowcy, i badania, które były często okupione ogromnym cierpieniem, zostały zapomniane i trafiły na śmietnik historii. Kiedy Związek Sowiecki chylił się ku upadkowi, panowało przeświadczenie, że wszystko, co zostało stworzone w radzieckim systemie, było złe – polityka, gospodarka, a także nauka i medycyna. Radzieckim ustaleniom naukowym na temat katastrofy w Czarnobylu nie poświęcono chwili refleksji, zostały natychmiast odrzucone. A to wielka strata dla nas wszystkich.
Kate Brown – ur. 1950, profesor historii na Wydziale Nauki, Technologii i Socjologii Massachusetts Institute of Technology. Publicystka "American Historical Review", "Harper?s Magazine", "The Times Literary Supplement". Autorka książek wydanych m.in. w języku polskim: "Kresy. Biografia krainy, której nie ma"; "Czarnobyl. Instrukcje przetrwania" oraz "Plutopia. Atomowe miasta i nieznane katastrofy nuklearne".
Zgorszeni Kościołem
•••
Z ADRIANEM GALBASEM SAC, prowincjałem zakonu palotynów, rozmawia Katarzyna Kolska
FOT. JUAN GOMEZ / UNSPLASH.COM
Katarzyna Kolska: Od czego zaczyna się kryzys wiary?
Adrian Galbas SAC: Nie ma jednej odpowiedzi… Tyle kryzysów, ilu ludzi. Pewne jest to, że żeby był kryzys wiary, musi być wiara. Im głębsza wiara, tym większy kryzys…
Straszne.
Dlaczego? Nie trzeba myśleć, że kryzys jest czymś złym. Albo że jest jakimś nieszczęściem. Jeśli jest dobrze przeżyty, to prowadzi do wiary głębszej, bardziej żywej. Katechizm mówi, że wiara to przylgnięcie do Boga, wobec tego kryzys może się skończyć tym, że to przylgnięcie będzie ściślejsze, że – paradoksalnie – będziemy bliżej Pana Boga. Tak jak w małżeńskim kryzysie – jeśli małżonkowie dobrze go przeżyją, to zwykle bardziej się kochają. A ksiądz, jeśli dobrze przeżyje swój kapłański kryzys, to jest gorliwszym i bardziej odpornym księdzem.
Każdego to dotyka albo dotknie?
Może są takie nadzwyczajne historie, że człowiek przejdzie przez życie wiary bez kryzysu, ale zdaje mi się, że regułą jest raczej życie z kryzysem niż bez niego. Ja mogę powiedzieć, że miałem już kilka, jeśli nie kryzysów, to na pewno wstrząsów na mojej drodze wiary. Nie wiem, ile Pan Bóg mi ich jeszcze przygotuje.
A co to jest właściwie kryzys wiary?
Kryzys, czyli przesilenie. Coś, co dotychczas szło, przestaje iść, coś, do dotychczas wystarczało, przestaje wystarczać. Wiara ma dwa wymiary. Pierwszy dotyczy głowy: przyjmuję za prawdę słowo, które mi daje Pan Bóg. W tym wypadku kryzys oznaczałby, że narastają we mnie wątpliwości, czy to Słowo jest prawdą. I czasami ludzie tak mówią: Jak to możliwe, że Maryja urodziła Jezusa i pozostała dziewicą? Jak to możliwe, że u Pana Boga jeden równa się trzy? Jak to możliwe, że Chrystus jest jednocześnie Bogiem i człowiekiem? Głowa mówi: Mnie się to nie zgadza. I to jest, powiedziałbym, łagodniejsza postać kryzysu, którą można pokonać dzięki głębszemu poznaniu prawd wiary, a ostatecznie zgodzeniu się z tym, że w wierze nie musimy i nie możemy wszystkiego zrozumieć.
Ale jest też drugi wymiar wiary, dotyczący serca. Pierwszy był wierzeniem w Boga, drugi jest powierzeniem się Bogu. To o wiele trudniejsze. Przyklejam się do Pana Boga. Ufam Mu. I w tym wypadku kryzys dotyczy właśnie tego zaufania. Tu powstaje brak, jakaś pustka. Bóg nie jest już dla mnie Kimś bliskim. Nie jestem pewien, czy mogę powierzyć Mu swoje życie. Czy mogę zaufać?
Bo milczy, kiedy ja Go potrzebuję?
Bo tyle mi się nie zgadza. Bo słyszę, że jest miłością, a wokół tyle niemiłości, bo ponoć On jest porządkiem, a wokół tyle bałaganu, bo jest szczęściem, a tu tyle nieszczęścia, bo tylu ludzi, którzy – jak się wydaje – bardzo się z Nim związali, żyje w sposób, który nie tylko mnie nie zachęca, ale mnie gorszy. Dużo tego „bo”…
Czy na taki kryzys można się jakoś zaszczepić?
Hmm… stuprocentowo chyba nie! Trzeba czuwać i umacniać swoją wiarę. To nasze zadanie i obowiązek. Bo czasem kryzys wiary możemy mieć na własne życzenie.
Co ksiądz ma na myśli?
Może się tak stać, kiedy prowadzimy życie, które nie służy wzmocnieniu wiary. Czyli mało się modlimy, nie korzystamy z sakramentów, nie czytamy słowa Bożego. Sami ładujemy się w jakieś duchowe tarapaty, tkwimy w grzechu… To nierzadkie sytuacje. Ale może być też tak, że kryzys jest jakimś pomysłem Pana Boga.
Bóg mówi do nas: Sprawdzam cię?
Sprawdzam, albo: Chciałbym bardziej, chciałbym więcej, chciałbym, żeby twoje przylgnięcie do Mnie było intensywniejsze. Do apostołów Jezus powiedział: Przeprawcie się na drugą stronę jeziora. A potem rozpętała się burza. Trochę sam ich wprowadził w tę sytuację. Albo historia Abrahama, którego nazywamy ojcem w wierze. Od czego się zaczyna jego przygoda z wiarą? Dwunasty rozdział Księgi Rodzaju mówi, że gdy miał 75 lat, stabilne życie, które przeżył dość dobrze (rzecz jasna nie idealnie, ale kto jest idealny?), słyszy od Boga: Exit – wyjdź z twojej ziemi rodzinnej, z domu twojego ojca i idź do kraju, który ci wskażę. To jest absurdalna propozycja. Zostaw to, co masz, zostaw to, co widzialne, co konkretne, co twoje i idź do kraju, który ci wskażę. Ale nie wskazuje, co to za kraj. Jakiś kraj. Mało tego: człowiekowi, który nie doczekał się nawet jednego syna z żoną Sarą, Bóg obiecuje, że będzie ojcem wielkiego narodu. To wszystko jest nienormalne, a nawet szydercze. Gdyby Abram (bo właściwie tak się wtedy nazywał) zaczął to analizować z punktu widzenia swoich potrzeb życiowych, swojego komfortu i czystej logiki, to nigdzie by się nie ruszył. A ten tekst mówi: Wyszedł tak, jak mu Bóg powiedział. I to jest właśnie sytuacja, o której rozmawiamy, w której Pan Bóg nas prowokuje. My, w swoim życiu wiary (i w ogóle w życiu) mamy już wszytko poukładane, a Pan Bóg nagle mówi: Exit – wyjdź z tego, zostaw to, Ja chcę czegoś więcej. Decyzja oczywiście należy do nas – pójdziemy, czy nie. Gdyby Abraham nie odpowiedział na Bożą propozycję, nie byłby ojcem wiary…
Dopada nas kryzys i co?
Po pierwsze – nie panikować. Po drugie mądra rada św. Ignacego (zresztą nie tylko jego), który mówił: Agere contra, czyli działaj naprzeciw. Podobno, kiedy ktoś przychodził do niego i mówił, że nie czuje smaku modlitwy, św. Ignacy pytał: A ile ty się modlisz? Pół godziny! To módl się godzinę. Ktoś się żalił: Nie czuję smaku Eucharystii w niedzielę. Ignacy radził: To idź na Eucharystię jeszcze w środę. To jest trochę na opak naszej naturze. Bo gdy nie odczuwam radości z modlitwy, szybko pojawia się pokusa, by modlitwę skrócić, albo w ogóle przestać się modlić, a tu jest dokładnie na odwrót: módl się więcej.
Po trzecie nie odpowiadać samemu sobie na swoje pytania. Pan Jezus mówi: Jeśli ślepy prowadzi ślepego, to obaj upadną. A kiedy przeżywamy kryzys wiary, to jesteśmy w jakiejś ciemności. Jesteśmy ślepi. I jeśli wtedy sami sobie zaczynamy odpowiadać na swoje pytania, jeżeli sami rozstrzygamy własne wątpliwości, albo jeśli korzystamy z wątpliwej mądrości kogoś, kto jest tak samo ślepy jak my, to bardzo szybko wpadniemy do jeszcze głębszej dziury. Ciemność wokół nas i w nas będzie gęstniała.
Ale kryzysy dotykają największych, tych, których czcimy dziś jako świętych. Wystarczy wspomnieć o Matce Teresie, która latami przeżywała ciemność, nie doświadczając obecności Boga.
Kiedy byłem klerykiem w seminarium, przyjechała do nas Matka Teresa. Pamiętam to do dzisiaj. To było nabożeństwo różańcowe w październiku. Ona patrzyła na Najświętszy Sakrament, a myśmy patrzyli na nią. Byliśmy pewni, że ta kobieta widzi Pana Jezusa, tak jak my widzimy ją. Twarzą w twarz. Kiedy zmarła, ukazały się jej listy, w których opisywała stan swojej duszy. Ciemność, ciemność i tylko ciemność przez pół wieku. Więc także wtedy, podczas nabożeństwa różańcowego w naszym seminarium była w wewnętrznej ciemności. A z niej promieniowało światło, które myśmy widzieli…
Wspomnieliśmy już o Abrahamie. Ruszył za Bogiem, odpowiedział na to „exit” i jakiś czas potem Sara urodziła mu obiecanego syna Izaaka, i co się dzieje? Bóg, niczym snajper, precyzyjnie celuje w serce Abrahama i mówi: Weź swojego syna jedynego, którego miłujesz, Izaaka, i go zabij. Złóż go w ofierze. To zdanie jest straszne. Weź twojego syna jedynego – Bóg przypomina Abrahamowi, że on nie ma stu synów. Izaak jest jego jedynym, wyczekanym dzieckiem, synem umiłowanym. I on ma go ofiarować Bogu! Co to ma być? To są jakieś kpiny z człowieka? Nie! Ta historia jest dla nas. Jest pouczeniem i pocieszeniem na godzinę naszej ciemności. Czego się chwycić, gdy będzie się wydawało, że życie wiary jest jednym wielkim absurdem, że jesteśmy jakby piłeczką w dłoniach zimnego Boga, który po prostu bawi się naszym życiem. Ta historia mówi: Spróbuj wtedy zrobić to, co Abraham, spróbuj zrobić to, co Matka Teresa i tylu innych. Zaufaj, pomimo ciemności. Być może to będzie pierwszy moment czystej wiary w twoim życiu. Abraham otrzymał syna. Teresa została uznana za świętą.
A co taki kryzys robi z nami?
No właśnie wydojrzala! Abram stał się Abrahamem. To nie jest tylko jedna sylaba więcej, to jest wszystko więcej. „Abram”, to ten, kto kocha swego ojca (tak by można przetłumaczyć to imię), a więc syn. Syn kocha ojca. „Abraham”, to ten, który jest ojcem. Co się więc z nim stało? Wydojrzalał! Dzięki temu, że przeszedł przez te wszystkie kryzysy, stał się innym człowiekiem. Głębszym, bardziej godnym zaufania, kimś, kto może być ojcem, kto może innych prowadzić, dać innym życie. Gdyby sobie odpuścił, to pewnie umarłby w spokoju, i niewiele byśmy dzisiaj o nim wiedzieli.
To o nim. A o nas? Co się z nami dzieje?
To samo. Po dobrym przejściu kryzysu życie wiary jest dużo bardziej stabilne, dużo bardziej głębokie i dużo bardziej pasjonujące. Decyzje dotyczące wiary wynikają bardziej z wnętrza, a mniej z tego, co się dzieje wokół. To drugie oczywiście też jest ważne, ale nie rozstrzygające.
Jak długo taki kryzys może trwać?
Pan Bóg w swojej mądrości nie pozwala nas kusić ponad nasze siły. Skoro Chrystus mówi w Ewangelii, żebyśmy nie wkładali innym ciężarów nie do uniesienia, to z pewnością Bóg nie wkłada ich nam. Nie daje niczego, co byłoby ponad nasze siły, zarówno jeżeli chodzi o ciężar, jak i czas noszenia tego ciężaru, aż będziemy zdolni powiedzieć, już nie cytując św. Faustyny, ale tak od siebie: Jezu, ufam Tobie. Albo jak św. Tomasz, który też przecież doświadczył ogromnego kryzysu wiary: Pan mój i Bóg mój.
Ale wiemy, że nie każdy kryzys kończy się tak owocnie. Niektórzy porzucą wiarę.
Zawsze jest jednak nadzieja, że te słowa: Pan mój i Bóg mój – powiedzą w chwili śmierci, gdy zobaczą Go twarzą w twarz. Nasz nieżyjący już dziś wykładowca teologii dogmatycznej mówił: Nie módlcie się tak bardzo za zmarłych, tylko za umierających, zwłaszcza jeśli ten umierający był niewierzący albo miał kłopoty z wiarą. Bardzo to pamiętam i ta intencja: za umierających, jest jedną z najbardziej stałych w moich codziennych modlitwach.
Jakie są drogi powrotu z kryzysu?
Przede wszystkim nie należy tego lekceważyć ani banalizować. Powinna się pojawić refleksja nad tym, co się dzieje i dlaczego tak się stało – czy to jest moje zaniedbanie, czy raczej nie? Czy to bardziej moja wina, czy to bardziej Boża propozycja?
Musi mi też zwyczajnie zależeć na tym, by coś z tą sytuacją zrobić. Bo jeśli wiara jest mi czymś obojętnym, to taki kryzys skończy się albo całkowitym odejściem od wiary, albo spowoduje, że wiara stanie się jedynie religijnością. No, trochę będę praktykował, ale za tą praktyką nie będzie nic głębszego. Taka wielkanocna wydmuszka, kolorowa i bogata na zewnątrz, ale pusta w środku.
Czy jako ludzie wierzący mamy obowiązek zająć się człowiekiem, który przeżywa kryzys wiary?
Jako ludzie wierzący mamy obowiązek zająć się człowiekiem w potrzebie. A kryzys wiary jest na pewno jego wielką duchową potrzebą i nie wolno udawać, że tego nie widzimy, albo przechodzić obojętnie, mówiąc: To jego prywatna sprawa, nie będę się wtrącał. Właśnie trzeba się wtrącić. Trzeba zareagować. Pierwsza rzecz, którą zawsze możemy zrobić, to otoczyć takiego człowieka intensywną modlitwą, bo jemu bardzo potrzebne jest nasze duchowe wsparcie! Denerwuje mnie, kiedy ludzie mówią: No nic nie mogę zrobić, najwyżej się pomodlić. Jak to „najwyżej”? Przecież kiedy się za kogoś modlimy, to te nasze małe możliwości wkładamy w nieskończone możliwości Pana Boga, dla którego, jak mówi Ewangelia o zwiastowaniu, „nie ma nic niemożliwego”. Po drugie – z człowiekiem w kryzysie trzeba gadać. Rozmawiać o tym, co przeżywa. Nawet jeżeli on tej rozmowy nie zacznie (bo może nie chce albo się wstydzi, albo się boi, albo nie wie jak), trzeba gadać. Przejawem dojrzałej miłości bliźniego w takiej sytuacji jest sprowokowanie rozmowy. To też jest wielkie zadanie dla nas, księży. Kiedyś do mnie dotarło, jak wielką szkodę robi ludziom będącym w ciemnościach wiary posługa księdza pewniaka, takiego, co to wszystko zna, wszystko wie, i który każde zdanie na temat wiary kończy kropką lub wykrzyknikiem. Zrozumiałem, że jeśli chcemy się spotkać z człowiekiem, który jest w kryzysie wiary, to trzeba go odebrać w miejscu, w którym on jest, a nie, w którym my jesteśmy. Spotkałem ludzi, którzy w swoich ciemnościach wiary byli strasznie osamotnieni. Lepiej więc nie krzyczeć: Jest światło, tylko zapalić maluteńką zapałkę, by to światło pokazać.
Ale trochę się boimy wtrącać. Przestał chodzić do kościoła – jego sprawa. Nie modli się – jego sprawa.
Wiele jest takich sytuacji, kiedy właśnie z powodu lęku, wstydu czy przesadnej troski o to, żeby nie naruszyć czyjejś autonomii, pozwalamy na to, że ktoś się stacza, także w wymiarze duchowym. Jeśli nam brakuje argumentów, zawsze można podsunąć jakąś dobrą lekturę albo poprosić o pomoc kogoś, kto być może lepiej niż my będzie umiał taką rozmowę poprowadzić, żeby spotkał się z tym człowiekiem. Poza tym kryzys cudzej wiary jest też jakimś wyzwaniem dla mojej wiary, okazją, żeby bardziej się nią zainteresować, bardziej o nią zadbać, wzmocnić ją.
Powiedział ksiądz na początku, że kryzys wiary może nas dopaść kilka razy…
A czy w małżeństwie, gdy przejdzie się kryzys, to ma się już spokój do końca życia? Życie jest wędrówką. Góry i doliny, drogi i bezdroża są jej stałym elementem, aż do końca. Ja pochodzę ze Śląska i mój pierwszy kryzys wiary, którego jestem świadomy, związany był z powiedzmy dość chłodną, kategoryczną i surową śląską religijnością. Często słyszałem, à proposPana Boga i Kościoła: musisz, powinieneś, należy, trzeba, nie ma dyskusji. I przyszedł moment, kiedy pomyślałem: Jeśli Pan Bóg jest właśnie taki, wyziębiony i schowany za formułkami, i skoro ciągle muszę na tego Pana Boga jakoś zasługiwać, to ja chyba za bardzo nie chcę mieć z Nim wiele wspólnego. I gdyby nie mądrzy zmartwychwstańcy, których wtedy spotkałem, to pewnie dzisiaj byłbym po drugiej stronie mocy… To oni mi pokazali, że Pan Bóg jest miłością, a moje życie, moje uczynki są konsekwencją miłości Boga, a nie jej warunkiem. Nie muszę dobrze żyć, żeby Pan Bóg mnie kochał. Jest na odwrót: jestem pewien, że On mnie kocha i dlatego staram się dobrze żyć. To jednak spora różnica.
A potem w seminarium, gdzie byli dobrzy i oddani formatorzy, ale tacy raczej delikatni, więc nie dłubali we mnie za bardzo i dostatecznie głęboko. W tamtych latach wychowywano nas na aktywistów – pallotyni, czyli takie rozpędzone zgromadzenie, w którym trzeba działać, działać, działać i najlepiej natychmiast mieć efekty tego działania. Ten model rozpędzonego księdza po święceniach szybko mi się sypnął, dostałem niezłej zadyszki, która niemal doprowadziła do zawału w wierze. Wtedy z kolei pomógł mi mądry karmelita.