Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Miesięcznik dominikański z 40-letnią tradycją. Pomaga w poszukiwaniu wiary i pogłębianiu życia duchowego. Porusza na łamach problemy współczesności, perspektywę religijną poszerza o tematykę psychologiczną, społeczną i kulturalną.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 188
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Wstępniak
•••
Roman Bielecki OP
każdy z nas doświadczył kiedyś niesprawiedliwości – nie doceniono naszej pracy, pomówiono nas w oparciu o zasłyszane plotki, oceniono zbyt pochopnie. Mówienie sobie wówczas: Nie przejmuj się, nic się nie stało – nie przynosi żadnej pociechy. Bo z naszego punktu widzenia stało się i boli. Czymś naturalnym jest w takich wypadkach chęć obrony swojego dobrego imienia, szukanie odwetu, a nawet zemsty. To oczywiste sposoby radzenia sobie z krzywdą, która – w naszym mniemaniu – domaga się odpowiedzi.
W tym miejscu Ewangelia konfrontuje nas z perspektywą Boga, który przekracza sprawiedliwość na rzecz miłosierdzia. Taki obraz Ojca zostawia nam Jezus: w przypowieści o synu, który zmarnował majątek i nie został wydziedziczony, o cudzołożnicy ocalonej od kary kamienowania, a także o pracownikach winnicy, którzy bez względu na to, ile godzin pracowali, otrzymali taką samą zapłatę. Więc może, zanim kolejny raz zaczniemy utyskiwać na jawną niesprawiedliwość takiego postępowania, warto się zastanowić, czy przypadkiem sami nader często nie jesteśmy robotnikami ostatniej godziny, potraktowanymi miłosiernie, a nie sprawiedliwie. Dodajmy – na szczęście.
Roman Bielecki OP – ur. 1977, dominikanin, absolwent prawa KUL oraz teologii PAT, redaktor naczelny miesięcznika "W drodze", mieszka w Poznaniu.
Drodzy Czytelnicy,
Krzywda i miłosierdzie
ŻYCIE NIE JEST SPRAWIEDLIWE
POCZEKAM I POLEŻĘ
O SZCZĘŚLIWA WINO!
Ojciec Ludwik 1915 - 1968
THOMAS (PARADOKS) MERTON
Bóg się rodzi
... CZEKANIA NA NIKOGO
BÓG JEST TAM, GDZIE GO (NIE) CHCEMY
CZY JEZUS WIEDZIAŁ, ŻE JEST BOGIEM?
Reportaż
POD JEDNYM NIEBEM
MAM BUTY DLA CIEBIE
Intrygujące karty Kościoła
CZESKI FILM O JANIE HUSIE
Pytania w drodze
BOSKA NORMA NADMIARU
Orientacje
MOJE KINO
KSIĄŻKI Z ICH PÓŁKI
WAŻNY ROK DLA KOŚCIOŁA
Dominikanie na niedziele
TO BĘDZIE PIĘKNA KATASTROFA
COŚ SIĘ BOGU NIE UDAŁO?
ŻYCIE W CZASACH PRZED CHRYSTUSEM
ŚWIĘTE ZDZIWIENIE
SZKLANKA Z OCEANEM
KAMIEŃ OBRAZY
POSZUKIWANIE ZAGUBIONEGO
Felietony
ŚWIĘTO PAŃSKIEJ SKÓRKI
PŁYWAŁEM W NEWIE
SIOSTRZAŃSTWO W PORTKACH
ROZWAŻANIA O BOGU
ZA BAJTLA
Krzywda i miłosierdzie
•••
Z psychologiem i psychoterapeutą TOMASZEM SREBNICKIM rozmawia Michalina Kaczmarkiewicz
ZDJĘCIE KARIM MANJRA / UNSPLASH.COM
Michalina Kaczmarkiewicz: Moje koleżanki niesłusznie mnie posądziły o to, że mam jakieś szczególne relacje z przełożonymi i coś sobie załatwiam. Jak mogę sobie poradzić z taką niesprawiedliwością?
Tomasz Srebnicki: Sprawiedliwość ma różne oblicza. Większość ludzi zatrzymuje się na poziomie tzw. sprawiedliwości retrybutywnej, którą obserwujemy u ośmio-, dziewięciolatków. Zakłada ona równy dostęp do różnych dóbr oraz karanie według prawa: oko za oko, ząb za ząb.
Chyba równie częsta jest perspektywa Kalego.
To inny obszar sprawiedliwości, na poziomie bardziej indywidualnym: ja mogę coś zrobić, ale mnie tego samego zrobić nie wolno. Ja mogę przekraczać prędkość, ale inni muszą jeździć tak, by nie stanowili dla mnie zagrożenia.
Mam wrażenie, że sprawiedliwość Kalego stoi w sprzeczności z „wszystkim po równo”. Bo może i wszystkim po równo, ale mnie jednak więcej.
Świat wartości jest zawsze światem społecznym. Do Kalego myślącego o swoim interesie też dojdziemy. Myśląc o funkcjonowaniu społeczeństw, mówimy o pojęciu sprawiedliwości ogólnej, która się wyraża w kodeksach karnych czy w systemach religijnych. Pojęcie sprawiedliwości ma na celu przede wszystkim utrzymanie społeczności w ryzach i przywoływanie do porządku jednostek, które zaburzają jej funkcjonowanie. Wyobraźmy sobie, że w pewnym momencie każda jednostka dla swojej korzyści zaczyna cudzołożyć. Ale wiemy, że jest to destrukcyjne dla społeczności, w związku z tym tworzymy przykazanie „nie cudzołóż” czy system prawny, który zabrania cudzołóstwa. Narzędziem ochrony społeczności przed jednostkami, które stwierdzą, że jednak będą łamać różnego rodzaju zasady przez nią ustanowione, są systemy izolacji takich osób (np. kara dożywocia, śmierci).
W którymś momencie budzi się jednak Kali. On może przywłaszczyć sobie cudze dobro, ale jego dóbr nikt przywłaszczać sobie nie może. Co więcej, klasyczny Kali będzie chciał znieść wewnętrzny dyskomfort, wynikający z tego, że łamie ogólną społeczną zasadę: „Nie kradnij”, znajdzie mnóstwo okoliczności łagodzących oraz uzasadnień, dlaczego owe dobra musiał ukraść i w oparciu o te argumenty będzie budował swoje poczucie sprawiedliwości czy też niesprawiedliwości. Oczywiście, może się spotkać z różnego rodzaju ostracyzmami, ktoś będzie chciał go za kradzież ukarać. I wtedy nasz Kali może mówić, że został potraktowany niesprawiedliwie, bo nie stworzono mu warunków do nieprzywłaszczania sobie cudzej własności. Będzie mówił, że działał w stanie okoliczności wyższej albo w dobrej wierze, a samą karę uzna za niesprawiedliwe traktowanie, twierdząc na przykład, że nikt go nie rozumie.
To postawa charakterystyczna dla większości przestępców.
Ależ nie tylko przestępców! Jeśli wsiądziemy do autobusu bez biletu i dostaniemy mandat, to też czujemy, że spotkała nas niesprawiedliwość, bo nasz znajomy cały czas jeździ na gapę, a my tylko raz nie skasowaliśmy i w ogóle to jechaliśmy tylko jeden przystanek. Na poziomie indywidualnego pojęcia sprawiedliwości definiujemy ją tak jak Kali – w kontekście poziomu opieki, jaką ma roztoczyć nad nami społeczność.
Jednocześnie uważamy, że jeśli ktoś jeździ na gapę, powinien płacić mandaty.
Jasne, bo kiedy ktoś inny przywłaszcza sobie cudze dobro, jedzie bez biletu albo przekracza prędkość, to my jesteśmy wtedy częścią społeczności. W takiej sytuacji nie steruje nami motywator indywidualny (czyli ja, który nie skasowałem tego biletu, przekroczyłem prędkość albo coś „sobie wziąłem”), tylko motywator społeczny, który sądzi, że bilety generalnie powinno się kasować, a gapowicze mają być karani. Ewentualnie w dobroci serca mogę przyznać, że faktycznie przekroczyłem prędkość, ale mam na to mnóstwo wytłumaczeń. Bo chcę utrzymać wizję siebie jako człowieka uczciwego, który jest w porządku.
Ale mandat mimo wszystko dostanę.
Mandat jest formą społecznej kary. Dziś nikt nie przyczepi mi oślich uszu, nie zakuje mnie w dyby, nie każe chodzić z tabliczką: „Przekraczałem prędkość”. Rolę egzekutora bierze na siebie policja. Ona piętnuje w imieniu społeczności. Tylko że nikt z nas nie lubi być piętnowany, bo to pokazuje, że stanowię zagrożenie dla społeczności i że muszę zrobić coś, co spowoduje, że społeczność mi „wybaczy”. Na przykład będę jeździł wolniej i przyczepię sobie nalepkę: „Przekraczam prędkość”. Problem w tym, że w obecnych czasach jesteśmy głównie skupieni na sobie i nie rozumiemy kary jako funkcji społecznej. Dlatego bardzo często mamy poczucie niesprawiedliwości. Nie widzimy wspólnotowego sensu karania, to „ja” zostałem ukarany, moje „ja” jest najważniejsze, mnie zabrano 500 złotych, mnie dano 10 punktów karnych. Nieważne, dlaczego, ważne, że „mnie” zrobiono jakąś krzywdę.
Zdarza się, że społeczność faktycznie kogoś krzywdzi, na przykład posądzając jakiegoś człowieka o kradzież.
W dodatku może niesłusznie wtrącić tego kogoś do więzienia, nawet na wiele lat. Czyli jednostkę spotyka tzw. krzywda społeczna, trybik utrzymania wspólnoty się zaciął, nie zadziałał, pomyłki się zdarzają.
Jak sobie wtedy poradzić?
Nie ma jednoznacznej odpowiedzi. Wszystko zależy od tego, na kogo to trafiło. Bez wątpliwości ktoś, kto został niesprawiedliwie potraktowany przez wspólnotę, ma prawo do tak zwanej wendety, do zemsty, maksymalnych odszkodowań za to, że społeczeństwo chciało go z tej wspólnoty wykluczyć, że wtrącając go do więzienia, stworzyło zagrożenie dla jego biologicznego przetrwania. To kwestia straconych lat, rozmaitych cierpień, nie do naprawienia. Bez odwołania się do szerszego spojrzenia na życie może być trudno.
Co to znaczy?
Weźmy nauczyciela, który pracuje z dziećmi. W każdej chwili ktoś może wymyślić, że jest pedofilem, wgrać mu na komputer jakieś filmy i doprowadzić do tego, że znajdzie się w więzieniu, a jego kariera czy wręcz życie zostaną zagrożone. Ten człowiek będzie naturalnie eliminowany – zagraża naszym dzieciom. On oczywiście może się skupić na cierpieniu jako na swoim cierpieniu, co nie przyniesie wiele pożytku. Może pomyśleć, że to konsekwencja jego wyborów – wybrał zawód, który naraża na takie sytuacje – tylko co z tego? Myślę, że bez nadania wyższego sensu temu, w jaki sposób zostaliśmy potraktowani – wspólnotowego, religijnego, absolutnie sobie z tym nie poradzimy.
A co może być tym wyższym sensem?
Może to, że walka o oczyszczenie z zarzutów i odzyskanie dobrego imienia stanie się nauką dla przyszłych nauczycieli. Może „indywidualne cierpienie” będzie pewną szczepionką.
A jakie mogą być konsekwencje tego, że nie nada tej niesprawiedliwości, która go spotkała, wyższego sensu, nie będzie go poszukiwać?
On może nie być w stanie poszukiwać. Bo będzie tak zdruzgotany niesprawiedliwością, że nie wyjdzie poza indywidualne cierpienie. Na pewnym etapie może oczywiście siedzieć i utyskiwać: „Boże, dlaczego ja? Przecież jestem dobrym człowiekiem”. Albo też przyjąć, że takie rzeczy się niestety zdarzają.
Wielu ludzi ma problem z tym, żeby pójść dalej, ponieważ neguje takie wartości jak na przykład wspólnotowość, wartość „swojego krzyża”, czy „zbawienia”. Być może droga takiego nauczyciela, który trafił do więzienia jest jego krzyżem. Drogą do zbawienia jest to, żeby przeniósł ten krzyż, żeby to społeczeństwo na jego zmarnowanym życiu, zniszczonym małżeństwie, zdrowiu, pośmiertnej rehabilitacji, gigantycznym odszkodowaniu czegoś się na przyszłość nauczyło, a on sam odnalazł sens tego, że właśnie jemu nałożono taki krzyż. Ale żeby to zrobić, trzeba przyjąć, że ktoś mi może ten krzyż nałożyć. Czyli że jestem od kogoś lub od czegoś zależny. Niekoniecznie od Boga. Mogę być zależny od pogody. Od wypadku drogowego.
Ale w czasach dość skrajnego indywidualizmu nie jest to postawa szczególnie częsta.
Oczywiście: Jaki krzyż?! Jaka zależność?! Jestem niezależny. No, najwyżej od kredytu bankowego, ale nie musiałem go brać, sam się zdecydowałem. Ciekawe, że na ten rodzaj ekonomicznego niewolnictwa się godzimy, a nie przyjmujemy zależności od społeczeństw, od systemów religijnych, także od systemów prawnych.
Ten indywidualizm w społeczeństwie można opisać, odwołując się do konceptu wieży Babel. W opowieści o wieży Babel każdy robi absolutnie to, co chce, działa dla swojej korzyści, zaburzając w ten sposób społeczność. Ludzie postanawiają zbudować wieżę, żeby znieść ciało integrujące, w tym wypadku Boga. Przekładając to na język laicki: skrajne zindywidualizowanie postaw powoduje zagrożenie dla społeczności. Kłopot w obecnych czasach polega na tym, że ta indywidualizacja jest promowana i ułatwiana – wystarczy mieć pieniądze, by pozwolić sobie na istnienie jako jednostka.
Co się stanie, jeśli ktoś się nie pogodzi z niesprawiedliwym osądem?
Najprawdopodobniej zaginie jako jednostka. Nie chodzi o to, że popełni samobójstwo, ale może być zgorzkniałym, skrzywdzonym panem z butelką wina mieszkającym na dziewiątym piętrze w brudnej kawalerce. Bo ktoś mnie kiedyś skrzywdził – kobieta, system, pracodawca. I ja właśnie z tego powodu teraz śmierdzę.
Czy każdy jest w stanie nadać niesprawiedliwości jakiś sens?
Nie każdy, bo to wymaga bardzo dużego poziomu refleksyjności. I do tego jest potrzebna wspólnota, żeby pomóc jednostce ten sens nadać.
A jeśli wspólnota nie pomaga? Chyba nie jest rozwiązaniem wmawianie sobie: Nic się nie stało, mam to gdzieś, nie zależy mi?
Ludzie tak mówią z różnych powodów, najczęściej dlatego, że są pewni, że społeczność ich nie odrzuci. „Mam to gdzieś, że mnie skazali, i tak jestem ważny”, to widać nieraz po politykach.
Brytyjski dziennikarz Jon Ronson napisał książkę (Wstydź się!) o tym, jak łatwo dzisiaj zostać niemal zmiażdżonym za głupi albo źle zrozumiany komentarz. Powiedzmy, że napisałam na FB, że czerwone sportowe samochody są beznadziejne, i ruszył hejt.
Spotkała się pani z niemiłą konsekwencją ogłoszenia jakiegoś poglądu. Ktoś go skontrował nieprzychylną opinią, na przykład, że jest pani rasistką, a pęd stadny poniósł. Co ciekawe, to stado panią zaatakuje w imieniu swoich indywidualnych praw. Nie dlatego, że sami jeżdżą sportowymi czerwonymi samochodami, tylko dlatego, że ktoś, kto taki pogląd wypowiada, może im kiedyś zabrać prawo do jeżdżenia czerwonymi samochodami. Bo ludzie obecnie uznają, że do wszystkiego mają prawo. Ja bym sobie zadał pytanie: Dlaczego chcę wyrażać pogląd akurat do indywiduów, jakichś anonimowych ludzi?
Czy moje poradzenie sobie z tą niesprawiedliwością to byłaby konstatacja: „Aha, to było nierozważne, po co mi to”?
Tak, takie rzeczy mogę mówić przyjaciółce albo mojej wspólnocie z bloku. Niekoniecznie tylko ludziom, wśród których czuję się bezpiecznie, nie o to tu chodzi. Chodzi o to, że wspólnota spróbuje panią skorygować, jeżeli pani pogląd będzie jej zagrażał, ponieważ jest pani jej częścią. Bo może się okazać, że ta wspólnota jeździ czarnym BMW i nikogo tekst o czerwonych autach nie rusza, nikt nie zamierza nimi jeździć. Ale kiedy pani rąbie do indywiduów, pojawia się wieloraki atak, lincz. To jest pewne zjawisko i warto wiedzieć, czym jest prawo linczu.
A czym jest?
Lincz jest wtedy, kiedy jednostka (albo wspólnota, wtedy mówimy o pogromie) swoim wychodzeniem poza średnią zaburza wspólnotę. Na przykład chodzi pani po osiedlu i wszystkim właścicielom czerwonych aut przykleja ośmieszające naklejki, zaburza pani społeczność i ona ma prawo wezwać policję, która nic nie zrobi, albo ma prawo panią zlinczować, bo stanowi pani dla niej zagrożenie, choćby zagrożone było dobre samopoczucie pozostałych jej członków.
Czy żeby uniknąć linczu, trzeba lawirować pomiędzy potrzebą indywidualności a potrzebami wspólnoty (czyli konformizmem)?
Niekoniecznie trzeba się nad tym zastanawiać. Bo jeśli się zgodzimy, że tkwimy w pewnych zależnościach, to możemy podjąć decyzję, że naklejamy te nalepki na czerwone auta, a wspólnota pokaże, na jaki poziom zachowań się zgadza, i albo zaakceptuje panią na poziomie: „Dziwna jakaś, ale w sumie dobrze, bo sportowe czerwone samochody zajmowały nam parking, byle tylko nie zaczęła obklejać srebrnych aut”, czyli panią zagospodaruje, albo jeżeli pani ze swoją indywidualnością nie pozwoli się skorygować wspólnocie (powie: będę naklejać na auta, jakie chcę, a wy macie mnie akceptować), to wtedy naraża się pani na lincz. Ponieważ pokazuje pani wspólnocie, że jej prawa zwyczajowe są dla pani nieważne, tzn. podważa pani egzystencję systemu.
Wróćmy do pierwszego przykładu: zostałam niesłusznie posądzona o nieczyste relacje z przełożonymi…
Koleżanki z pracy plotkują, że sypia pani z szefem – to przykład niesprawiedliwego potraktowania. Oczywiście, może pani zastosować wcześniej przytoczoną metodę: Nie przejmuję się, mam to gdzieś.
Ale tak naprawdę się przejmuję.
Ja bym się zastanowił: Dlaczego koleżanki z pracy są osobami, z którymi mam wchodzić w jakieś relacje? To one weszły ze sobą w relacje, może mają potrzebę plotkowania między sobą o pani romansie. Ale jeżeli plotkują na pani temat, to pewnie dlatego, że wcześniej pani też próbowała być z nimi w relacjach. Tymczasem praca jest miejscem, w którym ludzie mają pracować, a żyć po pracy, nie w niej.
To powiedzmy, że moje cztery siostry mają do mnie pretensje, że skłócam je z matką. A ja tego nie robię.
W tym wypadku „nieprzejmowanie się” nie jest dobrym rozwiązaniem. „Mam to gdzieś” oznacza: „Mam gdzieś wasze słowa, nie mam zamiaru tego analizować, jestem tak pewna siebie, że nie będę nawet rozważała tego, co mówicie”. Można też przyjąć postawę: „Mam to gdzieś, ja i tak wami rządzę”. Natomiast jeśli mielibyśmy szukać rozwiązania, co zrobić z poczuciem niesprawiedliwości, to prosta i jednocześnie nieprosta rzecz: Dlaczego pozwalam sobie na to, żeby insynuacje moich sióstr tak bardzo wpływały na mój nastrój? Dlaczego pozwalam innym wpływać na to, jaką osobą jestem, za kogo się uważam? Dlaczego to, co mówią siostry, ma podważać to, kim jestem? Przecież nie robię tego, o co mnie oskarżają. Dlaczego mam traktować to jako niesprawiedliwość?
Czyli to, jak się czuję, poziom poczucia krzywdy, niesprawiedliwości, pokazuje, jak bardzo potrzebuję tej wspólnoty, która akurat w tym momencie mnie niesprawiedliwie potraktowała? I może się okazać, że potrzebuję jej, żeby mi pokazała, że jestem OK?
Tak. A kolejne pytanie brzmi: Po co ta wspólnota ma pokazać, że jestem OK?
To chyba naturalne, że szukamy akceptacji. Czy to automatycznie musi oznaczać, że mamy niskie poczucie wartości?
W zasadzie o tym właśnie to świadczy. Jeśli ja nie skłócam rodziny, a siostry dalej twierdzą, że tak robię, to wystarczy powiedzieć: Kochane siostrzyczki, zastanówcie się, co mówicie. A jeśli nie ma podłoża do negocjacji, tylko chodzi o utrzymanie czyichś racji, może trzeba wrócić do tej rozmowy, gdy siostry będą gotowe, za dwa albo pięć lat. A może nigdy.
Czyli muszę być gotowa na to, że nie będę już z tą grupą – sióstr, koleżanek z pracy, mieszkańców bloku – tworzyć wspólnoty, że rozluźnią się więzy.
Oczywiście.
A jeżeli faktycznie komuś brakuje tego poczucia wartości?
No, to wie pani…
Zapraszam do gabinetu…?
Jeżeli mam poczucie niesprawiedliwości, to znaczy, że ktoś mnie krzywdzi. Warto się zastanowić, dlaczego tak łatwo mnie skrzywdzić? Czemu jestem taka „krzywdzalna”? Albo czemu chcę, żeby mnie przestano krzywdzić?
A tak na marginesie, skoro siostry coś mówią, mają pretensje, to znaczy, że jestem członkiem stada. One nie mówią: Wynoś się z naszej rodziny. Cały czas odbywa się interakcja.
A więc jestem ważna.
Tak. Więc jaka jest moja rola w tej wspólnocie? Jakich narzędzi wpływu używam, że ta sytuacja się nakręca czy powtarza?
Może się okazać, że mają rację i że naprawdę skłócam rodzinę?
Nie, może się okazać, że przez trzydzieści lat była pani wyróżniana przez matkę i że mama z różnych przyczyn, które też warto zrozumieć, nie potrafiła kochać. I prowokowała rywalizację pomiędzy wami, pani dając za dużo, a im za mało.
Tomasz Srebnicki – ur. 1979, doktor nauk medycznych, certyfikowany psychoterapeuta poznawczo-behawioralny, asystent na Warszawskim Uniwersytecie Medycznym, dyrektor dydaktyczny, wykładowca w Centrum Psychoterapii Poznawczo-Behawioralnej.
Michalina Kaczmarkiewicz – absolwentka kulturoznawstwa na Uniwersytecie Łódzkim oraz studiów w zakresie duchowości chrześcijańskiej na Papieskim Wydziale Teologicznym w Warszawie. Stypendystka Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Publikuje m.in. w "Zwierciadle".
•••
robotnicy ostatniej godziny
FOT: USUKHBAYAR-GANKHUYAG / UNSPLASH.COM
Moja znajoma twierdzi, że w codzienności stara się czasami przechodzić na poziom niebieski. Mówi tak najczęściej wtedy, gdy jest przytłoczona nadmiarem obowiązków, gdy haruje jak wół, gdy nakładające się kłopoty przygniatają ją do ziemi. Powstających problemów nie da się rozwiązać na tym poziomie, na którym powstały. Marzy więc, by dostać skrzydeł, by zerwać się do lotu, by jej codzienne czynności napełniły się światłem i wiatrem, by nadać im lekkość sięgającą nieba. Gdy wchodzi na ten wymarzony niebieski poziom, dla zewnętrznego obserwatora nic się nie zmienia, ale ona sama zyskuje poczucie, że góry może przenosić, a zwykłe obowiązki nabierają sensu i blasku.
Nieobecność w życiu człowieka królestwa niebieskiego spłaszcza świat do wymiaru doczesnego, do tego tylko, co tu i teraz. Powołanie do bliskości z Bogiem Ojcem, do naśladowania Jezusa, do życia w Duchu Świętym sprawia, że rzeczy zyskują nowy wymiar. Każda czynność, każde wypowiedziane słowo, każda myśl są zasiewem na wieczność, nadzieją na plony, które w Bogu staną się jawne w przyszłości. Nie wolno zatem zapominać, że codzienne czynności, te zawodowe, te prywatne i te najbardziej osobiste, mogą rozgrywać się na poziomie niebieskim. Dla kogoś stojącego z boku praca, tworzenie relacji, odpoczynek nie mają w sobie nic niezwykłego. Nudna codzienność. W rzeczywistości pod pozorem znoju w jednej z wielu winnic mówimy o zrealizowaniu powołania, którym Bóg obdarza chrześcijanina.
Chcąc zrozumieć przypowieść o robotnikach ostatniej godziny, trzeba zawsze pamiętać, że Pan Jezus mówi o rzeczywistości królestwa niebieskiego. To jest inny poziom niż rzeczywistość doczesna, ziemska, przemijająca, sprowadzona do tego, co widzialne i przeliczalne.
Nie zrozumiemy tej przypowieści, jeśli czytając ją, będziemy przykładać do niej ziemskie kategorie. Niezrozumienie i pytanie o sprawiedliwość postępowania gospodarza trochę może usprawiedliwiać fakt, że rzeczywistość królestwa niebieskiego już jest obecna w tym świecie.
To nie tylko zapowiedź eschatologicznej przyszłości. Od czasu gdy przybliżyło się do ludzi królestwo niebieskie, każdy człowiek już może w nim uczestniczyć. Królestwo Boże jest w nas.
Drugą przyczyną utrudniającą zrozumienie przypowieści są obrazy, którymi posługuje się Pan Jezus. Wyjaśniając tajemnicę swojego wiecznego królowania, używa obrazów zaczerpniętych z rolniczej codzienności Palestyny. Zatem w myśleniu dzisiejszego czytelnika Ewangelii te dwie rzeczywistości nakładają się na siebie i przenikają, tworząc mały zamęt.
Spójrzmy zatem na przypowieść o robotnikach ostatniej godziny w perspektywie królestwa Bożego. Pierwszą trudność stanowi fakt pracy w winnicy, którą wraz z najemnikami pierwszej godziny kojarzymy z „ciężarem dnia i spiekoty”. Gdyby jednak królestwo niebieskie nie kojarzyło się nam tylko z ascezą, wyrzeczeniem, zapieraniem się siebie, obumieraniem ziarna pszenicznego, ale z ucztowaniem, zaślubinami, z oblubienicą lub oblubieńcem, drogocenną perłą, skarbem ukrytym w roli, czyli rzeczywistościami niosącymi radość i spełnienie, to jakże inaczej byśmy spojrzeli na gotowość przyłączenia się do tej rzeczywistości. Wtedy dwanaście godzin pracy mogłoby się stać zyskiem, a jedna godzina pracy stratą. Czy do radosnej imprezy ludzie chcieliby się przyłączyć dopiero godzinę przed jej zakończeniem? Czyż nie chcieliby się bawić od samego początku? I wcale nie chodzi o to, że poziom niebieski musi być pozbawiony trudu. Przykładem niech będzie wyprawa w góry kogoś, kto uwielbia przyrodę i wspaniałe widoki, pokonywanie siebie i zdobywanie szczytów. Zaproszenie go na górską wędrówkę, która będzie polegała na podjechaniu samochodem na przełęcz i podejściu wygodną ścieżką na szczyt, odrzuci pogardliwym wzruszeniem ramion. Przekonywanie go, że nie będzie się musiał męczyć całodziennym wdrapywaniem się na skały, nie ma najmniejszego sensu. Albo spróbujmy powiedzieć rodzicom, że chcąc im oszczędzić wieloletniego trudu i znoju, jakim jest wychowanie dziecka, zabierzemy im nowo narodzone niemowlę, powierzymy je rodzinie zastępczej i oddamy na kilka tygodni przed pełnoletniością, by mogli się cieszyć swoim dzieckiem wychowanym i wykształconym, dojrzałym i samodzielnym. Podobnie jest z trwaniem przy kochanej osobie, z udziałem w jej życiu, w jej radościach i smutkach, sukcesach i klęskach. Podobnie jest z pracą w winnicy Pańskiej, która tak naprawdę jest pełnieniem Jego woli.
Różnicę między poziomem gruntu a poziomem niebieskim najbardziej widać, gdy czytając przypowieść, dochodzimy do momentu zapłaty. Pokusą jest spojrzeć na denara jak na zwyczajny pieniądz, dniówkę, którą najemnicy otrzymują po pracy na rzecz właściciela winnicy. Oczywista jest wtedy nadzieja tych, którzy pracowali cały dzień. Skoro ponieśli większy trud, poświęcili więcej czasu, bardziej bolą ich mięśnie, to i zapłata powinna być większa niż tych, którzy pracowali tylko godzinę.
Gdyby poprzestać na poziomie ekonomii ziemskiej, to można napisać, że postępowanie gospodarza jest nie tylko niesprawiedliwe, ale głupie i krótkowzroczne. Patrząc zwłaszcza z pozycji tych, których najął o świcie, niesprawiedliwość obróci się bardzo szybko przeciw niemu. Gdy następnego dnia o świcie wyjdzie na plac, by nająć robotników, nie znajdzie prawdopodobnie żadnego chętnego do pracy w winnicy. Każdy powie sobie: Po co będę się męczył cały dzień. Poczekam, poleżę, pogadam z kolegami, a jak słońce będzie zachodzić, pójdę do winnicy, popracuję godzinkę i dostanę dniówkę. W ten sposób po jedenastu godzinach gospodarz nie mógłby się opędzić od chętnych. Problem w tym, że wówczas winnica pozostałaby nieobrobiona.
Cóż więcej Bóg może dać człowiekowi, jeśli nie samego siebie, zapłatę, która jest wszystkim. Ci, którzy otrzymują wszystko, nie mogą chcieć więcej, niczego bowiem ponad to więcej nie ma. „Moje dziecko, ty zawsze jesteś przy mnie i wszystko moje do ciebie należy” (Łk 15,31). Czy Bóg potrafi kochać połowicznie albo tylko w jakimś procencie? Jeśli ktoś, mogąc od Boga otrzymać pełnię miłości, oczekuje od Niego zdrowia, urody i bogactwa, traktuje Go instrumentalnie, jak świętego mikołaja przynoszącego prezenty. A jeśli spełniał wolę Boga, oczekując, że otrzyma inną zapłatę niż Jego samego, to uprawiał jakąś formę bałwochwalstwa. Wyżej cenił denara niż gospodarza winnicy. Wyżej stworzenie niż Stwórcę. W ten sposób wyklucza się z ostatecznej uczty, podczas której właściciel winnicy każe mu po pracy zasiąść do stołu, a sam się przepasuje i usługuje robotnikom, których najął podczas dnia.
A jeżeli już liczyć i postawić jednego denara obok na przykład dwunastu, to jakie to ma znaczenie, jeśli można otrzymać przyjaźń właściciela? Jakie znaczenie ma to, czy ktoś pracuje dwanaście godzin, czy tylko jedną, w perspektywie wieczności? Jeśli postawimy obok siebie żółtą piłeczkę do tenisa i pomarańczową piłkę do koszykówki i popatrzymy na nie z odległości metra, to różnica wielkości jest oczywista. Jeśli jednak położymy je na powierzchni kuli ziemskiej i popatrzymy na wszystkie trzy kule z orbity okołoziemskiej, to jak postrzegać będziemy różnicę między dwiema piłkami? Jako nieistotną, wręcz niedostrzegalną.
Warto zauważyć, że właściciel winnicy to ten sam gość, który miał dwóch synów, jednego, który „odjechał w dalekie strony i tam roztrwonił swój majątek, żyjąc rozrzutnie”, i drugiego, który służył ojcu wszystkie lata i nigdy nie przekroczył jego rozkazu. Pierwszy wrócił i się odnalazł, drugi zagubił się w domu i nie potrafił odnaleźć po powrocie młodszego brata. Właściciel winnicy to również pasterz stada stu owiec, który zostawia dziewięćdziesiąt dziewięć owiec i wyrusza na poszukiwanie jednej zagubionej. To siewca, który rzuca ziarno na drogę, na skałę, między ciernie i na glebę żyzną. To ten sam wariat, który mając do czynienia z rolnikami, którzy wynajęli winnicę i nie chcą oddać należnej właścicielowi części, posyła do nich syna, mając nadzieję, że go uszanują. To ten, który mając zarządcę złodzieja, chwali jego roztropność.