Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Dominikański miesięcznik z 40-letnią tradycją. Pomaga w poszukiwaniu i pogłębianiu życia duchowego. Porusza na łamach problemy współczesności a perspektywę religijną poszerza o tematykę psychologiczną, społeczną i kulturalną.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 189
Rok wydania: 2020
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Wstępniak
•••
Roman Bielecki OP
wyobraźmy sobie, że nikt nie mówi nam o obowiązku noszenia maseczek, nie zaleca przyjmowania komunii świętej na rękę i nie wspomina o częstej dezynfekcji rąk. Nie ma żadnych przepisów dotyczących konieczności zachowania bezpiecznego dystansu w miejscach publicznych i dyspensy od uczest- nictwa w niedzielnej mszy świętej. Czy sami z siebie stosowalibyśmy się do zasad chroniących nas przed zakażeniem? Przecież we właściwej ocenie sytuacji powinno nam pomóc nasze sumienie. Dlaczego tak mało mu ufamy? Troska o siebie i „kochanie bliźniego jak siebie samego” działają nie tylko wtedy, kiedy są zadekretowane. Rozumiem konieczność istnienia pewnych zasad. Jednak oczekiwanie na czyjeś zarządzenia powoduje, że mimowolnie porzucamy zdrowy rozsądek i rozeznanie w wierze, o której lubimy mówić, że jest rozumna i świadoma. Zwalniamy się z myślenia, czekając, aż biskupi czy ministrowie wezwą nas do bycia odpowiedzialnymi.
Skąd się bierze popularność informacji o zbliżającym się końcu świata i karach, które Bóg hojnie zsyła na ziemię? Jak się nie pogubić i rozpoznać, co jest znakiem od Boga i wezwaniem do nawrócenia, a co indywidualną projekcją czyjejś pobożności?
W tym wydaniu miesięcznika próbujemy opisać to, co trwający czas pandemii mówi nam o naszej wierze. Zbieramy i porządkujemy doświadczenia ostatnich miesięcy, w których znane i oswojone religijne oczywistości przestały być takie oczywiste. I choć wielu za wszelką cenę próbuje wracać do starych przyzwyczajeń, to istotniejsze wydaje się pytanie o to, czy i jak daleko można się posunąć w ograniczaniu rozmaitych sfer ważnych dla naszej wiary.
Roman Bielecki OP – ur. 1977, dominikanin, absolwent prawa i teologii, kaznodzieja i rekolekcjonista, redaktor naczelny miesięcznika "W drodze" (od 2010 roku), autor wielu wywiadów, recenzji filmowych i literackich, publicysta, autor książek "Smaki życia" i "Po co światu mnich?" (obie wspólnie z Katarzyną Kolską).
DRODZY CZYTELNICY
Rozmowa w drodze
STRZYŻENIE LITERATURY
Wiara jakiej nie znamy
KONIEC ŚWIATA CODZIENNE BLIŻEJ
MSZA BEZ KSIĘDZA
ODKURZANIE WIARY
TWOJA SUWERENNA DECYZJA
Co wolno w pracy
NASZA PRACA MUSI MIEĆ SENS
PREZES I JEGO EGO
ZIELONE ŚWIATŁO DLA MOBBERA
Reportaż
ŻOŁNIERZ, KTÓRY ZOSTAŁ KLECHĄ
Nie taki Stary Testament
BOSKIE SNY
Orientacje
CODZIENNOŚĆ, CZYLI TAM, GDZIE SIĘ SZCZĘŚCIA NIE SPODZIEWASZ
LEKCJA MUZYKI
Felietony
CESARZOWA W AWANGARDZIE
FYRLOK
BIEG NA ODCHODZENIE
SLALOM PRZEZ NIEDOCZAS
POCIĄG POLSKI
NIECH ZSTĄPI DUCH TWÓJ
Pytania w drodze
KATOLIK U PROTESTANTÓW
Dominikanie na niedziele
SŁOWA JEDNANIA
WKURZONY DŁUŻNIK
PIERWSZY!
LECZ TAK NAS WYCHOWANO
Rozmowa w drodze
•••
z Jerzym Sosnowskim rozmawia Tomasz Maćkowiak
FRAGMENT ELEMENTARZA MARIANA FALSKIEGO, ZDJĘCIE: ARCHIWUM REDAKCJI
Tomasz Maćkowiak: Debaty nad kanonem lektur szkolnych trwają w Polsce od zawsze, ale ostatnio głośno się mówi o tym, że obowiązujący zestaw lektur trzeba zrewidować z powodów ideowych czy też moralnych. Czy pan się zgadza z twierdzeniem, że W pustyni i w puszczy jest utworem rasistowskim i trzeba tę książkę usunąć ze spisu?
Jerzy Sosnowski: Z Sienkiewiczem mam pewien problem i tę książkę usunąłbym ze spisu lektur, ale nie z tych powodów, o których pan mówi. Drugorzędne wydaje mi się to, że książka mogłaby dziś wzmagać postawy ksenofobiczne czy rasistowskie. Ważniejszą rzeczą, moim zdaniem, jest to, że dzieciom w szkole podstawowej należy dawać do czytania rzeczy atrakcyjne. Takie, które je naprawdę zainteresują, wciągną i w ten sposób zachęcą do czytania. A W pustyni i w puszczy takie nie jest.
Unika pan odpowiedzi na moje pytanie.
Nie. Ja odpowiadam tak, jak uważam: podstawowym problemem w edukacji polonistycznej w szkole nie jest rasizm, tylko to, że dzieci nie czytają książek. Moim zdaniem w szkole średniej należy zrobić podstawowy kurs historii literatury narodowej (i powszechnej), zawierający jednocześnie elementy kształtowania postaw tożsamościowych. To jest przecież moment, kiedy wychowujemy obywateli. A w szkole podstawowej zasadniczy problem polega na tym, aby nie zniechęcać dzieci do czytania. Niestety, W pustyni i w puszczy dla dzisiejszego dziesięciolatka czy dwunastolatka jest po prostu śmiertelnie nudne.
Nie da się tego dzieciom zaprezentować atrakcyjnie?
Pewnie da się znaleźć jednego, drugiego czy trzeciego dzieciaka, który powieść Sienkiewicza przeczytał z zainteresowaniem, ale to nie zmienia faktu, że dla zdecydowanej większości ta lektura jest męczarnią. Ta książka po prostu się zestarzała.
Niedawno wróciłem do W pustyni i w puszczy i sam się dziwię, że jako dziecko przeczytałem to z takim zainteresowaniem. Tym niemniej niejeden z naszych rówieśników poczuje się dotknięty takim ostrym sądem.
Starzenie się lektur to proces naturalny. Ja bym go przyjmował spokojnie. Ale przecież pan pyta o co innego: czy lista lektur jest do zrewidowania z powodów ideowych.
Tak. I ta napisana przez Sienkiewicza książka dla dzieci wcale nie jest taka niewinna. Na tle Stasia i Nel czarnoskóry Kali jest kompletnym głuptasem.
To prawda.
Jego partnerka – Mea – zostaje ochrzczona, po czym dzieli się swoim rozczarowaniem: myślała, że chrzest wybieli jej skórę, a ona nadal była ciemna. Nel pociesza ją, że za to duszę ma teraz na pewno białą.
Nie jestem bezkrytycznym wielbicielem Sienkiewicza. W sporze o to, czy większy był Prus, czy Sienkiewicz, jednoznacznie stoję po stronie Prusa. Trylogię czytam wprawdzie z wielką przyjemnością, ale też z dystansem i ostrzegam wszystkich, że z tych książek nie wolno się uczyć historii Polski. To chyba oczywiste, prawda? Sienkiewicza mam za autora bardzo dobrych powieści przygodowych dla dorosłych. Nie rozumiem, skąd ta potrzeba, żeby nagle tak poważnie traktować jego średnio udaną powieść dla dzieci? I skąd, z drugiej strony, to wytaczanie najcięższych armat przeciw samemu autorowi, zarzucanie mu, że był rasistą?
Ale sposób, w jaki przedstawił Afrykanów, to rasizm. To qui pro quo z chrztem w tle trąci mi najprawdziwszym bluźnierstwem.
Rasistą można być dziś, w XXI wieku. Sienkiewicz był nie tyle rasistą, ile dzieckiem XIX wieku, produktem swoich czasów. Wtedy cała Europa miała do Afryki stosunek kolonialny. Jeśli ktoś ma do Sienkiewicza pretensje o to, że przedstawił Meę i Kalego jako sympatycznych głuptasów, to równie dobrze może mieć pretensje do Peryklesa, że jego koncepcja demokracji nie obejmowała niewolników. No nie obejmowała! To była demokracja właścicieli nie- wolników. Niewolnictwo uważano wtedy za normalne i naturalne. Perykles nie był zwolennikiem niewolnictwa – niewolnictwo akcep- towała jego epoka jako całość.
A jednak w czasach Sienkiewicza kolonializm już był intelektualnie rozpoznany jako zbrodnia. Pisał o tym Conrad.
Wcale nie. Conrad napisał najsłynniejszą antykolonialną książkę tego czasu - Jądro ciemności - ale struktura tego tekstu wskazuje wyraźnie na to, że nawet on ulegał kolonialnym stereotypom.
No jak to?!
Tak jest: podróż bohatera w górę rzeki Kongo jest tak naprawdę symboliczną podróżą poza cywilizację, poza znany, bezpieczny świat, a właściwie to poza świat, w którym istnieje jakakolwiek aksjologia. Afryka, czarna Afryka, jest tam w gruncie rzeczy symbolem pierwotnego, ostatecznego zła, które siedzi w człowieku. Zła, którego my, biali, możemy nie dostrzegać, bo wytworzyliśmy wspaniałą cywilizację, która to zło potrafi okiełznać albo przynajmniej zamaskować. Stłumić. A tam, w tej Afryce, cywilizacji nie ma, nie ma świata wartości, humanizmu. No i nie ma aksjologii – jest okrutne, dzikie zwierzę na dwóch nogach. Jest szaleństwo i przemoc. „Groza, groza...”. Te słowa płyną u Conrada z najgłębszych otchłani ludzkiej psychiki – ale w sensie geograficznym z górnego biegu rzeki Kongo.
Pisał to podświadomie?
On był oburzony do głębi tym, co tam wyprawiali Belgowie i w ogóle biali kolonizatorzy. Ale zakładał, że Afryka to obszar nietknięty cywilizacją. Że cywilizacja to Europa. A Afryka to dżungla i prymitywne plemiona koczownicze, których wytwory cywilizacyjne nie mogą się równać z wyrafinowaną kulturą Europy.
To jest wizja fałszywa. My to już wiemy, ale Conrad tego nie wiedział, bo wtedy historia Afryki nie była zbadana (wciąż jest w powijakach, ale przynajmniej mamy zielone pojęcie o tym, czego dokładnie nie wiemy, może zresztą nigdy nie będziemy wiedzieć). Nie sposób mieć do niego pretensji, że on nie wiedział tego, co o historii Afryki wiemy my: że tam istniały bardzo wysoko rozwinięte cywilizacje, które zostały zniszczone przez handlarzy żywym towarem.
Europejczycy zniszczyli te cywilizacje?
Bezpośrednio zrobili to Arabowie, którzy w interiorze Afryki porywali ludzi na masową skalę, doprowadzając do rozpadu tamtejszych społeczności. Te kultury afrykańskie były bardzo wysoko rozwinięte, ale nie znały pisma – dlatego nie zostały po nich dokumenty pisane, które by dziś o tym zaświadczyły. W końcu nastąpił regres cywilizacyjny i dopiero pod koniec tego procesu dołączyli się do niego Europejczycy. Stąd nasza wizja Afryki jako dzikiego kontynentu, którą to wizję podzielał Joseph Conrad.
Czyli co: mamy cenzurować jednego z najważniejszych autorów antykolonialnych w historii literatury?
Mamy zdobywać wiedzę, badać historię i poznawać lepiej samych siebie. Ale nie wolno nam cenzurować dawnej literatury, bo to prowadzi do zakłamywania historii. Sienkiewicz myślał tak, jak myślał. Nie uważam, żeby był rasistą jakoś bardziej niż przeciętny Europejczyk w tamtym czasie.
Uczę języka polskiego w liceum. Kiedy omawiam Nie-Boską komedię Krasińskiego, młodzież pyta, kim są te potworne, złe postaci ludzkie, które stoją za okropnościami rewolucji. Sam poeta określa je dziwnym słowem „Przechrzty”. Kiedy to pytanie pada, często się zapowietrzam i nie wiem, co dalej mówić.
Ja to widzę tak, że nie wszystko jest dla wszystkich. Żyjemy w egalitarnej epoce i chcielibyśmy, żeby wszyscy uczestniczyli w wysokiej kulturze. A jednak zgodzimy się, że powieści bardzo ciekawego filozofa oświeceniowego, markiza de Sade’a, nie należy wydawać w popularnej serii romansów powieściowych.
Trzeba uważać, komu się daje do ręki książkę.
Czyli co: nie dajemy do ręki licealistom Nie-Boskiej?
Nie-Boska komedia to jest okazja, żeby uczniom w prosty i jednoznaczny sposób powiedzieć, że nawet wybitny pisarz może ulec fobii, która sto lat później doprowadziła do jednej z największych zbrodni w dziejach świata. I że po tej zbrodni już nie mamy prawa tak pisać. Przy czym trzeba podkreślić, że ten pisarz nie mógł tego rzecz jasna przewidzieć. Moralna komplikacja, jaką odsłania ten splot zależności, dla nastolatków może być bardzo pouczająca.
Natomiast ja bym bardzo starannie oddzielił sprawę lektur dla szkoły podstawowej od sprawy lektur dla szkoły średniej, bo to dwie rozmaite kwestie.
Co by to miało zmienić?
Uczniowi drugiej klasy liceum już można wyjaśnić, skąd antysemityzm Krasińskiego. Co więcej, to bardzo wzbogacające, bo daje możliwość podyskutowania z młodymi ludźmi o tym, jak niesprawiedliwą miarą jest rozdzielany talent. I dlatego jest możliwe, a w historii sztuki nawet dość częste, że wybitne dzieła tworzą ludzie marni… Nie-Boska komedia jest dziełem genialnym, Krasiński był znakomitym poetą i intelektualistą, ograniczanym przesądami swojej klasy. Właśnie z tego powodu jego utwór zawiera bardzo jednoznaczny wątek antysemicki.
Czy to nie za trudne dla nastolatków?
Nie sądzę. Oni się interesują takimi sprawami, często pochłaniają ich aktualne spory światopoglądowe. Uważam, że Nie-Boska komedia to bardzo dobra okazja, żeby o takich sprawach rozmawiać. O antysemityzmie jako części europejskiego dziedzictwa. Ale też o historycznych przyczynach tego, że w XIX i XX wieku w ruchach rewolucyjnych odsetek Żydów był znacznie wyższy niż odsetek Żydów w społeczeństwach Europy. Nauczyciel jest od tego, żeby nauczyć dzieci myśleć, a nie je indoktrynować. Nie identyfikuję się z tradycją endecką, ale z myślącym endekiem można rozmawiać. Z bezmyślnym gadać się nie da, ale przyznajmy, że z bezmyślnym liberałem też się nie da rozmawiać.
A w podstawówce?
U młodszego dziecka kontakt intelektualny z dziełem jest znacznie bardziej bezpośredni. Trudno więc komentować utwór na takim poziomie, jak w liceum. Dlatego lektury trzeba dobierać ostrożniej. Przede wszystkim jednak w dyskusjach, które toczą się na całym Zachodzie pod wpływem akcji Black Lives Matter [ruch zapoczątkowany w 2013 roku, walczący o prawa człowieka, zwłaszcza piętnujący przemoc wobec osób czarnoskórych – przyp. red.], drażni mnie radykalizm, którego przyczyny są zrozumiałe, ale wcale przez to nie mniej irytujące.
A dlaczego?
Dlatego, że takie rewolucyjne ruchy pozbawią nas większości dziedzictwa kulturowego. Zaraz będziemy musieli wyrzucić do kosza Piotra Skargę i w ogóle całą literaturę kontrreformacyjną z szacunku dla naszych współobywateli protestantów. A co zrobić z dziećmi, które otwarcie mówią, że są niewierzące i protestują przeciw omawianiu Biblii? To Biblię też wyrzucimy?
Tak, w kółko słyszę: „A dlaczego Biblia, skoro my jesteśmy ateistami?”. Co drugą lekcję muszę rozpoczynać od zapewnień, że nie zamierzam nikogo nawracać, a Pieśń nad Pieśniami omawiamy, bo to praźródło zachodniej liryki miłosnej.
No i to jest podobna sytuacja, jak z tym Krasińskim: trzeba to wykorzystać do zachęty do krytycznej lektury, do dyskusji. Przekażmy im komunikat: Nie czytajcie książek na kolanach, bądźcie podejrzliwi, szukajcie drugiego dna.
Rozmawiamy o tym wszystkim z tego powodu, że przez świat przetacza się fala antyrasizmu. Głośno było na przykład o tym, że HBO usunęło z dystrybucji klasyczny film Przeminęło z wiatrem i zapowiedziało, że przywróci go z odpowiednim komentarzem czy też słowem wstępnym.
Śmiać mi się chce, kiedy to słyszę, bo mi się przypomina, jak polska telewizja zaczęła z takim komentarzem pokazywać Czterech pancernych. To jest system tzw. bezpieczników, w PRL-u znany także z książek. One dawały alibi cenzorowi, który dopuszczał do druku książkę. Dziś działają uspokajająco na sumienie dystrybutora, ale nie oszukujmy się: nikt tego nie czyta, nie ogląda. Ktoś ględzi przed filmem, więc ludzie wychodzą do kuchni zrobić sobie kawę i wracają przed ekran, gdy się gadanie skończy.
Bezpieczniki nie budzą mojego zaufania. Musiałbym trafić na utwór, który wywołuje mój bardzo głęboki opór ideowy, żeby coś powiedzieć wcześniej uczniom. Co innego porozmawiać z nimi potem.
Podoba się panu Przeminęło z wiatrem?
Oglądałem film przed laty. Nie jestem amerykanistą, ale mam wrażenie, że ten ich spór o spuściznę niewolnictwa i społeczny rasizm to jest sprawa znacznie grubsza niż to, o co my się kłócimy w Polsce. Tam jest naprawdę potężny, nawarstwiony problem. Dlatego nie sądzę, żeby to był dla nas w jakiś sposób pouczający czy możliwy do naśladowania przykład.
No tak, ale mamy popularny film, w którym czarni to są albo służące, albo bandyci, a nad nimi pochyla się dobra, biała pani…
Film Przeminęło z wiatrem zrobili ludzie, którzy w książce znaleźli fajny romans. Część z nich to byli Żydzi z Europy Wschodniej, którzy z doświadczenia wiedzieli, co to znaczy rasizm. Wymowę ideową tej książki ociosali tak, jak to tylko było wtedy możliwe. Dziś robienie z nich rasistów to kolejny anachronizm.
OK, ale nie pytając o postawy twórców, można spytać o wymowę filmu.
Jak mówiłem: w Stanach Zjednoczonych to jest inny problem, ma zupełnie inną skalę. Nie wiem, co tam należy zrobić, nie umiem tego ocenić. Ale w Europie sięganie po takie środki jest bez sensu. Tutaj nikt tego nie ogląda jako dzieła uczącego historii Stanów Zjednoczonych, tylko jako przyjemny romans z ładnymi zdjęciami batalistycznymi. Zresztą, jeśli komuś się wydaje, że to film ideowo nie do przyjęcia, to co zrobić z Pancernikiem Potiomkinem Eisensteina? To jest film wielki, który wykształcony człowiek powinien obejrzeć. A jednak jego wymowa jest oburzająca i odrażająca. To jest propaganda komunistyczna.
Czy jako społeczeństwo jesteśmy nadwrażliwi?
Nie, raczej uważam, że jesteśmy coraz bardziej wrażliwi, i to akurat dobrze. Tyle że to, co najlepsze, nie wydarza się w trakcie głośnych i gwałtownych kampanii, ale w ciszy i powoli. Oglądałem kiedyś ekranizację czarnej komedii Arszenik i stare koronki z lat 40. To zabawna opowieść o starszych paniach, które trują kolejnych mężczyzn. Jednym z bohaterów jest krewny tych pań, człowiek chory psychicznie, któremu się wydaje, że jest prezydentem Rooseveltem. Otóż ja, oglądając ten film już w latach 90. XX wieku, nie wytrzymałem do końca.
A z jakiego powodu?
Byłem zażenowany prymitywizmem, z jakim autorzy filmu drwili z chorego człowieka. Scen z udziałem tego mężczyzny nie dało się oglądać bez zawstydzenia. Nie wolno się naśmiewać z nieszczęścia, jakim jest choroba psychiczna.
Proszę jednak zwrócić uwagę, że między rokiem 1940 a końcem XX wieku nie było u nas żadnej większej kampanii społecznej, która miałaby nas uwrażliwić na los ludzi chorych psychicznie. Mówiło się o tym, ale nie w duchu rewolucyjnym: Od dzisiaj o nich tylko dobrze! I to do nas dotarło, dziś jesteśmy znacznie bardziej wrażliwi i styl dowcipów sprzed kilkudziesięciu lat jest dla nas nie do przyjęcia.
Faktycznie, jeszcze w podstawówce, za Gierka, opowiadaliśmy sobie kawały o „wariatach”.
Prawda? I te kawały zniknęły! Nie ma ich. Bez wielkich słów, bez potępiania, bez cenzurowania. Można by powiedzieć, że jakoś to tak samo się stało. Jak mówię: najlepsze i najważniejsze rzeczy dzieją się w ciszy. Jesteśmy coraz bardziej wrażliwi na los kolejnych mniejszości, kolejnych grup upośledzonych.
Ten proces powinien mieć jednak swoją prędkość, nie powinien wyglądać jak kampania: raz gwałtownie na lewo, raz na prawo. Przeglądamy wszystkie lektury pod kątem naszych obecnych poglądów i robimy wielką rewizję, a właściwie rewolucję. Tego robić nie warto. W każdym razie szkoła nie znosi rewolucji.
Parę lat temu gwałtownej krytyce poddano Seksmisję Juliusza Machulskiego.
Tak, ale to absurd, bo w tym filmie w momencie projekcji nikt nie miał wątpliwości, że tu w ogóle nie chodzi o żadne kobiety czy feminizm. Wszyscy to odbierali, przecież zgodnie z intencją twórców, jako drwinę z absurdów komunistycznej dyktatury, z jej zakłamaniem i hipokryzją. Mam wrażenie, że pan próbuje mnie przekonać, że w Polsce debata też jest już bardzo emocjonalna i zbliżamy się do rozwiązań rewolucyjnych. Być może, ale ja jestem typem człowieka, który szuka wątpliwości i zawsze mówi: Tak, ale… Tacy ludzie w czasie rewolucji giną jako pierwsi.
No to skoro rewolucja jeszcze nie wybuchła, to proszę rozwinąć to „ale”.
Upieram się, że czym innym jest kształtowanie dzisiejszej wrażliwości na los kobiet, ludzi ciemnoskórych, homoseksualistów itd., a czym innym jest proces strzyżenia historii w taki sposób, żeby z niej usunąć wszystko, co nam się dziś nie podoba.
Ale jak to rozsądne rozróżnienie zastosować w praktyce?
Przyznaję, że sam nie zawsze wiem. Rzeczywistość się nam skomplikowała. A upolitycznienie tych debat to dodatkowa komplikacja. Cokolwiek byśmy mówili o szkolnym kanonie lektur, pamiętajmy, że władzę nad tymi kanonami mają konkretne ministerstwa, którymi kierują konkretni politycy.
Jerzy Sosnowski – ur. 1962, historyk literatury, pisarz, eseista, dziennikarz, felietonista miesięcznika "Więź" i członek Zespołu Laboratorium WIĘZI. Napisał m.in. "Instalację Idziego", "Spotkamy się w Honolulu", "Co Bóg zrobił szympansom?", "Sen sów". Mieszka w Warszawie.
Tomasz Maćkowiak – ur. 1967, absolwent Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza (filologia polska), obecnie doktorant w Instytucie Filologii Słowiańskiej UAM. Były korespondent Gazety Wyborczej w Pradze, dziennikarz, związany m.in. z "Gazetą Wyborczą", tygodnikami "Newsweek Polska", "Forum" i "Polityka".
Wiara jakiej nie znamy
•••
odczytywanie znaków
Był w moim dzieciństwie taki czas, gdy panicznie bałam się końca świata. Zapewne wcześniej usłyszałam od kogoś, że takie wydarzenie nastąpi, że jego termin jest nieznany oraz że poprzedzone będzie rozmaitymi niepokojącymi znakami. To wystarczyło, by wzbudzić we mnie prawdziwą obsesję. Do dziś pamiętam, jak w trakcie zabawy zamierałam nagle sparaliżowana strachem, bo właśnie przypomniałam sobie o nieuchronnym kresie wszystkiego, co znam. Nieraz zrywałam się i pędziłam do okna, by spojrzeć z niepokojem na niebo i na ziemię, czy przypadkiem widać już jakieś nadzwyczajne zjawiska świadczące o tym, że oto zaczyna się wielki finał.
Paradoksalnie ten strach przed końcem świata nierozłącznie wiązał się w moim umyśle ze strachem przed… nieskończonością. Odnosił się on do tej nieskończoności, która miała nastąpić po kresie wszystkiego, co doczesne. Była ona dla mnie czymś, czego zupełnie nie mogłam sobie wyobrazić, a co wydawało mi się bezkresne, puste, sterylne i abstrakcyjne. Instynktownie wyczuwałam zaś, że każda bliska mi rzecz jest skończona, niepełna, skomplikowana i chropawa – i że zniknie przy końcu świata.
Oczywiście z perspektywy czasu już na pierwszy rzut oka widać, jaki był główny mankament moich dziecięcych wyobrażeń: otóż nie uwzględniałam w nich osoby kochającego Boga. Owszem, zdawałam sobie sprawę, że ktoś taki istnieje i że to On zarządzi, kiedy ma się dokonać kres doczesnego świata. Nie dostrzegałam jednak, że ów koniec nie będzie jakąś arbitralną decyzją obojętnego albo wręcz wrogiego nam bóstwa, lecz aktem dokonanym przez kogoś, kto najlepiej nas zna i najmocniej kocha. A już zupełnie nie dopuszczałam do siebie myśli, że świat wieczny może być niezrównanie lepszy od świata doczesnego, oraz że to, co obecnie kocham, stanowi tylko odbicie i zapowiedź tego, co czeka na nas w niebie.
Z biegiem czasu ten paniczny lęk przed końcem świata uległ osłabieniu i rozmyciu – pewnie dlatego, że mimo mej czujności i ciągłego wypatrywania znaków ów kres jakoś nie nadchodził. Dziś mogłabym się uśmiechnąć z politowaniem na to wspomnienie, mówiąc, że tylko ktoś o nikłej wiedzy religijnej mógł mieć tak bardzo wypaczone wyobrażenie świata wiekuistego. Lecz taka postawa byłaby krzywdząca i niesprawiedliwa. Bo choć moje oczekiwanie końca świata przybrało zniekształconą i obsesyjną formę, było jednak wyrazem świadomości, że takie wydarzenie nastąpi, o czym zdecydowanie zbyt rzadko pamiętam w dorosłym życiu. Ponadto kryjące się za tą postawą obawy nie dotyczą tylko osób niedojrzałych i niewyrobionych teologicznie – są one czymś głęboko ludzkim, z czym Kościół i jego wierni przez wieki musieli się mierzyć. To normalne, że niepokoją nas nieznane rzeczy, w dodatku takie, których zupełnie nie jesteśmy w stanie objąć rozumem. I że mając w pamięci słowa Jezusa o „strasznych zjawiskach i wielkich znakach na niebie” (Łk 21,11), skłaniamy się ku traktowaniu nadzwyczajnych wydarzeń jako ewentualnych zwiastunów bliskiego końca. Pytanie tylko, czy poprzestajemy na tych lękach i wyobrażeniach, czy też staramy się znaleźć na nie odpowiedzi i uzgadniać je z tym, co mówi nam wiara chrześcijańska.
Powiedzmy sobie szczerze: w samym 2020 roku miało miejsce wiele wydarzeń, które można by uznać za nadzwyczajne znaki, mające wymiar wręcz apokaliptyczny. Zbierająca śmiertelne żniwo i przewracająca nasze życie do góry nogami epidemia koronawirusa, nieustanne zamieszki i ataki terrorystyczne w różnych zakątkach globu, kilkakrotne ryzyko wybuchu poważnego konfliktu zbrojnego, plaga szarańczy w ponad dwudziestu krajach Afryki i Azji, a ostatnio pożar katedry w Nantes. To tylko mały wybór – lektura hasła „2020” w Wikipedii naprawdę może wprawić w przygnębienie. Nie zaskakują więc podnoszące się zewsząd głosy, że tym razem koniec naprawdę jest już bliski.
Tyle że takie stwierdzenia padały w dziejach świata setki, a nawet tysiące razy. Obok bodajże najsłynniejszej z tych przepowiedni, autorstwa Nostradamusa, mieliśmy już przecież choćby apokaliptyczne interpretacje kalendarza Majów, a ostatnio także katastroficzne wizje odmalowywane przez ekologów i niektórych astronomów. Strona internetowa A Brief History of the Apocalypse dla samego okresu 2000–2012 podaje kilkadziesiąt przykładów niespełnionych (jak nam już wiadomo) przepowiedni na temat końca świata1. Niejednokrotnie zresztą zapowiedzi rychłego końca usłyszeć można było nawet z ust ważnych przedstawicieli Kościoła katolickiego: osób świątobliwych i cieszących się dobrą reputacją. Bliskość apokalipsy głosili choćby św. Hilary z Poitiers, św. Marcin z Tours czy św. Wincenty Ferreriusz; jej termin próbował też wyznaczyć papież Innocenty III, określając ją na 1284 rok, czyli 666 lat od umownej daty powstania islamu. Spodziewano się jej w drugiej połowie X wieku, gdy trzykrotnie uroczystość Zwiastowania przypadała w Wielki Piątek, co za każdym razem miało być znakiem nadejścia Antychrysta. Joachim z Fiore uznawał, że tysiącletnie królestwo Chrystusa rozpocznie się najpóźniej w 1260 roku (jego zwolennicy przesuwali potem tę datę kilkakrotnie). Pod koniec XV wieku w apokaliptyczną gorączkę wprawił całą Florencję Girolamo Savonarola. Rychłego końca świata spodziewali się nie tylko katolicy, ale również reformatorzy religijni, tacy jak John Wycliffe, Marcin Luter czy Thomas Muntzer. Przepowiednie te zyskiwały tym większy posłuch w szerokich kręgach społecznych, im bardziej pokrywały się one w czasie z rozmaitymi tragediami (klęskami głodu, wojnami czy zarazami) albo nadzwyczajnymi zjawiskami przyrodniczymi czy kosmicznymi.