Warkocz ze Szmaragdowego Morza - Brandon Sanderson - ebook + książka

Warkocz ze Szmaragdowego Morza ebook

Brandon Sanderson

4,6

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Proste życie Warkocz na wyspie na szmaragdowym oceanie wypełniały proste przyjemności – zbieranie kubków przywożonych przez marynarzy z odległych krain i słuchanie opowieści przyjaciela Charliego. Ale kiedy ojciec zabiera Charliego w podróż, aby znaleźć mu narzeczoną, i dochodzi do tragedii, Warkocz musi ukryć się na statku i odnaleźć Czarodziejkę ze śmiertelnie niebezpiecznego Nocnego Morza. Czy Warkocz uda się pozostawić za sobą proste życie i znaleźć sobie miejsce pośród piratów na oceanach zarodników, gdzie kropla wody może oznaczać natychmiastową śmierć?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 460

Oceny
4,6 (162 oceny)
108
43
8
2
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
ks26468

Nie oderwiesz się od lektury

Tę książkę powinien przeczytać każdy, niezależnie od wieku, upodobań do fantastyki czy przewrotnego humoru. Czytałem wszystkie dzieła autora, ale ta książka zawiera w sobie jakiś magiczny pierwiastek powieści pierwotnej, nie moralizuje a jednak czujesz się po jej przeczytaniu lepszą osobą. Genialna na każdej stronie. Dodatkowym plusem jest zgrabne odwołanie do reszty tytułów z Cosmere, co może zachęcić do większego zanurzenia się w ten wielki świat.
30
Anhedoniiaa

Nie oderwiesz się od lektury

A B S O L U T N I E kocham Sandersona za Warkocz, za Hoida w modnych sandałkach i wyraźne odniesienie do sposobu narracji tak jak w Alcatrazie. Przy Bibliotekarzach bawiłam się świetnie bawię, tu jeszcze lepiej. Sanderson pokazuje jak jego warsztat i styl pisarski są na najwyższym poziomie. Nie ogranicza się do jednego, a wręcz ukazuje jak dobrze radzi sobie w baśniowych i słodkich klimatach. Inspiracja mu świetnie wyszła (dla mnie to jeszcze jest mieszanka Gwiezdnego pyłu). Worldbulding na możliwie najwyższym poziomie. Stworzenie morza, które nie jest morzem tylko czymś pełnym zarodników… Nie spotkałam się wcześniej z niczym tak kreatywnym i innym od wszystkiego. Pomimo że jest to powieść osadzona w Cosmere, nie trzeba znać całości co na wielki plus, można czytać osobno, a osoby zaznajomione z całym uniwersum wyłapią wyraźne smaczki. Sanderson pięknie przekazuje bardzo uniwersalne i moralne alegorie do życia. Można spokojnie czytać z dzieckiem na dobranoc, a będziecie się świetnie ...
30
Janidek

Z braku laku…

Mam dziwny problem z tą książką: historia i świat przedstawiony (w końcu to Sanderson) powinny mi się podobać... Należą bowiem do niezwykle ciekawego rodzaju. Ale sposób przedstawienia? Wydaje mi się zbyt przesycony metaforami, które silą się na bycie zabawnymi, oraz przytłaczającą ilością zbędnego, tamiego filozofowania. Dodatkowo całość sprawia wrażenie, jakby autor starał się zaoferować nam kolejną część Świata Dysku... serio, spotkamy tutaj np. Igora. Ten bohater uraczy nas przy tym sporą ilością żartów oraz powiedzonek, które czytelnicy Świata Dysku powinni od razu rozpoznać. Niestety Sanderson udowodnił, że nie dysponuje takim zmysłem obserwacji, wnikliwością i błyskotliwością jak Sir TP. Duże rozczarowanie 😞
10
fenixinspire

Nie oderwiesz się od lektury

hoiddddddd
10
AnaCross

Nie oderwiesz się od lektury

Sanderson w kocykowym wydaniu. Książka pełna humoru dzięki narracji Hoida, a zarazem otulająca niczym ciepły kocyk postacią Warkocz. Cudowna historia z wieloma smaczkami z innych książek Sandersona dziejących się w Cosmere.
10

Popularność




Podziękowania

Podzię­ko­wa­nia

Ale jazda.

Kiedy usia­dłem, żeby pod wpły­wem kaprysu napi­sać tę książkę, nie mia­łem poję­cia, do czego dopro­wa­dzi cały ten pro­jekt. (Koniecz­nie zaj­rzyj­cie do Post­scrip­tum na końcu książki, gdzie opi­suję swoje inspi­ra­cje w spo­sób, który odro­binę za bar­dzo zdra­dza fabułę, by umie­ścić to na początku).

Kiedy myśla­łem o czte­rech książ­kach nale­żą­cych do „Taj­nego Pro­jektu” na Kick­star­te­rze z roku 2022, wyobra­ża­łem sobie coś wyjąt­ko­wego, ale mój zespół zasza­lał. Wyszedł z tego wspa­niały tom. Wiem, że wielu z Was będzie słu­chać audio­bo­oka, który z pew­no­ścią ma swoje cha­rak­te­ry­styczne walory arty­styczne – ale jeśli będzie­cie mieli oka­zję, przej­rzyj­cie wer­sję papie­rową. Bo naprawdę, rany.

Dla­tego sto­sow­nym wydaje mi się roz­po­czę­cie od podzię­ko­wa­nia Howar­dowi Lyonowi. Wyobra­ża­łem sobie te książki jako swego rodzaju „wystawę arty­sty”, to zna­czy my wybie­ra­li­śmy twórcę i pozwa­la­li­śmy mu nieco zasza­leć przy pracy nad oprawą gra­ficzną. Howard zro­bił tak wiele. Okładka, wyklejki, ilu­stra­cje wewnątrz – ale tak naprawdę cały pro­jekt dużo mu zawdzię­cza. Dzię­kuję, Howar­dzie, że zgo­dzi­łeś się przy­jąć tak wielki pro­jekt. Wspa­niale sobie pora­dzi­łeś.

Nic z tego by się nie udało bez Iza­aca Ste­warta, naszego kie­row­nika arty­stycz­nego w Dra­gon­steel. Rachael Lynn Bucha­nan była asy­stentką. Bill Wearne z Ame­ri­can Print and Bin­dery naprawdę bar­dzo się posta­rał, by to wydru­ko­wać, bio­rąc pod uwagę braki. Wiel­kie dzięki, Bill. Chciał­bym podzię­ko­wać też wszyst­kim ludziom na każ­dym eta­pie pracy, od papierni po dostaw­ców mate­ria­łów na okładkę, dru­kar­nię, intro­li­ga­tor­nię i dostaw­ców.

Dyrek­to­rem ope­ra­cyj­nym w Dra­gon­steel jest Emily San­der­son, a w dziale wydaw­ni­czym pra­cują Peter Ahl­strom, Karen Ahl­strom, Kri­sty S. Gil­bert i Bet­sey Ahl­strom. Korektą zaj­muje się Kri­sty Kugler. Dział ope­ra­cyjny two­rzą Matt „Będziesz to robił w każ­dej książce, Bran­do­nie?” Hatch, Emma Tan-Sto­ker, Jane Horne, Kath­leen Dor­sey San­der­son, Makena Salu­one i Hazel Cum­mings. Dział reklamy i mar­ke­ting sta­no­wią Adam Horne, Jeremy Pal­mer i Tay­lor Hatch.

Ci ludzie zwy­kle nie zostają odpo­wied­nio doce­nieni za wszyst­kie wspa­niałe rze­czy, które robią, by umoż­li­wić reali­za­cję pro­jek­tów. Przy tej kam­pa­nii na Kick­star­te­rze szcze­gól­nie potrze­bo­wa­łem ich entu­zja­zmu i cudow­nych pomy­słów. (Na przy­kład to Adam wpadł przed laty na pomysł sub­skryp­cji). Zło­że­nie tego wszyst­kiego razem i dopro­wa­dza­nie do reali­za­cji wyma­gało mnó­stwa pracy, więc jeśli będzie­cie mieli oka­zję, oso­bi­ście podzię­kuj­cie mojemu zespo­łowi.

I oczy­wi­ście musimy wyjąt­kowo podzię­ko­wać dzia­łowi reali­za­cji zamó­wień. Ekipa Kary Ste­wart pra­co­wała całymi dniami, żeby dostar­czyć Wam te książki. Wszy­scy zasłu­gują na okla­ski, a są to: Chri­sti Jacob­sen, Lex Wil­l­hite, Kel­lyn Neu­mann, Mem Grange, Michael Bate­man, Joy Allen, Katy Ives, Richard Rubert, Sean Van­Bu­skirk, Isa­bel Chri­sman, Tori Mecham, Ally Rep, Jacob Chri­sman, Alex Lyon i Owen Knowl­ton.

Chciał­bym podzię­ko­wać Mar­got Atwell, Oria­nie Lec­kert i resz­cie zespołu z Kick­star­tera. Ponadto na moje podzię­ko­wa­nia zasłu­gują Anna Gal­la­gher, Pal­mer John­son, Anto­nio Rosa­les i reszta ekipy Bac­ker­Kit.

Przy pracy nad tą książką poma­gała nam spe­cjalna kon­sul­tantka – Jenna Beacom – i była nie­wia­ry­godna. Jeśli kie­dy­kol­wiek będzie­cie potrze­bo­wać pomocy w pracy nad książką, jeśli cho­dzi o kwe­stię przed­sta­wia­nia Głu­chych i tego, jak stwo­rzyć głu­chą postać, zwróć­cie się do Jenny. Ona Wam pomoże.

Do czy­tel­ni­ków alfa przy tym pro­jek­cie zali­czali się Adam Horne, Rachael Lynn Bucha­nan, Kel­lyn Neu­mann, Lex Wil­hite, Chri­sti Jacob­sen, Jen­ni­fer Neal i Joy Allen.

Czy­tel­ni­kami beta byli Mi’chelle Wal­ker, Matt Wiens, Ted Her­man, Robert West, Evgeni „Argent” Kiri­lov, Jes­sie Lake, Kaly­ani Poluri, Bao Pham, Lin­nea Lind­strom, Jory Phil­lips, Darci Cole, Craig Hanks, Sean Van­Bu­skirk, Fran­kie Jerome, Giu­lia Costan­tini, Eliy­ahu Bere­lo­witz Levin, Trae Cooper i Lau­ren McCaf­frey.

Korek­to­rami gamma byli rów­nież Joy Allen, Jay­den King, Chris McGrath, Jen­ni­fer Neal, Joshua Har­key, Eric Lake, Ross New­berry, Bob Kluttz, Brian T. Hill, Shan­non Nel­son, Suzanne Musin, Glen Voge­laar, Ian McNatt, Gary Sin­ger, Erika Kuta Mar­ler, Drew McCaf­frey, David Beh­rens, Rose­mary Wil­liams, Tim Chal­le­ner, Jes­sica Ash­craft, Anthony Acker, Ale­xis Hori­zon, Liliana Klein, Chri­sto­pher Cot­tin­gham, Aaron Biggs i Wil­liam Juan.

Ponadto muszę szcze­gól­nie podzię­ko­wać Wam wszyst­kim, któ­rzy wspar­li­ście ten pro­jekt na Kick­star­te­rze. Nie liczy­łem na miej­sce na szczy­cie (ani tym bar­dziej podwój­nie). Chcia­łem jedy­nie zro­bić coś innego, coś inte­re­su­ją­cego, coś faj­nego. Wasze wspar­cie przez cały czas zna­czy dla mnie tak wiele. Dzię­kuję.

Bran­don San­der­son

Część pierwsza

1. Dziewczyna

Dziew­czyna

Pośrodku oce­anu była sobie dziew­czyna, która miesz­kała na skale.

Nie był to taki ocean, jak sobie wyobra­zi­li­ście.

I skała też nie była taka, jak sobie wyobra­zi­li­ście.

Dziew­czyna z kolei być może była taka, jak sobie wyobra­zi­li­ście – zakła­da­jąc, że wyobra­zi­li­ście sobie, że jest zamy­ślona, mówi łagod­nym gło­sem i kolek­cjo­nuje kubki.

Męż­czyźni czę­sto opi­sy­wali, że dziew­czyna ma włosy koloru psze­nicy. Inni mówili o bar­wie kar­melu, a cza­sami o odcie­niu miodu. Dziew­czyna zasta­na­wiała się, dla­czego męż­czyźni tak czę­sto uży­wają jedze­nia do opi­sy­wa­nia cech kobiet. W takich męż­czy­znach krył się głód, któ­rego lepiej uni­kać.

Jej zda­niem „jasno­brą­zowe” było wystar­cza­jąco opi­so­wym okre­śle­niem – choć to nie kolor jej wło­sów był ich naj­bar­dziej inte­re­su­jącą cechą, lecz ich nie­okieł­zna­nie. Każ­dego ranka boha­ter­sko ujarz­miała je szczotką i grze­bie­niem, kieł­znała wstążką i cia­snym war­ko­czem. Jed­nakże jakieś kosmyki zawsze się wyśli­zgi­wały i falo­wały na wie­trze, z rado­ścią wita­jąc wszyst­kich, któ­rych mijała.

Po uro­dze­niu dziew­czy­nie nadano nie­for­tunne imię Glorf (nie wyzło­śli­wiaj­cie się, było tra­dy­cyjne w jej rodzi­nie), ale ze względu na czu­prynę zyskała imię, któ­rego uży­wali wszy­scy – War­kocz. Ten przy­do­mek był, zda­niem samej War­kocz, jej naj­bar­dziej inte­re­su­jącą cechą.

War­kocz została wycho­wana w taki spo­sób, że zyskała pewien nie­zby­walny prag­ma­tyzm. To czę­sta przy­pa­dłość tych, któ­rzy miesz­kają na suro­wych, pozba­wio­nych życia wyspach, któ­rych ni­gdy nie opusz­czą. Kiedy każ­dego dnia wita was czarny ska­li­sty kra­jo­braz, wpływa to na wasze podej­ście do życia.

Wyspa miała kształt przy­po­mi­na­jący zagięty palec starca, wyła­nia­jący się z oce­anu i wska­zu­jący w stronę hory­zontu. Skła­dała się w cało­ści z jało­wej czar­nej skały sol­nej i była na tyle duża, że mogła utrzy­mać spore mia­steczko i rezy­den­cję diuka. Choć miej­scowi nazy­wali wyspę Skałą, na mapach pod­pi­sy­wano ją jako Cypel Dig­gena. Nikt już nie pamię­tał, kim był Dig­gen, ale musiał być bystrym gościem, bo opu­ścił Skałę tuż po tym, jak nadał jej nazwę, i ni­gdy nie wró­cił.

Wie­czo­rami War­kocz sia­dy­wała na ganku rodzin­nego domu, popi­jała słoną her­batę z jed­nego z ulu­bio­nych kub­ków i wyglą­dała na zie­lony ocean. Tak, powie­dzia­łem, że ocean był zie­lony. I do tego nie był mokry. Tak, zaraz do tego doj­dziemy.

Kiedy słońce zacho­dziło, War­kocz roz­my­ślała o ludziach, któ­rzy odwie­dzali Skałę na stat­kach. Choć nikt przy zdro­wych zmy­słach nie uznałby Skały za atrak­cję tury­styczną. Czarna solna skała kru­szyła się i dosta­wała do wszyst­kiego. Unie­moż­li­wiała też uprawę roślin, bo prę­dzej czy póź­niej ska­ziła każdą zie­mię przy­wie­zioną spoza wyspy. Jedyna żyw­ność na wyspie wyra­stała w kadziach z kom­po­stem.

Choć Skała miała ważne stud­nie, które czer­pały wodę z poło­żo­nej głę­boko war­stwy wodo­no­śnej – coś, czego potrze­bo­wały zawi­ja­jące do nich statki – urzą­dze­nia, które pra­co­wały w kopal­niach soli, bez ustanku wypusz­czały w powie­trze chmury czar­nego dymu.

Pod­su­mo­wu­jąc, atmos­fera była ponura, zie­mia żało­sna, a widoki przy­gnę­bia­jące. A, wspo­mnia­łem o zabój­czych zarod­ni­kach?

Cypel Dig­gena leżał w pobliżu Zie­lo­nego Luna­geum. Okre­śle­nie luna­geum, co powin­ni­ście wie­dzieć, ozna­cza miej­sca, w któ­rych jeden z dwu­na­stu księ­ży­ców ota­cza­ją­cych pla­netę War­kocz wisi na nie­bie na przy­tła­cza­jąco niskiej orbi­cie sta­cjo­nar­nej. Księ­życe są na tyle wiel­kie, że wypeł­niają całą jedną trze­cią nieba i jeden z dwu­na­stu jest zawsze widoczny, nie­za­leż­nie od tego, dokąd się uda­cie. Przy­sła­nia widok, jak bro­dawka na gałce ocznej.

Miej­scowi odda­wali cześć tym dwu­na­stu księ­ży­com jako bogom, co, jak wszy­scy możemy się zgo­dzić, jest o wiele bar­dziej absur­dalne niż cokol­wiek, w co wy wie­rzy­cie. Łatwo się jed­nak domy­ślić, skąd się wziął ten prze­sąd, ze względu na zarod­niki – jak kolo­rowy pia­sek – które księ­życe zrzu­cały na zie­mię.

Spa­dały z góry z luna­geum, a Zie­lone Luna­geum było widoczne w odle­gło­ści pięć­dzie­się­ciu, może sześć­dzie­się­ciu mil od wyspy. Lepiej nie zbli­żać się bar­dziej do luna­geum – wiel­kiej, migo­czą­cej fon­tanny kolo­ro­wych pył­ków, jaskra­wych i skraj­nie nie­bez­piecz­nych. Zarod­niki wypeł­niały oce­any tego świata, two­rząc ogromne morza nie wody, ale obcego pyłu. Statki żeglo­wały po tym pyle w taki sam spo­sób, jak żeglują tutaj po wodzie i nie powin­ni­ście uzna­wać tego za coś nie­zwy­kłego. Ile obcych pla­net odwie­dzi­li­ście? Może wszy­scy żeglują po morzach pyłku i to wasz dom jest dzi­wacz­nym wyjąt­kiem?

Zarod­niki były nie­bez­pieczne jedy­nie, jeśli zetknęły się z wil­go­cią. Co było pro­ble­mem ze względu na to, ile mokrych rze­czy wycieka z ludz­kiego ciała, nawet zdro­wego. Naj­mniej­sza odro­bina wody spra­wiała, że zarod­niki gwał­tow­nie kieł­ko­wały, a skutki bywały różne, od nie­przy­jem­nych po zabój­cze. Gdy­by­ście na przy­kład ode­tchnęli zie­lo­nymi zarod­ni­kami, wasza ślina spra­wi­łaby, że pędy wyro­słyby z waszych ust – a w bar­dziej inte­re­su­ją­cych przy­pad­kach wypeł­ni­łyby wasze zatoki i wyło­niły się wokół oczu.

Zarod­niki mogły zostać uniesz­ko­dli­wione wyłącz­nie przez dwie rze­czy – sól lub sre­bro. Dla­tego miesz­kańcy Cypla Dig­gena nie przej­mo­wali się zbyt­nio sło­nym posma­kiem wody i jedze­nia. Uczyli swoje dzieci tej nie­zmier­nie waż­nej zasady „sre­bra i soli dro­bina zabójcę powstrzyma”. Zno­śny wier­szyk, jeśli jeste­ście bar­ba­rzyń­cami, któ­rzy lubią pro­ste rymo­wanki.

Tak czy ina­czej, ze względu na zarod­niki, dym i sól można chyba zro­zu­mieć, dla­czego król, któ­remu słu­żył diuk, musiał wpro­wa­dzić prawo naka­zu­jące miesz­kań­com pozo­sta­nie na Skale. Och, podał powody, wśród któ­rych znaj­do­wały się ważne woj­skowe ter­miny w rodzaju „klu­czowy per­so­nel”, „stra­te­giczne zasoby” i „przy­ja­zne kotwi­co­wi­sko”, ale wszy­scy znali prawdę. Miej­sce było tak nie­go­ścinne, że nawet smog uwa­żał je za przy­gnę­bia­jące. Od czasu do czasu do brzegu przy­bi­jały statki potrze­bu­jące napraw, by zosta­wić odpadki do kadzi z kom­po­stem albo nabrać świe­żej wody. Wszy­scy jed­nak ści­śle prze­strze­gali kró­lew­skiego prawa – żaden z miej­sco­wych nie mógł opu­ścić Cypla Dig­gena. Ni­gdy.

I dla­tego War­kocz sia­dy­wała wie­czo­rami na schod­kach, patrzyła, jak odpły­wają statki, z luna­geum opa­dają kolumny zarod­ni­ków, a słońce wyła­nia się zza księ­życa i opada w stronę hory­zontu. Popi­jała słoną her­batę z kubka z nama­lo­wa­nymi końmi i myślała: „To miej­sce ma tak naprawdę swoją urodę. Podoba mi się tutaj. I wie­rzę, że spo­koj­nie spę­dzę tu resztę życia”.

2. Ogrodnik

Ogrod­nik

Być może zasko­czyły was te ostat­nie słowa. War­kocz chciała zostać na Skale? Podo­bało jej się?

A gdzie jej pra­gnie­nie przy­gody? Jej tęsk­nota za nowymi kra­inami? Zami­ło­wa­nie do podróży?

Cóż, to nie jest ta część opo­wie­ści, w któ­rej zada­je­cie pyta­nia. Dla­tego uprzej­mie zacho­waj­cie je dla sie­bie. Ale skoro już o tym mowa, musi­cie zro­zu­mieć, że to opo­wieść o ludziach, któ­rzy są i nie są tacy, jak się wydaje. Jed­no­cze­śnie. Opo­wieść o sprzecz­no­ściach. Innymi słowy, to opo­wieść o ludziach.

W tym przy­padku War­kocz nie była waszą zwy­czajną boha­terką – w tym sen­sie, że tak naprawdę była zde­cy­do­wa­nie zwy­czajna. W rze­czy samej, uwa­żała się za kate­go­rycz­nie nudną. Lubiła pić nie­zbyt gorącą her­batę. Wcze­śnie kła­dła się spać. Kochała rodzi­ców, cza­sem sprze­czała się z młod­szym bra­tem i nie śmie­ciła. Nie­źle wyszy­wała i miała talent do pie­cze­nia, ale poza tym żad­nych szcze­gól­nych zdol­no­ści.

Nie ćwi­czyła w tajem­nicy szer­mierki. Nie roz­ma­wiała ze zwie­rzę­tami. Nie miała wśród przod­ków kró­lów ani bóstw, choć jej pra­babka Glorf podobno raz poma­chała do króla. Ze szczytu Skały, kiedy on prze­pły­wał obok, w odle­gło­ści wielu mil, więc War­kocz nie sądziła, by się to liczyło.

Krótko mówiąc, War­kocz była zwy­czajną nasto­latką. Wie­działa o tym, bo inne dziew­czyny czę­sto wspo­mi­nały, że one nie są takie jak „wszy­scy pozo­stali”, a War­kocz po jakimś cza­sie uznała, że do grupy „wszy­scy pozo­stali” zali­cza się tylko ona. Inne dziew­czyny musiały mieć rację, bo wszyst­kie wie­działy, jak to jest być wyjąt­kową – zaiste, były w tym tak dobre, że robiły to razem.

War­kocz była bar­dziej zamy­ślona od więk­szo­ści ludzi i nie lubiła się narzu­cać, pro­sząc o to, czego pra­gnęła. Mil­czała, kiedy inne dziew­czyny śmiały się albo żar­to­wały sobie z niej. W końcu tak dobrze się bawiły. Byłoby nie­uprzejme, gdyby w tym prze­szko­dziła, i aro­ganc­kie, gdyby popro­siła, żeby prze­stały.

Cza­sami co bar­dziej nie­sforni mło­dzieńcy wspo­mi­nali o szu­ka­niu przy­gód na obcych oce­anach. War­kocz uwa­żała ten pomysł za prze­ra­ża­jący. Jak mogłaby zosta­wić rodzi­ców i brata? Poza tym miała swoją kolek­cję kub­ków.

War­kocz ceniła swoje kubki. Miała deli­katne por­ce­la­nowe kubki z malo­wa­nym szkli­wem, gli­niane kubki, szorst­kie w dotyku, i drew­niane kubki, wytrzy­małe i zużyte.

Nie­któ­rzy mary­na­rze, któ­rzy czę­sto przy­bi­jali do Cypla Dig­gena, wie­dzieli o jej zami­ło­wa­niu i cza­sami przy­wo­zili jej kubki ze wszyst­kich dwu­na­stu oce­anów – z odle­głych krain, gdzie zarod­niki były podobno szkar­łatne, lazu­rowe lub nawet zło­ci­ste. W zamian za pre­zenty dawała mary­na­rzom pasz­te­ciki, skład­niki na nie kupo­wała za żało­sne pie­nią­dze, jakie zara­biała, szo­ru­jąc okna.

Kubki, które jej przy­wo­zili, czę­sto były pod­nisz­czone i zużyte, ale War­kocz to nie prze­szka­dzało. Wyszczer­biony lub obtłu­czony kubek miał histo­rię. Uwiel­biała je wszyst­kie, bo w ten spo­sób przy­cho­dził do niej świat. Kie­dy­kol­wiek popi­jała z jed­nego z kub­ków, wyobra­żała sobie, że czuje smak dale­kich potraw i napit­ków, a może nawet odro­binę rozu­mie ludzi, któ­rzy je stwo­rzyli.

Za każ­dym razem, kiedy War­kocz dostała nowy kubek, chwa­liła się nim Char­liemu.

Char­lie twier­dził, że jest ogrod­ni­kiem w rezy­den­cji diuka na szczy­cie Skały, ale War­kocz wie­działa, że tak naprawdę był synem diuka. Char­lie miał dło­nie deli­katne jak dziecko, pozba­wione odci­sków, i był lepiej odży­wiony niż kto­kol­wiek w mia­steczku. Zawsze miał sta­ran­nie przy­strzy­żone włosy i choć na jej widok zdej­mo­wał sygnet, pasek nieco jaśniej­szej skóry wska­zy­wał, gdzie go zwy­kle nosił – na palcu, który ozna­czał szla­chet­nie uro­dzo­nego.

Poza tym War­kocz nie była pewna, jakimi „ogro­dami” rze­komo zaj­mo­wał się Char­lie. W końcu rezy­den­cja znaj­do­wała się na Skale. Nie­gdyś rosło w niej drzewo, ale przed kil­koma laty zro­biło jedyną roz­sądną rzecz i uschło. Było tam jed­nak kilka roślin donicz­ko­wych, co pozwa­lało Char­liemu uda­wać.

Szare pyłki krą­żyły na wie­trze wokół jej stóp, kiedy wspi­nała się ścieżką w stronę rezy­den­cji. Szare zarod­niki były mar­twe – powie­trze wokół Skały zawie­rało dość soli, by uniesz­ko­dli­wić zarod­niki – ale i tak wstrzy­my­wała oddech. Na roz­wi­dle­niu skrę­ciła w lewo – prawa odnoga pro­wa­dziła do kopalni – i ruszyła zako­sami w stronę nawisu.

Wzno­siła się tam rezy­den­cja, jak kor­pu­lentna żaba usa­do­wiona na lilii. War­kocz nie była pewna, czemu diu­kowi podoba się na górze. Było bli­żej smogu, więc może cie­szyło go towa­rzy­stwo o podob­nym tem­pe­ra­men­cie. Wspi­naczka na samą górę była trudna – ale patrząc na to, jak na człon­kach rodziny diuka leżały ubra­nia, może uznali, że przyda im się tro­chę ćwi­czeń.

Terenu rezy­den­cji pil­no­wało pię­ciu żoł­nie­rzy – choć w tej chwili na służ­bie byli tylko Snagu i Lead – i dobrze wyko­ny­wali swoją pracę. W końcu minęło strasz­nie dużo czasu, od kiedy kto­kol­wiek w rodzi­nie diuka zgi­nął z powodu roz­licz­nych nie­bez­pie­czeństw, jakim musieli sta­wiać czoło szla­chet­nie uro­dzeni miesz­ka­jący na Skale. (Zali­czały się do nich nuda, obi­cie pal­ców u nóg i zadła­wie­nie się plac­kiem z owo­cami).

Rzecz jasna, przy­nio­sła żoł­nie­rzom pasz­te­ciki. Kiedy jedli, zasta­na­wiała się, czy poka­zać im swój nowy kubek. Był cały z cyny i zdo­biły go wytło­czone litery języka, w któ­rym słowa pisano od góry do dołu, nie od lewej do pra­wej. Ale nie, nie chciała zawra­cać im głowy.

Pozwo­lili jej przejść, choć nie był to dzień, kiedy myła okna w rezy­den­cji. Zna­la­zła Char­liego na tyłach, był zajęty ćwi­cze­niem szer­mierki. Kiedy ją zoba­czył, odło­żył miecz do ćwi­czeń i szybko zsu­nął sygnet.

– War­kocz! Dziś się cie­bie nie spo­dzie­wa­łem!

Char­lie, który wła­śnie skoń­czył sie­dem­na­ście lat, był od niej o dwa mie­siące star­szy. Miał mnó­stwo uśmie­chów, a ona roz­po­zna­wała każdy. Na przy­kład te wyszcze­rzone zęby, które widziała teraz, ozna­czały, że ogrom­nie cie­szył go pre­tekst do prze­rwa­nia ćwi­czeń szer­mierki. Nie lubił jej aż tak bar­dzo, jak powi­nien, przy­naj­mniej zda­niem jego ojca.

– Szer­mierka, Char­lie? – spy­tała. – Czy to zada­nie ogrod­nika?

Uniósł wąskie ostrze poje­dyn­kowe.

– To? Ależ to służy do ogrod­nic­twa. – Zamach­nął się bez entu­zja­zmu w stronę jed­nej z roślin donicz­ko­wych na tara­sie. Roślina nie była jesz­cze do końca mar­twa, ale liść, który Char­lie wła­śnie roz­pła­tał, z pew­no­ścią nie poprawi jej szans.

– Ogrod­nic­two. Mie­czem.

– Tak to się robi na kró­lew­skiej wyspie. – Char­lie znów się zamach­nął. – Wiesz, tam cią­gle trwa wojna. Więc jak się nad tym zasta­no­wić, to natu­ralne, że ogrod­nicy uczą się przy­ci­nać rośliny mie­czem. Lepiej nie wpaść w zasadzkę, kiedy jest się bez­bron­nym.

Nie był dobrym kłamcą, ale była to jedna z rze­czy, które War­kocz w nim lubiła. Char­lie był praw­dziwy. I nawet kła­mał w auten­tyczny spo­sób. A ponie­waż kiep­sko sobie z tym radził, nie można mu było mieć tego za złe. Jego kłam­stwa były tak oczy­wi­ste, że lep­sze od prawdy wielu innych osób.

Jesz­cze raz zamach­nął się w kie­runku rośliny, po czym spoj­rzał na War­kocz i uniósł brew. Pokrę­ciła głową. Dla­tego posłał jej uśmiech „przy­ła­pa­łaś mnie, ale nie mogę się przy­znać” i wbił miecz w zie­mię w doniczce, po czym klap­nął na niski murek.

Syno­wie diu­ków nie powinni kla­pać. Można więc uznać Char­liego za mło­dzieńca obda­rzo­nego nie­zwy­kłymi talen­tami.

War­kocz usia­dła obok niego, na kola­nach miała koszyk.

– Co mi przy­nio­słaś?

Wyjęła nie­duży pasz­te­cik.

– Gołąb i mar­chewka. Z sosem dopra­wio­nym tymian­kiem.

– Szla­chetne połą­cze­nie – stwier­dził.

– Sądzę, że syn diuka, gdyby tu był, nie zgo­dziłby się.

– Synowi diuka wolno jeść wyłącz­nie potrawy, które mają dziw­nie akcen­to­wane obce litery w nazwie. I nie wolno mu prze­ry­wać ćwi­czeń szer­mierki, żeby coś zjeść. Całe szczę­ście więc, że nim nie jestem.

Char­lie odgryzł kęs. Obser­wo­wała jego uśmiech. I oto był – uśmiech zachwytu. Cały dzień spę­dziła na roz­my­śla­niach, co może zro­bić ze skład­ni­ków, które były na wyprze­daży na por­to­wym tar­go­wi­sku, z nadzieją, że uda jej się zasłu­żyć na ten szcze­gólny uśmiech.

– To co jesz­cze przy­nio­słaś?

– Ogrod­niku Char­lie, wła­śnie dosta­łeś cał­ko­wi­cie dar­mowy pasz­te­cik, a teraz ośmie­lasz się przy­pusz­czać, że mam coś jesz­cze?

– Ośmie­lam się? – powie­dział z peł­nymi ustami. Wolną ręką trą­cił jej koszyk. – Wiem, że jest tam coś jesz­cze. Dawaj.

Uśmiech­nęła się sze­roko. W przy­padku więk­szo­ści ludzi nie odwa­ży­łaby się narzu­cać, ale Char­lie był inny. Odsło­niła cynowy kubek.

– Ach. – Char­lie odsta­wił pasz­te­cik i z sza­cun­kiem uniósł kubek obiema rękami. – To coś wyjąt­ko­wego.

– Wiesz coś o tym piśmie? – spy­tała z prze­ję­ciem.

– To stary irial­ski. Wiesz, oni znik­nęli. Cały lud: bach! Jed­nego dnia jesz­cze byli, następ­nego znik­nęli, a ich wyspa pozo­stała bez­ludna. To było trzy­sta lat temu, więc nikt z żyją­cych ich ni­gdy nie spo­tkał, ale podobno mieli złote włosy. Jak twoje, w kolo­rze pro­mieni słońca.

– Moje włosy nie są w kolo­rze pro­mieni słońca, Char­lie.

– Twoje włosy są w kolo­rze pro­mieni słońca. Gdyby pro­mienie słońca były jasno­brą­zowe.

Można by powie­dzieć, że Char­lie dosko­nale pano­wał nad sło­wami. A raczej to one pano­wały nad nim.

– Zało­żył­bym się, że ten kubek ma nie­złą histo­rię – mówił dalej. – Wykuty dla szla­chet­nie uro­dzo­nego Iriali dzień przed tym, jak on… wraz ze wszyst­kimi roda­kami… został zabrany przez bogów. Kubek pozo­stał na stole i zabrała go biedna rybaczka, która jako pierw­sza przy­była na wyspę i odkryła z prze­ra­że­niem, że cały lud znik­nął. Kubek odzie­dzi­czył po niej jej wnuk, który został pira­tem. W końcu zako­pał swój nie­uczci­wie zdo­byty skarb głę­boko pod zarod­ni­kami. Został odzy­skany dopiero teraz, po eonach w ciem­no­ści, i tra­fił w twoje ręce. – Uniósł kubek do świa­tła.

Słu­cha­jąc go, War­kocz się uśmie­chała. Kiedy myła okna w rezy­den­cji, sły­szała cza­sami, jak rodzice Char­liego besz­tają go za to, że tak dużo mówi. Uwa­żali, że to głu­pie i nie przy­stoi komuś o jego pozy­cji. Rzadko pozwa­lali mu dokoń­czyć. War­kocz sądziła, że to wielka szkoda. Bo choć, ow­szem, cza­sami się roz­ga­dy­wał, zro­zu­miała, że to dla­tego, że Char­lie lubił opo­wie­ści tak, jak ona lubiła kubki.

– Dzię­kuję, Char­lie – szep­nęła.

– Za co?

– Za to, że dajesz mi to, czego pra­gnę.

Wie­dział, co miała na myśli. Nie były to ani kubki, ani histo­rie.

– Zawsze. – Poło­żył dłoń na jej dłoni. – Zawsze to, czego pra­gniesz, War­kocz. I zawsze możesz mi powie­dzieć, co to jest. Wiem, że z innymi zwy­kle tego nie robisz.

– A czego ty chcesz, Char­lie?

– Nie wiem – przy­znał. – To zna­czy poza jedną rze­czą. Jedną rze­czą, któ­rej nie powi­nie­nem chcieć, a chcę. Tym­cza­sem powi­nie­nem marzyć o przy­go­dach. Jak w opo­wie­ściach. Znasz te opo­wie­ści?

– Te z pięk­nymi dziew­czę­tami, które zawsze zostają pochwy­cone i nic nie robią poza sie­dze­niem w uwię­zie­niu? I może od czasu do czasu wołają o pomoc?

– Pew­nie tak bywa.

– Dla­czego to są zawsze piękne dziew­częta? Czy ist­nieją takie, które są nie­piękne? Może mają na myśli „pyszne”, jak jedze­nie. Mogła­bym być taką dziew­czyną. Dobrze sobie radzę z jedze­niem. – Skrzy­wiła się. – Cie­szę się, że nie żyję w opo­wie­ści, Char­lie. Z pew­no­ścią zosta­ła­bym pochwy­cona.

– A ja pew­nie szybko bym zgi­nął. Jestem tchó­rzem, War­kocz. Taka jest prawda.

– Bzdura. Po pro­stu jesteś zwy­kłą osobą.

– Czy… widzia­łaś, jak reaguję w obec­no­ści diuka?

Mil­czała. Bo widziała.

– Gdy­bym nie był tchó­rzem, mógł­bym powie­dzieć rze­czy, któ­rych nie potra­fię ci powie­dzieć. Ale, War­kocz, gdy­byś została pochwy­cona, i tak bym pomógł. Wło­żył­bym zbroję. Lśniącą zbroję. A może matową zbroję. Wydaje mi się, że gdyby ktoś, kogo znam, został pochwy­cony, nie mar­no­wał­bym czasu na pole­ro­wa­nie zbroi. Myślisz, że ci boha­te­ro­wie robią sobie prze­rwę na jej wypole­ro­wa­nie, kiedy ludzie są w nie­bez­pie­czeń­stwie? To nie brzmi szcze­gól­nie pomoc­nie.

– Char­lie, czy ty w ogóle masz zbroję?

– Zna­la­zł­bym jakąś – obie­cał. – Z pew­no­ścią coś bym wymy­ślił. Nawet tchórz byłby odważny w porząd­nej zbroi, prawda? W tych histo­riach jest mnó­stwo mar­twych ludzi. Na pewno uda­łoby mi się zabrać ją…

Z wnę­trza rezy­den­cji dobiegł krzyk. To był ojciec Char­liego, który gde­rał. Na ile War­kocz umiała to oce­nić, wrzesz­cze­nie było jedy­nym zada­niem diuka na wyspie, a on trak­to­wał je bar­dzo poważ­nie.

Char­lie spoj­rzał w stronę rezy­den­cji i stę­żał, a jego uśmiech znik­nął. Ale kiedy krzyki się nie zbli­żyły, znów spoj­rzał na kubek. Chwila minęła, ale inna zajęła jej miej­sce, jak to bywa. Nie była już tak intymna, ale wciąż cenna, bo był to czas spę­dzony z nim.

– Prze­pra­szam, że wspo­mi­nam o takich głu­po­tach jak pyszne dziew­częta i okra­da­nie tru­pów ze zbroi – powie­dział cicho. – Ale lubię, że i tak mnie słu­chasz. Dzię­kuję ci, War­kocz.

– Lubię twoje opo­wie­ści. – Wzięła kubek i obró­ciła go w dło­niach. – Myślisz, że cokol­wiek z tego, co powie­dzia­łeś o tym kubku, jest prawdą?

– Może być prawdą. To naj­wspa­nial­sza rzecz o opo­wie­ściach. Popatrz na to pismo… mówi, że kie­dyś nale­żał do króla. Tu jest jego imię.

– A nauczy­łeś się tego języka w…

– …szkole ogrod­ni­czej. Na wypa­dek gdy­by­śmy musieli prze­czy­tać ostrze­że­nia na opa­ko­wa­niach pew­nych nie­bez­piecz­nych roślin.

– A teraz nosisz dublet i raj­tuzy lorda…

– …bo dzięki temu jestem dosko­na­łym wabi­kiem, gdyby przy­byli tu skry­to­bójcy i spró­bo­wali zabić syna diuka.

– Skoro tak mówisz. Ale w takim razie czemu zdej­mu­jesz sygnet?

– Yyy… – Spu­ścił wzrok na dłoń, a póź­niej spoj­rzał jej w oczy. – Cóż, pew­nie wolał­bym, żebyś ty mnie nie pomy­liła z kimś innym. Z kimś, z kim nie chcę być.

I wtedy uśmiech­nął się swoim nie­śmia­łym uśmie­chem. Swoim „pro­szę, ustąp mi w tej kwe­stii, War­kocz” uśmie­chem. Bo syn diuka nie mógł się otwar­cie bra­tać z dziew­czyną, która myła okna. Ale ary­sto­krata uda­jący, że jest z pospól­stwa? Uda­jący pośled­nie uro­dze­nie, by poznać miesz­kań­ców swo­jej kra­iny? Ależ tego się spo­dzie­wano. Poja­wiało się to w tak wielu opo­wie­ściach, że było wręcz insty­tu­cją.

– To ma mnó­stwo sensu – powie­działa.

Się­gnął znów po pasz­te­cik.

– Opo­wiedz mi o swoim dniu. Muszę o tym usły­szeć.

– Poszłam na tar­go­wi­sko, żeby kupić skład­niki. – Zało­żyła luźny kosmyk wło­sów za ucho. – Kupi­łam funt ryby. Łoso­sia, impor­to­wa­nego z Wyspy Erika, gdzie mają wiele jezior. Poloni obni­żył cenę, bo myślał, że się psuje, ale tak naprawdę popsuła się ryba w sąsied­niej beczce. Czyli dosta­łam rybę za nic.

– Fascy­nu­jące. Nikt nie dostaje ataku, kiedy przy­cho­dzisz? Nie wołają dzieci i nie zmu­szają cię, żebyś uści­snęła ich dło­nie? Opo­wiedz mi wię­cej. Pro­szę, chcę wie­dzieć, jak się zorien­to­wa­łaś, że ryba nie jest zepsuta.

Za jego namową zaczęła obja­śniać przy­ziemne szcze­góły swo­jego życia. Zmu­szał ją do tego za każ­dym razem, kiedy go odwie­dzała. On ze swej strony słu­chał uważ­nie. To był dowód, że jego zami­ło­wa­nie do mówie­nia nie było wadą. Słu­chać umiał rów­nie dobrze. Przy­naj­mniej jej. W rze­czy samej, z jakie­goś nie­od­gad­nio­nego powodu Char­lie uznał jej życie za inte­re­su­jące.

Mówiąc, War­kocz poczuła, że jest jej cie­pło. Czę­sto się tak zda­rzało, kiedy go odwie­dzała – bo wspięła się wysoko na górę i była bli­żej słońca, więc tu było cie­plej. To oczy­wi­ste.

Tyle tylko że wła­śnie trwał księ­ży­co­cień, kiedy słońce cho­wało się za księ­ży­cem i robiło się o kilka stopni chłod­niej. A tego dnia zaczy­nała mieć dosyć pew­nych kłamstw, które opo­wia­dała sama sobie. Może był inny powód, dla­czego było jej cie­pło. Krył się w obec­nym uśmie­chu Char­liego i w jej wła­snym też.

Nie słu­chał jej tylko dla­tego, że fascy­no­wało go życie chło­pów.

Ona nie odwie­dzała go tylko dla­tego, że chciała słu­chać jego opo­wie­ści.

Wła­ści­wie, na naj­głęb­szym pozio­mie w ogóle nie cho­dziło o kubki ani histo­rie. Tak naprawdę cho­dziło o ręka­wiczki.

3. Diuk

Diuk

Warkocz zauwa­żyła, że para porząd­nych ręka­wi­czek znacz­nie uła­twiała jej codzienną pracę. Miała na myśli dobre ręka­wiczki, uszyte z mięk­kiej skóry, która dopa­so­wy­wała się do rąk. Takie, które – jeśli dobrze je się natłusz­czało i nie zosta­wiało na słońcu – ni­gdy nie sztyw­niały. Takie, które są tak wygodne, że idzie­cie umyć ręce i z zasko­cze­niem stwier­dza­cie, że wciąż macie je na sobie.

Para dosko­na­łych ręka­wi­czek jest bez­cenna. A Char­lie był jak dobre ręka­wiczki. Im dłu­żej z nim prze­by­wała, tym bar­dziej wła­ściwy wyda­wał się ich wspól­nie spę­dzony czas. Nawet księ­ży­co­cie­nie sta­wały się jaśniej­sze, a jej cię­żary lżej­sze. War­kocz uwiel­biała cie­kawe kubki, ale czę­ściowo dla­tego, że każdy dawał jej pre­tekst, by go odwie­dzić.

To, co wzra­stało mię­dzy nimi, wyda­wało się tak dobre, tak cudowne, że War­kocz wahała się przed nazwa­niem tego miło­ścią. Roz­mowy innych mło­dych ludzi wska­zy­wały, że „miłość” jest nie­bez­pieczna. Wyda­wało się, że ich miłość wiąże się z zazdro­ścią i bra­kiem pew­no­ści sie­bie. Cho­dziło w niej o namiętne prze­krzy­ki­wa­nie się i jesz­cze bar­dziej namiętne godze­nie. Mniej przy­po­mi­nała parę wygod­nych ręka­wi­czek, a bar­dziej roz­grzany węgiel, który parzył dło­nie.

Miłość zawsze prze­ra­żała War­kocz. Ale kiedy Char­lie znów poło­żył dłoń na jej dłoni, zro­biło jej się gorąco. Ogień, któ­rego zawsze się bała. Oka­zało się, że węgiel jed­nak tam był, ale zamknięty – jak w dobrym piecu.

Wbrew wszel­kiej logice chciała wsko­czyć w jego gorąco.

Char­lie zamarł. Rzecz jasna, doty­kali się wiele razy wcze­śniej, ale to było inne. Ta chwila. To marze­nie. Zaru­mie­nił się, ale na chwilę zatrzy­mał rękę. W końcu uniósł ją i prze­cze­sał włosy pal­cami, uśmie­cha­jąc się z zawsty­dze­niem. Ponie­waż to był Char­lie, ten gest nie zepsuł chwili, tylko uczy­nił ją jesz­cze słod­szą.

War­kocz szu­kała dosko­na­łych słów. Ten moment mógłby zro­dzić wiele zdań. Mogłaby powie­dzieć: „Char­lie, czy mógł­byś to potrzy­mać, kiedy będę spa­ce­ro­wać po ogro­dzie” – i znów podać mu dłoń.

Mogłaby powie­dzieć: „Pomocy, nie mogę oddy­chać. Patrze­nie na cie­bie zaparło mi dech w piersi”.

Mogłaby nawet powie­dzieć coś zupeł­nie sza­lo­nego, na przy­kład: „Lubię cię”.

Tym­cza­sem powie­działa:

– Hm. Ręce są cie­płe.

Następ­nie roze­śmiała się, ale urwała w poło­wie, zupeł­nym przy­pad­kiem dosko­nale naśla­du­jąc okrzyk mirungi.

Można by powie­dzieć, że War­kocz dosko­nale pano­wała nad sło­wami. A raczej nie potra­fiła ich z sie­bie wypu­ścić.

W odpo­wie­dzi Char­lie posłał jej uśmiech. Cudowny uśmiech, coraz bar­dziej pewny sie­bie, im dłu­żej trwał. Nie widziała go ni­gdy wcze­śniej. Mówił: „Myślę, że cię kocham, War­kocz, pomimo mirungi”.

Uśmiech­nęła się do niego. I wtedy ponad jego ramie­niem dostrze­gła sto­ją­cego w oknie diuka. Wysoki i wypro­sto­wany, nosił ubra­nie w mili­tar­nym stylu, które wyglą­dało, jakby przy­pięto je do jego ciała za pomocą licz­nych medali na piersi.

Nie uśmie­chał się.

Wła­ści­wie tylko raz widziała jego uśmiech, kiedy karano sta­rego Lota­riego – który pró­bo­wał uciec z wyspy, ukry­wa­jąc się na pokła­dzie statku kupiec­kiego. Wyda­wało się, że to jedyny uśmiech diuka – może Char­lie wyko­rzy­stał cały przy­dział dla rodziny. Tak czy ina­czej, jeśli diuk miał tylko jeden uśmiech, nad­ra­biał to poka­zy­wa­niem sta­now­czo zbyt wielu zębów.

Diuk znik­nął w cie­niach domu, ale jego obec­ność przy­tła­czała War­kocz, kiedy poże­gnała się z Char­liem. Scho­dząc po stop­niach, spo­dzie­wała się, że usły­szy krzyki, tym­cza­sem ści­gała ją zło­wróżbna cisza. Pełna napię­cia cisza, jaka nastę­puje po bły­ska­wicy.

Podą­żała za nią ścieżką i dalej do jej domu, gdzie War­kocz mruk­nęła do rodzi­ców, że jest zmę­czona. Udała się do swo­jego pokoju i cze­kała, aż cisza się skoń­czy. Aż żoł­nie­rze zapu­kają i spy­tają, dla­czego dziew­czyna, która myła okna, odwa­żyła się dotknąć syna diuka.

Kiedy nic takiego się nie stało, odwa­żyła się mieć nadzieję, że zbyt wiele się doszu­ki­wała w wyra­zie twa­rzy diuka. A póź­niej przy­po­mniała sobie jego jedyny uśmiech. Potem przez całą noc drę­czyły ją nie­po­koje.

Wstała wcze­śnie rano, z tru­dem ścią­gnęła włosy w kucyk i powlo­kła się na tar­go­wi­sko. Tam zamie­rzała przej­rzeć wczo­raj­sze i pra­wie popsute skład­niki w poszu­ki­wa­niu cze­goś, na co mogła sobie pozwo­lić. Mimo wcze­snej godziny na tar­go­wi­sku pano­wał duży ruch. Męż­czyźni zmia­tali mar­twe zarod­niki ze ścieżki, a ludzie gro­ma­dzili się w roz­ga­da­nych grup­kach.

War­kocz przy­go­to­wała się w duchu na wie­ści, po czym uznała, że nic nie może być gor­sze niż kosz­marne ocze­ki­wa­nie, które zno­siła przez całą noc.

Myliła się.

Diuk wysłał dekla­ra­cję – on i jego rodzina zamie­rzali tego wła­śnie dnia opu­ścić wyspę.

4. Syn

Syn

Opuścić.

Opu­ścić wyspę?

Ludzie nie opusz­czali wyspy.

Logicz­nie rzecz bio­rąc, War­kocz wie­działa, że to nie do końca prawda. Kró­lew­scy urzęd­nicy mogli odejść. Diuk cza­sami wybie­rał się zło­żyć raporty kró­lowi. Poza tym zdo­był te wszyst­kie wyszu­kane medale, zabi­ja­jąc ludzi z odle­głego miej­sca, któ­rzy wyglą­dali odro­binę ina­czej. Naj­wy­raź­niej był cał­kiem boha­ter­ski w cza­sie tych wojen – świad­czył o tym fakt, że mnó­stwo jego żoł­nie­rzy zgi­nęło, a on prze­żył.

Ale w prze­szło­ści diuk ni­gdy nie zabie­rał rodziny.

„Spad­ko­bierca diuka osią­gnął doro­słość” gło­siła pro­kla­ma­cja „i dla­tego przed­sta­wimy go jako poten­cjal­nego narze­czo­nego róż­nym księż­nicz­kom cywi­li­zo­wa­nych mórz”.

War­kocz była prag­ma­tyczną młodą kobietą. I dla­tego tylko pomy­ślała, żeby z fru­stra­cji roz­szar­pać na strzępy swój koszyk na zakupy. Jedy­nie roz­wa­żała, czy byłoby sto­sowne, gdyby zaczęła prze­kli­nać na całe gar­dło. Zale­d­wie zasta­no­wiła się nad poma­sze­ro­wa­niem do rezy­den­cji diuka i zażą­da­niem, by zmie­nił zda­nie.

Miast tego w otę­pie­niu kon­ty­nu­owała zakupy, wyko­rzy­stu­jąc zna­jomą czyn­ność, by nadać pozory nor­mal­no­ści gwał­tow­nie walą­cemu się życiu. Zna­la­zła tro­chę czosnku, co do któ­rego była pra­wie pewna, że da się go oca­lić, kilka ziem­nia­ków, które nie były jesz­cze cał­kiem zeschłe, i nawet zboże z woł­kami na tyle dużymi, że dało się je wybrać.

Poprzed­niego dnia byłaby szczę­śliwa z powodu tego łupu. Dziś myślała jedy­nie o Char­liem.

To wyda­wało się tak nie­wia­ry­god­nie nie­spra­wie­dliwe. Dopiero co przy­znała, co do niego czuje, i już wszystko zostało wywró­cone do góry nogami? Tak, powie­dziano jej, że powinna się spo­dzie­wać tego bólu. Miłość wią­zała się z bólem. Ale to była sól w her­ba­cie – czy nie powinno być też odro­biny miodu? Czy nie powinno być – odwa­żyła się zapra­gnąć – namięt­no­ści?

Miała doznać wszel­kich nie­do­god­no­ści zwią­za­nych z roman­sem bez jakiej­kol­wiek korzy­ści.

Nie­stety, jej zmysł prak­tyczny zaczął zazna­czać swoją obec­ność. Jak długo oboje uda­wali, praw­dziwy świat nie miał do nich prawa. Ale dni uda­wa­nia minęły. Czego ona się wła­ści­wie spo­dzie­wała? Że diuk pozwoli jej poślu­bić swo­jego syna? A co ona mogła zaofe­ro­wać komuś takiemu jak Char­lie? Była niczym w porów­na­niu z księż­niczką. Pomy­śl­cie tylko, na ile kub­ków mogli sobie pozwo­lić!

W uda­wa­nym świe­cie w mał­żeń­stwie cho­dziło o miłość. W praw­dzi­wym świe­cie cho­dziło o poli­tykę. Słowo obcią­żone roz­licz­nymi zna­cze­niami, choć więk­szość z nich spro­wa­dzała się do: „To kwe­stia do oma­wia­nia przez szla­chet­nie uro­dzo­nych – i (nie­chęt­nie) bar­dzo boga­tych. Nie chło­pów”.

Skoń­czyła zakupy i ruszyła ścieżką w stronę domu, gdzie przy­naj­mniej mogła liczyć na współ­czu­cie rodzi­ców. Wyda­wało się jed­nak, że diuk nie mar­no­wał czasu, bo zoba­czyła pro­ce­sję wijącą się w stronę nabrzeża.

Odwró­ciła się i ruszyła z powro­tem inną drogą. Dotarła na miej­sce tuż za pro­ce­sją – która zaczęła łado­wać doby­tek rodziny na sta­tek kupiecki. Nikomu nie było wolno opu­ścić wyspy. Chyba że przy­pad­kiem byli kimś. War­kocz mar­twiła się, że nie będzie miała szansy poroz­ma­wiać z Char­liem. A póź­niej mar­twiła się, że będzie ją miała, ale on nie będzie chciał jej widzieć.

Całe szczę­ście zoba­czyła go, jak stał na ubo­czu i przy­pa­try­wał się gro­ma­dzą­cym się ludziom. W chwili gdy ją zauwa­żył, pod­biegł do niej.

– War­kocz! O, na księ­życe. Mar­twi­łem się, że nie znajdę cię na czas.

– Ja… – Co mogła powie­dzieć?

– Pyszne dziew­czę. – Zło­żył jej ukłon. – Muszę się poże­gnać.

– Char­lie… – powie­działa cicho. – Nie pró­buj być kimś, kim nie jesteś. Znam cię.

Skrzy­wił się. Miał na sobie płaszcz podróżny i nawet kape­lusz. Diuk uwa­żał kape­lusze za nie­sto­sowne we wszyst­kich sytu­acjach poza podróżą.

– War­kocz, oba­wiam się, że cię okła­ma­łem – powie­dział ciszej. – Widzisz… nie jestem ogrod­ni­kiem. Jestem… no… synem diuka.

– Zadzi­wia­jące. Kto by pomy­ślał, że ogrod­nik Char­lie i następca diuka Char­les są tą samą osobą, jeśli wziąć pod uwagę, że są w tym samym wieku, wyglą­dają tak samo i noszą to samo ubra­nie.

– No tak. Jesteś na mnie zła?

– Złość stoi teraz w kolejce. Jest siódma, wci­śnięta mię­dzy nie­pew­ność a zmę­cze­nie.

Za ich ple­cami ojciec i matka Char­liego wkro­czyli na pokład. Słu­żący podą­żyli za nimi z resztą bagażu.

Char­lie wbił wzrok w zie­mię.

– Wydaje się, że mam się oże­nić. Z księż­niczką tego czy innego narodu. Co o tym myślisz?

– Ja… – Co powinna powie­dzieć? – Życzę ci wszyst­kiego naj­lep­szego?

Pod­niósł wzrok i napo­tkał jej spoj­rze­nie.

– Zawsze, War­kocz. Pamię­tasz?

Było jej trudno, ale po chwili maca­nia na ślepo zna­la­zła słowa ukryte w kącie i pró­bu­jące przed nią uciec.

– Chcia­ła­bym, żebyś tego nie robił – powie­działa, ści­ska­jąc je mocno. – To zna­czy się żenił. Z kimś innym.

– Och? – Zamru­gał. – Naprawdę?

– To zna­czy jestem pewna, że one są bar­dzo miłe. Księż­niczki.

– Mam wra­że­nie, że to należy do ich obo­wiąz­ków. Jak… Sły­sza­łaś o rze­czach, które robią w opo­wie­ściach? Reani­mo­wa­nie pła­zów? Infor­mo­wa­nie rodzi­ców, że ich dziecko zmo­czyło łóżeczko? Trzeba być dość miłym, żeby robić coś takiego.

– Tak. Ja… – Ode­tchnęła głę­boko. – I tak wola­ła­bym… żebyś nie poślu­bił jed­nej z nich.

– Cóż, w takim razie tego nie zro­bię.

– Wąt­pię, żebyś miał wybór, Char­lie. Twój ojciec chce, żebyś się oże­nił. To poli­tyka.

– Ach, ale widzisz, ja mam tajną broń. – Wziął ją za ręce i się nachy­lił.

Za jego ple­cami jego ojciec prze­szedł na dziób statku i patrzył z góry z nachmu­rzoną miną. Char­lie jed­nak uśmiech­nął się krzywo. To był jego uśmiech „popatrz, jaki jestem prze­bie­gły”. Uży­wał go, kiedy nie był szcze­gól­nie prze­bie­gły.

– Jaką… tajną broń, Char­lie?

– Potra­fię być nie­wia­ry­god­nie nudny.

– To nie broń.

– Być może nie na woj­nie, War­kocz. Ale pod­czas zalo­tów? To rów­nie dosko­nała broń jak naj­ostrzej­szy rapier. Wiesz, jak potra­fię gadać. I gadać. I gadać.

– Ja lubię, jak ty gadasz, Char­lie. Wła­ści­wie zupeł­nie mi to nie prze­szka­dza. A cza­sami nawet cał­kiem się podoba.

– Ty jesteś szcze­gól­nym przy­pad­kiem. Ty jesteś… no, to tro­chę głu­pie… ale jesteś jak para ręka­wi­czek, War­kocz.

– Naprawdę? – spy­tała, krztu­sząc się.

– Tak. Nie poczuj się ura­żona. Cho­dzi o to, że kiedy muszę ćwi­czyć z mie­czem, noszę te ręka­wiczki i…

– Rozu­miem – szep­nęła.

Sto­jący na pokła­dzie ojciec Char­liego krzyk­nął do niego, każąc mu się pośpie­szyć. War­kocz uświa­do­miła sobie wtedy, że – podob­nie jak Char­lie miał różne rodzaje uśmie­chów – jego ojciec miał różne rodzaje gry­ma­sów. Nie za bar­dzo podo­bało jej się, co obecny suge­ro­wał na jej temat.

Char­lie ści­snął jej dło­nie.

– Posłu­chaj, War­kocz. Obie­cuję ci. Nie oże­nię się. Udam się do tych kró­lestw i będę tak nie­zno­śnie nudny, że żadna z dziew­cząt mnie nie zechce. Nie jestem w niczym szcze­gól­nie dobry. Ni­gdy nie zdo­by­łem nawet jed­nego punktu prze­ciwko ojcu w szer­mierce. W cza­sie ofi­cjal­nych kola­cji roz­le­wam zupę. Gadam tak dużo, że nawet mój lokaj – który dostaje pie­nią­dze za to, żeby słu­chać – wymy­śla kre­atywne powody, by mi prze­rwać. Parę dni temu opo­wia­da­łem mu histo­rię o rybie i mewie, a on udał, że obił sobie palec u nogi i…

Diuk znowu krzyk­nął.

– Uda mi się, War­kocz – upie­rał się Char­lie. – Zro­bię to. W każ­dym miej­scu, w któ­rym się zatrzy­mamy, wybiorę kubek dla cie­bie, w porządku? A kiedy zanu­dzę obecną księż­niczkę na śmierć, zaś mój ojciec uzna, że musimy ruszać dalej, wyślę ci kubek. Jako dowód, wiesz. – Jesz­cze raz ści­snął jej dło­nie. – Zro­bię to, nie tylko dla­tego, że ty słu­chasz. Ale ponie­waż mnie znasz, War­kocz. Zawsze mnie dostrze­ga­łaś, a inni tego nie robią.

Zaczął się odwra­cać, by w końcu odpo­wie­dzieć na okrzyki ojca. War­kocz ści­skała jego dło­nie. Nie chciała, by to się skoń­czyło.

Char­lie posłał jej ostatni uśmiech. I choć pró­bo­wał uda­wać pew­ność sie­bie, znała jego uśmie­chy. Ten był nie­pewny, pełny nadziei, ale zmar­twiony.

– Ty też jesteś moimi ręka­wicz­kami, Char­lie – powie­działa do niego.

Póź­niej musiała go puścić, żeby mógł wbiec po tra­pie. Już i tak wystar­cza­jąco się narzu­cała.

Diuk zmu­sił syna do wej­ścia pod pokład, kiedy sta­tek prze­śli­zgnął się przez mar­twe szare zarod­niki naj­bli­żej Skały i wypły­nął na praw­dziwy zie­lony ocean. Zła­pał wiatr w żagle i wyru­szył w stronę hory­zontu, zosta­wia­jąc za sobą poru­szony szma­rag­dowy pył. War­kocz wspięła się do domu, a póź­niej patrzyła z klifu, aż sta­tek stał się mały jak kubek. Póź­niej jak pyłek. I znik­nął.

Póź­niej zaczęło się cze­ka­nie.

Powia­dają, że ocze­ki­wa­nie jest naj­bar­dziej nie­zno­śną udręką w życiu. „Oni” ozna­cza w tym przy­padku pisa­rzy, któ­rzy nie mają nic uży­tecz­nego do zro­bie­nia, więc wypeł­niają czas roz­my­śla­niem o tym, co powie­dzieć. Każda pra­cu­jąca osoba powie wam, że czas na ocze­ki­wa­nie to luk­sus.

War­kocz miała okna do umy­cia. Posiłki do ugo­to­wa­nia. Młod­szego brata do pil­no­wa­nia. Jej ojciec, Lem, ni­gdy nie wró­cił do pełni zdro­wia po wypadku w kopalni, i choć pró­bo­wał poma­gać, led­wie cho­dził. Poma­gał matce War­kocz, Ulbie, całymi dniami robić skar­petki na dru­tach. Sprze­da­wali je mary­na­rzom, ale ze względu na cenę włóczki zara­biali na tym bar­dzo nie­wiele.

Dla­tego War­kocz nie cze­kała. Pra­co­wała.

Mimo wszystko przy­by­cie pierw­szego kubka było wielką ulgą. Dostar­czył go chło­piec okrę­towy Hoid. (Tak, to ja. Skąd wie­cie? Może dzięki imie­niu?). Piękny por­ce­la­nowy kubek bez naj­mniej­szego wyszczer­bie­nia.

Tego dnia świat poja­śniał. War­kocz nie­mal sły­szała głos Char­liego, kiedy czy­tała towa­rzy­szący kub­kowi list, w któ­rym opi­sy­wał ze szcze­gó­łami uczu­cia pierw­szej księż­niczki. Z boha­ter­ską mono­to­nią wyli­czał odgłosy, jakie wyda­wał jego żołą­dek, kiedy w nocy leżał w róż­nych pozy­cjach. A gdyby tego było za mało, następ­nie wyja­śnił, że zacho­wuje obcięte paznok­cie u stóp i nadaje im imiona. To zadzia­łało.

Walcz dalej, moja gada­tliwa miło­ści, pomy­ślała War­kocz, kiedy następ­nego dnia szo­ro­wała okna rezy­den­cji. Bądź dzielny, mój nieco obrzy­dliwy wojow­niku.

Następny kubek był z czy­stego czer­wo­nego szkła, wysoki i smu­kły, i wyglą­dał, jakby mie­ściło się w nim wię­cej płynu niż w rze­czy­wi­sto­ści. Może pocho­dził z wyjąt­kowo ską­pej gospody. Char­lie znie­chę­cił tę księż­niczkę, wyja­śnia­jąc ze wszyst­kimi szcze­gó­łami, co zjadł na śnia­da­nie – poli­czył kawałki jajecz­nicy i podzie­lił je ze względu na roz­miar.

Trzeci kubek był ogrom­nym, masyw­nym kuflem z cyny z oło­wiem. Może pocho­dził z jed­nego z tych miejsc, które wymy­ślił Char­lie, gdzie ludzie zawsze musieli nosić broń. War­kocz była pra­wie pewna, że mogłaby pozba­wić napast­nika przy­tom­no­ści, gdyby zamach­nęła się kuflem. Naj­now­sza księż­niczka nie wytrzy­mała dłu­giej roz­mowy na temat korzy­ści pły­ną­cych z uży­cia róż­nych zna­ków prze­stan­ko­wych, w tym kilku, które Char­lie wymy­ślił.

Na kartce w czwar­tej paczce nie było listu, jedy­nie nie­wielki rysu­nek – ści­ska­jące się dwie dło­nie w ręka­wicz­kach. Na kubku wyma­lo­wano motyla uno­szą­cego się nad czer­wo­nym oce­anem – uznała za dziwne, że motyl nie bał się zarod­ni­ków. Może był więź­niem, zmu­szo­nym, by pole­cieć nad oce­anem i spo­tkać swój los.

Piąty kubek ni­gdy nie dotarł.

War­kocz pró­bo­wała to zbyć, mówiła sobie, że musiał zagi­nąć w dro­dze. W końcu stat­kowi pły­ną­cemu po zarod­ni­kach mogło się przy­tra­fić wiele rze­czy. Piraci albo… no wie­cie… zarod­niki.

Ale mijały mie­siące, każdy bar­dziej nużący od poprzed­niego. Za każ­dym razem, kiedy do nabrzeża przy­bi­jał sta­tek, War­kocz pytała o pocztę.

Nic.

Robiła to przez wiele mie­sięcy, aż minął cały rok od odej­ścia Char­liego.

I w końcu wia­do­mość. Nie od Char­liego, ale od jego ojca, wysłana do całego mia­sta. Diuk powra­cał w końcu na Cypel Dig­gena, z żoną, dzie­dzi­cem i… synową.

5. Narzeczona

Narze­czona

Warkocz sie­działa na ganku, opie­rała się o matkę i wpa­try­wała w hory­zont. Trzy­mała ostatni kubek, który przy­słał jej Char­lie. Ten z moty­lem-samo­bójcą.

Jej cie­pła her­bata sma­ko­wała łzami.

– To nie było zbyt prak­tyczne – szep­nęła do matki.

– Miłość rzadko jest – odparła matka.

Była krzepką kobietą o pocie­sza­jąco obfi­tej syl­wetce. Przed pię­cioma laty była chuda jak patyk. Wtedy War­kocz dowie­działa się, że matka oddaje część swo­jego jedze­nia dzie­ciom – i od tej pory prze­jęła robie­nie zaku­pów, spra­wia­jąc, że pie­nię­dzy star­czało im na wię­cej.

Na hory­zon­cie poja­wił się sta­tek.

– W końcu pomy­śla­łam o tym, co powin­nam powie­dzieć. – War­kocz odsu­nęła włosy z oczu. – Kiedy wyru­szał. Nazwa­łam go ręka­wiczką. To nie jest tak złe, jak się wydaje. Widzisz, on wcze­śniej tak nazwał mnie. Mia­łam rok na zasta­no­wie­nie i uświa­do­mi­łam sobie, że mogłam powie­dzieć coś wię­cej.

Matka ści­snęła jej ramię, gdy sta­tek nie­uchron­nie się zbli­żał.

– Powin­nam powie­dzieć, że go kocham – szep­nęła War­kocz.

Matka dołą­czyła do niej, kiedy poma­sze­ro­wała, jak żoł­nierz w pierw­szym sze­regu sta­wia­jący czoło ostrza­łowi armat­niemu, by powi­tać sta­tek. Jej ojciec został w domu ze względu na chorą nogę – i dobrze. War­kocz oba­wiała się, że zro­biłby scenę, tak bar­dzo przez ostat­nie mie­siące zrzę­dził na diuka i jego syna.

Ale War­kocz nie potra­fiła mieć pre­ten­sji do Char­liego. To nie jego wina, że jest synem diuka. Coś takiego mogło się przy­tra­fić każ­demu, naprawdę.

Zebrał się tłum. W liście diuk napi­sał, że chce świę­to­wać – i przy­wie­zie jedze­nie i wino. Cokol­wiek ludzie myśleli o nowej przy­szłej diu­sze­sie, nie zamie­rzali zre­zy­gno­wać z dar­mo­wego alko­holu. (Jak zawsze, tajem­nica popu­lar­no­ści kryje się w pre­zen­tach. Jak rów­nież prawa do obcię­cia głowy każ­demu, kto was nie lubi).

War­kocz i jej matka przy­były na tyłach tłumu, ale pie­karz Hol­mes przy­wo­łał je na stop­nie swo­jego sklepu, skąd widziały wszystko lepiej. Był życz­li­wym czło­wie­kiem, zawsze zacho­wy­wał ostat­nie bochenki i sprze­da­wał je jej za drob­niaki.

I dla­tego War­kocz dobrze widziała księż­niczkę, kiedy ta poja­wiła się na pokła­dzie. Była piękna. Zaró­żo­wione policzki, błysz­czące włosy, deli­katne rysy twa­rzy. Była tak dosko­nała, że naj­lep­szy malarz wszyst­kich mórz nie udo­sko­na­liłby jej por­tretu.

Char­liemu w końcu udało się stać czę­ścią opo­wie­ści. War­kocz czuła się szczę­śliwa z jego powodu – z wysił­kiem.

Następny poja­wił się diuk. Poma­chał ręką, by ludzie wie­dzieli, że mają wiwa­to­wać na jego cześć.

– Przed­sta­wiam swo­jego dzie­dzica! – krzyk­nął.

Na pokład obok księż­niczki wyszedł młody męż­czy­zna. I z całą pew­no­ścią nie był to Char­lie.

Ten mło­dzie­niec był mniej wię­cej w tym samym wieku co Char­lie, ale miał sześć i pół stopy wzro­stu i tak męską szczękę, że na jej widok inni męż­czyźni zaczy­nali wąt­pić w swoje pre­fe­ren­cje. Był bar­dzo umię­śniony – do tego stop­nia, że kiedy uniósł rękę, żeby poma­chać, War­kocz mogłaby przy­siąc, że szwy jego koszuli bła­gają o litość.

Co, na dwa­na­ście księ­ży­ców? – pomy­ślała.

– Na sku­tek nie­szczę­śli­wego wypadku zosta­łem zmu­szony, by adop­to­wać mojego bra­tanka Dirka i ogło­sić go swoim nowym następcą – ogło­sił diuk pośród zapa­dłej ciszy i zro­bił chwilę prze­rwy, by jego słowa dotarły do tłumu. – Jest dosko­na­łym szer­mie­rzem i odpo­wiada na pyta­nia jed­nym zda­niem. A cza­sami nawet jed­nym sło­wem! A poza tym jest boha­te­rem wojen­nym. Stra­cił dzie­sięć tysięcy ludzi w Bitwie o Jezio­ro­wy­gódkę.

– Dzie­sięć tysięcy? – powtó­rzyła matka War­kocz. – Ojej, to bar­dzo dużo.

– Będziemy teraz świę­to­wać ślub Dirka z księż­niczką Uśpie­nia! – wykrzyk­nął diuk i uniósł wysoko ręce.

Tłum mil­czał, wciąż zdez­o­rien­to­wany.

– Przy­wio­złem trzy­dzie­ści beczu­łek! – wykrzyk­nął diuk.

Roz­le­gły się wiwaty. I tak zaczęła się zabawa. Miesz­kańcy mia­sta ruszyli w stronę sali ban­kie­to­wej. Komen­to­wali urodę księż­niczki i byli pod wra­że­niem tego, jak dobrze Dirk zacho­wy­wał rów­no­wagę pod­czas cho­dze­nia, zwa­żyw­szy, że jego śro­dek cięż­ko­ści musiał się znaj­do­wać gdzieś na wyso­ko­ści mostka.

Matka War­kocz powie­działa jej, że zdo­bę­dzie odpo­wie­dzi, i ruszyła za tłu­mem. Kiedy jed­nak War­kocz otrzą­snęła się z szoku, zoba­czyła, że Flik – jeden ze słu­żą­cych diuka – macha do niej z miej­sca obok trapu. Był życz­li­wym męż­czy­zną o sze­ro­kich uszach, które wyglą­dały, jakby cze­kały na wła­ściwą chwilę, żeby się zerwać i odle­cieć.

– Fliku? – szep­nęła. – Co się stało? Wypa­dek? Gdzie jest Char­lie?

Flik spoj­rzał na rzędy ludzi idą­cych w stronę sali ban­kie­to­wej. Diuk i jego rodzina dołą­czyli do nich i znaj­do­wali się na tyle daleko, że wszel­kie gry­masy utra­ci­łyby moc ze względu na opór wia­tru i wpływ gra­wi­ta­cji.

– Chciał, żebym ci to dał.

Flik podał jej nie­wielki wore­czek. Zabrzę­czał, kiedy go wzięła. W środku znaj­do­wały się kawałki cera­miki.

Piąty kubek.

– On tak bar­dzo się sta­rał, panienko War­kocz – szep­nął Flik. – Och, powin­naś widzieć mło­dego pani­cza. Robił wszystko, żeby znie­chę­cić te kobiety. Zapa­mię­tał osiem­dzie­siąt sie­dem rodza­jów sklejki i jej zasto­so­wa­nie. Opo­wia­dał każ­dej księż­niczce, którą poznał… ze szcze­gó­łami… o zwie­rzę­tach, które miał w dzie­ciń­stwie. Mówił nawet o reli­gii. Myśla­łem, że w pią­tym kró­le­stwie będą go mieli, bo księż­niczka była głu­cha, ale młody panicz zwy­mio­to­wał na nią pod­czas obiadu.

– Zwy­mio­to­wał?

– Pro­sto na jej kolana. – Flik zer­k­nął na boki, po czym gestem kazał jej podą­żyć za sobą, kiedy wziął kilka sztuk bagażu z nabrzeża. Zapro­wa­dził ją w bar­dziej ustronne miej­sce. – Ale jego ojciec się zorien­to­wał, panienko War­kocz. Domy­ślił się, co robi młody panicz. Diuk wpadł we wście­kłość. Praw­dziwą wście­kłość.

Wska­zał na potłu­czony kubek, który nio­sła w torebce.

– Tak, ale co stało się z Char­liem? – spy­tała War­kocz.

Flik odwró­cił wzrok.

– Pro­szę. Gdzie on jest?

– Wypły­nął na Pół­nocne Morze, panienko War­kocz. Pod księ­ży­cem Tha­na­smii. Cza­ro­dziejka go zabrała.

Te nazwy prze­szyły War­kocz dresz­czem. Pół­nocne Morze? Kra­ina Cza­ro­dziejki.

– Czemu miałby to zro­bić?

– Myślę sobie, że to dla­tego, że ojciec go zmu­sił. Cza­ro­dziejka jest nie­za­mężna. A król od dawna chciał spra­wić, by była mniej­szym zagro­że­niem. Więc…

– Król wysłał Char­liego, by spró­bo­wał poślu­bić Cza­ro­dziejkę?

Flik nie odpo­wie­dział.

– Nie. – Do War­kocz nagle dotarła straszna prawda. – Wysłał Char­liego na śmierć.

– Niczego takiego nie powie­dzia­łem. – Flik odda­lił się pośpiesz­nie. – Jeśli kto­kol­wiek spyta, niczego takiego nie powie­dzia­łem.

War­kocz usia­dła odrę­twiała na jed­nym ze słu­pów nabrzeża. Słu­chała poru­sza­ją­cych się zarod­ni­ków, dźwięk ten przy­po­mi­nał osy­pu­jący się pia­sek. Nawet na tak odle­głej wyspie ludzie sły­szeli o Cza­ro­dziejce. Regu­lar­nie wysy­łała okręty, by złu­pić gra­nice Zie­lo­nego Morza, a walka z nią była nie­wia­ry­god­nie trudna. Jej twier­dza kryła się gdzieś na odle­głym Pół­noc­nym Morzu, naj­bar­dziej nie­bez­piecz­nym z nich wszyst­kich. Żeby do niego dotrzeć, trzeba było prze­być Szkar­łatne Morze, nie­za­miesz­kane morze, które było jedy­nie odro­binę mniej zabój­cze.

Dowie­dze­nie się, że Char­lie został przez nią poj­many, było jak dowie­dze­nie się, że udał się na jeden z księ­ży­ców. War­kocz nie mogła uwie­rzyć na słowo jed­nemu czło­wie­kowi. Nie w takiej kwe­stii. Nie odwa­żyła się nie­po­koić innych pyta­niami, ale słu­chała, jak służba roz­ma­wia przy­ci­szo­nymi gło­sami z docie­kli­wymi robot­ni­kami por­to­wymi, któ­rzy chcieli jak naj­szyb­ciej roz­ła­do­wać sta­tek, by wziąć udział w zaba­wie. Wszy­scy mówili to samo. Tak, Char­lie został wysłany na Pół­nocne Morze. Diuk i król pod­jęli razem tę decy­zję, więc to musiał być dobry pomysł. W końcu ktoś musiał spró­bo­wać powstrzy­mać Cza­ro­dziejkę przed napa­ściami. A Char­lie był… no… oczy­wi­stym wybo­rem… z… róż­nych powo­dów.

Impli­ka­cje prze­ra­ziły War­kocz. Diuk i król zorien­to­wali się, że Char­lie nie chciał współ­pra­co­wać, a ich roz­wią­za­niem było pozby­cie się go. Dirk został uznany za dzie­dzica kilka godzin po tym, jak przy­szły wie­ści, że sta­tek Char­liego znik­nął.

W oczach szla­chet­nie uro­dzo­nych to było ele­ganc­kie roz­wią­za­nie. Diuk dostał spad­ko­biercę, z któ­rego w końcu mógł być dumny. Król zyskał korzystny sojusz poprzez mał­żeń­stwo Dirka z księż­niczką z innego kró­le­stwa. A wszy­scy mogli zrzu­cić kolejną śmierć na Cza­ro­dziejkę, pod­bu­rza­jąc ludzi do wywo­ła­nia kolej­nej wojny.

Po trzech dniach War­kocz w końcu odwa­żyła się narzu­cić Brun­swic­kowi – zarządcy diuka – z prośbą o dal­sze infor­ma­cje. Ponie­waż lubił jej pasz­te­ciki, przy­znał, że dostali od Cza­ro­dziejki żąda­nie okupu. Ale diuk w swej mądro­ści uznał, że to sztuczka mająca na celu ścią­gnię­cie kolej­nych stat­ków na Pół­nocne Morze. Król ofi­cjal­nie uznał Char­liego za zmar­łego.

Mijały dni. War­kocz była oszo­ło­miona, kiedy uświa­do­miła sobie, że nikogo to nie obcho­dziło. Nazwali to „poli­tyką” i żyli dalej. Choć nowy dzie­dzic miał poten­cjał inte­lek­tu­alny porów­ny­walny z kawał­kiem roz­mię­kłego chleba, był popu­larny, przy­stojny i bar­dzo dobrze sobie radził z dopro­wa­dza­niem innych do śmierci. Char­lie zaś był… cóż, Char­liem.

War­kocz przez wiele tygo­dni zbie­rała odwagę, po czym poszła popro­sić diuka, by zapła­cił okup. Taki odważny czyn był dla niej trudny. Nie była tchó­rzem, ale narzu­ca­nie się innym ludziom… cóż, ona po pro­stu taka nie była. Jed­nakże zachę­cana przez rodzi­ców prze­była daleką drogę i cicho wyra­ziła swoją prośbę.

Diuk w odpo­wie­dzi nazwał ją „ladacz­nicą o orze­cho­wych wło­sach” i zabro­nił jej mycia okien gdzie­kol­wiek w mia­steczku. Musiała zająć się robie­niem skar­pe­tek razem z rodzi­cami, co przy­no­siło znacz­nie mniej pie­nię­dzy.

W miarę upływu czasu War­kocz popa­dła w apa­tię. Czuła się mniej jak istota ludzka, a bar­dziej jak czło­wiek, który po pro­stu ist­niał.

Dla wszyst­kich innych życie na Skale powró­ciło do nor­mal­no­ści, tak po pro­stu. Nikogo nie obcho­dziło. Nikt nie zamie­rzał nic zro­bić.

Dwa mie­siące po powro­cie diuka War­kocz pod­jęła decy­zję. Był ktoś, kogo to obcho­dziło. Natu­ral­nie to ta osoba musiała coś zro­bić. War­kocz nie mogła się nikomu narzu­cać.

Zamie­rzała sama ura­to­wać Char­liego.

Część druga

6. Celniczka

Cel­niczka

Kiedy War­kocz pod­jęła decy­zję, miała wra­że­nie, że w jej wnę­trzu roz­plą­tał się węzeł – jakby w końcu udało jej się roz­cze­sać uparty koł­tun we wło­sach.

Zrobi to. Nie miała poję­cia jak, ale znaj­dzie spo­sób, by wydo­stać się z wyspy, prze­być strasz­liwe Szkar­łatne Morze, wpły­nąć na Pół­nocne Morze i ura­to­wać Char­liego. Tak, każdy z tych pro­ble­mów wyda­wał się rów­nie nie­moż­liwy. Ale jakimś spo­so­bem mniej nie­moż­liwy niż wyobra­że­nie sobie reszty życia bez niego.

Naj­pierw jed­nak War­kocz poroz­ma­wiała z rodzi­cami. (Coś, co ludzie w opo­wie­ściach takich jak ta powinni robić czę­ściej). Popro­siła ich, żeby usie­dli, po czym opi­sała swoją miłość do Char­liego, świa­do­mość, że nikt mu nie pomoże, i deter­mi­na­cję, by go odna­leźć – choć jed­no­cze­śnie wyra­ziła tro­skę, że jej nie­obec­ność może utrud­nić im życie.

Oboje słu­chali jej w mil­cze­niu. Czę­ściowo dla­tego, że upie­kła im pasz­te­ciki z prze­piór­czymi jajami. Z peł­nymi ustami trud­niej jest sprze­ci­wić się tym­cza­so­wemu ata­kowi sza­leń­stwa wła­snej córki.

Kiedy skoń­czyła, Lem popro­sił o dokładkę. To była trudna sytu­acja, która wyma­gała dwóch pasz­te­ci­ków. Ulba zja­dła zale­d­wie połowę posiłku, odchy­liła się do tyłu i zosta­wiła resztę nie­tkniętą. To była rów­nież trudna sytu­acja, która wyma­gała pół pasz­te­cika.

Ojciec War­kocz zjadł drugi pasz­te­cik z dużym namy­słem, zaczął od góry, póź­niej na zewnątrz, a cia­sto zosta­wił sobie na koniec. W końcu je rów­nież schru­pał. A póź­niej przez dłuż­szą, nie­zręczną chwilę wpa­try­wał się w talerz.

Czy to była… być może… trudna sytu­acja, która wyma­gała trzech pasz­te­ci­ków?

– Myślę, że będziemy musieli jej na to pozwo­lić – powie­dział w końcu, zwra­ca­jąc się do Ulby.

– To sza­leń­stwo! – odparła matka War­kocz. – Opu­ścić wyspę? Udać się na Pół­nocne Morze? Wykraść więź­nia Cza­ro­dziejce?

Lem otarł ser­wetką naje­żone wąsy, oczysz­cza­jąc je z resz­tek posiłku.

– Ulbo, powie­dzia­ła­byś, że nasza córka jest bar­dziej prak­tyczna od nas?

– Tak, nor­mal­nie bym tak powie­działa.

– I powie­dzia­ła­byś rów­nież, że jest bar­dziej zamy­ślona od nas?

– Ona cią­gle myśli – zgo­dziła się matka.

– Jak czę­sto narzuca się ludziom albo o coś prosi?

– Pra­wie ni­gdy.

– Jeśli weź­miemy to pod uwagę, odej­ście musi być wła­ściwą decy­zją – stwier­dził ojciec. – Z pew­no­ścią roz­wa­żyła wszyst­kie inne roz­wią­za­nia. Opusz­cze­nie wyspy, by oca­lić męż­czy­znę, któ­rego kocha, może brzmieć jak sza­leń­stwo, ale jeśli wszyst­kie inne roz­wią­za­nia zostały odrzu­cone jako nie­moż­liwe, to sza­leń­stwo może być… w tym przy­padku… prak­tyczne.

War­kocz poczuła deli­katny dreszcz. Zgo­dził się?

– War­kocz… – powie­dział ojciec, pochy­lił się i oparł nie­gdyś potężne ręce na bla­cie stołu – …zatrosz­czymy się o two­jego brata i cie­bie, jeśli odej­dziesz. Pro­szę, nie martw się o nas, pod tym wzglę­dem jesteś zbyt uczynna. Ale żadne z nas nie może udać się z tobą. Rozu­miesz to?

– Tak, ojcze.

– Zawsze się zasta­na­wia­łem, czy ta wyspa nie okaże się za mała dla kogoś takiego jak ty.

Te słowa spra­wiły, że War­kocz zmarsz­czyła czoło.

– Dla­czego się tak zacho­wu­jesz? – spy­tał ją.

– Nie chcę być nie­grzeczna.

– W takim razie zażą­dam, żebyś mi powie­działa, bo wtedy brak odpo­wie­dzi byłby jesz­cze bar­dziej nie­grzeczny.

Nachmu­rzyła się jesz­cze bar­dziej.

– Dla­czego mówisz, że wyspa jest dla mnie za mała, ojcze? We mnie nie ma nic nie­zwy­kłego. Jeśli już, to ja jestem za mała dla niej.

– Wszystko w tobie jest wyjąt­kowe, War­kocz – powie­działa jej matka. – Dla­tego wła­śnie nic się szcze­gól­nie nie wyróż­nia.

Cóż, rodzice są zobo­wią­zani do mówie­nia takich rze­czy. Wymaga się od nich, by widzieli w swo­ich dzie­ciach wszystko, co naj­lep­sze, bo ina­czej życie z tymi małymi socjo­pa­tami dopro­wa­dzi­łoby ich do sza­leń­stwa.

– Mam w takim razie wasze bło­go­sła­wień­stwo? – spy­tała ich War­kocz.

– Wciąż uwa­żam, że to kosz­marny pomysł – zauwa­żyła Ulba.

Lem poki­wał głową.

– Ow­szem. Ale bły­sko­tli­wie zre­ali­zo­wany kosz­marny pomysł musi być lep­szy niż kosz­mar­nie zre­ali­zo­wany bły­sko­tliwy pomysł. Popa­trz­cie tylko na peli­kany.

– To prawda – przy­znała matka. – Ale czy jeste­śmy zdolni do obu rodza­jów bły­sko­tli­wo­ści?

– Nie – powie­działa War­kocz. – Ale może uda się nam zro­bić mnó­stwo małych krocz­ków, które połą­czone razem będą się wyda­wać bły­sko­tliwe dla kogoś, kto nas nie zna.

I tak oto zabrali się do dzieła. War­kocz była bole­śnie świa­doma, że Char­lie mógł cier­pieć, ale zde­cy­do­wała się nie śpie­szyć. Jeżeli miała zro­bić coś tak głu­piego jak opusz­cze­nie wyspy, uznała, że powinna podejść do tego dro­bia­zgowo. Może to roz­rze­dzić głu­potę w cza­sie, podob­nie jak dobra mąka mogła roz­rze­dzić stę­chłą i popra­wić smak wypieku.

Zaczęła robić skar­petki na szczy­cie klifu, by móc obser­wo­wać statki, które przy­pły­wały i wypły­wały. Jej matka zaczęła robić skar­petki na sto­liku w pobliżu nabrzeża, by móc robić notatki. Każ­dego wie­czoru porów­ny­wały swoje odkry­cia, a ojciec War­kocz słu­chał i dzie­lił się swo­imi prze­my­śle­niami.

Choć War­kocz zawsze była zain­te­re­so­wana mecha­ni­zmami żeglugi, teraz miała powód, by poznać szcze­góły. Ist­niały dwa typy ludzi, któ­rzy regu­lar­nie opusz­czali wyspę. Do pierw­szego zali­czały się, rzecz jasna, załogi róż­nych stat­ków. Kiedy zacu­mo­wali, wycho­dzili na brzeg, by zro­bić zakupy albo odwie­dzić miej­scowe tawerny. Skała nie miała szcze­gól­nych atrak­cji, ale piwo Cegły było znane jako jedno z lep­szych w regio­nie. Poza tym, kiedy wypiło się go dość dużo, reszta udo­god­nień robiła o wiele lep­sze wra­że­nie.

Dru­gim typem ludzi, któ­rzy opusz­czali Skałę, byli urzęd­nicy pań­stwowi. Nie tylko diuk i jego rodzina, ale też inni kró­lew­scy zarządcy, tacy jak poborcy podat­kowi, kró­lew­scy posłańcy i cel­nicy. Wolno im było odpły­nąć, kiedy uznali to za sto­sowne. Odwie­dza­jący wyspę szla­chet­nie uro­dzeni rów­nież mieli prawo ją opu­ścić – i zwy­kle robili to szybko, kiedy tylko uświa­do­mili sobie, jak kosz­marny błąd popeł­nili.

Naj­więk­szym wyzwa­niem War­kocz miała być obecna cel­niczka. Surowa kobieta potwier­dzała listy prze­wo­zowe przy­pły­wa­ją­cych kup­ców i spraw­dzała ładu­nek w poszu­ki­wa­niu ucie­ki­nie­rów. Jak na miej­sce, w któ­rym nikt nie chciał miesz­kać, na Skale znaj­do­wało się wiele rze­czy, któ­rych ludzie pra­gnęli. Sól z kopalni, piwo Cegły, nawet pióra i puch mew.

Miesz­kańcy mia­steczka mogli sprze­da­wać te rze­czy jedy­nie stat­kom, które miały peł­no­moc­nic­two od króla. Cel­nicy nad­zo­ro­wali to wszystko. Kiedy obecna przy­była wcze­śniej tego roku, nie przed­sta­wiła się imie­niem i nale­gała, by zwra­cano się do niej „Cel­niczko”. Twier­dziła, że nie zosta­nie na Skale dość długo, by imiona się liczyły.

War­kocz nie pamię­tała rów­nie wyma­ga­ją­cego cel­nika. Ta kobieta zawsze obser­wo­wała, wyma­chi­wała prę­tem, który nosiła, szu­ka­jąc pre­tek­stu do wymie­rze­nia kary. Wyda­wała się zbyt surowa, by być w pełni czło­wie­kiem. Zupeł­nie jakby, zamiast się uro­dzić, namno­żyła się – a zamiast doro­snąć, prze­rzu­to­wała.

War­kocz i jej matka poświę­ciły wiele godzin na ukrad­kową obser­wa­cję tego, jak cel­niczka prze­szu­ki­wała wypły­wa­jące statki. Worki piór były ważone, a w beczki z solą wbi­jano ostrza, by odna­leźć ewen­tu­al­nych pasa­że­rów na gapę. Ale nie­któ­rych ze sprze­da­wa­nych towa­rów – na przy­kład dużych beczu­łek miej­sco­wego piwa – nie dawało się otwo­rzyć, żeby ich zawar­tość się nie popsuła. A gdyby ktoś ukrył się w beczułce? Czy mogliby uzu­peł­nić ją czymś w rodzaju soli, żeby miała odpo­wiedni cię­żar roz­ło­żony we wła­ściwy spo­sób?

Nie­stety, cel­niczka miała odpo­wiedź na takie poten­cjalne plany ucieczki. Spraw­dza­jąc beczułki, wyko­rzy­sty­wała spe­cjalne urzą­dze­nie do słu­cha­nia, podobne do tego, za pomocą któ­rego medycy słu­chali serc. Zatrzy­my­wała się na dłu­żej przy każ­dej beczce, nasłu­chu­jąc poru­szeń lub odde­chów w środku. Podobno cel­niczka miała dosko­nały słuch i sły­szała nawet bicie serca ucie­ki­nie­rów.

Czy ist­niał jakiś spo­sób, by to obejść? By wyko­rzy­stać sytu­ację?

Pew­nego wie­czoru, dwa tygo­dnie po tym, jak pod­jęła decy­zję o odej­ściu, War­kocz usia­dła z note­sem peł­nym pomy­słów. Szma­rag­dowy Księ­życ świe­cił jasno jak zwy­kle, sto­icki i nie­ru­chomy na nie­bie. Na hory­zon­cie opa­dały zarod­niki, niczym skry­sta­li­zo­wany księ­ży­cowy blask.

Jej ojciec przy­kuś­ty­kał bli­żej, usiadł i gestem popro­sił ją, żeby poka­zała mu plany. Prze­czy­tał je uważ­nie i poki­wał głową.

– To może się udać.

– Może. – War­kocz ziew­nęła. – Ale wąt­pię, żeby tak się stało. Być może uda­łoby mi się oszu­kać bandę mary­na­rzy, ale ni­gdy nie oszu­kam Cegły, Gremmy’ego ani Sora. Oni będą wie­dzieli, że coś jest nie tak. – Prze­tarła oczy. Nie spała, bo była tak pełna napię­cia. (Można by powie­dzieć, że zmar­twie­nie jest jak padli­no­żerca uczuć. Przy­cią­gane do innych, lep­szych emo­cji jak wrony na pole bitwy).

– Może nie musisz ich oszu­kać – powie­dział ojciec. – Może zechcą ci pomóc.

– Nie mogła­bym ich o to pro­sić. A jeśli cel­niczka mnie zła­pie? Inni wpa­ko­wa­liby się w zbyt wiel­kie tara­paty.

Ojciec znów poki­wał głową. Oczy­wi­ście, takie słowa były typowe dla War­kocz. Dla­tego zapro­po­no­wał, żeby się poło­żyła. War­kocz wyglą­dała, jakby miała zasnąć w poło­wie roz­mowy – a to coś zna­czyło, jeśli wziąć pod uwagę, jak wiele opo­wie­ści Char­liego prze­trwała bez jed­nego ziew­nię­cia.

Kiedy poszła na górę, Lem wziął laskę, wło­żył płaszcz i wyszedł, żeby zająć się zaawan­so­wa­nym ojco­stwem.

7. Ojciec

Ojciec

Lem nie był bied­nym czło­wie­kiem.

Teraz pew­nie mogli­by­ście powie­dzieć mi: „Hoidzie, ta cała opo­wieść świad­czy, że jest wręcz prze­ciw­nie. Rodzina Lema cią­gle zaci­ska pasa, żeby prze­trwać”. A ja odpo­wie­dział­bym: „Pro­szę, nie prze­ry­waj­cie”.

Lem nie był biedny, po pro­stu nie miał dużo pie­nię­dzy.

Tej nocy, kiedy War­kocz spała, Lem pokuś­ty­kał w dół długą drogą do tawerny Cegły. Był pewien, że Gremmy i Sor tam będą. W końcu tawerna zamy­kała się dopiero o dru­giej.

Lem wszedł, kuś­ty­ka­jąc, do środka. Wciąż było na tyle wcze­śnie, że u Cegły pano­wała rado­sna, hała­śliwa atmos­fera. Jak wie­cie, wie­czory w tawer­nach są jak ogień w pale­ni­sku. Mają dwa życia.

Jest ta część kiedy są hała­śliwe, wesołe i rado­sne. A póź­niej wie­czór zaczyna dry­fo­wać. Tawerna staje się zim­niej­sza, ciem­niej­sza i cich­sza. Ci, któ­rzy wypeł­niają tawernę w cza­sie jej dru­giego życia, nie chcą kole­żeń­stwa. Jedy­nie towa­rzy­stwa.

Od tej czę­ści dzie­liło ich kilka godzin, więc Lem mijał roze­śmia­nych gór­ni­ków sta­wia­ją­cych sobie nawza­jem kolejkę i roz­ma­wia­ją­cych o swo­ich nud­nych nudach. Zauwa­żył Gremmy’ego i Sora razem, jak to się czę­sto zda­rzało. Doker i zarządca portu wyglą­dali jak dwa końce pinezki. Gremmy był krępy, miał pła­ską głowę i fry­zurę, która wręcz krzy­czała: „Co jest naj­tań­sze?”. Sor był zasad­ni­czo sze­fem Gremmy’ego, ale rzadko o tym wspo­mi­nał, żeby przy­pad­kiem nie zabrzmiało to, jakby pro­po­no­wał, że zapłaci rachu­nek. Wysoki i wypro­sto­wany popi­jał piwo, bo nie chciał, żeby ktoś zoba­czył, jak pije wino, na które mógł sobie pozwo­lić.

Cegła, rzecz jasna, znaj­do­wał się za barem, stał na sto­łeczku, żeby móc patrzeć klien­tom w oczy. War­kocz potrze­bo­wała pomocy wszyst­kich trzech męż­czyzn, ale Lem nie pod­szedł do żad­nego z nich. Zajął za to miej­sce w pobliżu tar­czy do gry w strzałki. Jule grał i zapro­po­no­wał Lemowi kolejną par­tyjkę, co on przy­jął z rado­ścią.

Lem wbił pierw­szą strzałkę kilka stóp pod tar­czą, tra­fia­jąc w jeden z dwóch sęków, w któ­rych wid­niały otwory pozo­sta­wione przez liczne strzałki.

Jule spoj­rzał na to z apro­batą i sam rzu­cił, tra­fia­jąc obok Lema.

– Sły­sza­łem, że znowu pomo­głeś Gremmy’emu zapła­cić rachu­nek – powie­dział Lem, zamie­rza­jąc się do dru­giego rzutu. – To naprawdę miłe z two­jej strony.

Jule z wdzięcz­no­ścią poki­wał głową.

Następ­nie Lem zagrał ze sta­rym Rodem, karcz­ma­rzem. Nie­stety pierw­sze dwa razy spu­dło­wał. Jeden rzut był tak kiep­ski, że wręcz tra­fił w tar­czę. Ale trzeci ude­rzył dużo poni­żej niej.

– Nie­źle – powie­dział Rod. – Laska pomaga ci z rów­no­wagą, Lem? Przy­się­gam, że od czasu wypadku lepiej grasz w rzutki.

– Laska nie pomaga w rzutki, Rod. Za to fakt, że nie mam nic do roboty…

Rod chrząk­nął.

– Na­dal w week­endy poma­gasz Cegle w warze­niu? – spy­tał Lem.

– Dość czę­sto – odparł Rod i rzu­cił.

Póź­niej Rod odszedł, ustę­pu­jąc kolej­nemu gra­czowi, i następ­nemu. Kiedy męż­czyźni pod­cho­dzili, by zagrać z Lemem, odczy­ty­wali nie­pi­sany sce­na­riusz jego pytań.

Przy­po­mnieli sobie ten raz, kiedy Rod się upił, a Lem pomógł mu wró­cić do domu. A kiedy Jule stra­cił dach w cza­sie wichury, Lem pomógł mu poło­żyć nowy. Podob­nych histo­rii były dzie­siątki. Lem był ludz­kim odpo­wied­ni­kiem głę­bo­kiej, czy­stej studni, zawsze peł­nej wody, kiedy czło­wiek jej potrze­bo­wał. Pro­po­no­wał im to, co było im potrzebne, i nie pro­sił o nic w zamian. Wła­ści­wie ni­gdy wię­cej o tym nie wspo­mi­nał.

Chyba że było to pilne.

Chyba że było to ważne.

W takich przy­pad­kach, cóż, Lem mógł być biedny w walu­cie, którą pła­ciło się podatki. Ale był wręcz boga­czem, kiedy cho­dziło o walutę, która się liczyła.

Tego wie­czoru roze­szły się wie­ści. Lem cze­goś potrze­bo­wał, a dokład­nie od Gremmy’ego, Sora i Cegły. Lem – czło­wiek bez dłu­gów – potrze­bo­wał tej przy­sługi tak bar­dzo, że nie­mal o nią popro­sił. W języku męż­czyzn takich jak ci był to odpo­wied­nik bła­ga­nia.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki