Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Bez bodyshamingu, bez nierealistycznych porad, ze szczyptą czułej dyscypliny.
Prawdopodobnie znasz wiele historii osób, które zrzuciły wagę. Może więc pomyślisz: Po co mam czytać kolejną historię o odchudzaniu?
To nie jest książka o dietach cud ani szybkich sposobach na schudnięcie. To książka o emocjonalnej przemianie i głębokiej pracy wewnętrznej nad zmianą myślenia o sobie i relacji z jedzeniem.
Bo bez zmiany myślenia nawet nowoczesna farmakoterapia czy chirurgia bariatryczna nie przyniosą trwałych efektów.
Psycholożka Katarzyna Kucewicz przeszła przez wszystkie etapy leczenia otyłości. Wie, czym jest wilczy głód, podjadanie, wahania wagi.
W książce Waga z głowy pokazuje, czym jest tzw. „czuła dyscyplina", jak rozważnie chudnąć, tak by redukcja była skuteczna i nie prowadziła do ortoreksji ani do szybkiego nawrotu choroby. Mówi STOP opresyjnym narracjom pełnym fatfobii i hejterskiego „musisz schudnąć”.
Z tej książki dowiesz się, jak w redukcji odnaleźć drogę do osobistej wolności emocjonalnej, nauczyć się stawiania granic, samoakceptacji, stawania w obronie swojej godności. To książka o tym, w jaki sposób trzy stany – otyłość, proces redukcji i powrót do zdrowia – wpływają na naszą tożsamość. Kogo z nas czynią? Co zyskujemy, chudnąc, i czy nowe ciało to na pewno gwarancja szczęścia?
Redukcja w obliczu wolności psychicznej oznacza dążenie do zdrowia po swojemu, a nie dążenie do spełniania cudzych wyśrubowanych kanonów. Dążenie do swojej normy, a nie do wagi podziwianej aktorki. Pracę ze swoim ciałem w atmosferze życzliwości, a nie przeciwko sobie. Wolność psychiczna w redukcji oznacza, że nie musisz na oślep dążyć do wagi sposobami, jakie są dla ciebie zbyt forsujące albo trudne. To otwarte przyjęcie tego, jaka jesteś, i praca nad udoskonaleniem siebie, a nie pragnienie uszczęśliwienia innych redukcją. Zapraszam cię do lektury tej książki- historii o wychodzeniu z otyłości na własnych zasadach. - Katarzyna Kucewicz
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 432
TEJ AUTORKI POLECAMY RÓWNIEŻ:
Kobiety, które czują za bardzo
Czując każdego dnia
Praktyczny workbook dla osób wrażliwych
Książek opowiadających o redukcji kilogramów jest wiele, historii dziewczyn, które zrzuciły wagę, też pewnie znasz bez liku. Może więc pomyślisz sobie: „Po co mam czytać kolejną historię o odchudzaniu?”. To nie jest książka o dietach, o sporcie, o magicznych postach czy rytuałach. To jest książka o emocjonalnej przemianie, o tym, co się dzieje, kiedy traktuje się redukcję jako formę pracy nad swoim charakterem. Pokazuję w niej, jak w redukcji odnaleźć drogę do osobistej wolności emocjonalnej, nauczyć się wytyczania granic, samoakceptacji, stawania we własnej obronie. To książka o tym, w jaki sposób trzy stany – otyłość, proces redukcji i powrót do zdrowia – wpływają na naszą tożsamość. Kogo z nas czynią? Co nam daje pozbycie się tożsamości osoby plus size, a co tracimy wraz z kolejnymi kilogramami?
Byłam w każdym miejscu otyłości, w otchłani otyłości. Zachorowałam już jako młoda dziewczyna na otyłość 3 stopnia, ze swoją wagą mieściłam się na krańcu skali. BMI, czyli wskaźnik masy ciała, to norma potrzebna z punktu widzenia medycyny, żeby pokazać, czy nasza waga wiąże się z ryzykiem chorób towarzyszących otyłości, ale też norma społeczna, która niczym wyrocznia mówi ci, czy jesteś godna uchodzić za osobę atrakcyjną, czy też powinnaś się martwić. Ze swoimi 143 kg „wywalałam” skalę.
Moja historia jest podobna do historii mnóstwa innych kobiet, które podjęły decyzję: Zrzucę te kilogramy. Miałam tę moc, by doprowadzić swój plan do końca, oczywiście za którymś razem. Michael Jordan powiedział kiedyś: „Nie trafiłem ponad 9000 rzutów […]. Przegrałem ponad 300 meczów. […] Przegrywałem w moim życiu ciągle. Dlatego właśnie osiągnąłem sukces”1. Tak jak ów koszykarz 9 tysięcy razy pudłował, tak ja 9 tysięcy razy łamałam dane sobie słowo i mimo zakazów objadałam się słodyczami.
Słowa Jordana mam z tyłu głowy, kiedy myślę o redukcji. Większość ludzi w otyłości ma na swoim koncie liczne potknięcia, falstarty, próby zakończone spektakularną porażką. Statystyki nie napawają optymizmem. Wskazują na przykład, że osoby będące na diecie redukcyjnej przez 68 tygodni do 120 tygodnia – licząc od momentu przejścia na dietę – odzyskiwały w większości stracone kilogramy. Efekt dotyczył tych pacjentów, którzy nie wspomagali się lekami (stracili 2%, odzyskali 1,9%). Nie ominął też pacjentów wspomagających się farmakoterapią (ci pacjenci stracili 17,3%, odzyskali 11,6%)2.
Gros osób „wiecznie na diecie” dobrze zna ten smak porażki. Są przecież wśród nas takie dziewczyny, które jedzą w sposób wzorcowy, ćwiczą regularnie, a waga ani drgnie. Dlatego od razu na wstępie chcę zaznaczyć, że nie będę cię pouczać ani moralizować. Nie będę cię rozliczać ani obiecywać złotych gór. A przede wszystkim nie chcę, żebyś czuła się winna, że tylu ludziom wyszło, a tobie nie wychodzi, bo:
Każdy sukces poprzedza wiele porażek.
Każda z nas ma inny organizm i inne przeszkody do pokonania. Czasami nasze ciało albo psyche stoi w takiej opozycji do redukcji, że samodzielnie nie jesteśmy w stanie nic zrobić (dlatego odwiedzanie lekarza+dietetyka+psychologa to złote rozwiązanie).
Nic nie jest na zawsze. Niewykluczone, że za jakiś czas wszyscy ludzie wokół ciebie, którzy zrzucili kilogramy, znowu będą w redukcji, znowu będą w procesie, bo choroba da o sobie znać. Tak to jest z chorobą otyłościową – może nawracać.
Być może twoje TERAZ dopiero nadchodzi, może wcześniej nie było ci dane wystartować, a dzisiaj to będzie ten moment.
Borykałam się z otyłością, odkąd pamiętam. Kochałam jeść i zawsze miałam w sobie dziecięce przeświadczenie, że „jakoś to będzie”. Często osoby ważące ponad miarę mają tendencję do regulowania emocji za pomocą jedzenia. Nie tylko smutków czy lęków. Jemy z nudów, z radości, z podniecenia, z rozczarowania. Jemy, bo ktoś nas rzucił, jemy, bo wyznał nam miłość. Lubimy jedzeniem umilać sobie czas, lubimy, jak jedzenie towarzyszy ważnym życiowym momentom. Jedzenie było moim rytuałem – do kina, do Netflixa, do rozmowy z koleżanką, do pracy. Zawsze musiałam mieć przy sobie batonika, kanapkę czy inną słodką albo tłustą przekąskę. Zdrowe jedzenie – na takie chciało mi się wymiotować. Nie jestem królikiem, żeby jeść sałatę – tak mówiłam. Tłuste i słodkie. Im bardziej, tym lepiej.
Kiedy jesteś w szponach otyłości, masz miliard myśli o sobie. Z jednej strony: „Dobra, od jutra biorę się za siebie”. Z drugiej: „Jezu, przecież i tak nie schudnę”. Z trzeciej: „To ciastko mówi do mnie «mamo»”. Te dwie ostatnie działają w zespole. „I tak się nie uda” plus „ojej, zjedz mnie” zwykle w efekcie prowadzi do łapczywego zjedzenia tego czegoś. Po którym wstyd ci, masz wyrzuty sumienia, obiecujesz sobie, że zaczniesz od jutra. Albo wchodzisz w myślenie: „A czemu by sobie odmawiać, skoro niewiele mam przyjemności w życiu”. Oczywiście są ludzie, którzy zjedzą te ciastka i stwierdzą z satysfakcją, że było warto. Chciałam, to zjadłam, mogę. Mam prawo być taka, jaka jestem.
Byłam w różnych miejscach, jak pisałam wcześniej, w otchłani. W pewnym momencie uwierzyłam, że już nigdy nie schudnę. To była ciekawa chwila, bo to wcale nie było takie złe. Od tego paradoksalnie zaczęła się moja przygoda z redukcją. Miałam 37 lat i poczucie, że jestem za stara na kolejne diety, więc pragnę siebie zaakceptować raz na zawsze i dać sobie spokój z „katowaniem się” dietą. Choć otyłość odbierała mi witalność i uprzykrzała życie, często miałam poczucie, że w swoim rozmiarze (52/54) jestem seksowna, ponętna i kształtna. Jadłam ponad normę, ale nie zawstydzałam siebie. Nie byłam wobec siebie napastliwa. Uważałam (zresztą do dziś tak sądzę), że masa ciała nie definiuje tego, kim jestem, ba, wcale nie odbiera mi uroku. Ubierałam się schludnie, nosiłam kolorowe sukienki, długie włosy i rzęsy. Czułam się dobrze ze swoją kobiecością. Miałam wsparcie przyjaciółek, czułam się kochana w związku. Mimo mojej nienormatywnej wagi zapraszano mnie do różnych programów telewizyjnych, wszak przede wszystkim jestem psychologiem – ekspertem – i to moja głowa ma znaczenie, a nie ciało i jego rozmiar. Zawsze na tym – na swojej wiedzy – budowałam własne poczucie kompetencji. Nie na wadze, bo waga to tylko liczba. A wygląd – rzecz gustu.
Nie byłam w trybie „wiecznie na diecie”, nie miałam huśtawek tyję–chudnę. Ja po prostu od dziecka cały czas byłam duża albo bardzo duża. Chciałam świata, który zaakceptuje mnie taką, jaka jestem, a jednocześnie czułam się w swoim ciele nie tak jak trzeba. Niestety czułam, że ciało mnie coraz bardziej drażni i ogranicza, że stopniowo tracę sprawność. W zależności od nastroju (albo dnia cyklu) miałam momenty myślenia „wyglądam dobrze” i takie, kiedy czułam, że marnuję jakiś potencjał, który jest we mnie.
Zawsze byłam największa, najszersza wśród koleżanek. Cokolwiek bym włożyła, jakąkolwiek ładną sukienkę bym miała na sobie, i tak otyłość zniekształcała wszystko: wzory, fasony, moją wizję tego, jak się prezentuję. Często mnie to frustrowało, czułam wstyd. Kiedyś moja przyjaciółka, psycholożka Julia Izmałkowa, powiedziała, że nie ma złych sylwetek, tylko ciuchy są niedobrze uszyte. Jest w tym dużo prawdy. Ubrania dla osób plus size bywają piękne, kolorowe, ale w sieciówkach często dominują szarobure worki, które mają za zadanie nas schować, zmieszać z tłem, ukryć, zasłonić. Jest w tym jakiś element fatshamingu.
Ktoś powie: „To tylko ciuchy, nie ma co się nad tym długo rozwodzić”. Ale ubranie to nasz najbliższy towarzysz codzienności. Ubranie jest częścią naszego wizerunku, niewerbalną próbą wyrażenia siebie. Ubranie odzwierciedla to, co chcemy zamanifestować. Bywają ubrania mocy – np. często małą czarną uważa się za tzw. power dress – i ubrania, które potrafią zniszczyć nastrój na cały wieczór (np. wpijająca się bluzka, uwierający stanik czy za duże spodnie). W przypadku osób w większym rozmiarze ubrania przymałe, niewygodne, nieprzewiewne albo workowate bywają ośmieszające, wywołują poczucie, że coś z nami nie tak, że nie jesteśmy wystarczająco dobre i wartościowe. Świat mody w sposób bezpardonowy rozprawia się z ludźmi o bardziej ponętnych kształtach – po prostu ich kasuje – tak jakbyśmy nie istnieli.
Jest to jeden z elementów wszechobecnego weightismu, czyli dyskryminacji osób o nienormatywnych rozmiarach. Dyskryminacja pojawia się na każdym kroku, zarówno w środkach masowego przekazu, reklamach, memach, jak i w sytuacjach społecznych – np. u lekarza czy podczas rozmowy o pracę.
Zdrowie zaczęło mi szwankować mniej więcej po 35 urodzinach. Bolały mnie nogi i borykałam się z dysfagią – na skutek otyłości miałam problemy z połykaniem pokarmów. Dopadł mnie też rozrost endometrium ściśle związany z licznikiem na wadze. Nie czułam się obłożnie chora, ale wpadałam w epizody depresyjne i miałam wrażenie, że życie przelatuje mi przez palce. Czasami nie mogąc wdrapać się na 4 piętro, myślałam sobie, że rychło umrę, bo zabije mnie ta otyłość, martwiłam się, że serce mi wysiądzie.
W pandemicznym lockdownie w zasadzie jedynie pracowałam zdalnie i jadłam. Ledwo mogłam się ruszyć – nie chciało mi się nic, tylko jeść. Nie chciało mi się na przykład spotykać z ludźmi w realu, ba, przestało mi się chcieć chodzić po domu, bo uważałam, że mam za wielkie mieszkanie, że trzeba tyle zachodu, by iść do kuchni. Otyłość dawała mi się mocno we znaki, ale cały czas miałam tyle zajęć, projektów, spraw, że siebie odkładałam na później.
W końcu ogarnęło mnie poczucie potwornego przemęczenia. Od prawie 15 lat zajmowałam się pomaganiem ludziom – nie tylko moim pacjentom, ale też przyjaciołom, osobom w potrzebie. Żyłam po to, żeby innym było lepiej, a siebie olewałam. Jadłam byle co byle gdzie, nie umiałam odpoczywać, szkoda mi było czasu na relaks. Ciągle się spieszyłam, robiłam dodatkowe kursy, szkolenia, wspierałam swoją rodzinę, załatwiałam wiele spraw, nie odmawiałam nikomu, kto potrzebował pomocy. Odmawiałam tylko sobie. Nie patrzyłam na siebie. Czasem gdy zmęczona kładłam się spać, myślałam: „Dobra, kiedyś się za siebie wezmę, ale teraz muszę pomóc innym ludziom, oni bardziej potrzebują pomocy niż ja”.
Pewnego grudniowego wieczora coś jednak we mnie pękło. Jeden z projektów, na które się nastawiłam, w który włożyłam całe serce, dostał ktoś inny. Pomyślałam, że znowu, po raz enty, wypruwam sobie żyły, robię, co mogę, dla innych i nic z tego nie mam. Powiedziałam dość. Nie był to jakiś wielki przełom. Powiedziałam DOŚĆ, nie chcę tak żyć. Choć moje „dość” było nieśmiałe i przepełnione wątpliwościami, poczułam, że teraz albo nigdy, że muszę zaopiekować się sobą, bo jak nie ja, to nikt się mną nie zaopiekuje. Stwierdziłam, że chociaż to ryzykowne, biorę sprawy w swoje ręce. Biorę życie w swoje ramiona. I tulę. Tulę siebie. Pamiętam, jak 13 stycznia, w swoje urodziny, spojrzałam w lustro i powiedziałam do siebie czule: „Stara, zajmę się tobą. Już do ciebie wracam”.
Poprosiłam dietetyczkę kliniczną Małgorzatę Krukowską o przygotowanie mi odpowiedniej diety i zapisałam się do renomowanego lekarza bariatry, pragnąc, żeby mnie wsparł, wysłał na badania, żeby we mnie uwierzył. Byłam pełna entuzjazmu, czułam, że teraz musi się udać, a kto jak kto, ale lekarz od otyłości na pewno będzie dla mnie superempatyczny i mnie wesprze! Usłyszałam tymczasem, że za bardzo sobie pofolgowałam i została mi wyłącznie chirurgia bariatryczna, czyli operacja zmniejszenia żołądka. Doktor powiedział, że raczej nie uda mi się nic osiągnąć dietą, bo tylko kilka procent ludzi wychodzi z otyłości bez operacji. Panicznie bałam się bariatrii, całe moje ciało mówiło NIE na ingerencję chirurgiczną. Kiedy usłyszałam od lekarza, że już za późno na schudnięcie, poczułam się jak pacjent, któremu nie da się pomóc – bo skoro opcją jest albo operacja, której nie chcę, albo śmierć, no to w zasadzie czy mam jakieś wyjście?
Choć tamten lekarz nie był wspierający, nie poddałam się i w końcu spotkałam takiego, który wyjaśnił mi plusy i minusy operacji zmniejszenia żołądka. Dowiedziałam się, że to skuteczna forma leczenia choroby otyłościowej, ponieważ podczas takiej operacji usuwa się część żołądka odpowiedzialną za wydzielanie hormonu pobudzającego łaknienie, greliny, co znacząco przekłada się na utratę masy ciała. Wciąż jednak nie byłam przekonana do tej formy leczenia, więc pani doktor diabetolożka zaproponowała mi inną możliwość: zastosowanie zastrzyków z liraglutydem, które miały mi pomóc odzyskać kontrolę nad jedzeniem, w połączeniu z metforminą, lekiem przepisywanym na zdiagnozowaną u mnie insulinooporność.
Liraglutyd pomógł mi niesłychanie w początkowym okresie pracy nad sobą. Przyhamował mój wilczy apetyt i dał mi nadzieję na to, że nauczę się jeść w sposób kontrolowany. Był jak koło ratunkowe na otwartym morzu. Wielu pacjentów w ten sposób wyraża się o zastrzykach z liraglutydem – są objawieniem, pozwalają wreszcie chudnąć, są przełomem w leczeniu otyłości. Zdecydowanie się z tym zgadzam, aczkolwiek sama usłyszałam od diabetolożki ostrzeżenie: „Zastrzyki to nie jest magiczna różdżka. Jeśli zaufasz tylko im – przepadniesz, to pewne. Musisz zmienić styl odżywiania, zacząć się ruszać i przeformatować swoje nastawienie mentalne”.
Początek z analogami GLP-1 przyniósł mi wielką nadzieję, że tym razem się uda. Przestałam czuć nieposkromiony apetyt. Szybkie uczucie sytości sprawiało, że ze spokojem kończyłam obiad i do kolacji zapominałam o jedzeniu. Działania niepożądane leku były bardzo męczące, ale nie utrzymywały się długo. Kilogramy zaczęły spadać w zawrotnym tempie. Zawsze na początku chudnie się szybciej, bo schodzi z nas nagromadzona woda. I ja po 2,5 miesiąca miałam już na liczniku pierwsze –10 kg. Nie mogłam uwierzyć w swoje szczęście. Z naiwnością laika wyliczyłam sobie, że skoro chudnę około 5 kg w miesiącu, to już za niecały rok będę superszczupłą dziewczyną. Bardzo się cieszyłam na tę myśl. Nie miałam pojęcia, jak naprawdę wygląda proces redukcji, bo nigdy nie byłam w niej dłużej niż kilka tygodni. Nie rozumiałam skomplikowanych mechanizmów działania mojego organizmu oraz leków. Kierując się prostą matematyką, myślałam, że już za moment, za kilka miesięcy powitam siebie w rozmiarze S. Grubo się myliłam.
W kolejnych tygodniach redukcji moje ciało zaciągnęło hamulec. Mimo że utrzymywałam deficyt kaloryczny, prawidłową dietę i zwiększoną aktywność, moja masa ciała zaczęła się stabilizować i chudłam mniej niż kilogram na tydzień. Pojawiły się pierwsze frustracje i rozczarowania, bo przecież to był dopiero początek tej wędrówki. Wiedziałam, że będzie ciężko, ale już na starcie? Bardzo wierzyłam jednak w leki, w to, że one działają i mimo spowolnienia utrzymują mój apetyt w ryzach, bo dalej bez trudu udawało mi się trwać na diecie od pani dietetyczki.
Znajomi już wtedy zachęcali mnie, żebym zaczęła pisać książkę o redukcji, bo tak sobie świetnie radzę, kilogramy lecą, a ja zachowuję zdrowy rozsądek. Kręciłam nosem na ten pomysł – moje chudnięcie było przede wszystkim spowodowane działaniem liraglutydu, nie dostrzegałam swojego wkładu, tego, że przygotowuję posiłki, że dbam o jakość jedzenia, że wprowadzam szereg zmian i bardzo pilnuję, aby redukcja przebiegała w sposób profesjonalny. Lek pomagał mi opanować olbrzymi apetyt i to lekowi ufałam, myślałam, że tylko dzięki niemu to wychodzi. Uważałam, że liraglutyd robi coś niejako „za mnie” – jest zewnętrzną kontrolą. Podczas gdy ludzie dookoła mnie zajadali się słodyczami, brali dokładki, mówili „o Boże, jakie pączki”, ja byłam niewzruszona. Jedzenie wysokokaloryczne dla mnie nie istniało.
Człowiekowi, który całe życie funkcjonował w poczuciu nienasycenia i permanentnego głodu, liraglutyd jawi się jako magiczny eliksir zaklęty w penie. Nagle, praktycznie z minuty na minutę, przestałam być więźniarką wiecznego głodu. Zaczęłam żyć. Robić inne rzeczy, nie skupiać się tylko na denerwowaniu się na siebie, że znowu zgłodniałam. Byłam zachwycona tym, że wreszcie czuję sytość po śniadaniu czy obiedzie. Mój rozregulowany organizm dotychczas prawie nigdy nie zaznawał sytości.
Po kilku miesiącach przyjmowania leku dopadło mnie jednak to, co wielu innych pacjentów – niemalże z dnia na dzień zastrzyki przestały tak spektakularnie działać, apetyt zaczął wracać. Najpierw powoli, a potem w zasadzie wrócił już całkowicie. Nie pomogła zmiana miejsca nakłuwania ani ilości preparatu, przestałam reagować na substancję. W popłochu poczułam, że w tej sytuacji jestem zdana na siebie i że chyba pora spróbować zaufać sobie i skupić się na tym, co zaczęłam wypracowywać. Miałam już na liczniku prawie 20 kg mniej, była we mnie ogromna, przeogromna motywacja, by pracować nad wagą dalej mimo trudności. Poczułam, że skoro po raz pierwszy w życiu zrzuciłam 20 kg, to cokolwiek by się działo, muszę doprowadzić sprawę do końca. Cały czas miałam z tyłu głowy operację bariatryczną, ale dałam sobie też szansę sprawdzenia, czy jeśli będę kontynuowała uważną pracę nad sobą, to moja waga się zmieni.
Znalazłam w sieci mnóstwo grup pacjenckich i poznałam dziesiątki historii podobnych do mojej. Gros kobiet i mężczyzn miało podobnie – leki działały początkowo spektakularnie, a potem nagle przestawały działać. Na innych leki nie działały w ogóle. Na jeszcze innych działały zadowalająco, ale pokusa (na przykład żeby pić alkohol) była silniejsza i ktoś porzucał tę (co nie bez znaczenia) bardzo kosztowną i nierefundowaną farmakoterapię. W połowie 2022 roku pojawił się kolejny problem – brak leków z tej grupy w aptekach. W dużej mierze wynikający z tego, że przyjmować je zaczęły osoby szczupłe, w normie BMI, pragnące zastrzykami podkręcić swoją dietę. Wielu pacjentów chorujących na cukrzycę oraz chorobę otyłościową, którym te substancje są rekomendowane, ku własnej rozpaczy przerwało kurację, bo leków po prostu nie można było kupić.
W całym tym gąszczu trudności, podobnie jak inni pacjenci z otyłością pozostawieni sami sobie, musiałam dokonać pewnego wyboru. Zakończyć redukcję, poddać się i pewnie powoli wrócić do dawnego życia albo próbować utrzymać się w zdrowym stylu życia bez farmakologicznego wsparcia. W moim przypadku jasne było, że wezmę sprawę w swoje ręce i doprowadzę redukcję do końca. I to jest początek mojej książki.
Poradnik, który trzymasz w dłoniach, to zbiór sprawdzonych przeze mnie sposobów radzenia sobie z napadami głodu. Staram się w nim nakreślić ścieżkę zmiany stosunku do jedzenia, do ciała, do pracy nad sobą, pokazać, jaka jest – wyboista i trudna – z perspektywy osoby, która nie tylko doradza, ale i sama na sobie testuje to, do czego zachęca. Nie mogę ci obiecać, że ten poradnik sprawi, że schudniesz. Ale może sprawić, że zaczniesz myśleć o swoim ciele poważnie, a redukcja przestanie ci się wydawać drogą nie do przejścia.
Zastanawiam się, kim jesteś, kiedy siedzę przed pustą kartką w Wordzie. Domyślam się, że masz za sobą kilka albo kilkanaście prób schudnięcia. Że teraz, w chwili, gdy czytasz tę książkę, chcesz schudnąć. Ale co będzie za godzinę? Albo wieczorem, jak przyjdą goście? Znam smak przerywanej, lichej motywacji. Raz się chce na maksa góry przenosić i się odchudzać, a za chwilę dupa blada, wjeżdża batonik, kurczak z rożna czy inna zachcianka i motywacja się ulatnia. A może czytasz te słowa i zagryzasz czekoladą – to by było w moim dawnym stylu.
Wstyd – może się wstydzisz. Może nawet wstydziłaś się kupić tę książkę w księgarni, zachodząc w głowę, co pomyśli sprzedawca: „Ooo, przydałoby jej się!” albo: „Wydaje jej się, że od przeczytania książki schudnie”.
Ale to nie był głos tego sprzedawcy – to twój wewnętrzny krytyk. Pewnie go masz, jak większość ludzi. Twój krytyk wewnętrzny może być szczególnie zjadliwy w kwestiach wagi i wyglądu. Jeśli doświadczyłaś przemocy rówieśniczej w dzieciństwie, np. będąc ofiarą szykan i obelg, pewnie zakładasz, że większość ludzi myśli o tobie tak źle, jak tamten kolega z dzieciństwa, który krzyczał za tobą: „Ty gruba beko!”. Tak się przejawia nasz problem z poczuciem własnej wartości. U dziewczyn o niestandardowym rozmiarze zwykle spory, bo gros z nas nasiąkło wszechobecnymi stereotypami sugerującymi, że wskaźnik BMI jest miarą naszej wartości.
Wiesz, jak się cieszę, że masz tę książkę w ręku? Wierzę, że to twój mały krok w kierunku psychologicznej zmiany i odbudowania skomplikowanej relacji z jedzeniem. Być może potrzebujesz się zainspirować, być może jesteś zrezygnowana. Warto, żebyś dała sobie szansę popatrzeć na leczenie choroby otyłościowej w kontekście pracy nad swoim charakterem. Choć nadwaga to przede wszystkim kwestia somatyczna, wypracowanie współczującego i racjonalnego myślenia o sobie może być dla ciebie wielkim wsparciem – takim było to dla mnie.
Jestem psycholożką i psychoterapeutką od kilkunastu lat. Znając wiele technik pracy z pacjentami, stosując na co dzień przeróżne metody wspierania ludzi w zmianie ich nawyków, stworzyłam plan zmiany mentalnej w procesie redukcji. Plan zmiany sposobu myślenia o swoim ciele, o jedzeniu, o wstydzie i o własnej kobiecości. Ten plan pomógł mi w leczeniu, był jedną z trzech (obok wsparcia medycznego i dietetycznego) najważniejszych gałęzi mojej redukcji. Nie bazuje on na żadnych nowinkach, nie jest newage’owym tworem. To plan oparty na połączeniu różnych metod i technik, których skuteczność w zmianie została sprawdzona i dobrze zbadana.
Choć nie wierzę w to, że siłą manifestacji można zeszczupleć choćby o gram, to jednak uważam, że siłą umysłu można wspomagać drogę dojścia do zdrowia. Każda choroba, czy nowotworowa czy otyłościowa, lepiej poddaje się leczeniu, kiedy pacjent dba o swoją kondycję psychiczną3. Nie znaczy to, że zarzucę cię wyświechtanym „myśl pozytywnie”. Raczej zachęcę, żebyś zrozumiała, co czujesz, co jest dla ciebie wsparciem, w jaki sposób okazywać samej sobie miłość i szacunek, jak czule dbać o granice.
Mimo że to książka „o odchudzaniu”, główną ideą, jaka mi przyświeca, jest idea wolności psychicznej w procesie redukcji. Samo słowo „odchudzanie”, od którego zresztą się już odchodzi, często przywodzi na myśl opresyjne narracje społeczne na temat tego, jakie powinnyśmy mieć ciało, a jakiego nie. Bliskie jest mi ujęcie dr hab. Beaty Miruckiej z książki Podmiot ucieleśniony: „Ciało […] traktowane jest jako obszar wybrakowany, który wymaga naprawy i korekty (np. pozbycia się zbędnych kilogramów). Wolność psychiczna wyraża się w umiejętnym odpieraniu niekorzystnych komunikatów społecznych na temat ciała, selekcjonowaniu ich i rozpoznawaniu w nich działań społecznych, które mają na celu uprzedmiotowienie ciała i zawłaszczenie go, by przez nie wywierać bardziej skuteczny wpływ na jednostkę”4.
Redukcja w obliczu wolności psychicznej oznacza więc dążenie do zdrowia, a nie dążenie do spełnienia wyśrubowanych kanonów. Dążenie do swojej wagi, a nie do wagi podziwianej aktorki. Pracę nad swoim ciałem i ze swoim ciałem, a nie przeciwko niemu. Wolność psychiczna oznacza, że nie muszę ślepo dążyć do takiej wagi, jaką ktoś mi narzuca, sposobami, które są dla mnie zbyt forsujące albo trudne. Wolność to zgoda na to, jaka jesteś, i wynikająca z tej zgody praca nad udoskonaleniem siebie, a nie pragnienie uszczęśliwienia kogoś dzięki redukcji. Zapraszam cię więc do lektury książki – historii o redukcji na własnych zasadach.
Od chwili narodzin dzieci uczą się, że powinny sprawiać dobre wrażenie. Zamiast żyć w zgodzie z własnymi potrzebami i uczuciami, uczą się, jak oceniać sytuację, aby zadowolić innych5.
MARION WOODMAN
Ciało jest naszym domem. Azylem danym raz na zawsze. Rodzimy się i umieramy w tej jednej jedynej powłoce, która towarzyszy nam każdego dnia życia. Wydawać by się zatem mogło, że będziemy ten azyl traktować niczym świątynię – najcenniejszy skarb. W praktyce nierzadko cielesność przysparza nam jednak kłopotów, a nasz stosunek do niej może się zmieniać i wcale nie przypominać relacji opartej na szacunku.
W psychologii mówi się o „ja” cielesnym kształtującym się w ciągu całego naszego życia. „Ja” cielesne to poczucie swojego ciała, jego schemat oraz obraz. Owo „ja” wyznacza sposób doświadczania siebie w swoim ciele, zapewnia fizyczne poczucie tożsamości, czyli tego, że wiemy w ogóle, kim jesteśmy, gdzie jesteśmy i jak jesteśmy. Wiem, kim jestem, kiedy znam swoje ciało, rozumiem je i działam z nim w zgodzie. Gubię się zaś wewnętrznie, kiedy postępuję ciału na przekór, kiedy ciało zaczyna mnie ograniczać, drażnić, kiedy zauważam, że zmienia się w sposób dla mnie nieakceptowalny. Kryzysy życiowe często dotykają ciała. Ciało starzejące się, tyjące, chudnące, chorujące, niedomagające przysporzyć może psychicznego cierpienia i wpłynąć na nasze poczucie własnej wartości. Najlepszym tego przykładem jest okres dojrzewania – zmieniające się dynamicznie ciało może stanowić źródło lęku, wstydu, niezgody. Kiedy staje się seksualne – równocześnie ciekawi nas i paraliżuje. Zwłaszcza jeśli wokół – w przekazach środowiskowych czy religijnych – atrybuty dojrzałości uznawane są za grzeszne, niemoralne. Dojrzewanie seksualności i jej fizycznych oznak może być zakłócone przez ataki rówieśników, przez nadużycia, ale też szarpaninę mniejszego kalibru, na przykład seksualizację lansowaną przez media. Kiedy ciało dojrzewa szybciej niż głowa (a zwykle tak jest), zaczynamy się go wstydzić, chować je, surowo oceniać.
Dane wskazują, że 52% dzieci w wieku 10–11 lat jest niezadowolonych ze swojego ciała. Zastrzeżenia do własnego wyglądu mają w większości dziewczynki, które już w tym wieku zamartwiają się niedostatkami urody i tym, czy są wystarczająco szczupłe. Dzieje się tak prawdopodobnie dlatego, że dzieci wsłuchują się w pełne krytykanctwa narracje o ciele własnych matek, babć, starszych sióstr czy też w surowe oceny ojców. Dzieci z łatwością internalizują stosunek do ciała, jaki wybrzmiewa w domu. Jeśli dużo w nim oceniania i szyderstwa, dziecko przyswaja taką postawę zarówno w kontekście innych, jak i siebie samego. Jedna z moich pacjentek zobrazowała to kiedyś brutalnie: „Jako pięciolatka wyśmiewałam grube dzieci w przedszkolu, dokładnie w tak samo bezlitosny sposób, w jaki ojciec wyśmiewał moją otyłą matkę”.
Nasze podejście do ciała, którego uczymy się w domu, nie wynika wyłącznie z tendencji do oceniania innych, jaką przejawiali nasi rodzice. W domach, w których brakuje ciepła, bliskości i przytulania, obraz ciała u dzieci jest zwykle gorszy niż w tych, w których domownicy obdarowują się czułymi gestami. Nie bez znaczenia są przekazy medialne, które oglądają dzieci, a w których aż roi się od porad, jak ciało ogarnąć, zmienić, upiększyć. Jak wskazuje prof. Katarzyna Schier w książce Piękne brzydactwo, już 6-letnie dziewczynki mają wiedzę dotyczącą procedur związanych z odchudzaniem. To szokujące, zwłaszcza gdy zdamy sobie sprawę, że dopiero około 7–8 roku życia dziecko jest zdolne poprawnie określić swój obecny rozmiar ciała. Prof. Schier zauważa też, że wyniki sondaży prowadzonych wśród dzieci w wieku 7–11 lat wskazują na istnienie u nich szeregu ukształtowanych stereotypów związanych z otyłością. Dzieci chorujące na otyłość są spostrzegane jako mające mniej przyjaciół, mniej lubiane przez rodziców, gorzej radzące sobie w szkole, leniwe, mniej szczęśliwe oraz mniej atrakcyjne niż dzieci szczupłe lub o średniej wadze6.
Prof. Schier podkreśla, że wzorce piękna zmieniły się na przestrzeni czasu. „W krajach kultury zachodniej szczupłość jest aktualnie łączona ze «szczęściem, sukcesem, młodzieńczością, byciem społecznie akceptowanym». Nadwaga i otyłość oznaczają lenistwo, brak silnej woli i obniżoną kontrolę nad własnym życiem. Nadwagę przypisuje się najczęściej złym intencjom grubych osób, jest ona synonimem ich słabości”7. Wedle badaczki nawet krótka ekspozycja na wzorce idealnych sylwetek lansowanych przez media prowadzi do negatywnych spostrzeżeń na temat własnego wyglądu. Dziecko, patrząc na doskonałą, upiększoną filtrami urodę w internecie, zestawia ją ze swoim obrazem, a tym samym obniża poczucie własnej wartości.
Kiedy pracuję z kobietami, wspierając je w procesie redukcji otyłości, zawsze naszą wspólną podróż zaczynam od tematu samoakceptacji i ukochania obecnego (!) stanu rzeczy. Większość kobiet robi to niechętnie i w poczuciu, że mój pomysł jest zbyteczny i chybiony. Nie dziwię im się, bo mnie samej zajęło lata zrozumienie, że dopóki nie zacznę się ze swoim ciałem – z każdą jego cząstką – zaprzyjaźniać, zbyt wiele dobrego mnie w życiu nie spotka.
Jako dziewczyna z otyłością olbrzymią czasami czułam się nie do końca „kobieca”. Wydawało mi się, że kobiecość to coś, co jest zarezerwowane dla szczupłych i wysportowanych. Badania pokazują, że moje odczucie nie jest obce wielu z nas. Gros dziewczyn ma jakiś wzór kobiecości, do którego nie potrafi doskoczyć. Bywa, że składają się na niego długie gęste włosy, duże piersi, posiadanie dzieci, talent, delikatny głos, eteryczne ciało, wrodzona subtelność. Często nazywamy kobiecością coś, co jest seksowne dla mężczyzn, coś, co jest archetypowym atrybutem konserwatywnej wizji kobiecości, i denerwujemy się, jeśli nasza kobiecość do tego nie przystaje. Mówi się, że dla wielu kobiecość zamyka się wyłącznie w męskiej wizji urody8, że kobiece jest to, co stereotypowo mężczyźni uważają za atrakcyjne i powabne. Jako że ciało z otyłością nie jest ciałem pożądanym w filmach, nie jest ciałem bohaterek romansów, wiele kobiet wypiera, wyrzuca ze swojej głowy myśl, że są istotami kobiecymi, seksualnymi, namiętnymi, że ich ciało pragnie miłości, przyjemności i zachwytu i jest na nie gotowe.
Nierzadko relację z własną kobiecością zaburzają zarówno mężczyźni surowo rozprawiający o kanonach szczupłości (np. ojcowie krytykujący córki albo swoje żony na oczach córek), jak i inne kobiety. Zdarza się, że padamy ofiarą agresywnej krytyki ze strony koleżanek, słyszymy od bliskich nam kobiet niepochlebne opinie, nieproszone rady, uwagi kwestionujące nasz gust czy ciało. Wiem, że część moich pacjentek najbardziej okrutne słowa o swojej wadze usłyszała z ust własnych matek. Takie komentarze często zamykają nas w sobie, podkopują naszą pewność siebie. Mogą do nas przylgnąć na lata, zwłaszcza jeśli przyjmiemy je za prawdę o sobie.
Zawsze staram się pokazywać moim pacjentkom, że złośliwe słowa innych są tak naprawdę informacją o nich – o ich lękach, potrzebach, o ich świecie wewnętrznym – a nie o nas. Niemniej rodzice, partnerzy, przyjaciółki i inni ludzie rzeczywiście potrafią nam powiedzieć słowa, których nie chcemy słyszeć, których nie chcemy pamiętać. Możemy przez to wbudować w sobie poczucie, że ludzie są okrutni, że nie są życzliwi, że w takim razie nie przynależymy. I wtedy odwracamy się od kobiecości – niechętne i zalęknione. Mając tak przykre doświadczenia, trudno otworzyć się na kobiecą energię, która jest bardzo potrzebna do zbudowania swojej tożsamości i stabilnego obrazu „ja”, czyli świadomości tego, kim jestem i po co jestem na tym świecie. Dlatego zawsze staram się zachęcać kobiety do tego, żeby uważnie przyglądały się swoim relacjom i je weryfikowały, bo szkoda życia na złe znajomości, a czas warto poświęcać na pielęgnację tych pięknych relacji. Warto też wyciągać wnioski. W moim otoczeniu były na przykład osoby, które miały do mojego wyglądu wiele zastrzeżeń, krytykowały moją otyłość w bardzo niewybredny sposób, oczywiście „dla mojego dobra”. Denerwowałam się na nie, obrażałam, aż w końcu zapytałam samą siebie: Dlaczego pozwalam tej osobie być częścią mojego życia? Czemu zapraszam ją do swojego świata? Zrozumiałam, że moje zaniżone poczucie własnej wartości, brak wiary w siebie i asertywności sprawiły, że nie umiałam postawić granicy, licząc w duchu, że ludzie sami zaczną być znienacka mili, życzliwi i przyjacielscy. Kiedy pojęłam, że tak nie będzie, pokończyłam znajomości, w których obrywałam. Dało mi to dużo siły. Czułam się wolna i bezpieczna.
To, jak rozumiemy i odczuwamy nasze kobiece ciało, jakie mamy do niego podejście, nazywa się w psychologii obrazem ciała. Doświadczać własnej cielesności możemy w różnoraki sposób, w zależności od przekazów rodzinnych, rówieśniczych, a nawet kulturowych. Na przykład w Japonii podejście do ciała jest znacznie bardziej użytkowe – ciało ma służyć robieniu rzeczy, ma być sprawne i zdolne do pracy, jego piękno wyraża się przeważnie w ruchu. Z kolei w kulturze Zachodu to głównie media lansują doskonały wzorzec piękna, który jest niestety bardzo mocno dookreślony – w przypadku kobiet i dziewcząt jest to smukła, szczupła i wysoka sylwetka, natomiast chłopców i mężczyzn – wysokie i muskularne ciało9.
Ciało w otyłości bywa ciałem w pancerzu. To ciało w zbroi utkanej ze wstydu, lęku, poczucia wadliwości, czasem nawet obrzydzenia do siebie. Negatywne przekonania na swój temat potrafią ogromnie przyhamować zadowolenie i swobodę w poruszaniu się, w tańcu, w seksie. To nie otyłość jest winna temu, że mamy na sobie pancerz – tylko nasza głowa, przesiąknięta wspomnieniami krytycyzmu, z jakim się stykamy, która w związku z otyłością zabrania ciału się bawić, zabrania mu spontaniczności i swobodnej ekspresji. To strach i suma negatywnych doświadczeń czynią z nas istoty zamknięte w sobie, niepewne swoich ruchów, żyjące w przerażeniu, że znowu otrzymamy ciosy. Tych lęków doświadczają naturalnie też szczupłe kobiety. Kiedy prowadzę swój webinar „Kobiecość w rozkwicie”, zawsze piszą do mnie właśnie szczupłe kobiety, z pytaniem, czy to także dla nich. Dawniej moją pierwszą reakcją było zaprzeczenie, bo przecież pracuję w obszarze redukcji. Ale ten jeden jedyny warsztat faktycznie nie ma wagi. Bo z kobiecością możemy mieć kłopot zawsze, bez względu na to, jak wyglądamy.
Co jakiś czas na kartach tej książki pojawiać się będą zadania do przemyślenia. Chciałabym, aby posłużyły ci one za drogowskazy wspomagające „układanie głowy” w procesie redukcji. Część z nich może być dość trudna i wymagać chwili namysłu. Daj sobie czas, przestrzeń, nie odpowiadaj na moje pytania od razu, pozwól sobie na „pobycie” z nimi. Pierwsze zadanie dotyczy unikatowej relacji z własną kobiecością. Choć gros z nas podobnie definiuje kobiecość jako ogólny konstrukt znaczeniowy, to jednak definicja własnej kobiecości to suma naszych doświadczeń i kobiecych historii z przeszłości. Jaka jest zatem historia twojego kobiecego „ja”? Odpowiedzi poszukaj, posiłkując się poniższymi pytaniami:
Czym dla CIEBIE jest kobiecość?Jak ty sama definiujesz to słowo?Co ukształtowało twoją kobiecość?Co rzutuje na twoje podejście do kobiecości?Kto zakłócił ci pokochanie siebie?Jaki wymiar twojej kobiecości wymaga utulenia?Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
https://hrproject.com.pl/sukces-przez-porazki-droga-michaela-jordana/ (dostęp 4.12.2023). [wróć]
https://dom-pubs.onlinelibrary.wiley.com/doi/10.1111/dom.14725 (dostęp 21.02.2024). [wróć]
https://www.sarcoma.pl/baza-wiedzy/recenzje/w-jaki-sposob-umysl-wplywa-na-leczenie/ (dostęp 21.02.2024). [wróć]
Beata Mirucka, Podmiot ucieleśniony. Psychologiczna analiza reprezentacji ciałai tożsamości cielesnej, Wydawnictwo Naukowe SCHOLAR, Warszawa 2018, s. 29. [wróć]
Marion Woodman, Ciężarna dziewica. Proces psychologicznej przemiany, przeł. A. Gralak, Znak, Kraków 2006, s. 25. [wróć]
Katarzyna Schier, Piękne brzydactwo. Psychologiczna problematyka obrazu ciała i jego zaburzeń, Wydawnictwo Naukowe SCHOLAR, Warszawa 2009. [wróć]
Ibidem, s. 51. [wróć]
Wskazuje na to także raport Seksualna Mapa Polki (2023) przygotowany na zlecenie Gedeon Richter Polska (zob. https://zdrowa-ona.pl/wp-content/uploads/2023/09/Raport_rozkladowki.pdf – dostęp 6.12.2023). [wróć]
Katarzyna Aksamit, Doświadczanie bliskości fizycznej i obraz ciała u dzieci w wieku szkolnym [w:] Katarzyna Schier (red.), Samotne ciało. Doświadczanie cielesności przez dzieci i ich rodziców, Wydawnictwo Naukowe SCHOLAR, Warszawa 2020, s. 41. [wróć]
Copyright © by Katarzyna Kucewicz 2023
All rights reserved
Copyright © for the Polish e-book edition by REBIS Publishing House Ltd., Poznań 2023
Informacja o zabezpieczeniach
W celu ochrony autorskich praw majątkowych przed prawnie niedozwolonym utrwalaniem, zwielokrotnianiem i rozpowszechnianiem każdy egzemplarz książki został cyfrowo zabezpieczony. Usuwanie lub zmiana zabezpieczeń stanowi naruszenie prawa.
Redaktor prowadzący: Magdalena Chorębała
Redaktor: Katarzyna Raźniewska
Redaktor merytoryczny: dr Anna Januszewicz
Projekt i opracowanie graficzne okładki oraz projekt makiety: Krzysztof Rychter
Fotografia na okładce: Mateusz Skwarczek / Agencja Wyborcza.pl
Wydanie I e-book (opracowane na podstawie wydania książkowego: Waga z głowy, wyd. I, Poznań 2024)
ISBN 978-83-8338-835-9
Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o.
ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań
tel. 61 867 81 40, 61 867 47 08
e-mail: [email protected]
www.rebis.com.pl
Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer