Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Proste życie Warkocz na wyspie na szmaragdowym oceanie wypełniały proste przyjemności – zbieranie kubków przywożonych przez marynarzy z odległych krain i słuchanie opowieści przyjaciela Charliego. Ale kiedy ojciec zabiera Charliego w podróż, aby znaleźć mu narzeczoną, i dochodzi do tragedii, Warkocz musi ukryć się na statku i odnaleźć Czarodziejkę ze śmiertelnie niebezpiecznego Nocnego Morza. Czy Warkocz uda się pozostawić za sobą proste życie i znaleźć sobie miejsce pośród piratów na oceanach zarodników, gdzie kropla wody może oznaczać natychmiastową śmierć?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 460
Podziękowania
Ale jazda.
Kiedy usiadłem, żeby pod wpływem kaprysu napisać tę książkę, nie miałem pojęcia, do czego doprowadzi cały ten projekt. (Koniecznie zajrzyjcie do Postscriptum na końcu książki, gdzie opisuję swoje inspiracje w sposób, który odrobinę za bardzo zdradza fabułę, by umieścić to na początku).
Kiedy myślałem o czterech książkach należących do „Tajnego Projektu” na Kickstarterze z roku 2022, wyobrażałem sobie coś wyjątkowego, ale mój zespół zaszalał. Wyszedł z tego wspaniały tom. Wiem, że wielu z Was będzie słuchać audiobooka, który z pewnością ma swoje charakterystyczne walory artystyczne – ale jeśli będziecie mieli okazję, przejrzyjcie wersję papierową. Bo naprawdę, rany.
Dlatego stosownym wydaje mi się rozpoczęcie od podziękowania Howardowi Lyonowi. Wyobrażałem sobie te książki jako swego rodzaju „wystawę artysty”, to znaczy my wybieraliśmy twórcę i pozwalaliśmy mu nieco zaszaleć przy pracy nad oprawą graficzną. Howard zrobił tak wiele. Okładka, wyklejki, ilustracje wewnątrz – ale tak naprawdę cały projekt dużo mu zawdzięcza. Dziękuję, Howardzie, że zgodziłeś się przyjąć tak wielki projekt. Wspaniale sobie poradziłeś.
Nic z tego by się nie udało bez Izaaca Stewarta, naszego kierownika artystycznego w Dragonsteel. Rachael Lynn Buchanan była asystentką. Bill Wearne z American Print and Bindery naprawdę bardzo się postarał, by to wydrukować, biorąc pod uwagę braki. Wielkie dzięki, Bill. Chciałbym podziękować też wszystkim ludziom na każdym etapie pracy, od papierni po dostawców materiałów na okładkę, drukarnię, introligatornię i dostawców.
Dyrektorem operacyjnym w Dragonsteel jest Emily Sanderson, a w dziale wydawniczym pracują Peter Ahlstrom, Karen Ahlstrom, Kristy S. Gilbert i Betsey Ahlstrom. Korektą zajmuje się Kristy Kugler. Dział operacyjny tworzą Matt „Będziesz to robił w każdej książce, Brandonie?” Hatch, Emma Tan-Stoker, Jane Horne, Kathleen Dorsey Sanderson, Makena Saluone i Hazel Cummings. Dział reklamy i marketing stanowią Adam Horne, Jeremy Palmer i Taylor Hatch.
Ci ludzie zwykle nie zostają odpowiednio docenieni za wszystkie wspaniałe rzeczy, które robią, by umożliwić realizację projektów. Przy tej kampanii na Kickstarterze szczególnie potrzebowałem ich entuzjazmu i cudownych pomysłów. (Na przykład to Adam wpadł przed laty na pomysł subskrypcji). Złożenie tego wszystkiego razem i doprowadzanie do realizacji wymagało mnóstwa pracy, więc jeśli będziecie mieli okazję, osobiście podziękujcie mojemu zespołowi.
I oczywiście musimy wyjątkowo podziękować działowi realizacji zamówień. Ekipa Kary Stewart pracowała całymi dniami, żeby dostarczyć Wam te książki. Wszyscy zasługują na oklaski, a są to: Christi Jacobsen, Lex Willhite, Kellyn Neumann, Mem Grange, Michael Bateman, Joy Allen, Katy Ives, Richard Rubert, Sean VanBuskirk, Isabel Chrisman, Tori Mecham, Ally Rep, Jacob Chrisman, Alex Lyon i Owen Knowlton.
Chciałbym podziękować Margot Atwell, Orianie Leckert i reszcie zespołu z Kickstartera. Ponadto na moje podziękowania zasługują Anna Gallagher, Palmer Johnson, Antonio Rosales i reszta ekipy BackerKit.
Przy pracy nad tą książką pomagała nam specjalna konsultantka – Jenna Beacom – i była niewiarygodna. Jeśli kiedykolwiek będziecie potrzebować pomocy w pracy nad książką, jeśli chodzi o kwestię przedstawiania Głuchych i tego, jak stworzyć głuchą postać, zwróćcie się do Jenny. Ona Wam pomoże.
Do czytelników alfa przy tym projekcie zaliczali się Adam Horne, Rachael Lynn Buchanan, Kellyn Neumann, Lex Wilhite, Christi Jacobsen, Jennifer Neal i Joy Allen.
Czytelnikami beta byli Mi’chelle Walker, Matt Wiens, Ted Herman, Robert West, Evgeni „Argent” Kirilov, Jessie Lake, Kalyani Poluri, Bao Pham, Linnea Lindstrom, Jory Phillips, Darci Cole, Craig Hanks, Sean VanBuskirk, Frankie Jerome, Giulia Costantini, Eliyahu Berelowitz Levin, Trae Cooper i Lauren McCaffrey.
Korektorami gamma byli również Joy Allen, Jayden King, Chris McGrath, Jennifer Neal, Joshua Harkey, Eric Lake, Ross Newberry, Bob Kluttz, Brian T. Hill, Shannon Nelson, Suzanne Musin, Glen Vogelaar, Ian McNatt, Gary Singer, Erika Kuta Marler, Drew McCaffrey, David Behrens, Rosemary Williams, Tim Challener, Jessica Ashcraft, Anthony Acker, Alexis Horizon, Liliana Klein, Christopher Cottingham, Aaron Biggs i William Juan.
Ponadto muszę szczególnie podziękować Wam wszystkim, którzy wsparliście ten projekt na Kickstarterze. Nie liczyłem na miejsce na szczycie (ani tym bardziej podwójnie). Chciałem jedynie zrobić coś innego, coś interesującego, coś fajnego. Wasze wsparcie przez cały czas znaczy dla mnie tak wiele. Dziękuję.
Brandon Sanderson
Dziewczyna
Pośrodku oceanu była sobie dziewczyna, która mieszkała na skale.
Nie był to taki ocean, jak sobie wyobraziliście.
I skała też nie była taka, jak sobie wyobraziliście.
Dziewczyna z kolei być może była taka, jak sobie wyobraziliście – zakładając, że wyobraziliście sobie, że jest zamyślona, mówi łagodnym głosem i kolekcjonuje kubki.
Mężczyźni często opisywali, że dziewczyna ma włosy koloru pszenicy. Inni mówili o barwie karmelu, a czasami o odcieniu miodu. Dziewczyna zastanawiała się, dlaczego mężczyźni tak często używają jedzenia do opisywania cech kobiet. W takich mężczyznach krył się głód, którego lepiej unikać.
Jej zdaniem „jasnobrązowe” było wystarczająco opisowym określeniem – choć to nie kolor jej włosów był ich najbardziej interesującą cechą, lecz ich nieokiełznanie. Każdego ranka bohatersko ujarzmiała je szczotką i grzebieniem, kiełznała wstążką i ciasnym warkoczem. Jednakże jakieś kosmyki zawsze się wyślizgiwały i falowały na wietrze, z radością witając wszystkich, których mijała.
Po urodzeniu dziewczynie nadano niefortunne imię Glorf (nie wyzłośliwiajcie się, było tradycyjne w jej rodzinie), ale ze względu na czuprynę zyskała imię, którego używali wszyscy – Warkocz. Ten przydomek był, zdaniem samej Warkocz, jej najbardziej interesującą cechą.
Warkocz została wychowana w taki sposób, że zyskała pewien niezbywalny pragmatyzm. To częsta przypadłość tych, którzy mieszkają na surowych, pozbawionych życia wyspach, których nigdy nie opuszczą. Kiedy każdego dnia wita was czarny skalisty krajobraz, wpływa to na wasze podejście do życia.
Wyspa miała kształt przypominający zagięty palec starca, wyłaniający się z oceanu i wskazujący w stronę horyzontu. Składała się w całości z jałowej czarnej skały solnej i była na tyle duża, że mogła utrzymać spore miasteczko i rezydencję diuka. Choć miejscowi nazywali wyspę Skałą, na mapach podpisywano ją jako Cypel Diggena. Nikt już nie pamiętał, kim był Diggen, ale musiał być bystrym gościem, bo opuścił Skałę tuż po tym, jak nadał jej nazwę, i nigdy nie wrócił.
Wieczorami Warkocz siadywała na ganku rodzinnego domu, popijała słoną herbatę z jednego z ulubionych kubków i wyglądała na zielony ocean. Tak, powiedziałem, że ocean był zielony. I do tego nie był mokry. Tak, zaraz do tego dojdziemy.
Kiedy słońce zachodziło, Warkocz rozmyślała o ludziach, którzy odwiedzali Skałę na statkach. Choć nikt przy zdrowych zmysłach nie uznałby Skały za atrakcję turystyczną. Czarna solna skała kruszyła się i dostawała do wszystkiego. Uniemożliwiała też uprawę roślin, bo prędzej czy później skaziła każdą ziemię przywiezioną spoza wyspy. Jedyna żywność na wyspie wyrastała w kadziach z kompostem.
Choć Skała miała ważne studnie, które czerpały wodę z położonej głęboko warstwy wodonośnej – coś, czego potrzebowały zawijające do nich statki – urządzenia, które pracowały w kopalniach soli, bez ustanku wypuszczały w powietrze chmury czarnego dymu.
Podsumowując, atmosfera była ponura, ziemia żałosna, a widoki przygnębiające. A, wspomniałem o zabójczych zarodnikach?
Cypel Diggena leżał w pobliżu Zielonego Lunageum. Określenie lunageum, co powinniście wiedzieć, oznacza miejsca, w których jeden z dwunastu księżyców otaczających planetę Warkocz wisi na niebie na przytłaczająco niskiej orbicie stacjonarnej. Księżyce są na tyle wielkie, że wypełniają całą jedną trzecią nieba i jeden z dwunastu jest zawsze widoczny, niezależnie od tego, dokąd się udacie. Przysłania widok, jak brodawka na gałce ocznej.
Miejscowi oddawali cześć tym dwunastu księżycom jako bogom, co, jak wszyscy możemy się zgodzić, jest o wiele bardziej absurdalne niż cokolwiek, w co wy wierzycie. Łatwo się jednak domyślić, skąd się wziął ten przesąd, ze względu na zarodniki – jak kolorowy piasek – które księżyce zrzucały na ziemię.
Spadały z góry z lunageum, a Zielone Lunageum było widoczne w odległości pięćdziesięciu, może sześćdziesięciu mil od wyspy. Lepiej nie zbliżać się bardziej do lunageum – wielkiej, migoczącej fontanny kolorowych pyłków, jaskrawych i skrajnie niebezpiecznych. Zarodniki wypełniały oceany tego świata, tworząc ogromne morza nie wody, ale obcego pyłu. Statki żeglowały po tym pyle w taki sam sposób, jak żeglują tutaj po wodzie i nie powinniście uznawać tego za coś niezwykłego. Ile obcych planet odwiedziliście? Może wszyscy żeglują po morzach pyłku i to wasz dom jest dziwacznym wyjątkiem?
Zarodniki były niebezpieczne jedynie, jeśli zetknęły się z wilgocią. Co było problemem ze względu na to, ile mokrych rzeczy wycieka z ludzkiego ciała, nawet zdrowego. Najmniejsza odrobina wody sprawiała, że zarodniki gwałtownie kiełkowały, a skutki bywały różne, od nieprzyjemnych po zabójcze. Gdybyście na przykład odetchnęli zielonymi zarodnikami, wasza ślina sprawiłaby, że pędy wyrosłyby z waszych ust – a w bardziej interesujących przypadkach wypełniłyby wasze zatoki i wyłoniły się wokół oczu.
Zarodniki mogły zostać unieszkodliwione wyłącznie przez dwie rzeczy – sól lub srebro. Dlatego mieszkańcy Cypla Diggena nie przejmowali się zbytnio słonym posmakiem wody i jedzenia. Uczyli swoje dzieci tej niezmiernie ważnej zasady „srebra i soli drobina zabójcę powstrzyma”. Znośny wierszyk, jeśli jesteście barbarzyńcami, którzy lubią proste rymowanki.
Tak czy inaczej, ze względu na zarodniki, dym i sól można chyba zrozumieć, dlaczego król, któremu służył diuk, musiał wprowadzić prawo nakazujące mieszkańcom pozostanie na Skale. Och, podał powody, wśród których znajdowały się ważne wojskowe terminy w rodzaju „kluczowy personel”, „strategiczne zasoby” i „przyjazne kotwicowisko”, ale wszyscy znali prawdę. Miejsce było tak niegościnne, że nawet smog uważał je za przygnębiające. Od czasu do czasu do brzegu przybijały statki potrzebujące napraw, by zostawić odpadki do kadzi z kompostem albo nabrać świeżej wody. Wszyscy jednak ściśle przestrzegali królewskiego prawa – żaden z miejscowych nie mógł opuścić Cypla Diggena. Nigdy.
I dlatego Warkocz siadywała wieczorami na schodkach, patrzyła, jak odpływają statki, z lunageum opadają kolumny zarodników, a słońce wyłania się zza księżyca i opada w stronę horyzontu. Popijała słoną herbatę z kubka z namalowanymi końmi i myślała: „To miejsce ma tak naprawdę swoją urodę. Podoba mi się tutaj. I wierzę, że spokojnie spędzę tu resztę życia”.
Ogrodnik
Być może zaskoczyły was te ostatnie słowa. Warkocz chciała zostać na Skale? Podobało jej się?
A gdzie jej pragnienie przygody? Jej tęsknota za nowymi krainami? Zamiłowanie do podróży?
Cóż, to nie jest ta część opowieści, w której zadajecie pytania. Dlatego uprzejmie zachowajcie je dla siebie. Ale skoro już o tym mowa, musicie zrozumieć, że to opowieść o ludziach, którzy są i nie są tacy, jak się wydaje. Jednocześnie. Opowieść o sprzecznościach. Innymi słowy, to opowieść o ludziach.
W tym przypadku Warkocz nie była waszą zwyczajną bohaterką – w tym sensie, że tak naprawdę była zdecydowanie zwyczajna. W rzeczy samej, uważała się za kategorycznie nudną. Lubiła pić niezbyt gorącą herbatę. Wcześnie kładła się spać. Kochała rodziców, czasem sprzeczała się z młodszym bratem i nie śmieciła. Nieźle wyszywała i miała talent do pieczenia, ale poza tym żadnych szczególnych zdolności.
Nie ćwiczyła w tajemnicy szermierki. Nie rozmawiała ze zwierzętami. Nie miała wśród przodków królów ani bóstw, choć jej prababka Glorf podobno raz pomachała do króla. Ze szczytu Skały, kiedy on przepływał obok, w odległości wielu mil, więc Warkocz nie sądziła, by się to liczyło.
Krótko mówiąc, Warkocz była zwyczajną nastolatką. Wiedziała o tym, bo inne dziewczyny często wspominały, że one nie są takie jak „wszyscy pozostali”, a Warkocz po jakimś czasie uznała, że do grupy „wszyscy pozostali” zalicza się tylko ona. Inne dziewczyny musiały mieć rację, bo wszystkie wiedziały, jak to jest być wyjątkową – zaiste, były w tym tak dobre, że robiły to razem.
Warkocz była bardziej zamyślona od większości ludzi i nie lubiła się narzucać, prosząc o to, czego pragnęła. Milczała, kiedy inne dziewczyny śmiały się albo żartowały sobie z niej. W końcu tak dobrze się bawiły. Byłoby nieuprzejme, gdyby w tym przeszkodziła, i aroganckie, gdyby poprosiła, żeby przestały.
Czasami co bardziej niesforni młodzieńcy wspominali o szukaniu przygód na obcych oceanach. Warkocz uważała ten pomysł za przerażający. Jak mogłaby zostawić rodziców i brata? Poza tym miała swoją kolekcję kubków.
Warkocz ceniła swoje kubki. Miała delikatne porcelanowe kubki z malowanym szkliwem, gliniane kubki, szorstkie w dotyku, i drewniane kubki, wytrzymałe i zużyte.
Niektórzy marynarze, którzy często przybijali do Cypla Diggena, wiedzieli o jej zamiłowaniu i czasami przywozili jej kubki ze wszystkich dwunastu oceanów – z odległych krain, gdzie zarodniki były podobno szkarłatne, lazurowe lub nawet złociste. W zamian za prezenty dawała marynarzom paszteciki, składniki na nie kupowała za żałosne pieniądze, jakie zarabiała, szorując okna.
Kubki, które jej przywozili, często były podniszczone i zużyte, ale Warkocz to nie przeszkadzało. Wyszczerbiony lub obtłuczony kubek miał historię. Uwielbiała je wszystkie, bo w ten sposób przychodził do niej świat. Kiedykolwiek popijała z jednego z kubków, wyobrażała sobie, że czuje smak dalekich potraw i napitków, a może nawet odrobinę rozumie ludzi, którzy je stworzyli.
Za każdym razem, kiedy Warkocz dostała nowy kubek, chwaliła się nim Charliemu.
Charlie twierdził, że jest ogrodnikiem w rezydencji diuka na szczycie Skały, ale Warkocz wiedziała, że tak naprawdę był synem diuka. Charlie miał dłonie delikatne jak dziecko, pozbawione odcisków, i był lepiej odżywiony niż ktokolwiek w miasteczku. Zawsze miał starannie przystrzyżone włosy i choć na jej widok zdejmował sygnet, pasek nieco jaśniejszej skóry wskazywał, gdzie go zwykle nosił – na palcu, który oznaczał szlachetnie urodzonego.
Poza tym Warkocz nie była pewna, jakimi „ogrodami” rzekomo zajmował się Charlie. W końcu rezydencja znajdowała się na Skale. Niegdyś rosło w niej drzewo, ale przed kilkoma laty zrobiło jedyną rozsądną rzecz i uschło. Było tam jednak kilka roślin doniczkowych, co pozwalało Charliemu udawać.
Szare pyłki krążyły na wietrze wokół jej stóp, kiedy wspinała się ścieżką w stronę rezydencji. Szare zarodniki były martwe – powietrze wokół Skały zawierało dość soli, by unieszkodliwić zarodniki – ale i tak wstrzymywała oddech. Na rozwidleniu skręciła w lewo – prawa odnoga prowadziła do kopalni – i ruszyła zakosami w stronę nawisu.
Wznosiła się tam rezydencja, jak korpulentna żaba usadowiona na lilii. Warkocz nie była pewna, czemu diukowi podoba się na górze. Było bliżej smogu, więc może cieszyło go towarzystwo o podobnym temperamencie. Wspinaczka na samą górę była trudna – ale patrząc na to, jak na członkach rodziny diuka leżały ubrania, może uznali, że przyda im się trochę ćwiczeń.
Terenu rezydencji pilnowało pięciu żołnierzy – choć w tej chwili na służbie byli tylko Snagu i Lead – i dobrze wykonywali swoją pracę. W końcu minęło strasznie dużo czasu, od kiedy ktokolwiek w rodzinie diuka zginął z powodu rozlicznych niebezpieczeństw, jakim musieli stawiać czoło szlachetnie urodzeni mieszkający na Skale. (Zaliczały się do nich nuda, obicie palców u nóg i zadławienie się plackiem z owocami).
Rzecz jasna, przyniosła żołnierzom paszteciki. Kiedy jedli, zastanawiała się, czy pokazać im swój nowy kubek. Był cały z cyny i zdobiły go wytłoczone litery języka, w którym słowa pisano od góry do dołu, nie od lewej do prawej. Ale nie, nie chciała zawracać im głowy.
Pozwolili jej przejść, choć nie był to dzień, kiedy myła okna w rezydencji. Znalazła Charliego na tyłach, był zajęty ćwiczeniem szermierki. Kiedy ją zobaczył, odłożył miecz do ćwiczeń i szybko zsunął sygnet.
– Warkocz! Dziś się ciebie nie spodziewałem!
Charlie, który właśnie skończył siedemnaście lat, był od niej o dwa miesiące starszy. Miał mnóstwo uśmiechów, a ona rozpoznawała każdy. Na przykład te wyszczerzone zęby, które widziała teraz, oznaczały, że ogromnie cieszył go pretekst do przerwania ćwiczeń szermierki. Nie lubił jej aż tak bardzo, jak powinien, przynajmniej zdaniem jego ojca.
– Szermierka, Charlie? – spytała. – Czy to zadanie ogrodnika?
Uniósł wąskie ostrze pojedynkowe.
– To? Ależ to służy do ogrodnictwa. – Zamachnął się bez entuzjazmu w stronę jednej z roślin doniczkowych na tarasie. Roślina nie była jeszcze do końca martwa, ale liść, który Charlie właśnie rozpłatał, z pewnością nie poprawi jej szans.
– Ogrodnictwo. Mieczem.
– Tak to się robi na królewskiej wyspie. – Charlie znów się zamachnął. – Wiesz, tam ciągle trwa wojna. Więc jak się nad tym zastanowić, to naturalne, że ogrodnicy uczą się przycinać rośliny mieczem. Lepiej nie wpaść w zasadzkę, kiedy jest się bezbronnym.
Nie był dobrym kłamcą, ale była to jedna z rzeczy, które Warkocz w nim lubiła. Charlie był prawdziwy. I nawet kłamał w autentyczny sposób. A ponieważ kiepsko sobie z tym radził, nie można mu było mieć tego za złe. Jego kłamstwa były tak oczywiste, że lepsze od prawdy wielu innych osób.
Jeszcze raz zamachnął się w kierunku rośliny, po czym spojrzał na Warkocz i uniósł brew. Pokręciła głową. Dlatego posłał jej uśmiech „przyłapałaś mnie, ale nie mogę się przyznać” i wbił miecz w ziemię w doniczce, po czym klapnął na niski murek.
Synowie diuków nie powinni klapać. Można więc uznać Charliego za młodzieńca obdarzonego niezwykłymi talentami.
Warkocz usiadła obok niego, na kolanach miała koszyk.
– Co mi przyniosłaś?
Wyjęła nieduży pasztecik.
– Gołąb i marchewka. Z sosem doprawionym tymiankiem.
– Szlachetne połączenie – stwierdził.
– Sądzę, że syn diuka, gdyby tu był, nie zgodziłby się.
– Synowi diuka wolno jeść wyłącznie potrawy, które mają dziwnie akcentowane obce litery w nazwie. I nie wolno mu przerywać ćwiczeń szermierki, żeby coś zjeść. Całe szczęście więc, że nim nie jestem.
Charlie odgryzł kęs. Obserwowała jego uśmiech. I oto był – uśmiech zachwytu. Cały dzień spędziła na rozmyślaniach, co może zrobić ze składników, które były na wyprzedaży na portowym targowisku, z nadzieją, że uda jej się zasłużyć na ten szczególny uśmiech.
– To co jeszcze przyniosłaś?
– Ogrodniku Charlie, właśnie dostałeś całkowicie darmowy pasztecik, a teraz ośmielasz się przypuszczać, że mam coś jeszcze?
– Ośmielam się? – powiedział z pełnymi ustami. Wolną ręką trącił jej koszyk. – Wiem, że jest tam coś jeszcze. Dawaj.
Uśmiechnęła się szeroko. W przypadku większości ludzi nie odważyłaby się narzucać, ale Charlie był inny. Odsłoniła cynowy kubek.
– Ach. – Charlie odstawił pasztecik i z szacunkiem uniósł kubek obiema rękami. – To coś wyjątkowego.
– Wiesz coś o tym piśmie? – spytała z przejęciem.
– To stary irialski. Wiesz, oni zniknęli. Cały lud: bach! Jednego dnia jeszcze byli, następnego zniknęli, a ich wyspa pozostała bezludna. To było trzysta lat temu, więc nikt z żyjących ich nigdy nie spotkał, ale podobno mieli złote włosy. Jak twoje, w kolorze promieni słońca.
– Moje włosy nie są w kolorze promieni słońca, Charlie.
– Twoje włosy są w kolorze promieni słońca. Gdyby promienie słońca były jasnobrązowe.
Można by powiedzieć, że Charlie doskonale panował nad słowami. A raczej to one panowały nad nim.
– Założyłbym się, że ten kubek ma niezłą historię – mówił dalej. – Wykuty dla szlachetnie urodzonego Iriali dzień przed tym, jak on… wraz ze wszystkimi rodakami… został zabrany przez bogów. Kubek pozostał na stole i zabrała go biedna rybaczka, która jako pierwsza przybyła na wyspę i odkryła z przerażeniem, że cały lud zniknął. Kubek odziedziczył po niej jej wnuk, który został piratem. W końcu zakopał swój nieuczciwie zdobyty skarb głęboko pod zarodnikami. Został odzyskany dopiero teraz, po eonach w ciemności, i trafił w twoje ręce. – Uniósł kubek do światła.
Słuchając go, Warkocz się uśmiechała. Kiedy myła okna w rezydencji, słyszała czasami, jak rodzice Charliego besztają go za to, że tak dużo mówi. Uważali, że to głupie i nie przystoi komuś o jego pozycji. Rzadko pozwalali mu dokończyć. Warkocz sądziła, że to wielka szkoda. Bo choć, owszem, czasami się rozgadywał, zrozumiała, że to dlatego, że Charlie lubił opowieści tak, jak ona lubiła kubki.
– Dziękuję, Charlie – szepnęła.
– Za co?
– Za to, że dajesz mi to, czego pragnę.
Wiedział, co miała na myśli. Nie były to ani kubki, ani historie.
– Zawsze. – Położył dłoń na jej dłoni. – Zawsze to, czego pragniesz, Warkocz. I zawsze możesz mi powiedzieć, co to jest. Wiem, że z innymi zwykle tego nie robisz.
– A czego ty chcesz, Charlie?
– Nie wiem – przyznał. – To znaczy poza jedną rzeczą. Jedną rzeczą, której nie powinienem chcieć, a chcę. Tymczasem powinienem marzyć o przygodach. Jak w opowieściach. Znasz te opowieści?
– Te z pięknymi dziewczętami, które zawsze zostają pochwycone i nic nie robią poza siedzeniem w uwięzieniu? I może od czasu do czasu wołają o pomoc?
– Pewnie tak bywa.
– Dlaczego to są zawsze piękne dziewczęta? Czy istnieją takie, które są niepiękne? Może mają na myśli „pyszne”, jak jedzenie. Mogłabym być taką dziewczyną. Dobrze sobie radzę z jedzeniem. – Skrzywiła się. – Cieszę się, że nie żyję w opowieści, Charlie. Z pewnością zostałabym pochwycona.
– A ja pewnie szybko bym zginął. Jestem tchórzem, Warkocz. Taka jest prawda.
– Bzdura. Po prostu jesteś zwykłą osobą.
– Czy… widziałaś, jak reaguję w obecności diuka?
Milczała. Bo widziała.
– Gdybym nie był tchórzem, mógłbym powiedzieć rzeczy, których nie potrafię ci powiedzieć. Ale, Warkocz, gdybyś została pochwycona, i tak bym pomógł. Włożyłbym zbroję. Lśniącą zbroję. A może matową zbroję. Wydaje mi się, że gdyby ktoś, kogo znam, został pochwycony, nie marnowałbym czasu na polerowanie zbroi. Myślisz, że ci bohaterowie robią sobie przerwę na jej wypolerowanie, kiedy ludzie są w niebezpieczeństwie? To nie brzmi szczególnie pomocnie.
– Charlie, czy ty w ogóle masz zbroję?
– Znalazłbym jakąś – obiecał. – Z pewnością coś bym wymyślił. Nawet tchórz byłby odważny w porządnej zbroi, prawda? W tych historiach jest mnóstwo martwych ludzi. Na pewno udałoby mi się zabrać ją…
Z wnętrza rezydencji dobiegł krzyk. To był ojciec Charliego, który gderał. Na ile Warkocz umiała to ocenić, wrzeszczenie było jedynym zadaniem diuka na wyspie, a on traktował je bardzo poważnie.
Charlie spojrzał w stronę rezydencji i stężał, a jego uśmiech zniknął. Ale kiedy krzyki się nie zbliżyły, znów spojrzał na kubek. Chwila minęła, ale inna zajęła jej miejsce, jak to bywa. Nie była już tak intymna, ale wciąż cenna, bo był to czas spędzony z nim.
– Przepraszam, że wspominam o takich głupotach jak pyszne dziewczęta i okradanie trupów ze zbroi – powiedział cicho. – Ale lubię, że i tak mnie słuchasz. Dziękuję ci, Warkocz.
– Lubię twoje opowieści. – Wzięła kubek i obróciła go w dłoniach. – Myślisz, że cokolwiek z tego, co powiedziałeś o tym kubku, jest prawdą?
– Może być prawdą. To najwspanialsza rzecz o opowieściach. Popatrz na to pismo… mówi, że kiedyś należał do króla. Tu jest jego imię.
– A nauczyłeś się tego języka w…
– …szkole ogrodniczej. Na wypadek gdybyśmy musieli przeczytać ostrzeżenia na opakowaniach pewnych niebezpiecznych roślin.
– A teraz nosisz dublet i rajtuzy lorda…
– …bo dzięki temu jestem doskonałym wabikiem, gdyby przybyli tu skrytobójcy i spróbowali zabić syna diuka.
– Skoro tak mówisz. Ale w takim razie czemu zdejmujesz sygnet?
– Yyy… – Spuścił wzrok na dłoń, a później spojrzał jej w oczy. – Cóż, pewnie wolałbym, żebyś ty mnie nie pomyliła z kimś innym. Z kimś, z kim nie chcę być.
I wtedy uśmiechnął się swoim nieśmiałym uśmiechem. Swoim „proszę, ustąp mi w tej kwestii, Warkocz” uśmiechem. Bo syn diuka nie mógł się otwarcie bratać z dziewczyną, która myła okna. Ale arystokrata udający, że jest z pospólstwa? Udający poślednie urodzenie, by poznać mieszkańców swojej krainy? Ależ tego się spodziewano. Pojawiało się to w tak wielu opowieściach, że było wręcz instytucją.
– To ma mnóstwo sensu – powiedziała.
Sięgnął znów po pasztecik.
– Opowiedz mi o swoim dniu. Muszę o tym usłyszeć.
– Poszłam na targowisko, żeby kupić składniki. – Założyła luźny kosmyk włosów za ucho. – Kupiłam funt ryby. Łososia, importowanego z Wyspy Erika, gdzie mają wiele jezior. Poloni obniżył cenę, bo myślał, że się psuje, ale tak naprawdę popsuła się ryba w sąsiedniej beczce. Czyli dostałam rybę za nic.
– Fascynujące. Nikt nie dostaje ataku, kiedy przychodzisz? Nie wołają dzieci i nie zmuszają cię, żebyś uścisnęła ich dłonie? Opowiedz mi więcej. Proszę, chcę wiedzieć, jak się zorientowałaś, że ryba nie jest zepsuta.
Za jego namową zaczęła objaśniać przyziemne szczegóły swojego życia. Zmuszał ją do tego za każdym razem, kiedy go odwiedzała. On ze swej strony słuchał uważnie. To był dowód, że jego zamiłowanie do mówienia nie było wadą. Słuchać umiał równie dobrze. Przynajmniej jej. W rzeczy samej, z jakiegoś nieodgadnionego powodu Charlie uznał jej życie za interesujące.
Mówiąc, Warkocz poczuła, że jest jej ciepło. Często się tak zdarzało, kiedy go odwiedzała – bo wspięła się wysoko na górę i była bliżej słońca, więc tu było cieplej. To oczywiste.
Tyle tylko że właśnie trwał księżycocień, kiedy słońce chowało się za księżycem i robiło się o kilka stopni chłodniej. A tego dnia zaczynała mieć dosyć pewnych kłamstw, które opowiadała sama sobie. Może był inny powód, dlaczego było jej ciepło. Krył się w obecnym uśmiechu Charliego i w jej własnym też.
Nie słuchał jej tylko dlatego, że fascynowało go życie chłopów.
Ona nie odwiedzała go tylko dlatego, że chciała słuchać jego opowieści.
Właściwie, na najgłębszym poziomie w ogóle nie chodziło o kubki ani historie. Tak naprawdę chodziło o rękawiczki.
Diuk
Warkocz zauważyła, że para porządnych rękawiczek znacznie ułatwiała jej codzienną pracę. Miała na myśli dobre rękawiczki, uszyte z miękkiej skóry, która dopasowywała się do rąk. Takie, które – jeśli dobrze je się natłuszczało i nie zostawiało na słońcu – nigdy nie sztywniały. Takie, które są tak wygodne, że idziecie umyć ręce i z zaskoczeniem stwierdzacie, że wciąż macie je na sobie.
Para doskonałych rękawiczek jest bezcenna. A Charlie był jak dobre rękawiczki. Im dłużej z nim przebywała, tym bardziej właściwy wydawał się ich wspólnie spędzony czas. Nawet księżycocienie stawały się jaśniejsze, a jej ciężary lżejsze. Warkocz uwielbiała ciekawe kubki, ale częściowo dlatego, że każdy dawał jej pretekst, by go odwiedzić.
To, co wzrastało między nimi, wydawało się tak dobre, tak cudowne, że Warkocz wahała się przed nazwaniem tego miłością. Rozmowy innych młodych ludzi wskazywały, że „miłość” jest niebezpieczna. Wydawało się, że ich miłość wiąże się z zazdrością i brakiem pewności siebie. Chodziło w niej o namiętne przekrzykiwanie się i jeszcze bardziej namiętne godzenie. Mniej przypominała parę wygodnych rękawiczek, a bardziej rozgrzany węgiel, który parzył dłonie.
Miłość zawsze przerażała Warkocz. Ale kiedy Charlie znów położył dłoń na jej dłoni, zrobiło jej się gorąco. Ogień, którego zawsze się bała. Okazało się, że węgiel jednak tam był, ale zamknięty – jak w dobrym piecu.
Wbrew wszelkiej logice chciała wskoczyć w jego gorąco.
Charlie zamarł. Rzecz jasna, dotykali się wiele razy wcześniej, ale to było inne. Ta chwila. To marzenie. Zarumienił się, ale na chwilę zatrzymał rękę. W końcu uniósł ją i przeczesał włosy palcami, uśmiechając się z zawstydzeniem. Ponieważ to był Charlie, ten gest nie zepsuł chwili, tylko uczynił ją jeszcze słodszą.
Warkocz szukała doskonałych słów. Ten moment mógłby zrodzić wiele zdań. Mogłaby powiedzieć: „Charlie, czy mógłbyś to potrzymać, kiedy będę spacerować po ogrodzie” – i znów podać mu dłoń.
Mogłaby powiedzieć: „Pomocy, nie mogę oddychać. Patrzenie na ciebie zaparło mi dech w piersi”.
Mogłaby nawet powiedzieć coś zupełnie szalonego, na przykład: „Lubię cię”.
Tymczasem powiedziała:
– Hm. Ręce są ciepłe.
Następnie roześmiała się, ale urwała w połowie, zupełnym przypadkiem doskonale naśladując okrzyk mirungi.
Można by powiedzieć, że Warkocz doskonale panowała nad słowami. A raczej nie potrafiła ich z siebie wypuścić.
W odpowiedzi Charlie posłał jej uśmiech. Cudowny uśmiech, coraz bardziej pewny siebie, im dłużej trwał. Nie widziała go nigdy wcześniej. Mówił: „Myślę, że cię kocham, Warkocz, pomimo mirungi”.
Uśmiechnęła się do niego. I wtedy ponad jego ramieniem dostrzegła stojącego w oknie diuka. Wysoki i wyprostowany, nosił ubranie w militarnym stylu, które wyglądało, jakby przypięto je do jego ciała za pomocą licznych medali na piersi.
Nie uśmiechał się.
Właściwie tylko raz widziała jego uśmiech, kiedy karano starego Lotariego – który próbował uciec z wyspy, ukrywając się na pokładzie statku kupieckiego. Wydawało się, że to jedyny uśmiech diuka – może Charlie wykorzystał cały przydział dla rodziny. Tak czy inaczej, jeśli diuk miał tylko jeden uśmiech, nadrabiał to pokazywaniem stanowczo zbyt wielu zębów.
Diuk zniknął w cieniach domu, ale jego obecność przytłaczała Warkocz, kiedy pożegnała się z Charliem. Schodząc po stopniach, spodziewała się, że usłyszy krzyki, tymczasem ścigała ją złowróżbna cisza. Pełna napięcia cisza, jaka następuje po błyskawicy.
Podążała za nią ścieżką i dalej do jej domu, gdzie Warkocz mruknęła do rodziców, że jest zmęczona. Udała się do swojego pokoju i czekała, aż cisza się skończy. Aż żołnierze zapukają i spytają, dlaczego dziewczyna, która myła okna, odważyła się dotknąć syna diuka.
Kiedy nic takiego się nie stało, odważyła się mieć nadzieję, że zbyt wiele się doszukiwała w wyrazie twarzy diuka. A później przypomniała sobie jego jedyny uśmiech. Potem przez całą noc dręczyły ją niepokoje.
Wstała wcześnie rano, z trudem ściągnęła włosy w kucyk i powlokła się na targowisko. Tam zamierzała przejrzeć wczorajsze i prawie popsute składniki w poszukiwaniu czegoś, na co mogła sobie pozwolić. Mimo wczesnej godziny na targowisku panował duży ruch. Mężczyźni zmiatali martwe zarodniki ze ścieżki, a ludzie gromadzili się w rozgadanych grupkach.
Warkocz przygotowała się w duchu na wieści, po czym uznała, że nic nie może być gorsze niż koszmarne oczekiwanie, które znosiła przez całą noc.
Myliła się.
Diuk wysłał deklarację – on i jego rodzina zamierzali tego właśnie dnia opuścić wyspę.
Syn
Opuścić.
Opuścić wyspę?
Ludzie nie opuszczali wyspy.
Logicznie rzecz biorąc, Warkocz wiedziała, że to nie do końca prawda. Królewscy urzędnicy mogli odejść. Diuk czasami wybierał się złożyć raporty królowi. Poza tym zdobył te wszystkie wyszukane medale, zabijając ludzi z odległego miejsca, którzy wyglądali odrobinę inaczej. Najwyraźniej był całkiem bohaterski w czasie tych wojen – świadczył o tym fakt, że mnóstwo jego żołnierzy zginęło, a on przeżył.
Ale w przeszłości diuk nigdy nie zabierał rodziny.
„Spadkobierca diuka osiągnął dorosłość” głosiła proklamacja „i dlatego przedstawimy go jako potencjalnego narzeczonego różnym księżniczkom cywilizowanych mórz”.
Warkocz była pragmatyczną młodą kobietą. I dlatego tylko pomyślała, żeby z frustracji rozszarpać na strzępy swój koszyk na zakupy. Jedynie rozważała, czy byłoby stosowne, gdyby zaczęła przeklinać na całe gardło. Zaledwie zastanowiła się nad pomaszerowaniem do rezydencji diuka i zażądaniem, by zmienił zdanie.
Miast tego w otępieniu kontynuowała zakupy, wykorzystując znajomą czynność, by nadać pozory normalności gwałtownie walącemu się życiu. Znalazła trochę czosnku, co do którego była prawie pewna, że da się go ocalić, kilka ziemniaków, które nie były jeszcze całkiem zeschłe, i nawet zboże z wołkami na tyle dużymi, że dało się je wybrać.
Poprzedniego dnia byłaby szczęśliwa z powodu tego łupu. Dziś myślała jedynie o Charliem.
To wydawało się tak niewiarygodnie niesprawiedliwe. Dopiero co przyznała, co do niego czuje, i już wszystko zostało wywrócone do góry nogami? Tak, powiedziano jej, że powinna się spodziewać tego bólu. Miłość wiązała się z bólem. Ale to była sól w herbacie – czy nie powinno być też odrobiny miodu? Czy nie powinno być – odważyła się zapragnąć – namiętności?
Miała doznać wszelkich niedogodności związanych z romansem bez jakiejkolwiek korzyści.
Niestety, jej zmysł praktyczny zaczął zaznaczać swoją obecność. Jak długo oboje udawali, prawdziwy świat nie miał do nich prawa. Ale dni udawania minęły. Czego ona się właściwie spodziewała? Że diuk pozwoli jej poślubić swojego syna? A co ona mogła zaoferować komuś takiemu jak Charlie? Była niczym w porównaniu z księżniczką. Pomyślcie tylko, na ile kubków mogli sobie pozwolić!
W udawanym świecie w małżeństwie chodziło o miłość. W prawdziwym świecie chodziło o politykę. Słowo obciążone rozlicznymi znaczeniami, choć większość z nich sprowadzała się do: „To kwestia do omawiania przez szlachetnie urodzonych – i (niechętnie) bardzo bogatych. Nie chłopów”.
Skończyła zakupy i ruszyła ścieżką w stronę domu, gdzie przynajmniej mogła liczyć na współczucie rodziców. Wydawało się jednak, że diuk nie marnował czasu, bo zobaczyła procesję wijącą się w stronę nabrzeża.
Odwróciła się i ruszyła z powrotem inną drogą. Dotarła na miejsce tuż za procesją – która zaczęła ładować dobytek rodziny na statek kupiecki. Nikomu nie było wolno opuścić wyspy. Chyba że przypadkiem byli kimś. Warkocz martwiła się, że nie będzie miała szansy porozmawiać z Charliem. A później martwiła się, że będzie ją miała, ale on nie będzie chciał jej widzieć.
Całe szczęście zobaczyła go, jak stał na uboczu i przypatrywał się gromadzącym się ludziom. W chwili gdy ją zauważył, podbiegł do niej.
– Warkocz! O, na księżyce. Martwiłem się, że nie znajdę cię na czas.
– Ja… – Co mogła powiedzieć?
– Pyszne dziewczę. – Złożył jej ukłon. – Muszę się pożegnać.
– Charlie… – powiedziała cicho. – Nie próbuj być kimś, kim nie jesteś. Znam cię.
Skrzywił się. Miał na sobie płaszcz podróżny i nawet kapelusz. Diuk uważał kapelusze za niestosowne we wszystkich sytuacjach poza podróżą.
– Warkocz, obawiam się, że cię okłamałem – powiedział ciszej. – Widzisz… nie jestem ogrodnikiem. Jestem… no… synem diuka.
– Zadziwiające. Kto by pomyślał, że ogrodnik Charlie i następca diuka Charles są tą samą osobą, jeśli wziąć pod uwagę, że są w tym samym wieku, wyglądają tak samo i noszą to samo ubranie.
– No tak. Jesteś na mnie zła?
– Złość stoi teraz w kolejce. Jest siódma, wciśnięta między niepewność a zmęczenie.
Za ich plecami ojciec i matka Charliego wkroczyli na pokład. Służący podążyli za nimi z resztą bagażu.
Charlie wbił wzrok w ziemię.
– Wydaje się, że mam się ożenić. Z księżniczką tego czy innego narodu. Co o tym myślisz?
– Ja… – Co powinna powiedzieć? – Życzę ci wszystkiego najlepszego?
Podniósł wzrok i napotkał jej spojrzenie.
– Zawsze, Warkocz. Pamiętasz?
Było jej trudno, ale po chwili macania na ślepo znalazła słowa ukryte w kącie i próbujące przed nią uciec.
– Chciałabym, żebyś tego nie robił – powiedziała, ściskając je mocno. – To znaczy się żenił. Z kimś innym.
– Och? – Zamrugał. – Naprawdę?
– To znaczy jestem pewna, że one są bardzo miłe. Księżniczki.
– Mam wrażenie, że to należy do ich obowiązków. Jak… Słyszałaś o rzeczach, które robią w opowieściach? Reanimowanie płazów? Informowanie rodziców, że ich dziecko zmoczyło łóżeczko? Trzeba być dość miłym, żeby robić coś takiego.
– Tak. Ja… – Odetchnęła głęboko. – I tak wolałabym… żebyś nie poślubił jednej z nich.
– Cóż, w takim razie tego nie zrobię.
– Wątpię, żebyś miał wybór, Charlie. Twój ojciec chce, żebyś się ożenił. To polityka.
– Ach, ale widzisz, ja mam tajną broń. – Wziął ją za ręce i się nachylił.
Za jego plecami jego ojciec przeszedł na dziób statku i patrzył z góry z nachmurzoną miną. Charlie jednak uśmiechnął się krzywo. To był jego uśmiech „popatrz, jaki jestem przebiegły”. Używał go, kiedy nie był szczególnie przebiegły.
– Jaką… tajną broń, Charlie?
– Potrafię być niewiarygodnie nudny.
– To nie broń.
– Być może nie na wojnie, Warkocz. Ale podczas zalotów? To równie doskonała broń jak najostrzejszy rapier. Wiesz, jak potrafię gadać. I gadać. I gadać.
– Ja lubię, jak ty gadasz, Charlie. Właściwie zupełnie mi to nie przeszkadza. A czasami nawet całkiem się podoba.
– Ty jesteś szczególnym przypadkiem. Ty jesteś… no, to trochę głupie… ale jesteś jak para rękawiczek, Warkocz.
– Naprawdę? – spytała, krztusząc się.
– Tak. Nie poczuj się urażona. Chodzi o to, że kiedy muszę ćwiczyć z mieczem, noszę te rękawiczki i…
– Rozumiem – szepnęła.
Stojący na pokładzie ojciec Charliego krzyknął do niego, każąc mu się pośpieszyć. Warkocz uświadomiła sobie wtedy, że – podobnie jak Charlie miał różne rodzaje uśmiechów – jego ojciec miał różne rodzaje grymasów. Nie za bardzo podobało jej się, co obecny sugerował na jej temat.
Charlie ścisnął jej dłonie.
– Posłuchaj, Warkocz. Obiecuję ci. Nie ożenię się. Udam się do tych królestw i będę tak nieznośnie nudny, że żadna z dziewcząt mnie nie zechce. Nie jestem w niczym szczególnie dobry. Nigdy nie zdobyłem nawet jednego punktu przeciwko ojcu w szermierce. W czasie oficjalnych kolacji rozlewam zupę. Gadam tak dużo, że nawet mój lokaj – który dostaje pieniądze za to, żeby słuchać – wymyśla kreatywne powody, by mi przerwać. Parę dni temu opowiadałem mu historię o rybie i mewie, a on udał, że obił sobie palec u nogi i…
Diuk znowu krzyknął.
– Uda mi się, Warkocz – upierał się Charlie. – Zrobię to. W każdym miejscu, w którym się zatrzymamy, wybiorę kubek dla ciebie, w porządku? A kiedy zanudzę obecną księżniczkę na śmierć, zaś mój ojciec uzna, że musimy ruszać dalej, wyślę ci kubek. Jako dowód, wiesz. – Jeszcze raz ścisnął jej dłonie. – Zrobię to, nie tylko dlatego, że ty słuchasz. Ale ponieważ mnie znasz, Warkocz. Zawsze mnie dostrzegałaś, a inni tego nie robią.
Zaczął się odwracać, by w końcu odpowiedzieć na okrzyki ojca. Warkocz ściskała jego dłonie. Nie chciała, by to się skończyło.
Charlie posłał jej ostatni uśmiech. I choć próbował udawać pewność siebie, znała jego uśmiechy. Ten był niepewny, pełny nadziei, ale zmartwiony.
– Ty też jesteś moimi rękawiczkami, Charlie – powiedziała do niego.
Później musiała go puścić, żeby mógł wbiec po trapie. Już i tak wystarczająco się narzucała.
Diuk zmusił syna do wejścia pod pokład, kiedy statek prześlizgnął się przez martwe szare zarodniki najbliżej Skały i wypłynął na prawdziwy zielony ocean. Złapał wiatr w żagle i wyruszył w stronę horyzontu, zostawiając za sobą poruszony szmaragdowy pył. Warkocz wspięła się do domu, a później patrzyła z klifu, aż statek stał się mały jak kubek. Później jak pyłek. I zniknął.
Później zaczęło się czekanie.
Powiadają, że oczekiwanie jest najbardziej nieznośną udręką w życiu. „Oni” oznacza w tym przypadku pisarzy, którzy nie mają nic użytecznego do zrobienia, więc wypełniają czas rozmyślaniem o tym, co powiedzieć. Każda pracująca osoba powie wam, że czas na oczekiwanie to luksus.
Warkocz miała okna do umycia. Posiłki do ugotowania. Młodszego brata do pilnowania. Jej ojciec, Lem, nigdy nie wrócił do pełni zdrowia po wypadku w kopalni, i choć próbował pomagać, ledwie chodził. Pomagał matce Warkocz, Ulbie, całymi dniami robić skarpetki na drutach. Sprzedawali je marynarzom, ale ze względu na cenę włóczki zarabiali na tym bardzo niewiele.
Dlatego Warkocz nie czekała. Pracowała.
Mimo wszystko przybycie pierwszego kubka było wielką ulgą. Dostarczył go chłopiec okrętowy Hoid. (Tak, to ja. Skąd wiecie? Może dzięki imieniu?). Piękny porcelanowy kubek bez najmniejszego wyszczerbienia.
Tego dnia świat pojaśniał. Warkocz niemal słyszała głos Charliego, kiedy czytała towarzyszący kubkowi list, w którym opisywał ze szczegółami uczucia pierwszej księżniczki. Z bohaterską monotonią wyliczał odgłosy, jakie wydawał jego żołądek, kiedy w nocy leżał w różnych pozycjach. A gdyby tego było za mało, następnie wyjaśnił, że zachowuje obcięte paznokcie u stóp i nadaje im imiona. To zadziałało.
Walcz dalej, moja gadatliwa miłości, pomyślała Warkocz, kiedy następnego dnia szorowała okna rezydencji. Bądź dzielny, mój nieco obrzydliwy wojowniku.
Następny kubek był z czystego czerwonego szkła, wysoki i smukły, i wyglądał, jakby mieściło się w nim więcej płynu niż w rzeczywistości. Może pochodził z wyjątkowo skąpej gospody. Charlie zniechęcił tę księżniczkę, wyjaśniając ze wszystkimi szczegółami, co zjadł na śniadanie – policzył kawałki jajecznicy i podzielił je ze względu na rozmiar.
Trzeci kubek był ogromnym, masywnym kuflem z cyny z ołowiem. Może pochodził z jednego z tych miejsc, które wymyślił Charlie, gdzie ludzie zawsze musieli nosić broń. Warkocz była prawie pewna, że mogłaby pozbawić napastnika przytomności, gdyby zamachnęła się kuflem. Najnowsza księżniczka nie wytrzymała długiej rozmowy na temat korzyści płynących z użycia różnych znaków przestankowych, w tym kilku, które Charlie wymyślił.
Na kartce w czwartej paczce nie było listu, jedynie niewielki rysunek – ściskające się dwie dłonie w rękawiczkach. Na kubku wymalowano motyla unoszącego się nad czerwonym oceanem – uznała za dziwne, że motyl nie bał się zarodników. Może był więźniem, zmuszonym, by polecieć nad oceanem i spotkać swój los.
Piąty kubek nigdy nie dotarł.
Warkocz próbowała to zbyć, mówiła sobie, że musiał zaginąć w drodze. W końcu statkowi płynącemu po zarodnikach mogło się przytrafić wiele rzeczy. Piraci albo… no wiecie… zarodniki.
Ale mijały miesiące, każdy bardziej nużący od poprzedniego. Za każdym razem, kiedy do nabrzeża przybijał statek, Warkocz pytała o pocztę.
Nic.
Robiła to przez wiele miesięcy, aż minął cały rok od odejścia Charliego.
I w końcu wiadomość. Nie od Charliego, ale od jego ojca, wysłana do całego miasta. Diuk powracał w końcu na Cypel Diggena, z żoną, dziedzicem i… synową.
Narzeczona
Warkocz siedziała na ganku, opierała się o matkę i wpatrywała w horyzont. Trzymała ostatni kubek, który przysłał jej Charlie. Ten z motylem-samobójcą.
Jej ciepła herbata smakowała łzami.
– To nie było zbyt praktyczne – szepnęła do matki.
– Miłość rzadko jest – odparła matka.
Była krzepką kobietą o pocieszająco obfitej sylwetce. Przed pięcioma laty była chuda jak patyk. Wtedy Warkocz dowiedziała się, że matka oddaje część swojego jedzenia dzieciom – i od tej pory przejęła robienie zakupów, sprawiając, że pieniędzy starczało im na więcej.
Na horyzoncie pojawił się statek.
– W końcu pomyślałam o tym, co powinnam powiedzieć. – Warkocz odsunęła włosy z oczu. – Kiedy wyruszał. Nazwałam go rękawiczką. To nie jest tak złe, jak się wydaje. Widzisz, on wcześniej tak nazwał mnie. Miałam rok na zastanowienie i uświadomiłam sobie, że mogłam powiedzieć coś więcej.
Matka ścisnęła jej ramię, gdy statek nieuchronnie się zbliżał.
– Powinnam powiedzieć, że go kocham – szepnęła Warkocz.
Matka dołączyła do niej, kiedy pomaszerowała, jak żołnierz w pierwszym szeregu stawiający czoło ostrzałowi armatniemu, by powitać statek. Jej ojciec został w domu ze względu na chorą nogę – i dobrze. Warkocz obawiała się, że zrobiłby scenę, tak bardzo przez ostatnie miesiące zrzędził na diuka i jego syna.
Ale Warkocz nie potrafiła mieć pretensji do Charliego. To nie jego wina, że jest synem diuka. Coś takiego mogło się przytrafić każdemu, naprawdę.
Zebrał się tłum. W liście diuk napisał, że chce świętować – i przywiezie jedzenie i wino. Cokolwiek ludzie myśleli o nowej przyszłej diuszesie, nie zamierzali zrezygnować z darmowego alkoholu. (Jak zawsze, tajemnica popularności kryje się w prezentach. Jak również prawa do obcięcia głowy każdemu, kto was nie lubi).
Warkocz i jej matka przybyły na tyłach tłumu, ale piekarz Holmes przywołał je na stopnie swojego sklepu, skąd widziały wszystko lepiej. Był życzliwym człowiekiem, zawsze zachowywał ostatnie bochenki i sprzedawał je jej za drobniaki.
I dlatego Warkocz dobrze widziała księżniczkę, kiedy ta pojawiła się na pokładzie. Była piękna. Zaróżowione policzki, błyszczące włosy, delikatne rysy twarzy. Była tak doskonała, że najlepszy malarz wszystkich mórz nie udoskonaliłby jej portretu.
Charliemu w końcu udało się stać częścią opowieści. Warkocz czuła się szczęśliwa z jego powodu – z wysiłkiem.
Następny pojawił się diuk. Pomachał ręką, by ludzie wiedzieli, że mają wiwatować na jego cześć.
– Przedstawiam swojego dziedzica! – krzyknął.
Na pokład obok księżniczki wyszedł młody mężczyzna. I z całą pewnością nie był to Charlie.
Ten młodzieniec był mniej więcej w tym samym wieku co Charlie, ale miał sześć i pół stopy wzrostu i tak męską szczękę, że na jej widok inni mężczyźni zaczynali wątpić w swoje preferencje. Był bardzo umięśniony – do tego stopnia, że kiedy uniósł rękę, żeby pomachać, Warkocz mogłaby przysiąc, że szwy jego koszuli błagają o litość.
Co, na dwanaście księżyców? – pomyślała.
– Na skutek nieszczęśliwego wypadku zostałem zmuszony, by adoptować mojego bratanka Dirka i ogłosić go swoim nowym następcą – ogłosił diuk pośród zapadłej ciszy i zrobił chwilę przerwy, by jego słowa dotarły do tłumu. – Jest doskonałym szermierzem i odpowiada na pytania jednym zdaniem. A czasami nawet jednym słowem! A poza tym jest bohaterem wojennym. Stracił dziesięć tysięcy ludzi w Bitwie o Jeziorowygódkę.
– Dziesięć tysięcy? – powtórzyła matka Warkocz. – Ojej, to bardzo dużo.
– Będziemy teraz świętować ślub Dirka z księżniczką Uśpienia! – wykrzyknął diuk i uniósł wysoko ręce.
Tłum milczał, wciąż zdezorientowany.
– Przywiozłem trzydzieści beczułek! – wykrzyknął diuk.
Rozległy się wiwaty. I tak zaczęła się zabawa. Mieszkańcy miasta ruszyli w stronę sali bankietowej. Komentowali urodę księżniczki i byli pod wrażeniem tego, jak dobrze Dirk zachowywał równowagę podczas chodzenia, zważywszy, że jego środek ciężkości musiał się znajdować gdzieś na wysokości mostka.
Matka Warkocz powiedziała jej, że zdobędzie odpowiedzi, i ruszyła za tłumem. Kiedy jednak Warkocz otrząsnęła się z szoku, zobaczyła, że Flik – jeden ze służących diuka – macha do niej z miejsca obok trapu. Był życzliwym mężczyzną o szerokich uszach, które wyglądały, jakby czekały na właściwą chwilę, żeby się zerwać i odlecieć.
– Fliku? – szepnęła. – Co się stało? Wypadek? Gdzie jest Charlie?
Flik spojrzał na rzędy ludzi idących w stronę sali bankietowej. Diuk i jego rodzina dołączyli do nich i znajdowali się na tyle daleko, że wszelkie grymasy utraciłyby moc ze względu na opór wiatru i wpływ grawitacji.
– Chciał, żebym ci to dał.
Flik podał jej niewielki woreczek. Zabrzęczał, kiedy go wzięła. W środku znajdowały się kawałki ceramiki.
Piąty kubek.
– On tak bardzo się starał, panienko Warkocz – szepnął Flik. – Och, powinnaś widzieć młodego panicza. Robił wszystko, żeby zniechęcić te kobiety. Zapamiętał osiemdziesiąt siedem rodzajów sklejki i jej zastosowanie. Opowiadał każdej księżniczce, którą poznał… ze szczegółami… o zwierzętach, które miał w dzieciństwie. Mówił nawet o religii. Myślałem, że w piątym królestwie będą go mieli, bo księżniczka była głucha, ale młody panicz zwymiotował na nią podczas obiadu.
– Zwymiotował?
– Prosto na jej kolana. – Flik zerknął na boki, po czym gestem kazał jej podążyć za sobą, kiedy wziął kilka sztuk bagażu z nabrzeża. Zaprowadził ją w bardziej ustronne miejsce. – Ale jego ojciec się zorientował, panienko Warkocz. Domyślił się, co robi młody panicz. Diuk wpadł we wściekłość. Prawdziwą wściekłość.
Wskazał na potłuczony kubek, który niosła w torebce.
– Tak, ale co stało się z Charliem? – spytała Warkocz.
Flik odwrócił wzrok.
– Proszę. Gdzie on jest?
– Wypłynął na Północne Morze, panienko Warkocz. Pod księżycem Thanasmii. Czarodziejka go zabrała.
Te nazwy przeszyły Warkocz dreszczem. Północne Morze? Kraina Czarodziejki.
– Czemu miałby to zrobić?
– Myślę sobie, że to dlatego, że ojciec go zmusił. Czarodziejka jest niezamężna. A król od dawna chciał sprawić, by była mniejszym zagrożeniem. Więc…
– Król wysłał Charliego, by spróbował poślubić Czarodziejkę?
Flik nie odpowiedział.
– Nie. – Do Warkocz nagle dotarła straszna prawda. – Wysłał Charliego na śmierć.
– Niczego takiego nie powiedziałem. – Flik oddalił się pośpiesznie. – Jeśli ktokolwiek spyta, niczego takiego nie powiedziałem.
Warkocz usiadła odrętwiała na jednym ze słupów nabrzeża. Słuchała poruszających się zarodników, dźwięk ten przypominał osypujący się piasek. Nawet na tak odległej wyspie ludzie słyszeli o Czarodziejce. Regularnie wysyłała okręty, by złupić granice Zielonego Morza, a walka z nią była niewiarygodnie trudna. Jej twierdza kryła się gdzieś na odległym Północnym Morzu, najbardziej niebezpiecznym z nich wszystkich. Żeby do niego dotrzeć, trzeba było przebyć Szkarłatne Morze, niezamieszkane morze, które było jedynie odrobinę mniej zabójcze.
Dowiedzenie się, że Charlie został przez nią pojmany, było jak dowiedzenie się, że udał się na jeden z księżyców. Warkocz nie mogła uwierzyć na słowo jednemu człowiekowi. Nie w takiej kwestii. Nie odważyła się niepokoić innych pytaniami, ale słuchała, jak służba rozmawia przyciszonymi głosami z dociekliwymi robotnikami portowymi, którzy chcieli jak najszybciej rozładować statek, by wziąć udział w zabawie. Wszyscy mówili to samo. Tak, Charlie został wysłany na Północne Morze. Diuk i król podjęli razem tę decyzję, więc to musiał być dobry pomysł. W końcu ktoś musiał spróbować powstrzymać Czarodziejkę przed napaściami. A Charlie był… no… oczywistym wyborem… z… różnych powodów.
Implikacje przeraziły Warkocz. Diuk i król zorientowali się, że Charlie nie chciał współpracować, a ich rozwiązaniem było pozbycie się go. Dirk został uznany za dziedzica kilka godzin po tym, jak przyszły wieści, że statek Charliego zniknął.
W oczach szlachetnie urodzonych to było eleganckie rozwiązanie. Diuk dostał spadkobiercę, z którego w końcu mógł być dumny. Król zyskał korzystny sojusz poprzez małżeństwo Dirka z księżniczką z innego królestwa. A wszyscy mogli zrzucić kolejną śmierć na Czarodziejkę, podburzając ludzi do wywołania kolejnej wojny.
Po trzech dniach Warkocz w końcu odważyła się narzucić Brunswickowi – zarządcy diuka – z prośbą o dalsze informacje. Ponieważ lubił jej paszteciki, przyznał, że dostali od Czarodziejki żądanie okupu. Ale diuk w swej mądrości uznał, że to sztuczka mająca na celu ściągnięcie kolejnych statków na Północne Morze. Król oficjalnie uznał Charliego za zmarłego.
Mijały dni. Warkocz była oszołomiona, kiedy uświadomiła sobie, że nikogo to nie obchodziło. Nazwali to „polityką” i żyli dalej. Choć nowy dziedzic miał potencjał intelektualny porównywalny z kawałkiem rozmiękłego chleba, był popularny, przystojny i bardzo dobrze sobie radził z doprowadzaniem innych do śmierci. Charlie zaś był… cóż, Charliem.
Warkocz przez wiele tygodni zbierała odwagę, po czym poszła poprosić diuka, by zapłacił okup. Taki odważny czyn był dla niej trudny. Nie była tchórzem, ale narzucanie się innym ludziom… cóż, ona po prostu taka nie była. Jednakże zachęcana przez rodziców przebyła daleką drogę i cicho wyraziła swoją prośbę.
Diuk w odpowiedzi nazwał ją „ladacznicą o orzechowych włosach” i zabronił jej mycia okien gdziekolwiek w miasteczku. Musiała zająć się robieniem skarpetek razem z rodzicami, co przynosiło znacznie mniej pieniędzy.
W miarę upływu czasu Warkocz popadła w apatię. Czuła się mniej jak istota ludzka, a bardziej jak człowiek, który po prostu istniał.
Dla wszystkich innych życie na Skale powróciło do normalności, tak po prostu. Nikogo nie obchodziło. Nikt nie zamierzał nic zrobić.
Dwa miesiące po powrocie diuka Warkocz podjęła decyzję. Był ktoś, kogo to obchodziło. Naturalnie to ta osoba musiała coś zrobić. Warkocz nie mogła się nikomu narzucać.
Zamierzała sama uratować Charliego.
Celniczka
Kiedy Warkocz podjęła decyzję, miała wrażenie, że w jej wnętrzu rozplątał się węzeł – jakby w końcu udało jej się rozczesać uparty kołtun we włosach.
Zrobi to. Nie miała pojęcia jak, ale znajdzie sposób, by wydostać się z wyspy, przebyć straszliwe Szkarłatne Morze, wpłynąć na Północne Morze i uratować Charliego. Tak, każdy z tych problemów wydawał się równie niemożliwy. Ale jakimś sposobem mniej niemożliwy niż wyobrażenie sobie reszty życia bez niego.
Najpierw jednak Warkocz porozmawiała z rodzicami. (Coś, co ludzie w opowieściach takich jak ta powinni robić częściej). Poprosiła ich, żeby usiedli, po czym opisała swoją miłość do Charliego, świadomość, że nikt mu nie pomoże, i determinację, by go odnaleźć – choć jednocześnie wyraziła troskę, że jej nieobecność może utrudnić im życie.
Oboje słuchali jej w milczeniu. Częściowo dlatego, że upiekła im paszteciki z przepiórczymi jajami. Z pełnymi ustami trudniej jest sprzeciwić się tymczasowemu atakowi szaleństwa własnej córki.
Kiedy skończyła, Lem poprosił o dokładkę. To była trudna sytuacja, która wymagała dwóch pasztecików. Ulba zjadła zaledwie połowę posiłku, odchyliła się do tyłu i zostawiła resztę nietkniętą. To była również trudna sytuacja, która wymagała pół pasztecika.
Ojciec Warkocz zjadł drugi pasztecik z dużym namysłem, zaczął od góry, później na zewnątrz, a ciasto zostawił sobie na koniec. W końcu je również schrupał. A później przez dłuższą, niezręczną chwilę wpatrywał się w talerz.
Czy to była… być może… trudna sytuacja, która wymagała trzech pasztecików?
– Myślę, że będziemy musieli jej na to pozwolić – powiedział w końcu, zwracając się do Ulby.
– To szaleństwo! – odparła matka Warkocz. – Opuścić wyspę? Udać się na Północne Morze? Wykraść więźnia Czarodziejce?
Lem otarł serwetką najeżone wąsy, oczyszczając je z resztek posiłku.
– Ulbo, powiedziałabyś, że nasza córka jest bardziej praktyczna od nas?
– Tak, normalnie bym tak powiedziała.
– I powiedziałabyś również, że jest bardziej zamyślona od nas?
– Ona ciągle myśli – zgodziła się matka.
– Jak często narzuca się ludziom albo o coś prosi?
– Prawie nigdy.
– Jeśli weźmiemy to pod uwagę, odejście musi być właściwą decyzją – stwierdził ojciec. – Z pewnością rozważyła wszystkie inne rozwiązania. Opuszczenie wyspy, by ocalić mężczyznę, którego kocha, może brzmieć jak szaleństwo, ale jeśli wszystkie inne rozwiązania zostały odrzucone jako niemożliwe, to szaleństwo może być… w tym przypadku… praktyczne.
Warkocz poczuła delikatny dreszcz. Zgodził się?
– Warkocz… – powiedział ojciec, pochylił się i oparł niegdyś potężne ręce na blacie stołu – …zatroszczymy się o twojego brata i ciebie, jeśli odejdziesz. Proszę, nie martw się o nas, pod tym względem jesteś zbyt uczynna. Ale żadne z nas nie może udać się z tobą. Rozumiesz to?
– Tak, ojcze.
– Zawsze się zastanawiałem, czy ta wyspa nie okaże się za mała dla kogoś takiego jak ty.
Te słowa sprawiły, że Warkocz zmarszczyła czoło.
– Dlaczego się tak zachowujesz? – spytał ją.
– Nie chcę być niegrzeczna.
– W takim razie zażądam, żebyś mi powiedziała, bo wtedy brak odpowiedzi byłby jeszcze bardziej niegrzeczny.
Nachmurzyła się jeszcze bardziej.
– Dlaczego mówisz, że wyspa jest dla mnie za mała, ojcze? We mnie nie ma nic niezwykłego. Jeśli już, to ja jestem za mała dla niej.
– Wszystko w tobie jest wyjątkowe, Warkocz – powiedziała jej matka. – Dlatego właśnie nic się szczególnie nie wyróżnia.
Cóż, rodzice są zobowiązani do mówienia takich rzeczy. Wymaga się od nich, by widzieli w swoich dzieciach wszystko, co najlepsze, bo inaczej życie z tymi małymi socjopatami doprowadziłoby ich do szaleństwa.
– Mam w takim razie wasze błogosławieństwo? – spytała ich Warkocz.
– Wciąż uważam, że to koszmarny pomysł – zauważyła Ulba.
Lem pokiwał głową.
– Owszem. Ale błyskotliwie zrealizowany koszmarny pomysł musi być lepszy niż koszmarnie zrealizowany błyskotliwy pomysł. Popatrzcie tylko na pelikany.
– To prawda – przyznała matka. – Ale czy jesteśmy zdolni do obu rodzajów błyskotliwości?
– Nie – powiedziała Warkocz. – Ale może uda się nam zrobić mnóstwo małych kroczków, które połączone razem będą się wydawać błyskotliwe dla kogoś, kto nas nie zna.
I tak oto zabrali się do dzieła. Warkocz była boleśnie świadoma, że Charlie mógł cierpieć, ale zdecydowała się nie śpieszyć. Jeżeli miała zrobić coś tak głupiego jak opuszczenie wyspy, uznała, że powinna podejść do tego drobiazgowo. Może to rozrzedzić głupotę w czasie, podobnie jak dobra mąka mogła rozrzedzić stęchłą i poprawić smak wypieku.
Zaczęła robić skarpetki na szczycie klifu, by móc obserwować statki, które przypływały i wypływały. Jej matka zaczęła robić skarpetki na stoliku w pobliżu nabrzeża, by móc robić notatki. Każdego wieczoru porównywały swoje odkrycia, a ojciec Warkocz słuchał i dzielił się swoimi przemyśleniami.
Choć Warkocz zawsze była zainteresowana mechanizmami żeglugi, teraz miała powód, by poznać szczegóły. Istniały dwa typy ludzi, którzy regularnie opuszczali wyspę. Do pierwszego zaliczały się, rzecz jasna, załogi różnych statków. Kiedy zacumowali, wychodzili na brzeg, by zrobić zakupy albo odwiedzić miejscowe tawerny. Skała nie miała szczególnych atrakcji, ale piwo Cegły było znane jako jedno z lepszych w regionie. Poza tym, kiedy wypiło się go dość dużo, reszta udogodnień robiła o wiele lepsze wrażenie.
Drugim typem ludzi, którzy opuszczali Skałę, byli urzędnicy państwowi. Nie tylko diuk i jego rodzina, ale też inni królewscy zarządcy, tacy jak poborcy podatkowi, królewscy posłańcy i celnicy. Wolno im było odpłynąć, kiedy uznali to za stosowne. Odwiedzający wyspę szlachetnie urodzeni również mieli prawo ją opuścić – i zwykle robili to szybko, kiedy tylko uświadomili sobie, jak koszmarny błąd popełnili.
Największym wyzwaniem Warkocz miała być obecna celniczka. Surowa kobieta potwierdzała listy przewozowe przypływających kupców i sprawdzała ładunek w poszukiwaniu uciekinierów. Jak na miejsce, w którym nikt nie chciał mieszkać, na Skale znajdowało się wiele rzeczy, których ludzie pragnęli. Sól z kopalni, piwo Cegły, nawet pióra i puch mew.
Mieszkańcy miasteczka mogli sprzedawać te rzeczy jedynie statkom, które miały pełnomocnictwo od króla. Celnicy nadzorowali to wszystko. Kiedy obecna przybyła wcześniej tego roku, nie przedstawiła się imieniem i nalegała, by zwracano się do niej „Celniczko”. Twierdziła, że nie zostanie na Skale dość długo, by imiona się liczyły.
Warkocz nie pamiętała równie wymagającego celnika. Ta kobieta zawsze obserwowała, wymachiwała prętem, który nosiła, szukając pretekstu do wymierzenia kary. Wydawała się zbyt surowa, by być w pełni człowiekiem. Zupełnie jakby, zamiast się urodzić, namnożyła się – a zamiast dorosnąć, przerzutowała.
Warkocz i jej matka poświęciły wiele godzin na ukradkową obserwację tego, jak celniczka przeszukiwała wypływające statki. Worki piór były ważone, a w beczki z solą wbijano ostrza, by odnaleźć ewentualnych pasażerów na gapę. Ale niektórych ze sprzedawanych towarów – na przykład dużych beczułek miejscowego piwa – nie dawało się otworzyć, żeby ich zawartość się nie popsuła. A gdyby ktoś ukrył się w beczułce? Czy mogliby uzupełnić ją czymś w rodzaju soli, żeby miała odpowiedni ciężar rozłożony we właściwy sposób?
Niestety, celniczka miała odpowiedź na takie potencjalne plany ucieczki. Sprawdzając beczułki, wykorzystywała specjalne urządzenie do słuchania, podobne do tego, za pomocą którego medycy słuchali serc. Zatrzymywała się na dłużej przy każdej beczce, nasłuchując poruszeń lub oddechów w środku. Podobno celniczka miała doskonały słuch i słyszała nawet bicie serca uciekinierów.
Czy istniał jakiś sposób, by to obejść? By wykorzystać sytuację?
Pewnego wieczoru, dwa tygodnie po tym, jak podjęła decyzję o odejściu, Warkocz usiadła z notesem pełnym pomysłów. Szmaragdowy Księżyc świecił jasno jak zwykle, stoicki i nieruchomy na niebie. Na horyzoncie opadały zarodniki, niczym skrystalizowany księżycowy blask.
Jej ojciec przykuśtykał bliżej, usiadł i gestem poprosił ją, żeby pokazała mu plany. Przeczytał je uważnie i pokiwał głową.
– To może się udać.
– Może. – Warkocz ziewnęła. – Ale wątpię, żeby tak się stało. Być może udałoby mi się oszukać bandę marynarzy, ale nigdy nie oszukam Cegły, Gremmy’ego ani Sora. Oni będą wiedzieli, że coś jest nie tak. – Przetarła oczy. Nie spała, bo była tak pełna napięcia. (Można by powiedzieć, że zmartwienie jest jak padlinożerca uczuć. Przyciągane do innych, lepszych emocji jak wrony na pole bitwy).
– Może nie musisz ich oszukać – powiedział ojciec. – Może zechcą ci pomóc.
– Nie mogłabym ich o to prosić. A jeśli celniczka mnie złapie? Inni wpakowaliby się w zbyt wielkie tarapaty.
Ojciec znów pokiwał głową. Oczywiście, takie słowa były typowe dla Warkocz. Dlatego zaproponował, żeby się położyła. Warkocz wyglądała, jakby miała zasnąć w połowie rozmowy – a to coś znaczyło, jeśli wziąć pod uwagę, jak wiele opowieści Charliego przetrwała bez jednego ziewnięcia.
Kiedy poszła na górę, Lem wziął laskę, włożył płaszcz i wyszedł, żeby zająć się zaawansowanym ojcostwem.
Ojciec
Lem nie był biednym człowiekiem.
Teraz pewnie moglibyście powiedzieć mi: „Hoidzie, ta cała opowieść świadczy, że jest wręcz przeciwnie. Rodzina Lema ciągle zaciska pasa, żeby przetrwać”. A ja odpowiedziałbym: „Proszę, nie przerywajcie”.
Lem nie był biedny, po prostu nie miał dużo pieniędzy.
Tej nocy, kiedy Warkocz spała, Lem pokuśtykał w dół długą drogą do tawerny Cegły. Był pewien, że Gremmy i Sor tam będą. W końcu tawerna zamykała się dopiero o drugiej.
Lem wszedł, kuśtykając, do środka. Wciąż było na tyle wcześnie, że u Cegły panowała radosna, hałaśliwa atmosfera. Jak wiecie, wieczory w tawernach są jak ogień w palenisku. Mają dwa życia.
Jest ta część kiedy są hałaśliwe, wesołe i radosne. A później wieczór zaczyna dryfować. Tawerna staje się zimniejsza, ciemniejsza i cichsza. Ci, którzy wypełniają tawernę w czasie jej drugiego życia, nie chcą koleżeństwa. Jedynie towarzystwa.
Od tej części dzieliło ich kilka godzin, więc Lem mijał roześmianych górników stawiających sobie nawzajem kolejkę i rozmawiających o swoich nudnych nudach. Zauważył Gremmy’ego i Sora razem, jak to się często zdarzało. Doker i zarządca portu wyglądali jak dwa końce pinezki. Gremmy był krępy, miał płaską głowę i fryzurę, która wręcz krzyczała: „Co jest najtańsze?”. Sor był zasadniczo szefem Gremmy’ego, ale rzadko o tym wspominał, żeby przypadkiem nie zabrzmiało to, jakby proponował, że zapłaci rachunek. Wysoki i wyprostowany popijał piwo, bo nie chciał, żeby ktoś zobaczył, jak pije wino, na które mógł sobie pozwolić.
Cegła, rzecz jasna, znajdował się za barem, stał na stołeczku, żeby móc patrzeć klientom w oczy. Warkocz potrzebowała pomocy wszystkich trzech mężczyzn, ale Lem nie podszedł do żadnego z nich. Zajął za to miejsce w pobliżu tarczy do gry w strzałki. Jule grał i zaproponował Lemowi kolejną partyjkę, co on przyjął z radością.
Lem wbił pierwszą strzałkę kilka stóp pod tarczą, trafiając w jeden z dwóch sęków, w których widniały otwory pozostawione przez liczne strzałki.
Jule spojrzał na to z aprobatą i sam rzucił, trafiając obok Lema.
– Słyszałem, że znowu pomogłeś Gremmy’emu zapłacić rachunek – powiedział Lem, zamierzając się do drugiego rzutu. – To naprawdę miłe z twojej strony.
Jule z wdzięcznością pokiwał głową.
Następnie Lem zagrał ze starym Rodem, karczmarzem. Niestety pierwsze dwa razy spudłował. Jeden rzut był tak kiepski, że wręcz trafił w tarczę. Ale trzeci uderzył dużo poniżej niej.
– Nieźle – powiedział Rod. – Laska pomaga ci z równowagą, Lem? Przysięgam, że od czasu wypadku lepiej grasz w rzutki.
– Laska nie pomaga w rzutki, Rod. Za to fakt, że nie mam nic do roboty…
Rod chrząknął.
– Nadal w weekendy pomagasz Cegle w warzeniu? – spytał Lem.
– Dość często – odparł Rod i rzucił.
Później Rod odszedł, ustępując kolejnemu graczowi, i następnemu. Kiedy mężczyźni podchodzili, by zagrać z Lemem, odczytywali niepisany scenariusz jego pytań.
Przypomnieli sobie ten raz, kiedy Rod się upił, a Lem pomógł mu wrócić do domu. A kiedy Jule stracił dach w czasie wichury, Lem pomógł mu położyć nowy. Podobnych historii były dziesiątki. Lem był ludzkim odpowiednikiem głębokiej, czystej studni, zawsze pełnej wody, kiedy człowiek jej potrzebował. Proponował im to, co było im potrzebne, i nie prosił o nic w zamian. Właściwie nigdy więcej o tym nie wspominał.
Chyba że było to pilne.
Chyba że było to ważne.
W takich przypadkach, cóż, Lem mógł być biedny w walucie, którą płaciło się podatki. Ale był wręcz bogaczem, kiedy chodziło o walutę, która się liczyła.
Tego wieczoru rozeszły się wieści. Lem czegoś potrzebował, a dokładnie od Gremmy’ego, Sora i Cegły. Lem – człowiek bez długów – potrzebował tej przysługi tak bardzo, że niemal o nią poprosił. W języku mężczyzn takich jak ci był to odpowiednik błagania.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki