Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Reportaże sądowe z najgłośniejszych rozpraw sądowych w sprawach kryminalnych dotyczących wyłącznie stołecznej metropolii.
Pitaval, w którym sprawy z wokandy zostały tak dobrane, aby tworzyły panoramę charakterystycznych przestępstw w Warszawie dziesięć lat po transformacji ustrojowej.
Są więc sfałszowane testamenty dla zdobycia wartościowych kamienic, oszuści oferujący leki antynowotworowe. Jest zabójstwo słynnego malarza Zdzisława Beksińskiego czy też sprawy związane z Pawłem Jasienicą czy Aleksandrem Gudzowatym. Jest zabójstwo młodej wykształconej ‘singelki’, która przeniosła się do Warszawy z małej miejscowości, aby zrobić karierę (i zrobiła ją), ale była samotna i szukała znajomości na portalu internetowym, dramatyczne, głośne na całą Polskę świadome utopienie małego dziecka w Wiśle.
Obecność autorki na rozprawach pozwoliła jej odtworzyć klimat sali sądowej, dotrzeć też do niektórych poszkodowanych czy rodzin oskarżonych w ich domach.
Polecamy dla wszystkich zainteresowanych kryminalistyką, prawem i sądownictwem w Polsce.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 807
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Projekt okładki: XAUDIO
© tekst by Helena Kowalik
© for the Polish ebook edition by XAUDIO Sp. z o.o.
Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kopiowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych – również częściowe – tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw.
ISBN 978-83-959729-0-4
Wydanie II
XAUDIO Sp. z o.o.
Warszawa 2020
e-mail: [email protected]
Musimy być niewolnikami prawa, abyśmy byli wolni
(Cyceron)
Bogdanowi, opoce w moim życiu
Edyta była tego dnia bardzo niespokojna – zeznał przed sądem jej kolega z pracy Andrzej K. – Zazwyczaj bardzo uważna, konkretna, wszak robiła w finansach, co trochę odrywała się od papierów, aby zadzwonić przez komórkę. Siedzieliśmy biurko w biurko. Od razu zorientowałem się, że telefonowała do swego chłopaka Arka. Wkrótce mieli brać ślub. We Włoszech, bo tam mieszkali jego rodzice.
Andrzej K. nigdy tego narzeczonego nie widział. Ale od kilku miesięcy był mimowolnym świadkiem wybuchu gwałtownego uczucia swej koleżanki. Dzwoniąc, nie mogła się powstrzymać przed prawieniem swemu mężczyźnie czułych komplementów. K. znał też szczegóły pewnej operacji finansowej, jaką Arek – właściciel firmy zakładającej internet w biurowych budynkach – przeprowadzał z pomocą swej dziewczyny. Chodziło o kupno w Niemczech sprzętu komputerowego i natychmiastowe odsprzedanie z dużym zyskiem kontrahentowi w Polsce.
Edyta W. mówiła, że to będzie interes ich życia. Za zarobione pieniądze zamienią jej obecne mieszkanie na większe, urządzą się.
Był tylko jeden problem. Pieniądze. Narzeczony już przelał na konto sprzedającego sprzęt swoje 78000 złotych, tytułem kaucji. Do zapłacenia całego rachunku brakowało mu 60000 zł. Kontrahent zastrzegł, że jeśli klient nie wpłaci całości w terminie, zaliczka przepadnie. Dziewczyna robiła wszystko, aby pożyczyć tę resztę z banku, od swej firmy, a także od znajomych. Kolega, który widział jej gorączkowe zabiegi dziwił się, że interes życia nie jest asekurowany umowami. Nie podobały mu się warunki transakcji: jeśli odbiorca sprzętu nie zapłaci umówionego dnia, kaucja przepada. Ale Edyta, absolwentka renomowanej uczelni ekonomicznej, pozostawała głucha na jego rady. Przelała zgromadzone pieniądze, ucałowała narzeczonego na drogę (elementy komputerowe miał odebrać w Kostrzynie nad Odrą) i przez pół dnia, zamiast pilnować biurowej buchalterii, pilotowała Arka telefonicznie, wodząc palcem po mapie drogowej.
Nazajutrz, w czwartek 10 listopada 2005 r., tuż przed długim weekendem, mieli się spotkać na uroczystej kolacji. Tym razem w mieszkaniu na warszawskim Żoliborzu, które Arek wynajmował od kolegi, pracującego za granicą. Rozliczą swoje wkłady w transakcję życia, a potem… rozmarzona dziewczyna zastygała nad robotą rozłożoną na biurku.
Andrzej K. właśnie tak ją zapamiętał.
* * *
Trzydziestoletnia Edyta, mieszkająca w Warszawie dopiero od kilku lat, poznała Arkadiusza B. na portalu „Sympatia.pl”. To przyjaciółka Wiola poradziła jej szukać znajomości w internecie. Jej się udało, ma kogoś, poznanego właśnie tą drogą. Edyta wykupiła abonament.
Mężczyzna, który 19 sierpnia 2005 r. o godz. 13.20 odpowiedział na anons Edyty, prezentował się na zdjęciu jako luzak. Długie włosy, szeroki uśmiech, widoczne bicepsy. Twarz… Darwin określiłby ją jako typ neandertalski. Stał w samych szortach nad jeziorem i trzymał taaaką rybę. To, jak się przedstawił, pasowało do fotografii, na którą Edyta patrzyła.
– Jestem romantycznym chłopakiem, który poszukuje odrobiny szczęścia w życiu. Mieszkam i pracuję w Warszawie. Wykształcenie wyższe. To znaczy wcześniej studiowałem na AWF, a teraz na Wyższej Szkole Prawa i Administracji. Zainteresowania: biznes i gospodarka. Nie mam problemu z brakiem pieniędzy. Marzę o wesołej, sympatycznej dziewczynie, która ceni szczerość i czas spędzony we dwoje. Jeśli chcesz się dowiedzieć czegoś więcej, odpisz.
Ona odpowiada, podaje swój adres e-mailowy. Już po kwadransie przychodzi zwrotna poczta. Dorzucił parę informacji o sobie: wnuk kultowego reżysera, lubi spacery w parku wilanowskim, często zachodzi do Muzeum Narodowego, ma młodszą siostrę Anię, która podobnie jak ich rodzice mieszka we Włoszech. A teraz kolej na nią.
– Co ci napisać? – odpowiada Edyta. – Jestem normalną dziewczyną, optymistycznie nastawioną do świata i otaczających mnie ludzi. Otwarta, szczera, tego samego oczekuję od drugiej osoby. Niepoprawna optymistka, aczkolwiek ostatnio dosyć twardo stąpająca po ziemi. Chętnie pomagam innym, nie toleruję kłamstwa i obłudy. Aktualnie pracuję w zagranicznej firmie, administrującej budowę hotelu. (…).
Na koniec uwaga: – Osobiście nie jestem przekonana, że na stronach „Sympatii” można spotkać tę drugą połówkę jabłka, ale próbować nie zaszkodzi…
Jeszcze tego samego dnia wieczorem on opowiada, co lubi robić:
Opalać się; najlepiej było na przepustce w Chorwacji, gdy zaciągnął się do oddziałów ONZ.
Gotować; preferuje kuchnię śródziemnomorską. Właśnie w tej chwili robi pizzę ziołowo-serową. Do tego wino – chilijskie, chociaż lepsze byłoby australijskie czerwone wytrawne. Ale akurat tego nie ma pod ręką. Nienawidzi restauracji, gdyż jako dziecko spędził tam wiele godzin zabierany przez matkę, która nie potrafiła zrobić nawet jajecznicy.
Ona: – Mężczyzna swobodnie czujący się w kuchni? Chciałabym poznać takiego w realu.
On: – Może się uda.
Edyta wysyła mu swój numer telefonu.
Nazajutrz rano znów do siebie e-mailują.
Ona opowiada o swojej pracy – właśnie siedzi w biurze – że jest to przedsiębiorstwo z Austrii.
On reaguje natychmiast – co za zbieżność, ta firma kiedyś chciała współpracować z jego ojcem, który prowadzi na dużą skalę inwestycje budowlane. Ale, uprzedza jej pytanie, dosyć o interesach. Wieczór, to pora na wypicie wina, zwierzenia. Ma w domu piwniczkę do przechowywania tego trunku. Zaopatruje się bezpośrednio we włoskich winnicach przy okazji odwiedzin rodziny.
– Chodziłem z pewną Anią… – zmienia temat.
Ale rozstali się. Ciężko to przeżył, był nawet na medytacjach w klasztorze. Już nie boli, jednakże czuje się samotny. Nawet psa Kodiego nie ma teraz przy nim. Pojechał z rodziną do Włoch. – Pokażę ci jego zdjęcie – zapowiada, na moment odchodząc od komputera – po chwili na monitorze Edyty pojawia się roześmiany pysk wilczura.
Umawiają się na spacer w Łazienkach.
Po powrocie do domu ona natychmiast zwierza się przyjaciółce: – Dostałam różyczkę – pisze w e-mailu – którą znienacka wyciągnął spod kurtki. Mówię ci, to nie jest facet, który szuka przygody. Ma bardzo poważne podejście do życia. Zapytałam, skąd jego pseudonim Atilla, którym posługiwał się na „Sympatii”. Okazało się, że to nazwa przywódcy Hunów, który rozbił Cesarstwo Rzymskie. (Ha, ha, że niby taki niepokonany?).
Miesiąc później ona zaprasza go przez internet do siebie na obiad.
– Na co masz ochotę? – pyta.
Arek: – Tzn.?
Edyta: – Do zjedzenia:)
Arek: – Ależ Gwiazdko. Ja żyję na batonikach, więc wszystko zrobione twoimi łapkami będzie super.
Edyta: – No nic, sama coś wymyślę :). A co robiłeś do południa?
Arek: – Kablowaliśmy budynek. Została tylko informatyka i można podłączać.
Edyta: – Lubisz lasagne?
Arek: – Pewnie. Wytrawne teramo z środkowych Włoch pani odpowiada? Rocznik 2002?
Edyta: – Proszę cię, żebyś nic nie przywoził ze sobą.
Arek: – Ja bardzo chcę. Specjalnie pojechałem do mieszkania, żeby zabrać to wino.
Edyta: – Czekam na ciebie.
Nazajutrz rano ona do przyjaciółki: – Przyjechał z różą. No i wiesz… Został do rana. W czasie śniadania powtarzał: co ty ze mną zrobiłaś, przewróciłaś mi świat do góry nogami. Dał mi karteczkę, żebym odczytała, gdy już wyjdzie. Napisał: „Kocham cię. Chcę ci otworzyć drzwi do raju”. Boże, jaka jestem szczęśliwa. Słuchaj, pędzę, jestem cholernie spóźniona.
Ledwo usiadła przy biurku i otworzyła komputer, sypnęło listami od niego:
Arek: – Co robi teraz moja Gwiazdeczka?
Edyta: – Pije herbatkę i robi jakieś przelewy.
Arek: – A myślałaś o mnie troszeczkę?
Edyta: – Baardzo dużo. A może ty uważasz, że się zbytnio pospieszyliśmy?
Arek: – Skąd. Bardzo się cieszę. Kochanie, muszę zaraz jechać na miasto.
Edyta: – Cześć Słoneczko.
Arek: – Cześć Gwiazdko.
Wieczorem znów e-mailują. Kilka godzin. O północy Edyta pisze mu na dobranoc: „Śpij słodko”.
Arek: – Na pewno nie. Już ci się znudziłem.
Edyta: – Ale dlaczego tak mówisz?
Nazajutrz w godzinach pracy:
Edyta: – Gdzie jesteś Misiaczku? Komputer milczy, telefon nie odpowiada. Stęskniłam się za Tobą.
Arek po godzinie: – Też się stęskniłem. Ale strasznie jestem zarobiony.
Edyta: – Zjawiłeś się tak nagle, taki cudowny, kochany, wspaniały. Boje się, żeby cię nie stracić.
Arek: – Jestem jak rzep. Jak już się do kogoś przyczepię…
Edyta: – Tak bardzo chciałabym się do Ciebie przytulić. Cudownie być w twoich ramionach.
Arek: – Miałbym jeszcze dużo siły, gdybyś była obok.
Edyta: – I jak ja mam cię nie kochać!
Arek: – Musisz skarbie. MUSISZ.
Edyta: – Momentami myślę, że nie pasuję do Twojego otoczenia, twojej rodziny. Zwykła dziewczyna z prowincji. Z moim wyglądem…
Arek: – Co za głupoty skarbie. Ty jesteś moim otoczeniem, wszystko inne zaczyna być tłem.
Edyta: – Nie zobaczymy się w weekend? (To pierwszy sygnał, że Arkadiuszowi B. wcale nie spieszno do Edyty. W ciągu kilku miesięcy znajomości ona będzie wielokrotnie prosiła o wspólną kolację, a choćby i spacer. On się wykręci nadmiarem zamówień od klienta albo przerwie telefoniczną rozmowę w pół zdania pod pretekstem, że „padła mu bateria”).
Arek: – W weekend mam uczelnię.
Edyta: – Mimo że tak krótko się znamy, jestem Ciebie pewna.
Arek: – Nie zawiodę cię nigdy. Zakręciłaś mnie nieźle.
29 września 2005 roku ona przepisuje do SMS-ów treść sentymentalnych piosenek, cytuje miłosne wiersze. Możliwe, że niektóre są jej autorstwa: „Czegoś mi brak/ czegoś pięknego/ dotyku Twoich warg/ uśmiechu Twego/ oczu kochanych, gorących słów/ tych pieszczot słodkich jak miód”.
Arek: – Obiecuję, że nie będę Cię długo męczył dziś wieczorem.
Edyta: – A może ja bym chciała, żebyś mnie pomęczył? A co chciałbyś mi powiedzieć Słoneczko?
Arek: – Że Cię kocham.
Edyta: – Moje Ty Kochanie Najdroższe.
* * *
Nikt z jej bliskich nie widział Arkadiusza B. Takie było jego życzenie – chciał zrobić wszystkim niespodziankę wiadomością, że się pobierają. Spotkanie z rodzinami było planowane na 19 listopada. Arek miał wręczyć dziewczynie rodowy pierścionek, który jego matka obiecała przywieźć z Włoch.
Przed wizytą Edyta wymyka się na jeden dzień do rodzinnego Łowicza, aby opowiedzieć matce o swoim szczęściu.
– Gdy tylko stanęła w progu – zeznała w sądzie pani W. – od razu domyśliłam się, że coś ważnego zdarzyło się w jej życiu. Powiedziała, że poznała go przez znajomych. Trochę się dziwiłam. Ma bogatych rodziców, dobrze prosperującą firmę i jeździ starym polonezem? Ale Edyta zaraz go broniła – nie przywiązuje wagi do rzeczy materialnych. Chciałam wiedzieć, gdzie będą mieszkać po ślubie. W jej M3?
– Dla takiego światowca – córka śmiała się – to za mała przestrzeń. Na razie zamienią jej dwa pokoiki na większe, a potem przeniosą się do 200-metrowego mieszkania jego starej ciotki, która zapisała mu ten lokal za opiekę.
Edyta nie mówi Arkowi o rozmowie z matką. Jej powiernicą jest Wiola W. Na 14 listopada są umówione na przymierzanie sukni ślubnej.
– Chciałam Arka poznać – opowiedziała W. dwa lata później na rozprawie sądowej. – Edyta mówiła, że on ją błaga, aby utrzymała wszystko w tajemnicy, to jest takie romantyczne. Jakoś mi to nie pasowało. Ale na sprawdzenie choćby jego firmy miałam za mało danych.
Tymczasem narzeczeni rozmawiają przez internet, jak urządzą swoje mieszkanie po ślubie.
Arek: – W domu uwielbiałem wannę – wielką, kwadratową. W naszym wolę nie wykończyć od razu paru pokoi, ale zrobię dużą łazienkę.
Edyta: – …ale taką fajną, właściwie salon i z kabiną do masażu.
Kilka dni później Edyta „ma doła”, jak się zwierza Arkowi. Po co wysłał jej zdjęcie swojej poprzedniej dziewczyny, Ani? Tamta jest ładniejsza. – Boję się takiego porównania – wyznaje.
A on jak dżentelmen: – To ty moją żoną będziesz.
Edyta: – Podejrzewam, że piszesz jeszcze z kilkoma innymi osobami.
Arek: – To mnie pilnuj i dbaj o mnie.
Edytę nadal coś dręczy. Wysyła SMS do przyjaciółki: – Czasami dziwnie ze mną rozmawia, nienaturalnie się zachowuje. A nazajutrz jest wszystko OK.
Wiola w odpowiedzi: – Nie wiem dlaczego, ale martwię się o ciebie. To irracjonalne. Teraz lecę do Paryża, pogadamy, gdy wrócę, po 10 listopada.
* * *
Edyta nie ma czasu na analizę dziwnych przeczuć Wioli. Musi się sprężyć, aby doszedł do skutku ów interes życia. Bardzo stara się zdobyć potrzebne Arkowi pieniądze, ale to nie jest takie proste.
Tymczasem 19 października dostaje dziwny e-mail:
„Hejka Edyta. Pewnie nie wiesz, kim jestem. Więc się przedstawiam. Nazywam się Ania. Zastanawiasz się, czego chcę od Ciebie? Otóż, jako osoba miła i wrażliwa chcę ci pomoc. Dobrze rozumiesz, pomóc. Przez przypadek wpadł mi w rączki twój adres e-mailowy. Wiem, że od dłuższego czasu spotykasz się z Arkiem, ale uwierz, to nie ma sensu. Byłam z nim dłuższy czas kilkanaście miesięcy temu i wiem, że na pewno do mnie wróci. Po prostu chcę ci oszczędzić stresu. I proszę cię, żebyś odpuściła sobie. Zapewniam cię cukiereczku, że ja nie odpuszczę. Już w tej chwili jestem Arkowi potrzebna. To ja mu pomogę zrealizować jego marzenia i cel – mam na myśli pewną transakcję finansową. To niewygórowana cena za szczęśliwe życie, prawda? Teraz wyjeżdżamy we dwoje na kilka dni i postaram się, aby ten weekend na długo mu zapadł w pamięci. Ślę serdeczne pozdrowienia. Aneczka”.
Edyta w e-mailu do przyjaciółki przebywającej w Paryżu: – Ta Ania nigdy nie zniknie z naszego życia. On wszystkiemu zaprzecza, mówi, że nie widział, jej odkąd zerwali, ale ja nie mogę spać. Że też on nie widzi jej gry i jaka jest wredna.
Dwa dni później pisze do Arka rano z biura:
– Wstawaj, mój Książe. Głęboko wierzę w miłość, która nas łączy, dlatego też nie pozwolę, by ktokolwiek stanął na drodze do naszego szczęścia. Ty jesteś Moją Połóweczką Jabłuszka, nikomu Cię nie oddam.
Arek: – Jak zmierzyć moją tęsknotę do Ciebie, Skarbie? Chcę zostać z Tobą na resztę życia, Gwiazdeczko. Nie przepędzisz mnie i już.
– Edyta po liście od Aneczki postanowiła uprzedzić rywalkę i wziąć kredyt pod hipotekę swego mieszkania – zeznał w sądzie jej kolega z pracy. – Ubłagała też szefa, aby poręczył za nią w kasie zapomogowej.
Arek codziennie pyta, ile zebrała, co załatwiła. Ona melduje: właśnie jest po rozmowie w PKO o pożyczce hipotecznej na jej M3.
On ją zagrzewa do starań o pieniądze, zapewniając o swej miłości. O czwartej nad ranem 22 października wysyła jej e-mail: – Myślę o Tobie nieustannie. Mocno kocham.
Edyta odpowiada natychmiast (też nie śpi?): – Gdybyś był troszkę bardziej elastyczny, Kochanie moje, to nie musielibyśmy teraz rozmawiać za pośrednictwem internetu. Dobrze wiesz, że mógłbyś się do mnie wprowadzić na ten czas, zanim kupimy duże mieszkanie.
Arek: – Kotuś…
Edyta: – Wiem, wiem. Dobranoc.
Nazajutrz rano wysyła mu SMS-a: – Kiedy pójdziemy do USC, jeśli oczywiście nadal tego chcesz?
Arek: – Pewnie, ja jestem stały w uczuciach. Nie będę czekał, bo mi umkniesz.
Edyta: – Kiedy me oczy zobaczą Ciebie? A usta odnajdą usteczka Twe?
Arek: – Gdy gwiazda zaranna swe jarzmo uwolni, a bóg z morza słońcu wstać każe.
Edyta kilka dni później, 27 października: – Jakoś dziwnie ze mną rozmawiasz. Półsłówkami, jakby Cię to wszystko męczyło. O co chodzi? Ta niepewność mnie po prostu wykańcza.
Arek: – A bo zaczynam żałować, że puściłem klientowi ten przelew. To jednak kupa mojego kapitału. Jakby nie wyszło, wszystko stracę.
Edyta: – Ja też siedzę jak na szpilkach. Dzwoniła doradca z PKO, że wszystko na jak najlepszej drodze. Dzisiaj będzie odpowiedź i może jeszcze podpiszę umowę. Kocham Cię!!! Pójdziesz w środę, zamówić termin naszego ślubu? Już nie mogę się doczekać tego najcudowniejszego dnia. A co mi teraz odpowiesz?
Arek: – Jestem mały pyłek, a Ty całym moim światem. (Rozłącza się).
31 października. Edyta: – Nie dadzą mi na hipotekę. Za dużo wzięłam kredytów. Kochanie, co teraz zrobimy? Do kiedy musimy zapłacić za towar?.
Arek: – Do długiego weekendu muszę to zrobić.
Edyta: – Nie możemy pozwolić, aby stracić tyle pieniędzy. Ja – w przeciwieństwie do Ciebie – wierzę, że uda mi się zebrać.
Arek: – Skarbie mój, wiem, że jesteś aniołem, ale to Bóg jest wszechmogący, a nie aniołowie.
Edyta: – …poza tym, jeszcze z City Banku będzie kredyt i teraz wystąpię o mniejszą kwotę, więc zachowam zdolność.
Arek: – Jesteś czymś najcudowniejszym, co mogło mi się w życiu przydarzyć.
Edyta: – Przyjedziesz dziś do mnie?
Arek: – Kochanie, jestem padnięty. Raczej nie dojadę przed nocą, skarbie…
Edyta: – Boję się, że jakby coś nie wyszło, to mnie zostawisz. Z tym twoim klientem wszystko bez umowy, na słowo. Nie mogę przestać o tym myśleć. Jesteś tam? Hallo!?
Arek nie odpowiada, nazajutrz się wytłumaczy, że padł mu komputer.
6 listopada. Edyta: – Brakuje już tylko 10 tysięcy… Jutro zrobię przelew na twoje konto i resztę pieniędzy dam Ci w gotówce. Nie mogę się denerwować, bo za dużo jest do stracenia. Podziwiam Twój spokój.
Arek: – To próba zachowania zimnej krwi. Gdy w 1815 roku na Napoleona nacierało 20000 wojsk koalicji angielsko-pruskiej, on stał na wzgórzu niewzruszony i patrzył na zbliżającego się wroga… Wtedy marszałek de la Garde powiedział: – Podziwiam wasz spokój, ekscelencjo. A Napoleon: – Tylko zimna krew pozwoli zachować trzeźwość widzenia całej sytuacji.
Edyta: – Ale to nie zmienia faktu, że brakuje nam 10000 złotych.
Arek: – Damy sobie radę. To tylko kilka dni (…). Pojedziemy po południu na Wileńską?
Edyta: – Dlaczego akurat tam?
Arek: – Widziałem tam u jubilera oryginalne obrączki.
Edyta: – I potem zostaniesz u mnie do jutra? Za każdym razem muszę Cię prosić.
Arek: – Mamy zostać małżeństwem i ty zadajesz takie pytanie! Waćpanna możesz tylko rozkazywać, a nie prosić.
10 listopada. Edyta zwierza się koledze z biura, że Arek odebrał w Kostrzynie towar, ale rozliczenie, ile na tym zarobili, przesuwa się o kilka dni po weekendzie. To może i dobrze, uspokaja się, przynajmniej buchalteria nie zakłóci im uroczystej kolacji, na którą narzeczony zaprasza dziś wieczorem.
Ostatnia wiadomość tekstowa od Edyty do Arkadiusza B. przyszła na jego komórkę 11 listopada o godz. 13.57. O treści: „Kocham Cię Kochanie moje najmocniej na świecie”. Policja ustaliła, że wiadomość nadano 9 listopada. To przypadek, że tak długo szła.
* * *
Dziesiątego listopada rodzice Edyty, jak co roku, wyjeżdżają na imieniny do teścia drugiej córki, Justyny. Podczas kolacji matka nasłuchuje dzwonka telefonu – zazwyczaj o tej porze Edyta składała solenizantowi życzenia. – Nie denerwuj się, pewnie wyjechała na weekend i nie ma zasięgu – uspokaja ją starsza córka.
– Miałam taki straszny sen – zaczyna pani B. i urywa… – Przepraszam – kręci przecząco głową – nie chcę go opowiadać.
W poniedziałek 14 listopada już cała rodzina Edyty wydzwania na numer jej komórki. Słyszą tylko komunikat – abonent jest poza zasięgiem.
We wtorek Justyna jedzie do biura siostry. Dowiaduje się, że nie przyszła do pracy, nie zadzwoniła. Nazajutrz rodzina wraz z Wiolą, która wróciła z Paryża, jedzie pod dom Edyty. Obchodzą dookoła blok – nikt z nich nie ma kluczy – pytają dozorcę, czy na drugim piętrze nie zdarzył się pożar, może wzywano pogotowie? Nie, weekend minął spokojnie. Zatem trzeba zawiadomić policję. Gdy stoją w korytarzu, do tablicy ze zdjęciami osób poszukiwanych podchodzi młody, długowłosy mężczyzna.
– Wy jesteście od Edyty? – pyta napastliwie.
Ich milczenie wywołuje u niego agresję. – A co myślicie, że ja jej coś zrobiłem?! – krzyczy: – Ja jestem wnukiem Barei, studiuję prawo, mam alibi.
Ojciec Edyty pyta mężczyznę, jak się nazywa.
– Arkadiusz B.
Nie chcą z nim dłużej rozmawiać, ściągają strażaków z drabiną. Mieszkanie obejrzane przez zamknięte okno nie budzi podejrzeń. Czysto, ład, tylko bez właścicielki. Następnego dnia drzwi otworzyła policja. Żadnych śladów włamania. Ale Justyna stwierdza brak laptopa i biżuterii.
B. znów się tam pojawia. Tym razem Wiola jest ze swoim chłopakiem i Arkadiusz mówi głównie do niego: że jego rodzina mieszka we Włoszech, matka jest lekarzem. A „ta panienka wysiudała mnie z pieniędzy, które jej pożyczyłem. I pewnie teraz się ukrywa z forsą”.
– Przecież 17 grudnia miał być wasz ślub!! – zdołała wykrztusić kompletnie zaskoczona Wiola.
Odpowiedzią jest wzruszenie ramion. On słyszy o tym po raz pierwszy.
W następnych dniach Wiola upewnia się, że przyjaciółka nie była 12 listopada na przymiarce sukni ślubnej. W USC nie słyszeli o rezerwacji Arkadiusza B. na 17 grudnia.
* * *
Zaczęło się śledztwo w sprawie zaginięcia w Warszawie 30-letniej kobiety.
Jej kolega z pracy Andrzej K. opowiedział policjantowi o dziwnej rozmowie telefonicznej, jaką miał z narzeczonym Edyty tuż po długim weekendzie. Przyszedł do ich firmy, gdy jego akurat nie było, przy biurku siedział pracownik Austriak. Nie mogli się porozumieć, więc obcokrajowiec wykręcił mu numer telefonu Andrzeja K. B. pytał, co się dzieje z Edytą, czy dała jakiś znak życia, bo od czwartku jej szuka. Jest zaniepokojony tym zniknięciem, ponieważ pożyczył jej dużą sumę pieniędzy.
– Zaskoczył mnie – zeznał przesłuchiwany. – Powiedziałem: „Przecież wieczorem byliście umówieni na rozliczenie transakcji z Niemiec”. Wtedy B. przerwał rozmowę.
Arkadiusz B. sam się zgłosił na komendę kilka dni po zniknięciu Edyty. Chciał się dowiedzieć, co policja robi w tej sprawie. Nie pamiętał, kiedy ostatni raz widział zaginioną. Na pewno nie było to 10 listopada.
Pokazał umowę z której wynikało, że pożyczył Edycie 38000 złotych.
– Mówił bardzo wiarygodnie. Uwierzyłam mu – zeznała potem przed sądem aspirant Stefania K. – Powiedziałam naczelnikowi, że prawdopodobnie ten człowiek jest ofiarą sprytnej oszustki. Puściliśmy go wolno.
Ale policja dyskretnie zbierała dane o Arkadiuszu B. Okazało się, że jest bez pracy, nie ma więzów pokrewieństwa ze znanym reżyserem, mieszka z matką, rozwiedzioną z powodu pijaństwa męża. Ich małe mieszkanie od dawna jest zadłużone w spółdzielni. (Na 1 stycznia 2005 roku – 72000 złotych). Liliana B. stale pożycza do pierwszego, bierze w pracy zapomogi, również na inne nazwisko. Ściga ją o spłatę wysokiego kredytu Spółdzielcza Kasa Oszczędnościowo-Kredytowa. Elektrownia często odcina w tym mieszkaniu prąd.
Spółdzielnia mieszkaniowa wystąpiła do sądu o eksmisję. Pozew został cofnięty w ostatniej chwili tylko dlatego, że lokatorka z płaczem błagała o prolongatę spłaty długu z powodu nieszczęść, które na nią spadły: syn miał białaczkę i niedawno przeszedł przeszczep szpiku, ona jako pomoc administracyjna w szpitalu zarabia grosze.
Niespodziewanie w połowie listopada sytuacja materialna Liliany B. diametralnie się zmieniła. Spłaciła wszystkie zaległości – czynszowe, za studia syna na prywatnej uczelni, kupiła samochód. Na policji podliczono, że w ciągu jednego miesiąca wydała co najmniej 35000 złotych.
Arkadiusz też zachowywał się tak, jakby miał pełny portfel. Po listopadowym weekendzie przyszedł na uczelnię w eleganckiej skórzanej kurtce. Miał też nowe buty z renomowanej zagranicznej firmy. Koleżance Emilii Cz. pochwalił się, że został wiceprezesem firmy TCI. Mówił, że za kilka dni jedzie na Ukrainę przejąć przedsiębiorstwo budowlane ojca.
Podczas przeszukania mieszkania Liliany B. (biednie i nieprawdopodobny brud, zwłaszcza w pokoju Arkadiusza) znaleziono umowę syna pani B. z biurem nieruchomości na wynajem od 8 listopada 2005 roku kawalerki w dzielnicy Warszawa-Żoliborz. Ponadto – karty kredytowe do siedmiu banków, pierścionki, dwie obrączki, amunicję gazową oraz wojskowy nóż z ostrzem 30 cm, kupiony na Allegro 5 listopada. B miał w swoim pokoju tylko dwie książki: Kryminologię Bruna Hołysa i Anatomię człowieka Adama Bochenka.
Policja skontaktowała się z właścicielką kawalerki. Starsza pani potwierdziła, że lokal wynajął od niej Arkadiusz B. Przedstawił się jako pracownik pewnej firmy zagranicznej, oddelegowany na kilka miesięcy do Warszawy. Zapłacił z góry za miesiąc, ale są z nim pewne kłopoty: 23 listopada ktoś z bloku zauważył, że w jej mieszkaniu dzień i noc jest otwarte na oścież okno. A na dworze leje.
Zawiadomiono administrację, ta właścicielkę mieszkania, która z kolei zaalarmowała B. Nowy lokator przeprosił starszą panią, że jej nie uprzedził – jest alergikiem, dusi się przy zamkniętych oknach.
Z pomocą operatora komórki Edyty prześledzono trasę jej ostatnich telefonicznych rozmów z Arkiem późnym popołudniem 10 listopada. Najpierw były to okolice jej biura, potem blok, w którym mieszkała, następnie bilingi wskazywały, że zbliżała się do kawalerki na Żoliborzu. Tam telefon zamilkł.
Ponownie wezwany na przesłuchanie Arkadiusz B. zaprzeczył, aby kiedykolwiek gościł Edytę w owej kawalerce. Owszem, 10 listopada widział się z nią w pobliżu wynajmowanego mieszkania, konkretnie przed sklepem spożywczym. Tam się umówili, gdyż chciał jej powiedzieć, że z zaplanowanego intymnego spotkania nici, matka miała wyjechać na działkę, jednakże w ostatniej chwili zmieniła zdanie, jest w domu.
Ale w czasie rewizji kawalerki znaleziono srebrną bransoletkę i perfumy Chanel w oryginalnym opakowaniu. Wiola je rozpoznała, jako prezenty od niej dla Edyty.
Gdy sprawę przejęła sekcja kryminologii z innego komisariatu, znów wezwano B. na przesłuchanie. Policja miała już wydruki z komputera zaginionej, nadeszły też informacje z banku o jej przelewach na konto oskarżonego. A w skrzynce pocztowej pojawiły się upomnienia z banków, aby dotrzymywała terminów spłaty kredytów.
Arkadiusz B. przedstawił śledczym nową wersję swej pożyczki udzielonej Edycie. Owszem, przelewała na jego konto dwa razy po 14000 złotych. Tak naprawdę, były to jego oszczędności i ponownie wracały do dziewczyny. To Edyta, która śledziła proces Bagsika wymyśliła, żeby pieniądze krążyły między bankami i zarabiały na siebie – taki mały oscylator. Zawierzył jej, wszak była księgową. Tymczasem oszukała go, zniknęła, gdy tylko gotówkę miała w rękach.
Wyjaśnił też, jak było z listem do Edyty od „Aneczki”. Jego była dziewczyna Ania, nie miała z tym nic wspólnego. To on napisał. Chciał w ten sposób wzbudzić zazdrość narzeczonej.
Również po tym przesłuchaniu B. nie trafił do aresztu. Jedyna nieprzyjemność, jaka go wówczas spotkała, była od właścicielki kawalerki. Starsza pani wystraszyła się przesłuchań na policji i zerwała umowę. Miała kilka pretensji do lokatora: dlaczego w mieszkaniu nie ma meblościanki, w łazience są odbarwione granatowe fugi i ślady po zamalowaniu plam na suficie? Co on tam robił?! Przecież lokal był tuż po generalnym remoncie. Poza tym – w ciągu tygodnia zamieszkiwania zużyto tyle zimnej wody, ile u niej w ciągu roku.
Arkadiusz B. po raz czwarty został przesłuchany. Tym razem policjantów szczególnie interesował jego związek z Edytą. B. zeznawał, że z jego strony była to miłość, ale boleśnie się zawiódł – okradła go. Teraz zrozumiał, że ta kobieta, dobrze sytuowana, traktowała mężczyzn instrumentalnie; wcześniej była w związku z wieloma żonatymi panami. Perfumy i bransoletka znalezione w kawalerce, to podarunek Edyty dla jego mamy. Zamierzał położyć je pod choinkę.
Śledczy puścił B. wolno.
* * *
Siódmego stycznia 2006 roku znaleziono samochód Edyty porzucony na peryferiach Warszawy. Żadnych śladów wypadku drogowego. Skrupulatne przeszukanie dało niespodziewany rezultat – w niewidocznym na pierwszy rzut oka miejscu zawieruszyła się karteczka z adresem wynajmowanej przez B. kawalerki. Grafolog potwierdził charakter pisma Edyty.
Podczas kolejnego przesłuchania B. zeznał, że w dniach 8–10 listopada 2005 roku był w wynajmowanej kawalerce, bo usuwał starą, zawadzającą mu meblościankę. Nie potrafił wyjaśnić, dlaczego w tym czasie informował zaginioną, że przejeżdża przez przejście graniczne ze sprzętem elektronicznym. W rzeczywistości telefony od Edyty odbierał w Warszawie.
Następnego dnia – 14 lutego 2006 roku – B. odmówił składania wyjaśnień na okoliczność zaginięcia Edyty. Został zatrzymany. Od tej chwili na wszelkie pytania odpowiadał: nie wiem, nie pamiętam. Mimo to w aktach śledczych zgromadzono sporo materiału o prawdziwym życiu podejrzanego:
Nigdzie nie pracował dłużej niż miesiące. To były stanowiska gońca, kuriera, zaopatrzeniowca. Szybko go zwalniano z powodu niesolidności. Nie miało to związku z rzekomą białaczką – nie chorował na nią, nie miał przeszczepu szpiku kostnego.
Arkadiusz B. był krótko żonaty, rozwiódł się. Jego była żona Ewa opowiedziała policji o tych kilku miesiącach swego nieudanego małżeństwa jako o traumatycznym przeżyciu.
Była notorycznie okłamywana. Przed ślubem powiedział jej, że nie będą musieli się liczyć z wydatkami, bo jego matka jest znanym lekarzem, z świetnie prosperującą prywatną praktyką, a ojciec ma firmę budowlaną. Gdy okazało się to nieprawdą, Arkadiusz B. postanowił zarabiać na taksówce (ona jeszcze chodziła do szkoły). Wyłudził z banku 24000 na zakup samochodu, a potem nie spłacał kredytu. Po jakimś czasie zorientowała się, że nie składał żadnych dokumentów w przedsiębiorstwie komunikacyjnym. Nigdy nie dał jej nawet grosza na życie.
Wyżywał się w psychicznym dręczeniu. Na przykład: tuż przed ślubem dostała na walentynki przesyłką kurierską orchideę. Nie miała pojęcia, od kogo. Mąż aż do rozwodu wypominał jej, że to prezent od kochanka, taką wersję przedstawił podczas rozprawy w sądzie. Gdy się wyprowadzała, w jego rzeczach znalazła rachunek dla B. z kwiaciarni wysyłkowej.
Prawdziwą twarz Arkadiusza B. pokazała też zawartość twardego dysku w jego komputerze. Policjanci znaleźli tam odpowiedź na pytanie, co tak naprawdę robił w ciągu dnia, skoro nigdzie nie pracował.
Otóż – uwodził kobiety. Kilkanaście jednocześnie. Wszystkie te znajomości pochodziły z portalu „Sympatia”. Każdej opowiadał inną historię o sobie. Jednej, że jest poważnym, bardzo zajętym biznesmenem, innej, że nie musi pracować, bo ma bogatych rodziców; szuka sensu życia – dopiero co opuścił klasztor kamedułów, gdzie spędził miesiąc na medytacjach. Według kolejnych wersji jego życiorysu ma za sobą niebezpieczną służbę wojskową – na ochotnika – w czasie wojny na Bałkanach. To znów dopiero co wrócił ze zgrupowania kadry przed mistrzostwami Europy w kick boxingu.
Nie zadawał sobie zbyt wiele trudu z wymyślaniem oryginalnych komplementów swoim respondentkom. Zazwyczaj wysyłał im ten sam tekst. Każda była Gwiazdeczką i dostawała na dobranoc miliony całusów. Tylko ich imiona się zmieniały. I jego nicki.
Dziewiętnastego września, parę minut po wysłaniu e-mail do Edyty („Ty jesteś moim otoczeniem, wszystko inne zaczyna być tłem. Kocham cię”), pisze do jakiejś Marty: „Jestem właśnie w interesach w Warszawie i chętnie bym cię zobaczył Gwiazdeczko. Wygospodaruj dla nas wolny wieczór, przybiegnę z różą w zębach”.
Ponieważ Marta w ciągu pół godziny nie odpowiada, wiadomość dostaje Lili: „Od rana strasznie jestem zapracowany, a jeszcze muszę ustawić parę służbowych spotkań na wieczór. Wiesz, jak to jest – trzeba zjeść z nowym klientem kolację, nie obejdzie się bez trunków. Jutro wytrzeźwieję i cały jestem twój. Bo w pracy nie będę ci przeszkadzał, przeszkadzać wolę w nocy”.
Czasem szantażował pokazaniem w internecie ocierających się o pornografię zdjęć, które robił swym partnerkom w intymnych sytuacjach.
Kobiety, które wybrał do korespondencji, miały pewne cechy wspólne – wszystkie przyjechały do Warszawy, aby zrobić karierę, na którą nie miały szans w rodzinnej małej miejscowości. Były ambitne i pracowite – skończyły studia, urządziły się, niektóre zdążyły się rozwieść, zamykając w ten sposób etap młodzieńczych złych wyborów.
Na portalu Sympatia zwierzały się, co je dręczy.
– Witaj Arku – pisze 14 września 2005 roku Maria, radca w korporacyjnej firmie handlowej. – Masz rację, samotność to coś okropnego, próbuję sobie z tym radzić, ale to bardzo trudne. Chyba mam pecha.
On: – Cześć Maria. Szansa jest zawsze.
Ona: – Jestem w tym wielkim mieście bardzo samotna. Nie mam tu żadnej rodziny, nawet kolegów z okresu studiów. Z moim wyglądem też nie jest zbyt ciekawie. Na stronę Sympatii trafiłam przypadkiem. Chciałabym kiedyś znaleźć kogoś, komu będzie na mnie zależało. Czy jest jakąś szansa?
On: – Marysiu. Ostatnio zauważyłem, że w codziennych prozaicznych czynnościach dnia codziennego, jak zakupy, spacery, kolacje, potwornie mi brakuje tej drugiej osoby. Oczywiście, mam przyjaciół i znajomych, ale to nie to samo, wiesz, co mam na myśli. I pomyślałem, że portal Sympatia jest miejscem dobrym jak każde inne, by kogoś poznać. Pozdrawiam. Arek.
Ten sam list posyła za pośrednictwem portalu do kilku innych kobiet. Zmienia tylko imię adresatki i swój nick. Czasem wspiera go ktoś z zarządzających portalem: – Witaj arriko. Użytkownik Doletka puścił Tobie oczko. Wygląda na to, że jest tobą zainteresowany(a). Życzymy miłego dnia. Zespół Sympatii.
Reakcja jest natychmiastowa: – „Tu arrika. Dzięki, że napisałeś. Mieszkam w Warszawie od 10 lat. Skończyłam studia, mam trzydziechę na karku i pracuję w agencji reklamowej. Podobnie jak ty szukam bratniej duszy, aby móc z nią spędzić wolny czas. Podaję ci numer na GG i e-mail. Ale chyba nie ja jedna do ciebie piszę”.
Słusznie dedukuje. Jeszcze tego samego wieczoru odzywa się Iza: – „Mimo dwóch dyplomów renomowanych uczelni nie ułożyłam sobie życia. Jestem po nieudanym małżeństwie, mam syna 4 lata, pracuję w handlu”.
Magdalena: – „Jestem w trakcie szukania pracy, w moim miasteczku nawet z dyplomem magistra to bardzo trudne, zamierzam startować do Warszawy. Fajnie, że jesteś młody, nie odpowiada mi związek sponsorowany przez starszego, żonatego mężczyznę, choć moje koleżanki poszły na takie rozwiązanie”.
Gabrycha: – „Witaj. Świetnie cię rozumiem. Podobnie jak tobie bardzo brakuje mi takiego zwykłego bycia razem. W szczególności podczas długich deszczowych wieczorów. Wtedy wolę po prostu iść spać. Nie chcę tak dłużej (…). Pracuję w agencji (…) jako new bussines manager. Osobiście na Sympatii funkcjonuję od niedawna, dotąd miałam same rozczarowania. Trafiałam na erotomanów gawędziarzy”.
Aika: – „Twój zawadiacki uśmiech na zdjęciu po prostu mnie zauroczył. Szkoda, że ostatnio jestem bardziej nastawiona intelektualnie, a nie seksualnie, bo wakacyjny seks z Tobą byłby fajną przygodą. A w tym zakresie mam instynkt prawdziwej samicy”.
Angelika: – „Jak zapewne domyślasz się, ja już pierwszą nieudaną próbę ułożenia sobie szczęśliwego życia mam za sobą. W przeciwieństwie do ciebie ostatnimi czasy mam sporo wolnego czasu. Jestem romantyczką i wierzę, że szczęście gdzieś na mnie czeka. Więc nie pozostaję bierna i wyciągam do niego ręce”.
Amica: – „Cześć. Miło mi, że do mnie napisałeś. Wydajesz mi się interesującą osobą. Za godzinę wylatuję do Frankfurtu na krótki urlop do znajomych. Kiedyś tam mieszkałam przez 2,5 roku. O mnie w skrócie: skończyłam SGH, pracuje w kancelarii audytorskiej, biegam rano prawie codziennie przez 50 minut, w weekend jeżdżę na rowerze. W Warszawie jestem od 3 lat i jakoś jeszcze nie znalazłam partnera wartego poświęcenia mu czasu. Ale trzeba próbować. Może ty nim będziesz?”.
Dana: – „Jestem przekonana, że każdy, kto poznał smak miłości, będzie za nią tęsknił i do niej dążył. Spędzasz wakacje i wolne chwile we Włoszech? Rewelacja. Wiesz, ja nigdy nie byłam we Włoszech i to jest właśnie moje marzenie spędzić wakacje w Italii. Ukończyłam ochronę środowiska na UJ i chemię na Politechnice. Obecnie zastawiam się nad podjęciem studiów doktoranckich. Mam niespełna roczną córkę”.
Arkadiusz B. polował też na samotne kobiety w agencjach matrymonialnych. Pisał w swej ofercie, że chce poznać dziewczynę „niekoniecznie bardzo ładną, ale aby go rozpieszczała i obdarowywała uczuciem”.
W taki sposób trafił do Katarzyny G., studentki medycyny trzeciego roku, która, jak zeznała na procesie sądowym, szukała kogoś spoza kręgu uczelnianego.
Katarzyna była czujna. Gdy przedstawił się jej jako wnuk znanego reżysera, zebrała informacje o życiu tego artysty. Nie mógł mieć takiego wnuka. Raziło ją też niechlujstwo B., jego tygodniami niezmieniane koszule (zawsze czarne), brud za paznokciami.
– Spotkaliśmy się 5–6 razy i postanowiłam się od tej znajomości odciąć – zeznała.
On jednak nie dał się tak spławić. Prawdopodobnie imponował mu dom Katarzyny, która rzeczywiście miała majętnych rodziców na wysokich stanowiskach.
Ale kiedyś dowiedział się, że nie zaprosiła go na uczelnianą imprezę organizowaną z okazji zaliczenia połowy studiów. Bardzo rozzłoszczony, urażony w swych ambicjach uwodzicielskich, wysłał do niej wiadomość przez Gadu-Gadu:
Najpierw ustosunkuję się do Twojego listu. „Byłeś ostatnią osobą którą zaprosiłabym na połowinki”. Hehe, ale absurd. A ile osób odmówiło Ci przedtem? Piękna dziewczyna nie ma najczęściej problemu z towarzystwem na imprezę, a kaszalot najczęściej musi prosić. A skoro tak bardzo nie chciałaś iść ze mną, to dlaczego tak skamlałaś? Co? Telefony, SMS-y. Ale miałem jazdę. Dla mnie dziewczyna musi mieć piękną buzię i superfigurę. Jak moja obecna dziewczyna, moja królewna Ania. Nie może wyglądać jak karłowaty Eskimos z kwadratową twarzą. Uważasz, że jesteś śliczna? Haha. Masz pospolitą prawie męską twarz i krótkie grube nóżki. Zupełnie nie masz talii a tam gdzie powinna być, są jakieś wałki. Błe… Trzeba być naprawdę tłumokiem, by mając w domu lustro wierzyć w to, co mówiłem. Naprawdę uważasz, ze mógłbym cię zabrać do rodziców do Włoch? Ale miałbym obciach”.
– Chyba byłam nim na początku zainteresowana. Proponował, że się ze mną ożeni. Ale szybko oprzytomniałam – zeznała w sądzie Katarzyna G., na ten jeden raz odwracając głowę w kierunku oskarżonego. Szczupła, zgrabna, o buzi lalki Barbie. Pani doktor.
* * *
Śledczych analizujących zawartość twardego dysku komputera Arkadiusza B. interesowała owa „królewna Ania”, o której informacje, opatrzone zdjęciami, raz po raz pojawiały się w korespondencji od B.
Raz występowała jako jego siostra mieszkająca we Włoszech, to znów aktualna narzeczona lub była dziewczyna. W zależności od przypisanej roli, jej zdjęcia były albo grzeczne, zrobione gdzieś w plenerze, albo wręcz wyuzdane, pozowane na hotelowym łóżku.
Odnaleziono tę kobietę.
Okazała się mężatką, matką córeczki. Bardzo prosiła o dyskrecję.
Arkadiusza B. poznała w 2004 roku w sklepie, gdzie pracowała jako ekspedientka. Zaimponował jej opowieściami o tym, kim jest, zawrócił w głowie wyszukanymi komplementami. Trafił na podatny grunt, bo właśnie dowiedziała się o zdradzie męża.
Spotykali się potajemnie.
Po kilku miesiącach Anna chciała zakończyć znajomość i wtedy zaczął ją szantażować. Groził, że się zastrzeli (nosił odznakę Legii Cudzoziemskiej; nie wiedziała, że sam ją sobie uszył), ale przedtem skompromituje, umieszczając w komputerze jej zdjęcia w intymnych sytuacjach (w czasie rewizji mieszkania podejrzanego zabezpieczono dyskietkę z takimi fotografiami).
Więc spotykała się z nim nadal, ze strachu, że dowie się mąż, z którym w międzyczasie się pogodziła.
Jedenastego listopada 2005 r. wysłał do niej SMS-a, że o godz. 22.00 czeka na nią pod marketem, w którym pracowała.
Zdziwiła się, gdy podjechał innym samochodem – prawie nowym, dobrej zagranicznej marki i zadbanym w środku. Wnętrze 10-letniego poloneza, którym do tej pory jeździł, wyglądało jak śmietnisko. Zapytała, skąd ta zmiana; wyjaśnił, że dostał od dłużnika w ramach rozliczeń.
– Na tylnym siedzeniu – zeznała potem w śledztwie – leżała damska parasolka. B. chciał mi ją podarować, ale odmówiłam. Byłam głodna, więc podjechaliśmy do McDonalda. B. cały czas miał trudności z uruchomieniem silnika.
Następną randkę – trzy dni później – wyznaczyli sobie w parku wilanowskim. Tym razem B. przyjechał swoim starym samochodem. Wstąpili do kawiarni, gdzie zapewniał ją o swej miłości. W pewnej chwili odgiął marynarkę, aby pokazać dwie grube paczki pieniędzy. Pochodziły, jak twierdził, z firmy budowlanej ojca, którą właśnie przejął. Jeden z pakietów chciał dać jej na przechowanie. Nie zgodziła się.
Oznajmił, że zaczną nowy etap ich znajomości. Koniec z randkami w hotelu. Wynajął mieszkanie i to będzie ich gniazdko. Niestety, nie mogą tam iść już dzisiaj, bo coś strasznie cuchnie w tej kawalerce. – Jakby trupem – zaśmiał się. Będzie musiał przez kilka dni intensywnie wietrzyć.
Przesłuchiwanej okazano samochód Edyty. Rozpoznała, że jest to ten sam, którym 11 listopada Arkadiusz B. odwiózł ją do domu. Nigdy nie słyszała o Edycie, nie wysyłała jej e-mailu z pogróżkami. Zresztą, nie umie obsługiwać komputera.
Śledztwo nabrało tempa, ale nie natrafiono na żaden ślad po zaginionej. Nic też nie dało wystąpienie do prokuratur innych krajów, o wspólne szukanie zaginionej.
Zrozpaczeni rodzice Edyty zwrócili się do jasnowidzów.
Słynny Jackowski powiedział, że dziewczyna żyje, przebywa w złych warunkach, ale na swoje życzenie. Mieszka w Warszawie przy wybrukowanej kocimi łbami ulicy w jedynym tam dużym bloku. Obok niej jasnowidz zobaczył podejrzanego partnera Edyty – to narkoman, jakiś kombinator. Dziewczyna dopuściła się oszustwa z tym mężczyzną.
Policja spenetrowała wszystkie ulice w Warszawie z przedwojennym brukiem. Nigdzie nie stał pojedynczy blok.
Kolejny jasnowidz (tym razem była to kobieta) zobaczył poćwiartowane ciało Edyty przez kilka dni leżące w łazience. Morderca wywoził zwłoki partiami, wrzucał do Wisły. Ta kobieta powiedziała rodzicom Edyty, że po trzech latach B. powie prawdę, co się wydarzyło.
Notatka policjanta: „Dobrze byłoby sprawdzić, co wcześniej dotarło do jasnowidzącej z mediów. Czy wstrzeliła się w te informacje, czy też faktycznie ma takie zdolności. Podobno występowała w telewizji japońskiej”.
W aktach prokuratorskich nie ma informacji, czy pani jasnowidz okazała się jeszcze przydatna. Śledczych bardziej zajmowała analiza prawdomówności podejrzanego.
* * *
Drobiazgowo wyłuskiwano wszystkie kłamstwa podejrzanego w jego listach e-mailowych, zeznaniach.
Na przykład: Na policji B. twierdził, że 17.10.2005 r. pożyczył Edycie 38000 złotych. Sporządzili wtedy umowę, którą kobieta podpisała. Tymczasem z korespondencji Edyty z przyjaciółką na Gadu-Gadu wynika, że narzeczona Arka nie widziała się z nim między 12 a 18 października. Miał w tym czasie przebywać z interesach w Białymstoku.
Pytany w śledztwie o dochody (bo skąd miał tyle pieniędzy, aby mógł je pożyczać) kłamał, mówiąc, że kilkumiesięczny etat zaopatrzeniowca-posłańca w firmie Asubo pozwolił mu odłożyć 40000 zł. Ponadto w skupie surowców wtórnych dostawał kilkaset złotych miesięcznie za sprzedaż zbieranych pod sklepami palet drewnianych.
Skłamał twierdząc, że nie miał długów w bankach. Tylko w jednym banku PH zadłużył się na 15000 złotych. Nie spłacał też 20000 złotych kredytu zaciągniętego w 2000 roku w PKO BP na kupno poloneza.
W czasie pierwszego przesłuchania zeznał, że widział się z Edytą w czwartek 10 listopada o godz. 17. Mieli zjeść kolację w jego domu rodzinnym (o wynajmowanej kawalerce policja jeszcze nie wiedziała), ale jego matka, która w ostatniej chwili nie wyjechała na działkę, pokrzyżowała im plany. Rozczarowana Edyta wróciła do siebie.
Justynie, siostrze Edyty powiedział, że 10 listopada miał z narzeczoną kontakt tylko przez telefon.
Kłamstwa. Nie mógł umówić się z narzeczoną w mieszkaniu matki, gdyż z jego rozmów na Gadu-Gadu wynikało, że mieszka gdzie indziej, tamten lokal rodzice sprzedali, wyjeżdżając do Włoch.
8.11.2005 r. miał być rzekomo w drodze do Kostrzyna nad Odrą, gdzie czekał na niego klient od „interesu życia”. O pokonywaniu kolejnych odcinków podróży szczegółowo informował Edytę. A ona swą przyjaciółkę.
Tymczasem na odnalezionej przez policję umowie na wynajęcie przez Arkadiusza B. kawalerki widnieje przy jego podpisie data: 8 listopada, Warszawa.
Twierdził też, że 11 listopada po rzekomej sprzeczce z Edytą pojechał do niej z kwiatami, ale drzwi były zamknięte. Zostawił kartkę: „Gdzie jesteś. Odezwij się…”.
Kłamstwo. 11 listopada B. był w mieszkaniu Edyty, dysponując jej kluczami, aby okraść mieszkanie. Zginął laptop, biżuteria, dokumenty. Później na te rzeczy policja natrafiła w lokalu jego matki.
Rodzina zaginionej znalazła w drzwiach kartkę, ale z informacją, że w razie niezapłacenia rachunku będzie odcięty prąd.
Czczymi przechwałkami okazały się też jego opowieści o zbrojnym uczestnictwie w wojnie na Bałkanach.
Wszystkie te poszlaki zyskały znacznie na wiarygodności rok później, gdy w rurach brodzika w kawalerce ujawniono ślad krwi. Badanie DNA wykazało, że jest to fragment tkanki organizmu Edyty, bądź osoby z nią spokrewnionej.
W czasie ponownych oględzin łazienki ujawniono kolejne ślady krwi, m.in. na uszczelkach syfonu i na ściance kabiny prysznicowej. A także włosy. Eksperci zakładu medycyny sądowej potwierdzili poprzednie rozeznanie.
Mimo braku corpus delicti Arkadiuszowi B. został przedstawiony akt oskarżenia. Zdaniem prokuratury poszlaki ułożyły się w jedną całość.
Dowodzą, że zamordował Edytę.
Prosto z aresztu B. pojechał na obserwację do szpitala psychiatrycznego. Przez pierwsze tygodnie symulował urojenia – twierdził, że jest nieśmiertelny, bo choć w czasie wojny na Bałkanach został zraniony odłamkiem, nie doznał żadnych obrażeń. Później już nie udawał chorego na urojenia.
W opinii biegli napisali, że inteligencja B. jest wyższa od przeciętnej. Nie cierpi na żadną chorobę psychiczną, natomiast ma skłonność do urojeń wielkościowych. Ale ta cecha nie wpływa na poczytalność oskarżonego.
* * *
W styczniu 2008 roku rozpoczął się poszlakowy proces Arkadiusza B. Oskarżony nie przyznał się do zarzucanego czynu, odmówił odpowiedzi na pytania sądu i prokuratury. Zeznań świadków słuchał wpatrzony w notes, w którym coś zapisywał. Nie drgnęła mu nawet powieka, gdy ciszę sali sądowej rozerwał krzyk matki Edyty. Wskazując na oskarżonego, mówiła z płaczem: – To na pewno on zamordował! Pasożyt przylepiony do obcej skóry, który na niej żeruje. Chciał dostatnio żyć, ale się nie napracować. Zasługuje tylko na karę śmierci!.
W ciągu ponad dwóch lat toczącego się procesu Arkadiusz B. raz tylko się odezwał. Był zaskoczony, gdy wezwano świadka Sylwię S. Myślałem, że to ktoś z rodziny – mruknął – ma podobnie brzmiące nazwisko.
Tymczasem młoda kobieta za barierką dla świadków okazała się jego znajomą z portalu Sympatia. Sama zgłosiła się na policję, gdy usłyszała w TVN informację o rozpoczęciu procesu B. Uznała, że ma do przekazania istotne informacje.
Oto one: Poznali się jesienią 2005 roku, gdy dała ogłoszenie w internecie, że „samotna kobieta po przejściach poszukuje swej drugiej połowy na resztę życia”. Była w trakcie rozwodu, mąż nie chciał się wyprowadzić, nie przychodził na rozprawy. Spośród mężczyzn, którzy odpowiedzieli na jej anons, wybrała roześmianego Arkadiusza B. (jak zwykle, wysłał swoje zdjęcie w kąpielówkach, gdy łowi ryby). Umówili się na spotkanie pod halą Marymoncką.
– Rozmawialiśmy o jego wędkarstwie i o naszych nieudanych związkach – zeznała Sylwia S. w sądzie. – Oskarżony opowiedział o swej byłej dziewczynie, że zadręczała go zazdrością. Nie kochał jej, ale nadal mieszkali wspólnie w wynajmowanej przez niego kawalerce na Żoliborzu.
Gdy Sylwia S. zwierzyła mu się ze swoich problemów z mężem, napomknął, że są różne możliwości pozbycia się człowieka. Za stosunkowo drobne pieniądze można go zlikwidować i w częściach zrzucić do kanałku Żerańskiego. Można też rozpuścić ciało kwasem solnym. Gdy będzie zdecydowana, pomoże jej zredagować odpowiednie ogłoszenie do gazety; na pewno odezwie się jakiś Ruski, który wykona takie zlecenie.
– Traktowałam radę jako makabryczny żart. I w tej konwencji odpowiedziałam, że przemyślę sprawę – zeznała świadek.
– Kiedy zakończyła się wasza znajomość? – zapytał sędzia.
– Na początku listopada, a spotkanie było pod koniec września. Jedno jedyne, bo przestał dzwonić, gdy mu powiedziałam, że mam dziecko.
* * *
Nikt dotąd z rodziny oskarżonego nie pojawił się na rozprawie. Ale z akt wiadomo, że jego matka często stoi pod murem aresztu w miejscu, skąd może zobaczyć syna za okratowanym oknem.
On pisze do niej listy, opatrywane rysunkiem uśmiechniętej buźki.
Głównie są to prośby o pieniądze – czy już wysłała, dlaczego się spóźnia. Zawsze dołącza listę smakołyków, które chciałby zobaczyć w paczce – jakieś serki, batoniki. Chwali się, że intensywnie ćwiczy w siłowni, uczy się angielskiego, i w ogóle przebywa w dobrym towarzystwie: „Ja tu mam pełno kolegów, takich, jakich nigdy nie miałem i miło czas leci (…). Jest nawet wiceprezydent Warszawy i ci z Pruszkowa, wszyscy się lubimy i pomagamy sobie nawzajem. Poznałem na spacerze Sycylijczyka. Mieszka nad samym morzem i jak wyjdę, zaprosi mnie do siebie na całe lato. Cieszę się, że budujesz domek na działce. Drugi postawimy pod Warszawą. Albo wyjedziemy do Włoch. Zadzwoń na moją uczelnię i załatw mi urlop dziekański na jeden lub dwa semestry.
Jak będziesz pod aresztem, zatrąb – długo, krótko, długo, krótko i krzyknij „pszczoła”. Ja cały dzień leżę, oglądam TVP, video, gram. Obiecuję ci, że po wyjściu szybko stanę na nogi – wiem już jak, mam dużo pomysłów. Tu trafiają ludzie z ministerstw, banków… takie znajomości są bezcenne. Pamiętaj o pieniądzach dla mnie. Twój Arek”.
* * *
Pięć lat po zaginięciu Edyty poszlakowy proces Arkadiusza B. dobiegł końca. Prokurator Małgorzata Mróz, uznając winę oskarżonego, domagała się dla niego najwyższej kary – dożywocia. Kilkakrotnie powtórzyła, że choć nie znaleziono ciała ofiary, brak jest jakichkolwiek przesłanek do uznania, że Edyta W. postanowiła w tajemnicy przed rodziną i znajomymi wyjechać za granicę, zniknąć. Oskarżyciel w długim wystąpieniu udowadniała, że człowieka, który wykorzystał ufność młodej kobiety, a następnie zamordował ją, należy izolować od społeczeństwa: – Edyta W. nie zdołała w porę się zorientować, z kim ma do czynienia, ale my już wiemy. Nie dostrzegam żadnej gwarancji, że w poczuciu bezkarności Arkadiusz B. nie popełni podobnego czynu.
– Nie mam pewności, że pan B. nie zamordował Edyty W. – powiedział obrońca oskarżonego, mec. Zbigniew Jewdokin – ale też nie wiem, czy mój klient ją zabił. Pani prokurator gratuluję spokoju i opanowania w wymierzaniu najwyższej kary, mimo braku stuprocentowej pewności, że dokonał on zabronionego czynu. W procesie karnym wątpliwości są rozstrzygane na korzyść oskarżonego. Na dziś Edyta W. nawet nie została uznana za osobę zmarłą.
Mecenas układał przed sądem różne wersje odpowiedzi na pytanie, co się mogło stać z nie dającą znaku życia Edytą.
A jeśli z nieznanych powodów postanowiła odciąć się od dotychczasowego życia? Wszystkim, którzy znali tę kobietę wydaje się to nieprawdopodobne, ale w procesie poszlakowym nie można wykluczyć żadnej wersji wydarzeń. Pokłóciła się z narzeczonym i w zburzeniu wybiegła z kawalerki, na co wskazywałby pozostawiony samochód pod blokiem? A może ktoś ją porwał? W Polsce około 16 tysięcy osób rocznie ginie bez śladu. Warszawa jest oblepiona plakatami przestrzegającymi młode kobiety przed uprowadzaniem ich do zagranicznych agencji towarzyskich.
Gdyby przyjąć, że Edyta W. nie żyje – ciągnął swój wywód obrońca – trzeba by odpowiedzieć na pytanie, czy zmarła w sposób naturalny. Jeśli ktoś pozbawił ją życia, to czy zrobił to umyślnie, czy też zgon nastąpił w wyniku śmiertelnego pobicia. I czy sprawcą mógł być Arkadiusz B.?
Zdaniem mec. Jewdokina, mimo zakończenia procesu sądowego, wiele pytań pozostało bez odpowiedzi. Nie ma nawet pewności, kiedy dokładnie mogło dojść do zabójstwa. Co do miejsca zbrodni prokuratura tylko domniemywa.
Poszlaki wskazane w śledztwie są bardzo wątpliwe. Że Arkadiusz B. wietrzył przez dzień i noc kawalerkę, bo jak się zwierzył swojej byłej dziewczynie, miało tam śmierdzieć trupem? – Na tej sali – podkpiwał mecenas – też są otwarte okna. Czy to znaczy, że wczoraj w sądzie ktoś popełnił morderstwo?
Odbarwione fugi w łazience, zagadkowe nadmierne zużycie wody, przemalowanie sufitu tworzą tylko mit zbrodni; zwłaszcza, że prokuratura nie powołała do analizy tych śladów biegłego. Stwierdzona obecność drobinek krwi, prawdopodobnie poszkodowanej, mogła być wyniku naturalnego krwawienia; to tylko dowód, że Edyta W. była w tej kawalerce.
Co do 80000 złotych rzekomo wyłudzonych od ofiary? Jest dowód bankowy, że przelała ona na konto narzeczonego 28000 złotych. Pozostałą kwotę miała wręczyć Arkadiuszowi B. osobiście. Ale to tylko wersja prokuratury, nikogo przy tym nie było…
A że Arkadiusz B. notorycznie kłamał? Taki miał sposób na życie i uwodzenie kobiet. To jeszcze nie oznacza, że jest mordercą.
Mecenas Jewdokin domagał się uniewinnienia jego klienta.
I tydzień później sąd uniewinnił Arkadiusza B. od zarzutu zamordowania Edyty W. Uzasadniając taki wyrok, sędzia Tomasz Grochowicz stwierdził, że brak jest w sprawie jednoznacznego i kategorycznego dowodu, iż zaginiona kobieta nie żyje. Nie udało się też ustalić – po zgromadzeniu 40 tomów akt – że zabił ją oskarżony.
B. odpowiadał też przed sądem za oszustwo, ukrywanie dokumentów Wojskowej Agencji Nieruchomości i posiadanie bez zezwolenia amunicji do pistoletu gazowego. Za te czyny został skazany na pięć lat więzienia. Na wolność wyjdzie za niecały rok, bo ponad cztery lata był w areszcie.
Matka Iwony Rajskiej* mówi, że coś nie dawało jej spać w nocy. Jakiś niesprecyzowany niepokój o córkę. Od dawna ta 42-letnia kobieta nie opowiadała rodzicom, co się u niej dzieje, choć wychowywali jej dziecko – Agnieszkę. Wnuczka też miała nikły kontakt z matką. Łącznikiem między nimi był 17-letni Daniel – syn Iwony z drugiego małżeństwa. W Ząbkach mieszkał z matką, ale często przybiegał do dziadków. Nie miał daleko – to tylko kilka przecznic dalej.
Od niego Wiesława Rybak dowiedziała się, że córka dorabia w szalecie na targowisku. Podstawową pracę miała „na nocki” w wartowni zajezdni tramwajowej w Warszawie.
Rybakowa, mimo trudności z chodzeniem, podreptała na targowisko. W bazarowym WC Iwony nie było; przy stoliku z papierem toaletowym i kubkiem na opłatę siedział nieznany jej młody mężczyzna – wysoki, wręcz chudy, o ciemnej cerze i czarnej czuprynie. Zapytała, czy tu pracuje Iwona Rajska, może ją zna? Długo wpatrywał się w nią w milczeniu, jakby nie rozumiał pytania albo go nie dosłyszał…
– Panie, kim pan jest? – natarła – tu powinna siedzieć moja córka. A wtedy on, że nie wie kim jest. I jeszcze dodał: – Nie ma ludzi do pracy, kierowniczka mnie tu ściągnęła. Może coś przekazać Iwonie?.
Rybakowa miała mętlik w głowie. – Znaczy zna ją pan, tak? – utwierdzała się. – Ale dlaczego ona, skoro dopiero co dostała robotę, nie przychodzi na czas?
Nie doczekała się odpowiedzi.
Dwa dni później odebrała telefon. Męski głos powiedział: – Przepraszam, udusiłem pani córkę. I rozłączył się.
Rozpaczliwym krzykiem wywołała wnuczkę z jej pokoju. Agnieszka wystukała numer komórki brata, który od kilku dni nie pokazywał się u dziadków; zwykle o tej porze jadł z nimi obiad.
Jakiś mężczyzna poinformował ją, że Daniel wyszedł na chwilę do sklepu i zostawił komórkę, więc odebrał. Usiłowała dowiedzieć się czegoś więcej, ale ten człowiek powiedział bez związku, że zrobił to z miłości i przepraszając przerwał połączenie.
Agnieszka i jej chłopak Sebastian natychmiast pobiegli do mieszkania Rajskiej. Dziewczyna dawno nie była u matki, nie miała też klucza do jej mieszkania. Drzwi wejściowe do bloku były zamknięte, zadzwonili więc domofonem do sąsiadki. Poradziła wezwać policję, bo w mieszkaniu już trzeci dzień pali się w ciągu dnia światło, a nie słychać, aby ktoś się tam poruszał.
Godzinę później funkcjonariusz wyważył drzwi. Trupi zapach szedł z łazienki. W wannie znaleźli ciało uduszonej Iwony Rajskiej. Na szyi miała zaciśniętą smycz od kluczy. Na podłodze leżały zwłoki również uduszonego Daniela. Kobieta była w czarnym ubraniu wyjściowym. Zsunięte trochę spodnie odsłaniały czerwone figi z napisem „I love you” i rysunkiem dwóch serc przebitych strzałą.
Policja przesłuchała sąsiadów. Lokatorka, która mieszkała nad Rajską zeznała, że tragicznie zmarła była spokojną sąsiadką. Gdy przed rokiem dostała przydział do tego bloku, grzecznie zapukała do niej, aby się przedstawić. Najpierw mieszkała tylko z synem, często wychodzili razem. Chyba nikt ich nie odwiedzał. Któregoś dnia pojawił się młody mężczyzna – myślała, że to kolega Daniela. Ale zauważyła, że wieczorami pani Iwona idzie z nim pod rękę. I często zalotnie zagląda chłopakowi pod kaptur, który zazwyczaj nosił. A potem montowali razem przepierzenie, dzielące pokój na dwie części. Była nawet awantura z sąsiadami, bo remont odbywał się późnym wieczorem, hałas niósł się po całym bloku.
– Każden jeden układa sobie życie jak chce – zakończyła sentencjonalnie przesłuchiwana.
Nazajutrz zatrzymano 22-letniego Janusza Baszewskiego, z zawodu technika mechanika, pracującego dorywczo jako murarz. Przyznał się do morderstwa.
* * *
Do sutereny wprowadził się przed Bożym Narodzeniem. Pod koniec stycznia Iwona powiedziała mu, że ich związek nie ma przyszłości i lepiej, aby się wyprowadził.
Nie zgadzał się. – Przecież będziemy mieć dziecko – tłumaczył jej – naszego syna. Odpowiedziała mu, że poroniła w czasie świąt Bożego Narodzenia, gdy ją zostawił i pojechał do rodziny.
Rozpłakał się, potem krzyczał: – Dlaczego ja się dowiaduję o tym dopiero po miesiącu?!
Rano poszedł do pracy, wrócił około piątej po południu, w mieszkaniu nie było nikogo. Po kilkunastu minutach przyszła Iwona i tym razem już kategorycznie żądała, aby się spakował. Gdy układał na kupkę swoje rzeczy, ona siedziała na stołku w kuchni i jakby nigdy nic piła kawę. Tego nie mógł znieść, pociemniało mu w oczach. Podszedł do niej, złapał ją z przodu za szyję obiema rękami i zaczął dusić. Nie trwało to długo, ona zaraz osunęła się na podłogę. Przeciągnął ciało do łazienki i wepchnął zwłoki do pustej wanny. Jej dłoń owinął różańcem, bo często go odmawiała.
– Wydawało mi się, że jakby westchnęła, więc dla pewności założyłem jej jeszcze pasek na szyję i pociągnąłem.
Następnie przykrył zniekształconą twarz prześcieradłem.
Wkrótce potem w drzwiach stanął Daniel, wracający ze szkoły (gdy był w autobusie, zatelefonował, że jedzie do domu). Baszewski zaatakował chłopca od tyłu. Najpierw ścisnął mu krtań rękami, a gdy Daniel już leżał, zaciągnął na jego szyi pasek od spodni. – Dla pewności – wyjaśnił potem w prokuraturze.
* * *
Iwonę poznał w autobusie z Warszawy do Ząbek. Uśmiechała się do niego zachęcająco. A on po opuszczeniu wojska rozglądał się za kobietami. Wysiedli na tym samym przystanku koło kościoła, jakoś tak zderzyli się ramionami, wypadła jej torba z ręki. Podniósł, powiedział przepraszam i zaproponował, że ją odprowadzi. Ona, że chętnie, ma na imię Iwona. Nie spieszyło się jej do domu. Chodzili po mieście z pięć godzin. Potem rzeczywiście ją odprowadził do klatki bloku, gdzie mieszkała. Wymienili numery telefonów komórkowych.
Podobała mu się. Wyglądała na ciut starszą od niego, ale nigdy by nie przypuszczał, że aż o 20 lat (o tym dowiedział się dopiero od prokuratora). I była taka chętna. Gdy miała „nockę” w portierni zajezdni tramwajowej, odwiedzał ją tam wieczorem. Nieraz zeszło im do rana. Gdy dał jej swoje zdjęcie (jeszcze z wojska, w mundurze polowym), podpisała: „Kochany Januszek” i trzymała za celofanową okładką w portfelu. Wie, że chwaliła się koleżankom w zajezdni, że „teraz ma żołnierzyka”.
Na spotkania intymne umawiali się w pustych o tej porze roku domkach letniskowych w Zegrzu. Powiedziała mu, że z pierwszym mężem, za którego wyszła, mając 18 lat, miała córeczkę Agnieszkę; dziecko urodziło się martwe. Do dziś modli się do tego aniołka. Małżeństwo po roku się rozpadło. Dziesięć lat później ponownie wyszła za mąż i znowu źle trafiła, bo na alkoholika. Rozwiedli się.
On też niczego przed nią nie ukrywał.
Mieszka z dwoma braćmi w podwarszawskim Pruszkowie. Zajmują połowę domu, drugą – od lat znienawidzony (poszło o spadek po dziadku) wujek z rodziną. Rodzice zostali na wsi, prowadzą tam gospodarstwo. Bracia są ich chlubą, bo studiują zaocznie w Wyższej Szkole Ekologii i Zarządzania w Warszawie. Pieniądze na czesne zarabiają pracując na budowach. On nie ma głowy do nauki. Wynajmuje się na pomocnika murarza. Przed wojskiem trochę rozrabiał – raz był ukarany w zawieszeniu i czterdziestoma godzinami nieodpłatnej pracy za pobicie chłopaków na zabawie.
– Każdy w młodości popełnia jakieś błędy – odpowiedziała.
W grudniu intymne spotkania na działkach były już niemożliwe i Iwona Rajska dała mu klucz do jej mieszkania. Kazała przywieźć rzeczy z Pruszkowa. Gdy wysiadł z autobusu z walizką, powiedziała, że ma w domu dla niego niespodziankę.
Był nią jej 17-letni syn Daniel, o którym wcześniej nigdy nie wspomniała. Trochę opóźniony w rozwoju, chodził do szkoły specjalnej.
Po kilku dniach zaczął do Janusza mówić: tata.
* * *
Czy tak naprawdę było, nie sposób sprawdzić. Wzywani świadkowie, nawet z najbliższej rodziny, wnoszą niewiele faktów z życia ofiary.
W tej rodzinie między rodzicami a dorosłymi dziećmi kontakt był bardzo powierzchowny, właściwie żaden. Nie odwiedzali się, nie zwierzali. Jak zeznała matka Iwony, „mówiło się o byle czym”.
Ojciec powiedział na rozprawie: – Córka miała swoje życie, my swoje. Jak trzeba było, pomogliśmy. Gdy się rozwodziła, bo mąż alkoholik bił ją, zamieszkała przez pewien czas z nami. No i od niemowlęcia wychowywaliśmy jej córkę Agnieszkę. Teraz to już duża panna, pracuje w zakładzie fryzjerskim.
Sędzia: – Czy pan rozmawiał z córką o jej planach życiowych?
– Gdy dorosła, to nie, jakoś nie było okazji. Ona skryta bardzo. Ale nim wyszła z domu, udzielało się wskazówek, tłumaczyło, ostrzegało. Bo zawsze szukała mężczyzn młodszych od siebie. Że niby taki będzie ją szanował. To się nie sprawdzało. Ostatni mąż był młodszy o 10 lat, miał siłę do bicia.
O oskarżonym świadek nic nie wiedział.
– Gdyby do mnie dotarło, że znów się związała z młodzikiem, to bym do tego nie dopuścił. Daniel do nas często przybiegał, mógł powiedzieć, ale matka mu zabroniła.
Siostra Iwony, choć mieszka w tym samym podwarszawskim miasteczku, nie znała adresu zamordowanej. W sądzie nie potrafiła podać przyczyny, dlaczego córka Rajskiej nie była z matką.
Dwudziestoletnią Agnieszkę nie zaskoczyło, gdy dowiedziała się w sądzie, że matka poinformowała Janusza o śmierci jedynej córki zaraz po urodzeniu.
– Nie miałam z mamą dobrych stosunków – zeznała. – Od pierwszych tygodni życia jestem u babci, ona mnie wychowała. W dzieciństwie nigdy nie dostałam od matki tego, czego oczekiwałam. Nie okazywała mi serca, choć słyszałam, że pomagała obcym. Znalazła do mnie drogę w chwili, gdy zaczęłam pracować. Stale pożyczała pieniądze, choćby drobne kwoty. Wówczas udawała moją przyjaciółkę. Tuż przed Bożym Narodzeniem, gdy znów czekała, abym jej coś odpaliła z wypłaty, pokazała mi w telefonie komórkowym zdjęcie swego nowego faceta; to był ten, który dziś siedzi na ławie oskarżonych.
Nowego narzeczonego Iwony widział na żywo Sebastian, chłopak Agnieszki.
– Pani Iwona stała przy stoisku z warzywami z bardzo młodym mężczyzną, który wyglądał na rówieśnika mojej dziewczyny. Gdy zrobili zakupy, on niósł torby, cały czas trzymając tę kobietę za rękę. Chciałem się ukłonić, ale patrzyła w drugą stronę. Udawała, że mnie nie poznaje.
Również przed Beatą, najbliższą koleżanką z pracy, Iwona ukrywała bliską znajomość z mężczyzną młodszym od niej o 20 lat. Weszły kiedyś na siebie na ulicy, gdy młokos obejmował Rajską w pół. Speszyła się, bąknęła „cześć” i przyspieszyła kroku.
– Niepotrzebnie – mówi w sądzie ten świadek – gdyby się zatrzymała, powiedziałabym jej, że świetnie wygląda. Naprawdę nie było widać, że ma czterdziechę na karku. Przy takiej figurze zawsze sobie wyszukała w ciucholandzie coś młodzieżowego.
Bracia Janusza nie byli zachwyceni jego kochanką. Najstarszy, Szymon, ten, który kończy studia, zobaczył Iwonę na przystanku autobusowym. Powiedział rodzicom: – Taka nie bardzo, dużo starsza od Janka. Ale z daleka widać, że jemu bardziej zależy na tej znajomości, niż jej.
Nie zdziwili się, gdy kilka tygodni później Janusz zadzwonił do Szymona z prośbą, aby przyjechał po niego i pomógł zabrać rzeczy do domu w Pruszkowie. Wszystko ma już spakowane, tylko włożyć do samochodu. Bo z Iwoną koniec. Pokłócili się, pokazała mu drzwi. A sama pojechała do rodziców.
– Zaparkowałem pod blokiem – zeznał Szymon. – Janusz kazał mi poczekać, poszedł po rzeczy. Wynosił je na chodnik, a ja pakowałem do samochodu. Potem zawołał, żebyśmy razem wzięli pralkę. Nie wchodziłem do środka, bo stała zaraz koło drzwi. Brat mówił, że to wszystko co zabiera, kupił za kredyty z banku.
* * *
– Pożyczyłem 5000 zł, bo chciałem, żebyśmy się urządzili, jak rodzina. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że Sebastian nie żyje – powiedział oskarżony w śledztwie.
– Jaki Sebastian?- zapytał zdumiony prokurator.
– Nasze nienarodzone dziecko. Iwona mówiła, że to jest syn, będzie miał moje oczy.
O tym, że jest w ciąży, powiedziała mu po dwóch tygodniach znajomości.
– Bardzo się ucieszyłem. Kochałem ją, lubię dzieci – zeznał. – Martwiła się, jak to będzie. Uspokajałem: mam dwie zdrowe ręce, nie boję się roboty. Przede wszystkim spłacimy jej długi, których się zebrało około 4000 złotych.
Natychmiast wziął 800 zł kredytu w „Providencie” na zbudowanie w pokoju ścianki działowej, aby Daniel miał swój kąt. Reszta pieniędzy poszła na lekarzy. Iwona musiała robić prywatnie badania, czy ciąża dobrze się rozwija…
W tym miejscu trzeba było przerwać przesłuchanie, bo oskarżony wpadł w rozpacz.
Płacząc, opowiadał o szczegółach intymnego pożycia z Iwoną. – Gdy leżeliśmy, głaskałem ją po brzuszku, całowałem, bo myślałem, że tam jest moje dziecko. Łudziłem się przez ponad 4 miesiące. A ona tamtego wieczoru, gdy kazała mi się wyprowadzać wykrzyczała, że żadnego dziecka nie ma… Oszukiwała mnie tak długo. A przecież na początku naszej znajomości obiecaliśmy sobie, że nie będziemy mieli przed sobą żadnych tajemnic. Zapewniała mnie o swej miłości.
Gdy protokołowano wyjaśnienia oskarżonego, znane już były wyniki sekcji zwłok ofiary. Nie była w ciąży, nie poroniła. Owszem, chodziła do przychodni, bo na narządach rodnych wykryto u niej guzek, na szczęście łatwy do usunięcia. Jest mało prawdopodobne, aby korzystała z porad w prywatnych lecznicach. Pieniądze od Janusza na badania płodu szły na inne wydatki. Lubiła chodzić po sklepach, kupować byle co.
A dlaczego zamordował pan Daniela? – zapytał śledczy.
– On zginął przez mamę. Kochałem go jak własnego syna. Chciałem mu pomóc. Wiedziałem, że nie przeżyje śmierci matki, miał chore serce. Nie mógł grać w piłkę. Co go czekało w tym życiu? Lepiej, aby poszedł za mamą do nieba.
* * *
Prokurator zdecydował o badaniu psychiatrycznym oskarżonego.
W wywiadzie odnotowano, że kontakt z pacjentem jest niepełny, urywający się. Początkowo Baszewski nie odpowiadał na pytania psychiatry, jakby ich nie rozumiał. Następnie miał silną potrzebę zwierzania się.
– Po tym, co zrobiłem, nie mogłem spać. Bolały mnie kolana – skarżył się. – Pewnie dlatego, że gdy kładłem Iwonę do wanny, musiałem ugiąć jej nogi, nie mieściła się. To taka jej zemsta po śmierci.
W szpitalu pisał listy do najbliższych krewnych, choć obawiał się, że nie dojdą do adresatów, bo „prokurator przechwytuje”.