Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Dominikański miesięcznik z 40-letnią tradycją. Pomaga w poszukiwaniu i pogłębianiu życia duchowego. Porusza na łamach problemy współczesności a perspektywę religijną poszerza o tematykę psychologiczną, społeczną i kulturalną.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 173
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Wstępniak
•••
Roman Bielecki OP
coraz częściej można usłyszeć od dzisiejszych trzydziestoparolatków, że małżeństwo kojarzy im się przede wszystkim z utratą niezależności, rezygnacją z życia towarzyskiego i koniecznością ograniczania rozwoju zawodowego. Dlatego boją się tego naturalnego zakończenia burzliwego okresu młodości i przejścia do świadomego budowania domowej stabilizacji. Parom planującym małżeństwo trudno jest dziś zgodzić się na to, co nieznane i niedające gwarancji spełnienia. A z tym przecież wiąże się decyzja o ślubie. Na to wszystko nakładają się doświadczenia rozbitych rodzin i brak pozytywnych wzorców do naśladowania. Stąd pewnie tak częste związki na próbę, z których w każdej chwili można się wycofać.
Proponując zamieszczone w tym numerze teksty, chcemy skłonić Państwa do refleksji nad tym, dlaczego tak ciężko człowiekowi żyć z drugim człowiekiem. Dlaczego tyle w tym egoizmu, stawiania na siebie, na realizację własnych pomysłów, które nie uwzględniają bliskich więzi. Chociaż przecież tak bardzo za nimi tęsknimy i wszyscy ich pragniemy.
Wydaje się, że drogę ku udanemu małżeństwu trzeba zacząć od rozbicia nierealistycznych oczekiwań względem siebie samych i drugiego człowieka. Bo choć wszyscy wiemy, że tylko w bajkach zakochani żyją długo i szczęśliwie, to jednak chętnie się karmimy tego typu iluzjami. Być może zrozumienie sensu i istoty małżeństwa z katolickiego punktu widzenia jest dopiero przed nami. W czasach po rewolucji seksualnej, emancypacji i wyzwoleniu kobiet paradoksalnie to właśnie ono – jako sakrament – może się okazać propozycją wartą wyboru. Drogą, na której mimo nieporadności i grzeszności dwoje ludzi ma szansę się rozwijać i wzajemnie wspierać. I przeżywać przygodę swojego życia – także w wymiarze duchowym.
Roman Bielecki OP – ur. 1977, dominikanin, absolwent prawa i teologii, kaznodzieja i rekolekcjonista, redaktor naczelny miesięcznika "W drodze" (od 2010 roku), autor wielu wywiadów, recenzji filmowych i literackich, publicysta, autor książek "Smaki życia" i "Po co światu mnich?" (obie wspólnie z Katarzyną Kolską).
Drodzy Czytelnicy
Rozmowa w drodze
DZIURA W ŻYCIU
Po co nam ślub
I ŚLUBUJĘ CI... A JEDNAK NIE
CZY CHCESZ MNIE ZROZUMIEĆ?
GŁUPCZE, MÓWI CHRYSTUS
Trzecia Osoba
ZA PLECAMI OJCA I SYNA
NIEODPUSZCZALNE?
DROGA NA CAŁE ŻYCIE
Rozmowy o śmierci
UMIERANIE, LUDZKA RZECZ
NIESTETY ŻYJĘ
Nie taki Stary Testament
ŚWIĘTE BOŻE WOJOWNICZKI
Orientacje
ODDAĆ ŻYCIE
ODSŁONIĆ ŚWIĘTOŚĆ
Felietony
TAK TO PONBÓCZEK WYMYŚLYŁ...
LEWANDOWSCY FORTEPIANU
MEDYCYNA NATURALNA
IMIGRANT
WŁOSKA PROGNOZA POGODY
KOMPLEKS POLSKI
Pytania w drodze
CZY BĘDĄ ZBAWIENI?
Dominikanie na niedziele
OKNA I ALEJE
NIEŚĆ ŚWIATŁO
NAJWAŻNIEJSZA ROZGRYWKA
MIZERNE OCZEKIWANIA
RYTM ADWENTU
Rozmowa w drodze
•••
Z TOMASZEM TERLIKOWSKIM rozmawia ROMAN BIELECKI OP
zdjęcie: EPISKOPAT.FLICKR.PL
Roman Bielecki OP: Komunia święta na rękę, żal doskonały bez konieczności przyjścia do spowiedzi, uczestnictwo w mszach przez internet. Czy rzeczywiście, jak mówią niektórzy, mamy dziś do czynienia z protestantyzacją Kościoła katolickiego?
Tomasz Terlikowski: Kilka lat temu pewnie bym się z tym zgodził, w tej chwili patrzę na to jednak inaczej. Mamy do czynienia ze zjawiskiem końca Kościoła takiego, jaki znamy, i nową reformacją. Nie dlatego, że pojawił się kolejny Luter czy Kalwin, ale dlatego, że wyczerpał się impuls duchowy, który naszej kulturze dały reformy Soboru Trydenckiego i jego późniejsze interpretacje. Dziś jesteśmy w podobnej sytuacji. Mamy dynamicznie rozwijający się kryzys społeczny, na który na razie nie umiemy odpowiedzieć. Doświadczamy przede wszystkim zużycia obecnego modelu rozumienia władzy i posłuszeństwa w Kościele, który został stworzony czterysta pięćdziesiąt lat temu.
Dlaczego ten model się wyczerpał?
Po pierwsze dlatego, że zakładane przez ten model posłuszeństwo miało być ślepe. Dziś natomiast wiemy, i mamy na to wiele dowodów, że tak rozumiane może prowadzić do przemocy psychicznej czy duchowej. Po drugie, pod wpływem neuronauk zmieniło się nasze rozumienie człowieka. Wiemy, że z biologii wynika więcej, niż nam się wcześniej wydawało. To nie znaczy, że nie ma wymiaru duchowego, ale wiele teorii na temat naszych zachowań należy zdefiniować na nowo.
Czy nie jest to dowód na to, że rzeczywistość świecka zawłaszcza Kościół? I teraz psycholog nam powie, co jest grzechem, a co nie?
To raczej potwierdzenie procesów znanych z historii Kościoła. Wystarczy sobie uświadomić, że krój szat liturgicznych używanych przez księży jest wzorowany na ubiorze rzymskich urzędników. A model sprawowania władzy przez biskupów i papieża ukształtował osiemnastowieczny absolutyzm. Takie zachowania to pewnego rodzaju prawidłowość wynikająca z faktu funkcjonowania Kościoła w świecie i włączania w jego system niektórych elementów i struktur tego świata.
Co grozi utratą tożsamości...
Ten zarzut zawsze można postawić. Przypomnijmy sobie św. Tomasza, który był myślowym rewolucjonistą i w konstruowaniu swojego systemu nauki posłużył się Arystotelesem, czyli najlepszą filozofią, jaka była ówcześnie znana.
Dziś jego tezy nie odpowiadają naszej rzeczywistości. Musimy je skonfrontować z wynikami nauk szczegółowych – teorią ewolucji, neurobiologią czy mechaniką kwantową. Nieuwzględnianie tych odkryć i zamykanie się w swoim własnym opisie świata skutkuje tym, że przestajemy ze światem rozmawiać.
Na horyzoncie nie widać też nikogo, kto mógłby taką dyskusję zainicjować. Wielcy filozofowie dwudziestego wieku, do których lubimy się odwoływać, jak Jacques Maritain czy Etienne Gilson, to były postaci cenione przede wszystkim w Kościele, a nie poza nim.
Co się takiego stało?
Przez czterysta ostatnich lat udało się nam, chrześcijanom, stworzyć zwartą i silną wspólnotę. Ale tamten świat przestał społecznie istnieć. Jeśli chcemy znowu liczyć się we współczesnym dialogu, to musimy przynajmniej przemyśleć to, co się dookoła nas mówi.
Rozmawianie ze współczesnym światem to na przykład przyjęcie do wiadomości, że jest pandemia i istnieje niebezpieczeństwo zarażenia się wirusem. Tymczasem coraz głośniej słychać głosy i świeckich, i duchownych, którzy mówią: Miejcie więcej wiary, Kościół to nie jest stacja sanitarna.
Akurat tego argumentu nie rozumiem. Jakkolwiek by na to patrzeć, kościół jako budynek nie jest wyjęty z rzeczywistości. Wyszłoby na to, że wirus jest wszędzie, tylko nie tam. Przeistoczenie, jakie dokonuje się podczas mszy świętej, nie oznacza, że znikają cechy chleba i wina, a tym samym poprzez nie można przekazać wirusy i bakterie. Odrzucenie tej prawdy jest fideizacją katolicyzmu, czyli wyznawaniem wiary w sposób bezrozumny. Przypomnijmy sobie przebieg dawnej liturgii z udziałem biskupa, podczas której był specjalny obrządek polegający na tym, że jeden z ministrantów sprawdzał, czy w kielichu przed konsekracją jest wino, a nie przypadkiem trucizna. Skoro dziś mówimy, że Eucharystia nie może zarażać, to po co wtedy był ten gest? Przecież to wino, nawet z trucizną, po przemienieniu w krew Chrystusa stałoby się tylko krwią Chrystusa i nic by się nie działo. Okazuje się, że wbrew obiegowej opinii ludzie średniowiecza byli dużo bardziej racjonalni niż my dzisiaj.
Ale to nie zmienia faktu, że odnośnie do obostrzeń minister zdrowia i rząd są ważniejsi od episkopatu.
Bo ustalają limity osób, które mogą uczestniczyć w liturgii?
No tak, albo zalecają bezpieczne przyjmowanie komunii świętej nie do ust, tylko na rękę.
Porozmawiajmy o faktach. Na komunię świętą przyjmowaną na rękę zgodzili się trzej kolejni papieże, czyli Jan Paweł II, Benedykt XVI i Franciszek. Minister zdrowia nie jest od nich mądrzejszy, jedynie mówi, że jeden z dwóch możliwych wyborów, w pełni akceptowanych przez Kościół, jest lepszy w sytuacji pandemii niż drugi. Tylko tyle. Nie ma u nas takich propozycji jak na przykład w Stanach Zjednoczonych, gdzie się sugeruje, żeby w ogóle przestać udzielać komunii. To rzeczywiście oznaczałoby wkroczenie ministra w przestrzeń sakralną. Cała ta sytuacja pokazuje, jakie są konsekwencje rozejścia się drogi Kościoła ze współczesnym światem.
Odnoszę czasem wrażenie, słuchając niektórych wypowiedzi, że im więcej ślepej wiary, tym chętniej się ją wyznaje, bo wielu osobom się wydaje, że na tym ma polegać wiara. Tymczasem stara tradycja katolicka mówi, że nie ma sprzeczności między wiarą a rozumem, co przypomniał chociażby Jan Paweł II, mówiąc, że są to dwa skrzydła, na których dusza wznosi się do Boga.
Tu chyba nie tyle chodzi o ślepą wiarę, ile o niepokój związany z osłabieniem pobożności, z jakim mamy dziś do czynienia, i przyspieszeniem procesów sekularyzacyjnych.
Nie mam wątpliwości, że pandemia spowodowała odpływ części wiernych z Kościoła. Pytanie brzmi, czy ona jest przyczyną, czy jedynie ujawniła wcześniejsze zjawiska? Ci, którzy odpłynęli teraz, odpłynęliby i tak, tylko trochę później. Dla tych chrześcijan, dla których Eucharystia jest rzeczywiście chlebem życia, czas ścisłych restrykcji i brak możliwości chodzenia do kościoła był związany z przeżyciem bólu i duchowego głodu. Nie zapominajmy, że w Polsce obostrzenia trwały miesiąc z kawałkiem. W wielu krajach o wiele dłużej. Pierwszy moment, w którym ludzie mogli wrócić do kościoła, był największym darem, jakiego w życiu doświadczyli. Natomiast część wiernych uznała, że skoro księża mówią: Nie trzeba – to rezygnują. Dla pełnego obrazu powiem, że znam też i takich, dla których półtora miesiąca zawieszenia było czasem odkrycia na nowo rzeczywistości wiary. Dla mnie ważną lekcją były moje dzieci, które, gdy powiedzieliśmy im, że mogą wrócić na niedzielną mszę świętą, ale wciąż mogą ją obejrzeć online, powiedziały: Tato, ale w internecie? Będziemy się gapić na komputer? Chcemy do kościoła.
Myślę, że rodzina Terlikowskich to grubo powyżej średniej krajowej pod względem pobożności. Większość wraz z pojawieniem się pandemii z dnia na dzień znalazła się w nieznanej sobie sytuacji wiary, w której do dziś nie potrafi się odnaleźć i zastanawia się, czy to początek końca ich katolicyzmu.
Tego nie wiem i widzę analogię w tym, że siedemdziesiąt lat temu były dwa najbardziej katolickie miejsca na świecie, słynące z największej liczby powołań kapłańskich, instytucji katolickich i ogromnego poziomu praktyk. Były to kanadyjski Quebec i Holandia. W ciągu piętnastu lat dokonała się tam błyskawiczna laicyzacja. Procent praktykujących katolików spadł z poziomu dziewięćdziesięciu kilku do kilkunastu.
Dlaczego?
Katolicyzm był tam ściśle związany ze strukturą społeczną. Były kluby sportowe, szkoły, związki zawodowe i organizacje społeczne. Wszystko katolickie. Gdy tego zabrakło, wiara przestała mieć znaczenie. Okazało się, że jej przekaz miał charakter kulturowy, a nie opierał się na świadomym wyborze. U nas jest podobnie. Mamy w Polsce wciąż jeszcze żywą tradycję społeczno-religijną zbudowaną na postaci kardynała Wyszyńskiego, ruchu oazowym księdza Blachnickiego, doświadczeniu pontyfikatu Jana Pawła II. Niemniej jednak w wielu miejscach widać, że nasz katolicyzm jest również dziedziczony społecznie i definiuje bardziej naszą tożsamość kulturową niż religijną.
Pewnie już nie w dużych miastach...
Ale w wielu miejscach Polski jeszcze tak. Jednak i tam trwa już proces wymywania wartości religijnych ze społeczeństwa. Przecież to nie tak, że młodzież przestała chodzić do kościoła w związku z COVID-em. Przestała to robić dużo wcześniej. Natomiast pandemia ten proces przyspieszyła, a u dzisiejszych czterdziestoparolatków wywołała dodatkowo refleksję na temat tego, czemu tak właściwie to robią. Do tej pory trzymał ich w tym obowiązku pewien społeczny konformizm i przyzwyczajenie. Ale kiedy społeczeństwo zdjęło ten nakaz, a Kościół go potwierdził, odeszli. Teraz, zamiast biadolić nad tym, jak to dramatycznie się stało, trzeba się zastanowić, co zrobić, żeby do tych ludzi trafić i pokazać im, że brak Boga to jednak dziura w życiu, choć im się wydaje, że wcale tak nie jest.
To konsekwencja braku komunikacji Kościoła ze współczesnym światem. Więcej ludziom tłumaczy świat seriali z Netflixa niż kazanie.
Jakiś czas temu mój przyjaciel, ateista i człowiek o bardzo lewicowych poglądach, zaprosił mnie na rozmowę w Teatrze Powszechnym w Warszawie. Miałem mówić o śmierci w Kościele, ale dość szybko przerodziło się to w spotkanie pod tytułem „Sto pytań do”. Całość była bardzo ciekawa. Ludzie przemili, o kompletnie innych poglądach niż moje. Kulturalni i rozmawiający otwarcie. Siedziałem tam i miałem taką refleksję, że z tych dwustu, może trzystu osób na sali ogromna większość przeszła przez katechezę szkolną. I nic im to nie dało. Oni nie mają pojęcia, czym jest chrześcijaństwo, które w ich przekonaniu sprowadza się do kilku nakazów i zakazów oraz stwierdzenia, że chrześcijanie uważają się za lepszych od innych. To efekt tego, o czym rozmawiamy. Nie próbujemy wykorzystać współczesnych nośników kulturowych do mówienia o wierze. Co więcej, jak zauważa papież Franciszek, zaczynając rozmowę z poszukującymi od kwestii moralnych, natychmiast blokujemy naszego rozmówcę.
Bo?
Współczesna kultura jest kulturą ofiary. Jeśli ktoś nam mówi, że robimy coś nie tak, jak powinniśmy, to czujemy się zaatakowani i przestajemy słuchać. Dlatego zamiast zaczynać dyskusję od spraw moralnych, powinniśmy zacząć od czegoś innego. Od razu mówię, że nie wiem, od czego. Ale chodzi o to, by usłyszeć to, co rzeczywiście ciąży człowiekowi.
Brzmi świetnie, ale rzeczywistość jest taka, że ludzie spoza Kościoła, patrząc na nasze spory o komunię, maseczki, papieża i co tam jeszcze, mówią: Bawcie się sami w tej waszej piaskownicy, a nam dajcie spokój.
Dlatego mówię, że w pierwszej kolejności nie chodzi o pytania religijne, tylko o zobaczenie, że w każdym człowieku jest jakiś głód wyrażający się w braku relacji, bliskości, ojcostwa czy opieki. Jeśli chcemy do takiego człowieka trafić, to najpierw trzeba to usłyszeć, a dopiero potem mówić o moralności i religii.
Mam w pamięci opowieść mojego przyjaciela, którego wysłano kiedyś na ewangelizację do Brukseli. Miał chodzić po ulicach i zapraszać ludzi do pobliskiego kościoła na adorację. On nie znosił takiego łażenia, ale koniec końców musiał do kogoś podejść. Zobaczył jakąś kobietę z wózkiem, wściekłą na cały świat. Podszedł do niej. Widać było, że jest księdzem, bo miał koloratkę. W chwili, gdy miał już coś powiedzieć, ona go uprzedziła i wypaliła: Co? Chcesz mi powiedzieć, że Jezus mnie kocha? Nie chrzań. Widzisz to dziecko? Ono jest śmiertelnie chore. Umrze w ciągu kilku miesięcy. Bóg mnie nie kocha, co mi na to powiesz? A on, zaskoczony, odpowiedział, że nic jej nie powie. Może tylko zaproponować, żeby poszła do kościoła, przed Najświętszy Sakrament, i żeby tam powiedziała to samo, co jemu przed chwilą. Ona, zdezorientowana, poszła. Potem z nią nie rozmawiał, ale widział, jak wychodziła zapłakana.
Pobożna historyjka.
Chodzi o to, że w każdym jest ukryte takie doświadczenie. Łatwo to wykpić i zbagatelizować. A to są właśnie momenty, które są punktami zaczepienia dla ewangelizacji.
Pełna zgoda. Tylko przeszkodą w takiej metodzie jest to, że dziś ludziom Kościół kojarzy się z przybudówką partyjną, a nie miejscem wysłuchania ich potrzeb. I że kiedy do kościoła się chodzi, to de facto wspiera się określoną stronę sporu światopoglądowego.
Bez wątpienia obecne powiązanie państwa i Kościoła przyspiesza laicyzację i wprowadza Kościół w klincz polityczny, który uniemożliwia dotarcie z Dobrą Nowiną do wszystkich. To mój zarzut do części hierarchów, polityków, ale i nas, dziennikarzy, że doprowadziliśmy do sytuacji, w której Kościół kojarzy się z jedną opcją sceny politycznej oraz okrzykiem: Stop LGBT. Przecież takie osoby nie tylko są katolikami, ale część z nich korzystała lub korzysta z sakramentów, a nawet jeśli tego nie robi, to wcale nie znaczy, że nie ma potrzeb religijnych.
To myślenie życzeniowe.
Nie jestem naiwny. Nie uważam, że jeśli zmienimy język, wszyscy będą teraz walić drzwiami i oknami do kościoła. Ale jeśli choć jedna osoba, która mogłaby przyjść, porozmawiać, a potem spróbować zmienić swoje życie, pod wpływem tego, co się dzieje, nie przyjdzie, to jest realna strata.
Prawda jest też taka, że dynamika sceny politycznej wpycha Kościół w objęcia PiS. Jeszcze dziesięć lat temu mieliśmy dwie partie chadeckie – jedną centrową, drugą centroprawicową. Dziś jedna określa się mianem liberalnej, a druga konserwatywnej. To powoduje, że w naturalny sposób ludzie wierzący biorą stronę tej drugiej, tylko efekt jest taki, że odpycha się innych.
Co leży u podstaw tego problemu?
Według mnie brak wiary jako zaufania. Jako wierzący jesteśmy niestety, przekonani, że to nie Pan Bóg, tylko państwo i politycy mogą uratować Kościół. Wciąż łatwiej nam przedstawiać pewną wizję polityczną, niż głosić logikę Ewangelii. Łatwiej jest uważać, że historią steruje Donald lub Jarosław, niż uwierzyć, że kieruje nią Bóg, który może nas wyprowadzić z kryzysu. A jeśli nie nas, to nasze dzieci, wnuki czy prawnuki.
Przestawienie się na takie myślenie wymagałoby odwagi wyjścia poza doraźne interesy. Łatwiej jest ustawiać się w kluczu ataku na Kościół, wiarę i tradycję, niż przyznać do tego, że popełniliśmy błąd, lokując się po jednej stronie sceny politycznej. Kto miałby to zrobić?
Tyle tylko, że bez tego ruchu nic nie zdziałamy. Istotą dzisiejszego zgorszenia Kościołem nie jest to, że byli czy są w nim grzesznicy. To dość oczywiste. Chodzi o to, że w imię ochrony dobrego wizerunku instytucji chroniliśmy przestępców. A po drugie, że nie potrafimy instytucjonalnie dostrzec w ofiarach oblicza Chrystusa. Z punktu widzenia wierzących ten drugi element jest ważniejszy. Bo to Chrystus staje przed nami w postaci tych osób i mówi: To Ja zostałem w tych dziewczętach i chłopcach zgwałcony i wykorzystany. To Mnie wyrzuciliście za drzwi kurii, mówiąc, że nic takiego się nie stało. To jest wyzwanie, z którym nam wszystkim przyjdzie się mierzyć. Podkreślam: wszystkim. Na razie ogromna liczba duchownych, księży i biskupów, a także zaangażowanych świeckich bez względu na wiek jest przekonana, że to, co się dzieje wokół pedofilii, to jest atak na Kościół. Dopóki tak będziemy myśleć, dopóty nie pomoże nam to ani w rozwiązaniu problemu, ani w zrozumieniu, jak czują się ofiary. Jeśli jednak mamy być wiarygodnymi świadkami Chrystusa, musimy to przepracować. Tu nie ma szybkiego efektu. Szybko można wprowadzić jedynie procedury. A tu chodzi o zmianę mentalności.
Co nam w tym może pomóc?
Nie jestem optymistą. Do niedawna wydawało mi się, że możemy uczyć się na cudzych błędach. Dziś myślę, że przez doświadczenie rozpadu struktur wiary każda wspólnota musi przejść osobno.
Czy zmiana społeczna, o której mówimy, doprowadzi nas do porzucenia katolicyzmu powszechnego na rzecz katolicyzmu małych wspólnot?
Prognozuję, że na dłuższą metę potoczy się to wszystko w kierunku zobojętnienia. Dostrzegam rolę charyzmatycznych duszpasterzy, którzy gromadzą wokół siebie ludzi, ale to zjawisko niesie ze sobą jedno niebezpieczeństwo. Wystarczy, że ktoś taki jest tylko odrobinę niedojrzały, i może zrobić z wiernymi absolutnie wszystko. To jest historia twórców czołowych ruchów katolickich we Francji w dwudziestym wieku: Marie-Dominique’a Philippe’a OP, Thomasa Philippe’a OP, Jeana Vaniera czy Georges’a Fineta, współpracownika mistyczki Marty Robin. Po latach okazało się, że każdy z nich był seksualnym dewiantem. Skłania mnie to do postawienia tezy, że jeśli wiarę opieramy tylko na kapłanach, nawet najświętszych, to może się źle skończyć.
Niewątpliwie żyjemy w czasie, w którym nie do końca wiemy, jak będzie wyglądał Kościół za dwadzieścia czy za dwadzieścia pięć lat. Już w tej chwili słyszymy w wielu miejscach, na przykład we Włoszech czy w Niemczech, coraz głośniejsze dyskusje o tym, czy obecny model wyboru biskupa jest najlepszy.
To pytanie stawia liberalna część Kościoła.
Pytają o to także konserwatyści, na przykład w Stanach Zjednoczonych. Problem dobrze widać na przykładzie dyskusji wokół wydanej przez papieża na początku tego roku adhortacji Querida Amazonia. Wielu się spodziewało, że papież poluzuje w niej dyscyplinę celibatu i pozwoli na wyświęcenie na księży żonatych mężczyzn. Tak się nie stało, ale Franciszek zasugerował w tekście inną zmianę, idącą według mnie głębiej. Mówi, że są trzy wymiary władzy kapłańskiej: nauczanie, zarządzanie i sprawowanie sakramentów. I dodaje, że dwie pierwsze można przekazać świeckim, także kobietom. To bardzo rewolucyjna propozycja dotykająca istoty kapłaństwa. Według mnie reformy będą szły w tym kierunku.
To jest wróżenie z fusów.
I tak, i nie. Widzimy, że mamy gigantyczny kryzys z powołaniami. Nasze pokolenie jest ostatnim, w którym księży nie brakuje. Ale za kilka lat będziemy zmuszeni łączyć parafie. To już się dzieje, ale nie na masową skalę. Staniemy także wobec wyzwania, jakie widać na Zachodzie. Co zrobić z kościołami w wioskach, gdzie nikt nie praktykuje, bo większość ludzi wyjechała do miast? Za co je utrzymać? Rzeczywistość zmienia się dziś dynamicznie i w końcu przyjdzie moment, kiedy struktura kurii rzymskiej się przewróci.
Powinniśmy się bać takiej przyszłości?
Jest mi przede wszystkim szkoda, że moje dzieci nie doświadczą już takiego Kościoła, w którym wzrastałem. Kościoła, który był masowy, w którym był Jan Paweł II z całą mocą swojego nauczania i w którym naprawdę tworzyliśmy i doświadczaliśmy niesamowitej wspólnoty. Ale to jest mój żal, a nie ich, bo one go nie odczuwają. Dla nich ten świat, w którym żyją, jest czymś naturalnym i oczywistym. Innego nie znają, więc się nie martwią.
Tomasz P. Terlikowski – ur. 1974, doktor filozofii, dziennikarz i publicysta. Autor sześćdziesięciu książek. W tym roku wydał m.in. zbiór rozmów poświęcony skandalom pedofilskim w Kościele Tylko prawda nas wyzwoli i rozmowę z ks. Tadeuszem Isakowiczem-Zaleskim Kościół ma być przezroczysty, a także biografię peruwiańskiej niewolnicy i mistyczki Urszuli od Jezusa. W wydawnictwie W drodze dwa lata temu ukazała się jego książka Czego księża nie powiedzą ci o antykoncepcji? Mąż Małgorzaty i ojciec piątki dzieci. Mieszka w Warszawie.
Tomasz Terlikowski – filozof, tłumacz, komentator tygodnika "Wprost". Autor m.in. książek "Tora między życiem a śmiercią. Bioetyki żydowskie w dialogu" (Warszawa 2007), "Odwaga prawdy. Spór o lustrację w polskim Kościele" (Warszawa 2007), "Moralny totalitaryzm" (Warszawa 2006), "Męczennicy komunizmu" (2008), redaktor serwisu ekumenizm.pl
Roman Bielecki OP – ur. 1977, dominikanin, absolwent prawa i teologii, kaznodzieja i rekolekcjonista, redaktor naczelny miesięcznika "W drodze" (od 2010 roku), autor wielu wywiadów, recenzji filmowych i literackich, publicysta, autor książek "Smaki życia" i "Po co światu mnich?" (obie wspólnie z Katarzyną Kolską).
Po co nam ślub
•••
dlaczego ludzie nie formalizują związków
zdjęcie: JEREMY WONG WEDDINGS / UNSPLASH.COM
Aleksandra Przybylska