Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Kolejny tytuł z bestsellerowego cyklu gotlandzkiego z inspektorem Knutasem i dziennikarzem Bergiem w roli głównej!
Lato, grupa studentów bierze udział w organizowanym na Gotlandii międzynarodowym kursie archeologicznym. Nagle ginie jedna z uczestniczek - holenderka Martina Flochten. Sekcja zwłok wykazuje, że została ona utopiona, okaleczona nożem, a następnie powieszona. Sposób dokonania morderstwa sugeruje, że może mieć ono charakter rytualny, czego jednak nie udało się jeszcze udowodnić. Poza tym policja stara się nie ujawniać tego aspektu sprawy, by nie wywołać paniki, ani wśród turystów, ani wśród miejscowej ludności.
Napięcie rośnie, gdy pojawiają się kolejne ofiary.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 370
Tytuł oryginału
DEN INRE KRETSEN
Projekt okładki
SOFIA SCHEUTZ
Opracowanie polskiej wersji okładki
MARCIN ADAMCZYK
Redaktor merytoryczny i korekta
EWA GRABOWSKA
Redaktor prowadzący
ZOFIA GAWRYŚ
JOANNA MARKIEWICZ
Redaktor techniczny
BEATA JANKOWSKA
© Copyright for the Polish edition and translation by Dressler Dublin 2023
© Copyright Mari Jungstedt 2005
Published in agreement with Stilton Agency
Ilustracja na okładce: Copyright © by StockSnap and Sofia Scheutz Zdjęcie autorki na okładce: Copyright © by Anna-Lena Ahlström
Bellona
ul. Hankiewicza 2, 02-103 Warszawa
tel. +48 22 457 04 02
www.bellona.pl www.facebook.com/Wydawnictwo.Bellona
Dystrybucja: Dressler Dublin sp. z o.o. ul. Poznańska 91, 05-850 Ożarów Mazowiecki tel. (+ 48 22) 733 50 31/32 e-mail: [email protected] www.dressler.com.pl
ISBN 978-83-11-17077-3
Moim najdroższym oczkom w głowie, ukochanym dzieciom – Rebece i Sebastianowi Jungstedt
W oddali widać było tylko słaby blask światła. Igors Bleidelis dostrzegł je przez swą lornetkę, kiedy estoński frachtowiec mijał molo, wychodząc z portu w Visby. Stał na pokładzie na lewej burcie, gdy mrok spowił opustoszały port i zaczęto zapalać chłodno świecące lampy terminalu promowego.
Za rufą statku pozostało średniowieczne miasto z domkami kupców, murami obronnymi wysokości sześciu metrów oraz czarną wieżą katedry, wznoszącą się ku niebu. Zabudowania otaczające port wydawały się wyludnione, a ich okna były niczym czarne, niewidzące oczy osadzone w fasadach. Przy nabrzeżu było zacumowanych zaledwie kilka kutrów rybackich, które podskakiwały na wodzie niczym korki.
O tej porze roku prawie wszystkie restauracje były pozamykane. Na ulicach nie było widać ani jednego człowieka, zauważył tylko jakiś pojedynczy samochód na drodze biegnącej w dół, w kierunku przystani promowej. O ile latem było to ożywione miasto, o tyle w zimie zamierało.
Igors Bleidelis zadygotał lekko w swym przeciwdeszczowym kombinezonie. Ciekło mu z nosa. Powietrze było ostre i zimne i jak zwykle wiało. Miał ochotę na papierosa, więc wyszedł na pokład. Za kominem znalazł sobie jakieś zaciszne miejsce i z kieszeni na piersi wydobył pomiętą paczkę. Po kilku nieudanych próbach wreszcie zapalił papierosa. Wiatr ciął go prosto w twarz, a chłód bezlitośnie wciskał się za kołnierz.
Marzyło mu się ciepłe łóżko, w którym mógłby się zatopić w miękkim objęciu żony. Od dziesięciu dni był poza domem, ale miał wrażenie, że trwało to znacznie dłużej.
Uniósł lornetkę, aby poobserwować linię brzegową. Zobaczył skaliste wybrzeże urywające się ostro prosto ku morzu. Za portem po tej stronie stało zaledwie kilka domów. Wodził lornetką wzdłuż ścian klifu. Z miejsca, w którym stał, wyspa wydawała się zimna i niegościnna.
Zmrok zapadał szybko. Cisnął niedopałek za burtę i już miał wracać pod pokład, gdy blask światła nagle się nasilił. Od strony skał opadających stromo ku morzu rozbłysły jakieś płomienie.
Zatrzymał się i raz jeszcze podniósł lornetkę. Ustawił ostrość najlepiej, jak to tylko było możliwe. Na szczycie migotały płomienie ogniska, wznosząc się do góry ku ciemnemu niebu niczym pochodnie w marcową noc Walpurgii. Wypatrzył jakby ludzkie cienie wokół stosu, które zdawały się trzymać w ręku pochodnie. Sylwetki poruszały się regularnie w pewnym określonym rytmie. Ktoś uniósł w powietrze jakiś przedmiot i cisnął go w płomienie. Z tak dużej odległości niczego więcej nie mógł dostrzec. Statek wkrótce oddalił się od tego miejsca i blask światła zniknął mu z pola widzenia.
Igors Bleidelis opuścił lornetkę i po raz ostatni spojrzał w stronę skalistego klifu, zanim otworzył drzwi do kajuty i wszedł do ciepłego pomieszczenia.
Poniżej kościoła we Fröjel rozciągały się łany rzepaku i pola schodzące ku morzu niczym żółtozielone dywany. Na jednej z krawędzi pola widać było pstrokatą gromadkę. Z wysokiej trawy w równych odstępach co rusz wystawała głowa, gdy ktoś podnosił się, aby rozprostować obolałe kości czy zmienić pozycję. Biała czapeczka, słomiany kapelusz, piracki szalik, długie włosy poskręcane na głowie dla chwilowej ochłody, które potem znowu opadały na ramiona. Za zgiętymi plecami połyskiwały wody Bałtyku niczym niebieska obiecująca głębia. Trzmiele i osy bzyczały, fruwając wokół czerwonych maków, a źdźbła owsa kołysały się lekko tam i z powrotem, gdy akurat powiała lekka bryza. Przeważnie jednak było bezwietrznie. Wyż znad Rosji nadciągnął nad Gotlandię i utrzymywał się tu od tygodnia.
Grupa około dwudziestu studentów archeologii zgodnie z wyuczoną metodą pracowała nad odkopaniem czegoś, co tysiąc lat wcześniej było portem z czasów wikingów. Praca była ciężka i wymagała cierpliwości.
Holenderka Martina Flochten siedziała przykucnięta w swoim wykopie, dłubiąc kielnią w ziemi pomiędzy kamieniami. Z zapałem, aczkolwiek ostrożnie posługiwała się tym małym narzędziem, tak by nie uszkodzić ewentualnego znaleziska. Od czasu do czasu podnosiła jakiś kamyk i wrzucała go do czarnego plastikowego wiadra, które stało obok niej.
Teraz dopiero zaczynała się prawdziwa frajda. Po kilkutygodniowym bezskutecznym kopaniu, zaledwie kilka dni temu ich trud nareszcie przyniósł oczekiwane rezultaty. Znalazła kilka srebrnych monet oraz szklanych koralików. Poczucie, iż oto trzyma w ręku przedmioty nietknięte przez człowieka od dziewiątego czy dziesiątego wieku, za każdym razem robiło na niej równie silne wrażenie. Pobudzało wyobraźnię i przywoływało obrazy z życia ludzi w tamtych czasach. Jakaż to kobieta zakopała te koraliki? Kim była i jakie myśli kłębiły się w jej głowie?
Martina Flochten należała do grupy obcokrajowców uczestniczących w kursie. Prawie połowa uczestników kursu pochodziła z innych krajów; było tu dwóch Amerykanów, jedna Brytyjka, jeden Francuz, jeden Kanadyjczyk indiańskiego pochodzenia, kilku Niemców oraz Australijczyk Steven. Kurs był częścią jego podróży dookoła świata. Steven udawał się w różne miejsca ciekawe z punktu widzenia archeologii, a jego ojciec był najwyraźniej na tyle majętną osobą, iż syn mógł robić, co chciał. Martina studiowała archeologię na uniwersytecie w Rotterdamie i tam właśnie usłyszała o kursach poświęconych metodom badań archeologicznych w terenie, organizowanych przez szkołę wyższą w Visby. Za udział w tym kursie mogła doliczyć dziesięć punktów do swoich studiów w Holandii [1]. Martina była w połowie Szwedką. Jej matka pochodziła z Gotlandii, choć od narodzin Martiny rodzina mieszkała w Holandii. Wprawdzie regularnie przyjeżdżali na wyspę w czasie wakacji, także po śmierci matki, która zginęła kilka lat temu w wypadku samochodowym, ale możliwość przebywania na Gotlandii przez dłuższy czas i zajmowania się tym, co sprawiało Martinie największą przyjemność, stanowiły dla niej szansę, której nie chciała stracić.
Jak dotąd edukacja przerosła jej oczekiwania. Uczestnicy dobrze się bawili we własnym gronie, większość była w jej wieku i miała około dwudziestu lat, niektórzy byli nieco starsi: jeden z Amerykanów, Bruce, miał około pięćdziesiątki i był trochę typem samotnika. Mówił, że na co dzień pracuje jako technik-informatyk, ale najbardziej interesuje go archeologia. Brytyjka miała około czterdziestu lat, tak przynajmniej sądziła Martina, i wydawała się dość dziwna.
Martinie podobała się taka mieszanka środowiska szwedzkiego i międzynarodowego. W grupie panował burzliwy, ale serdeczny nastrój. W okolicy często rozlegał się śmiech, kiedy uczestnicy żartowali sobie ze swoich technik wykopaliskowych i ze zmiennego szczęścia w wykopywaniu znalezisk. Biedna Katja z Göteborga jak na razie nie znalazła nic oprócz kości zwierzęcych, których wszędzie było pełno. W jej wykopie najwyraźniej nie było niczego innego, ale pracę trzeba było wykonywać i tak. Siedziała więc w nim dzień w dzień spocona, nie znajdując niczego ciekawego. Martina miała nadzieję, iż Katja niebawem będzie mogła przeszukiwać jakiś inny wykop.
Prace wykopaliskowe poprzedził kilkutygodniowy kurs teoretyczny w szkole wyższej w Visby. Potem zaś zabrano się do trwających osiem tygodni wykopalisk we Fröjel na zachodnim wybrzeżu Gotlandii. Ponieważ Martinę tak bardzo interesowały czasy wikingów, wprost nie mogła trafić lepiej. Cały obszar wokół wykopalisk był przypuszczalnie zamieszkany w tamtej epoce. Prowadzone tu różne wykopaliska dostarczyły znalezisk pochodzących z najdawniejszych czasów wikińskich w dziewiątym wieku aż po schyłek epoki w wieku dwunastym. Teren, na którym pracowali uczestnicy kursu, obejmował port, osadę i kilka miejsc pochówku. Prawdopodobnie była to kiedyś ważna osada kupiecka, sądząc po odważnikach i srebrnych monetach, jakie wykopywali.
Nagle rozległ się krzyk Stevena skulonego w sąsiednim wykopie. Wszyscy pośpieszyli do niego. Odkopywał właśnie ludzki szkielet i odkrył coś, co - jak przypuszczał – było okrągłą sprzączką z brązu, która tkwiła w krtani zmarłego. Kierownik prac archeologicznych, Staffan Mellgren, wszedł ostrożnie do wykopu i sięgnął po mniejszą szczotkę, która leżała wraz z innymi narzędziami we wiaderku. Ostrożnie usunął resztki ziemi i po kilku minutach wydobył całą sprzączkę. Uczestnicy kursu stali zgromadzeni nad wykopem i przyglądali się zafascynowani, jak dobrze zachowana sprzączka kawałek po kawałku ukazuje się ich oczom. Udzielił się im entuzjazm kierownika kursu.
– Coś fantastycznego! – zawołał. – W całości zachowana, nietknięta szpilka. A czy widzicie to zdobienie?
Mellgren sięgnął po nieco mniejszy pędzelek i lekkimi pociągnięciami usunął resztki ziemi. Drewnianym trzonkiem wskazał na górną część sprzączki.
– To, co tu widzicie, pozwalało utrzymywać wewnętrzny gorset na miejscu, tę cieńszą część ubrania, którą nosił najbliżej ciała. Jeżeli będziemy mieć szczęście, to znajdziemy również trochę większą sprzączkę, którą powinien mieć na ramieniu. Musimy tylko kontynuować prace.
Kiwnął zachęcająco głową do Stevena, który wyglądał na dumnego i zadowolonego.
– Weź to ostrożnie i uważaj, żebyś nie stał zbyt blisko szkieletu. Może tego tu być więcej.
Reszta grupy ze wzmożoną energią powróciła do pracy. Myśl o rychłym odkryciu czegoś godnego uwagi dodawała im sił. Martina kopała dalej. Po chwili nadeszła pora opróżnienia wiadra. Podeszła do jednego z dużych drewnianych sit, które stały zamontowane na obrzeżach terenu wykopalisk. Ostrożnie wysypała zawartość wiadra na sito, które składało się z kwadratowej drewnianej skrzyni i drobnej siatki metalowej na spodzie. Spoczywało na stalowej żerdzi, która umożliwiała przetaczanie skrzyni tam i w powrotem. Złapała za oba drewniane uchwyty z każdej strony i mocnymi ruchami potrząsała skrzynią, by usunąć ziemię i piasek. Była to ciężka praca, więc już po kilku minutach się spociła. Po usunięciu największego brudu zaczęła wnikliwie oglądać pozostałe resztki, by nie pominąć niczego wartościowego. Najpierw odkryła jedną kość zwierzęcą, a potem jeszcze następną. Był tam jakiś mały metalowy przedmiot, prawdopodobnie gwóźdź.
Niczego nie można było wyrzucić, wszystkim trzeba się było dokładnie zająć i wszystko udokumentować, ponieważ nikt inny już po nich nie będzie kopał. Po przekopaniu jakiegoś obszaru jest on już zniszczony na wieki i dlatego na archeologach spoczywa wielka odpowiedzialność za ocalenie wszystkiego, co może informować o tym, jak ludzie żyli w danym miejscu.
Martina musiała zrobić sobie kilkuminutową przerwę. Chciało jej się pić, więc sięgnęła po plecak, w którym miała butelkę wody. Usiadła na drewnianej skrzyni odwróconej do góry dnem, rozmasowała sobie ramiona, jak tylko mogła najlepiej i odpoczywając, przyglądała się innym. Koledzy z kursu pracowali w skupieniu, klęcząc, siedząc w kucki albo nawet leżąc na brzuchu wzdłuż brzegu wykopu, niestrudzenie prowadząc swe poszukiwania w ciemnej ziemi.
Poczuła na sobie spojrzenie Marka, ale nie dała tego po sobie poznać. Swe uczucia ulokowała gdzie indziej, więc nie chciała robić mu nadziei. Byli dobrymi przyjaciółmi, co jej w zupełności wystarczało.
Jonas, sympatyczny Szwed ze Skanii, który nosił kolczyk w uchu oraz piracki szalik na głowie, zauważył, jak się masuje.
– Bolą cię? Mam ci je rozmasować?
– A poproszę – powiedziała Martina swym nie najlepszym szwedzkim. Niewiele potrafiła powiedzieć w osobliwym języku ojczystym swojej nieżyjącej matki, więc chciała sobie poćwiczyć, mimo iż wszyscy dookoła biegle posługiwali się językiem angielskim.
Jonas był jednym z jej najlepszych przyjaciół w grupie i dobrze im było ze sobą. Doceniała jego propozycję, mimo iż domyślała się, że nie chodzi mu tylko o zwykłą troskę o jej zdrętwiałe ramiona. Zainteresowanie, jakim darzyli ją niektórzy mężczyźni w grupie, było wprawdzie miłą rzeczą, ale właściwie nie miało ono dla niej znaczenia.
Jechał swoim czerwonym pickupem po żwirowej drodze, aż kurz się unosił. Był wczesny ranek, pierwsze promienie słońca wschodziły nad horyzontem. Cała okolica spała jeszcze, nawet krowy, które z zamkniętymi oczami leżały blisko siebie na mijanych pastwiskach. Jedyną oznaką życia były kicające tu i ówdzie po polu króliki. Palił papierosa i słuchał nocnej audycji radiowej. Dawno już nie czuł się tak zadowolony.
Żwirowa dróżka była wąska, nie mógł nią przejechać więcej niż jeden samochód na raz. Co pewien czas rozszerzała się, tak aby można było się wyminąć, a miejsca mijanek wskazywały niebieskie znaki drogowe z namalowaną białą literą M. Choć właściwie były one zupełnie niepotrzebne, bo tutaj nigdy nie mijały się żadne samochody. Jego gospodarstwo leżało na końcu drogi, dalej nie można było już nigdzie jechać. Nie przypominał sobie, aby kiedykolwiek ktoś ich odwiedził. W dzieciństwie nie zastanawiał się nad tym, bo myślał, że wszyscy żyją mniej więcej podobnie jak oni. Taka była rzeczywistość, którą znał i w której żył.
Za każdym razem, gdy za ostatnim zakrętem ukazywał się jego rodzinny dom, jak na zamówienie ogarniał go paniczny strach sprzed lat: odczuwał ucisk w klatce piersiowej, naprężały się mięśnie i trudniej mu było oddychać. Objawy te dość szybko jednak ustępowały. Dziwiło go, dlaczego nadal tak się dzieje. Wyglądało, że po tylu latach jego ciało wciąż jeszcze reagowało samoistnie, na co on nie miał żadnego wpływu. Tak jak wtedy, gdy doznawał erekcji, nie wiedząc dlaczego.
W gospodarstwie znajdowały się drewniane budynki, pierwotnie dość okazałe i pomalowane na żółto. Teraz jednak farba odpadała całymi płatami. Z jednej strony stała nadszarpnięta zębem czasu obora, a z drugiej nieco mniejsza stodoła. Niewielki stos nawozu z tyłu przypominał o tych czasach, kiedy mieli na gospodarstwie również zwierzęta. Jednak teraz pastwiska dookoła były puste, a ostatnie zwierzęta zostały sprzedane rok temu po śmierci rodziców.
Zaparkował za stodołą, choć był to właściwie zupełnie niepotrzebny środek ostrożności, ale pozostał mu ten stary nawyk. Otworzył bagażnik, wyjął worek i szybkim krokiem przemierzył podwórze. Drzwi obory skrzypiały, a powietrze w środku było zatęchłe. Z sufitu zwisały gęste pajęczyny i paski lepu na muchy, całe nakrapiane czarnymi plamkami martwych od dawna owadów.
Stara zamrażarka stała wciąż na swoim dawnym miejscu, mimo iż od dawna nie była używana. Kilka dni wcześniej wsadził wtyczkę do kontaktu, by się upewnić, czy nadal działa.
Kiedy podniósł pokrywę, uderzył go chłód. Worek zmieścił się bez problemu, szybko zamknął więc pokrywę i starannie umył urządzenie z zewnątrz mydłem i wilgotną szmatką. Tak czysta jak teraz zamrażarka nie była chyba nigdy przedtem. Następnie wziął tobołek z odzieżą oraz szmatkę i włożył je do foliowej torby.
Z tyłu wykopał głęboki dół i wrzucił do niego torbę. Starannie zasypał dół i ułożył na wierzchu trochę słomy i gałązek. Nic na powierzchni nie zdradzało tej kryjówki.
Pozostał jeszcze samochód. Przyniósł wąż ogrodniczy i godzinę zajęło mu czyszczenie pojazdu zarówno wewnątrz, jak i na zewnątrz. Na koniec zdemontował fałszywe tablice rejestracyjne i przymocował prawdziwe. Nikt nie mógłby mu zarzucić, że jest niedokładny.
Następnie wszedł do środka budynku i przyrządził sobie śniadanie.
Nad łąkami, które wciąż jeszcze były wilgotne po nocy, unosiła się mgła przesycona poranną rosą, kołysząc się powoli w powietrzu pośród źdźbeł zbóż i trawy. Musnęła lekko kępki sitowia, w którym para łabędzi starannie czyściła swe białe upierzenie. Kilka rybitw wydzierało się nad zatoką, a płaskodenne łódki spokojnie pluskały przy swoich bojach kawałek od brzegu. Ciemnoszare szopy rybackie na plaży nie były już używane.
Był to niezwykle piękny poranek. Jeden z tych letnich poranków, do których można potem tak chętnie powracać pamięcią, gdy zima okryje już Gotlandię swym ciemnym, cichym płaszczem.
Dwunastoletnia Agnes obudziła się wcześniej niż zwykle. Nie było jeszcze nawet wpół do dziewiątej, kiedy wyrwala ze snu swoją młodszą siostrę, która – nie do końca jeszcze rozbudzona – dała się namówić na morską kąpiel przed śniadaniem. Babcia dziewczynek siedziała na schodach, popijając kawę i czytając gazetę. Pomachała im ręką, gdy odjeżdżały rowerem z ręcznikami kąpielowymi na bagażniku. Żwirowa droga biegła wzdłuż wybrzeża kilkaset metrów powyżej plaży. Musiały więc przejechać jakiś kilometr, zanim skręciły ku miejscu, gdzie można się kąpać.
Agnes jechała kawałek przed siostrą, mimo iż równie dobrze mogły jechać obok siebie. Na tej drodze praktycznie nie jeździły samochody, nawet w szczycie sezonu letniego. Agnes zawsze chciała być odrobinę z przodu. Zerwała na skraju ścieżki źdźbło trawy i ssała je teraz, rozkoszując się jego świeżym sokiem.
Żwirowa droga najpierw biegła przez las, a potem rozszerzała się, ukazując daleki horyzont. Pola i pastwiska sąsiadowały ze sobą, schodząc ku wodzie widocznej prawie przez cały czas. Wzdłuż drogi znajdowało się kilka gospodarstw z pasącymi się końmi, krowami i owcami. Minąwszy ostatni biały domek przy drodze, przejechały koło rozległego pastwiska, zanim skręciły na drogę wiodącą w dół, ku plaży. Konie, trzy kuce gotlandzkie oraz jeden koń norweski były o tej porze roku przez całą dobę na zewnątrz, podobnie jak i owce o długim runie. Barany prezentowały się wspaniale ze swoimi charakterystycznie zakręconymi rogami, które nosiły niczym obwarzanki z każdej strony łba. Zwierzęta należały do człowieka, który mieszkał w tym gospodarstwie. Niekiedy pozwalał dziewczynkom pojeździć na kucyku. Gospodarz miał córkę o kilka lat starszą od nich. Zabierała je na przejażdżkę, kiedy miała dobry humor. Agnes i Sofie często odwiedzały dziadków ze strony mamy. Większą część swoich letnich wakacji dziewczynki spędzały właśnie tu, nad zatoką Petersviken w południowo-zachodniej Gotlandii, podczas gdy ich rodzice pracowali w Visby.
– Zaczekaj, możemy chyba odwiedzić koniki – zaproponowała Agnes i zatrzymała się przy płocie.
Cmoknęła i zagwizdała, co natychmiast dało zamierzony efekt. Zwierzęta przerwały popas, podniosły łby i potruchtały ku dziewczynkom.
Największy z baranów zaczął beczeć. Potem kolejny, aż w końcu wszystkie dołączyły do tego chóru. Niebawem zwierzęta zaczęły się tłoczyć koło płotu w nadziei, że dostaną jakiś przysmak. Dziewczynki głaskały je, jeśli tylko mogły do nich dosięgnąć. Kiedy były same, nie miały odwagi przechodzić na pastwisko przez płot.
– A gdzie jest Pontus?
Agnes zajrzała ponad płotem, szukając go wzrokiem. Były tylko trzy konie. Brakowało ich ulubionego kuca, wałacha z czarno-białymi łatami.
– Może skrył się między drzewami.
Sofie wskazała w kierunku wąskiego pasma lasu, które niczym ciemnozielony pasek biegło przez środek pastwiska.
Dziewczynki zawołały kucyka i odczekały kilka minut, ale on się nie pojawił.
– Nieważne – powiedziała Sofie. – Jedziemy się kąpać.
– Dziwne, że nie przychodzi. – Agnes zmarszczyła czoło zmartwiona. – Taki z niego pieszczoch. Powiodła spojrzeniem poza pastwisko, koło poidełka, kamieni solnych i rosnących w dole drzew.
– E tam, nie mamy się co o niego martwić. Pewnie śpi. – Sofie szturchnęła siostrę w bok. – Przecież to ty chciałaś się kąpać. No chodź już.
Wsiadła na rower.
– Coś tu nie gra. Pontus powinien przynajmniej się pokazać.
– Pewnie go zamknęli w środku. Może Veronica chce na nim pojeździć.
– A jeżeli leży gdzieś chory i nie może wstać? Może złamał sobie nogę. Musimy to sprawdzić.
– Stuknięta jesteś. Możemy zajrzeć do niego w drodze powrotnej.
Mimo iż kucyki były łagodne i nieduże, Sofie czuła respekt przed nimi i nie bardzo chciała wchodzić na pastwisko. Koń norweski był duży i silny i nie można było mu ufać, kiedyś już nawet wierzgnął w jej stronę. Owce też były trochę przerażające z tymi swoimi dużymi rogami.
Nie zważając na protesty siostry, Agnes otworzyła bramę i weszła na pastwisko.
– Ja w każdym razie zamierzam sprawdzić, co się dzieje z Pontusem – zawołała ze złością.
Sofie głośno westchnęła, by tym samym okazać swoją niechęć. Bez entuzjazmu zeskoczyła z roweru i podążyła za siostrą.
– To idź pierwsza – mruknęła.
Agnes klasnęła w dłonie i krzyknęła, aby przepłoszyć zwierzęta tłoczące się ze wszystkich stron. Sofie trzymała się blisko starszej siostry i niespokojnie rozglądała się dookoła. Wysoka trawa łaskotała i kłuła je w łydki. Nic nie mówiły. Kucyka nigdzie nie było widać.
Kiedy dotarły do pasma lasu, nie dostrzegłszy niczego nadzwyczajnego, Agnes wdrapała się na drugą stronę płotu, aby mieć lepsze pole widzenia.
– Patrz! – zawołała, wskazując ręką.
Na krawędzi lasu, nieco dalej od nich, zauważyła Pontusa leżącego na boku. Wydawało się, że śpi. Krążyło nad nim stado wron, które przeraźliwie krakały.
– Jest tam. Śpi jak zabity!
Prawie biegnąc, pognała ku koniowi.
– Aha, czyli nic złego się nie stało. Chyba więc nie musimy już iść aż tak daleko? – protestowała Sofie.
Widoczność była częściowo ograniczona. Koń nie ruszył się z miejsca ani na centymetr.
Słychać było jedynie głośne krakanie wron. Agnes, która podążała jako pierwsza, zdążyła pomyśleć, jak dziwnie dużo wron się tu zebrało. Potem podeszła jeszcze bliżej i zatrzymała się tak raptownie, że jej siostra wpadła na nią.
Pontus leżał na trawie, a jego sierść połyskiwała w słońcu. Taki widok mógłby uspokoić dziewczynki, gdyby nie jedna rzecz. W miejscu, gdzie powinien być łeb, nie było nic. Szyja była przecięta, pozostał tylko wielki, krwawy, mięsisty otwór i pełno much krążących wokół niego niczym czarny, bzyczący obłok.
Agnes usłyszała za sobą głuche uderzenie o ziemię upadającej bezwładnie siostry.
Kiedy komisarz policji kryminalnej Anders Knutas parkował swego rzężącego mercedesa pod komendą, dostrzegł ze złością, iż pot zdążył się już rozlać dużymi plamami pod jego pachami. W tym jednym z rzadkich dni w roku odczuwało się aż do bólu, że w jego starym samochodzie nie ma klimatyzacji. Była to zarazem woda na młyn jego żony Line, która znowu zyskiwała dobry argument za tym, że muszą kupić nowy samochód.
Zazwyczaj nie przyszłoby mu do głowy, by jechać do pracy samochodem, bo jego dom znajdował się zaraz koło Bramy Południowej, zaledwie kilometr od miejsca pracy. Knutas pracował w policji w Visby od dwudziestu pięciu lat i na palcach jednej ręki można było policzyć te dni, kiedy nie przyszedł do pracy na piechotę. Czasami zatrzymywał się przy pływalni Solberga, wchodził tam i przepływał kilometr albo dwa. Lato nie stanowiło żadnego wyjątku. W sierpniu miał obchodzić swoje pięćdziesiąte urodziny i ostatnimi laty dostrzegał już wyraźną różnicę, od kiedy miał mniej ruchu. Przez całe życie udawało mu się jakoś zachować szczupłą sylwetkę i nie chciał, aby to się zmieniło. Tyle że teraz wymagało to już nieco więcej wysiłku. Pływanie utrzymywało go w formie i pomagało w myśleniu. Im bardziej skomplikowany był przypadek, nad którym przyszło mu pracować, tym częściej pojawiał się na pływalni. Ale od ostatniego razu minęło już dość dużo czasu. Sam nie wiedział, czy to dobrze, czy źle.
Tego ostatniego czerwcowego dnia rodzina zaplanowała wyjazd w góry do domku letniskowego w Lickershamn, aby skosić i podlać trawę. Knutas zamierzał urwać się z pracy trochę wcześniej i odebrać żonę ze szpitala, gdy skończy już swój dyżur na porodówce. Ich prawie trzynastoletnie bliźniaki, Petra i Nils, wbrew wszelkim przypuszczeniom chciały jechać z nimi. Właśnie one, które teraz najczęściej wolały przebywać ze swoimi kumplami.
Kiedy wszedł przez drzwi wejściowe, uderzyło go przyjemne, chłodne powietrze. Na korytarzu wydziału kryminalnego panowała cisza. Zaczął się już sezon urlopowy, co dało się od razu zauważyć.
Najbliższa koleżanka Knutasa, inspektor policji kryminalnej Karin Jacobson, siedziała w swoim pokoju i rozmawiała przez telefon, kiedy akurat przechodził obok niej. Knutas i Karin współpracowali od piętnastu lat i znali się dobrze na płaszczyźnie zawodowej. Karin była natomiast bardzo powściągliwa w kwestii swojego życia prywatnego.
Miała trzydzieści osiem lat i była singlem, a przynajmniej Knutas nigdy nic nie słyszał o żadnym jej chłopaku. Mieszkała sama z białą papugą kakadu w swoim mieszkaniu w Visby, a w wolnym czasie najczęściej grała w piłkę nożną. Teraz siedziała, wymachując rękoma i mówiąc głośno zgryźliwym tonem. Była niewysoką brunetką o ciepłych i bystrych brązowych oczach. Między przednimi zębami widać było sporą szparę. Jej humor bywał dość zmienny i nie za bardzo się starała okiełznać swój ostry temperament. Była dość barwną, energiczną postacią, a jej gwałtowna gestykulacja kontrastowała ostro z niezbyt porywającym otoczeniem, na które składały się opuszczone żaluzje i szare półki na książki.
Knutas usiadł na krześle i zaczął przeglądać pocztę, która uzbierała się w ciągu ostatnich dni. Wśród anonimowych listów urzędowych znalazł kolorową pocztówkę z Grecji. Na obrazku widać było typowe danie greckie: kurczak z rożna, sos tzatziki w miseczce oraz butelka wina na okrągłym stoliku. W tle był zachód słońca, odbijający się w jednym z dwóch kieliszków stojących na tymże stoliku pomalowanym na niebiesko.
Treść była następująca: „To coś innego niż cielęcina z grilla w korzennym sosie – nie sądzisz, Knutte? Jestem na Naxos od dwóch tygodni i wypoczywam sobie. Trzymaj się na razie, a potem może będzie okazja, by się spotkać. Martin”.
Knutas nie mógł powstrzymać uśmiechu. To typowe dla Martina Kihlgårda, że wysyła widokówkę z motywem kulinarnym. Śledczy z Centralnego Biura Śledczego był największym żarłokiem, z jakim Knutas kiedykolwiek miał do czynienia – cały czas się po prostu obżerał. Współpracowali ze sobą już nieraz przy różnych morderstwach, kiedy Knutas zwracał się o wsparcie do CBŚ.
Jego rozmyślanie przerwało pukanie do drzwi. Sekundę potem w otwartych drzwiach pojawił się inspektor policji kryminalnej Thomas Wittberg, kolega Knutasa, młodszy od niego o ponad dwadzieścia lat. Konsekwentnie unikał ścięcia swej blond czupryny, do czego ciągle aż do znudzenia namawiali go koledzy z pracy. Biały, obcisły podkoszulek uwypuklał opalony tors Wittberga, który poddawany był regularnie ćwiczeniom na policyjnej siłowni. Wittberg był typem bałamuta i wykorzystywał to w kontaktach z turystkami, jak tylko zaczynał się sezon. Młody inspektor nieraz żartował sobie, iż jego celem jest poznanie kobiet ze wszystkich krain szwedzkich, od Laponii po Skanię. Knutas nie miał cienia wątpliwości, iż jego kolega osiągnie ten cel. Z tego, co mu było wiadomo, żaden związek Wittberga nie przetrwał dłużej niż kilka tygodni. Każdego lata dzwoniły do niego różne kobiety i szukały go w komendzie, a niektóre zjawiały się bez zapowiedzi, by się z nim spotkać.
Również w pracy jego powodzenie u kobiet przynosiło mu pewne korzyści – nieraz już pomogło ono policji posunąć się do przodu w różnych dochodzeniach. Thomas Wittberg szybko awansował od szeregowego policjanta poprzez wydział do spraw przemocy aż do policji kryminalnej, a od paru ładnych lat był stałym członkiem głównego zespołu Knutasa. Jego ciemnoniebieskie oczy sygnalizowały tym razem, że stało się coś szczególnego.
– Posłuchaj tego – powiedział i rozsiadł się na krześle Knutasa przeznaczonym dla gości, trzymając w ręku jakiś papier. Knutas zdążył tylko zauważyć, że papier był cały zapisany nieczytelnymi notatkami Wittberga.
– Na pastwisku w Petersviken natknięto się na konia z odciętym łbem. Znalazły go dziś rano jakieś dwie dziewczynki.
– A niech to!
– Około dziewiątej, kiedy jechały rowerem na plażę na poranną kąpiel, spostrzegły, że brakuje jednego z koni. Znalazły go leżącego na pastwisku bez łba.
– Czy jesteś pewien, że nie zmyśliły całej tej historii?
– Ich dziadek i właściciel pastwiska poszli z dziewczynkami, aby przekonać się na własne oczy. Niedawno do nas zadzwonili.
– Co to za koń i kto jest jego właścicielem?
– Zwykły kucyk. A właścicielem jest rolnik Jörgen Larsson. Ma cztery konie, które rodzina wykorzystuje do przejażdżek, pozostałe trzy są nadal na pastwisku.
– I nie mają żadnych obrażeń?
– Wygląda na to, że nie.
Knutas pokiwał głową.
– Dziwna sprawa.
– Jest jeszcze jedna rzecz – powiedział Wittberg.
– Jaka?
– Nie dość, że odcięto zwierzęciu łeb, to na dodatek gdzieś on przepadł. Rolnik przeszukał cały teren i nic nie znalazł. W każdym razie łba nie ma nigdzie w pobliżu.
– Czy chcesz powiedzieć, że sprawca zabrał koński łeb?
– Tak chyba należałoby przypuszczać.
– Czy sam rozmawiałeś z tym rolnikiem?
– Nie, te informacje przekazał mi dyżurny.
– Mam nadzieję, że rolnik nie przeczesuje teraz całego pastwiska, zacierając ślady – mruknął Knutas i sięgnął po marynarkę. – Pojedźmy tam od razu.
Kilka minut później Knutas, Wittberg i technik z wydziału kryminalnego, Erik Sohlman, siedzieli w radiowozie, jadąc na południe. Sohlman był obok Karin jednym z tych współpracowników, których Knutas cenił najbardziej. Oboje charakteryzowali się temperamentem i interesowali się piłką nożną, ale Sohlman w przeciwieństwie do Karin miał żonę i dwójkę małych dzieci.
– Co za sprawa! – powiedział technik. Odgarnął swe rude, kręcone włosy z czoła. – Ciekaw jestem, czy zrobił to jakiś psychopatyczny dręczyciel zwierząt, czy coś innego się za tym kryje.
W odpowiedzi Knutas mruknął coś pod nosem.
– A pamiętacie tamtego konia ciągnącego dwukółkę, o którym było głośno na zawodach na torze Skrubbs, bo wypadł z trasy? – Wittberg pochylił się do przodu na tylnym siedzeniu. – Woźnica wyleciał ze swojego sulky, a ten gnał dalej. Jeśli się nie mylę, to szukaliśmy go chyba z tydzień.
– Tak, to był ten koń, którego potem znaleziono martwego w lesie w Follingbo – wtrącił Knutas. – Powóz zaklinował się pomiędzy dwoma drzewami i koń padł z pragnienia.
– Cholera, nie był to przyjemny widok – wzdrygnął się Sohlman.
Posuwali się dalej w ciszy drogą biegnącą wzdłuż wybrzeża, przejeżdżając koło Klintehamn i Fröjel oraz małej osady Sproge z pięknym białym kościołem. Potem skręcili w żwirową drogę, biegnącą na dłuższym odcinku prosto ku morzu, porośniętą z obu stron niskimi sosnami i świerkami. Niebawem dotarli do Petersviken. Gospodarstwa leżały jeden obok drugiego i miały widok na morze. W zagrodach pasły się zwierzęta, panował tu spokój i cisza jak każdego dnia.
Koło posiadłości Jörgena Larssona, na żwirowym placu stała zaparkowana ciężarówka oraz jakiś nowszy model opla. Na trawniku było kilka klatek na króliki, do których podbiegł pies rasy beagle, wesoło machając ogonem. Jakiś człowiek w roboczym kombinezonie i czapce wyszedł na ganek, gdy samochód wjeżdżał na podwórko. Zgodnie ze starym zwyczajem mężczyzna zdjął czapkę, witając przybyłą trójkę policjantów.
– Jestem Jörgen Larsson. To może od razu tam pójdziemy. To jakaś paranoja! Aż się wierzyć nie chce, że to prawda, a moja córka nie może dojść do siebie. To był jej ulubiony kucyk, a wiedzą panowie, jak to jest z dziewczynkami w jej wieku i z ich konikami. Pontus był dla tego biednego dzieciaka wszystkim, więc teraz tylko siedzi i cały czas płacze. Nie mogę zrozumieć, jak ktoś może zrobić coś takiego, zupełnie tego nie pojmuję.
Wyrzucał z siebie te słowa bez przerwy, jednym tchnieniem, i żaden z policjantów nie zdążył się nawet odezwać, gdy rolnik ruszył przez podwórze ku wygonowi.
– Tak. Żona i dzieciaki są tak zasmucone, że szkoda gadać. Są po prostu zupełnie zszokowane.
– To zrozumiałe – zgodził się Knutas.
– A Pontus, wie pan, to był wyjątkowy koń – ciągnął dalej Larsson. – Dzieciaki mogły na nim jeździć, ile tylko chciały i robić z nim, co tylko chciały. Ze świeczką szukać drugiego takiego łagodnego kuca. Był tak łagodny, że aż dzieciakom dawał sobie włazić na głowę, rozumie pan? Lgnęły do niego, kiedy byłe małe, nieraz wytargały mu grzywę i za ogon ciągnęły, a on nic, wie pan. No, nie był już, rzecz jasna, najmłodszy, bo miał piętnaście lat, tak że prędzej czy później poszedłby pewnie na rzeź, ale z kilka lat jeszcze mógłby pożyć, a nie skończyć w taki sposób. Nigdy nikt sobie nie wyobrażał czegoś takiego.
– Nie – wtrącił Knutas. – A wie pan…?
– Tak, kupiłem tego konia, kiedy urodził się nam pierwszy syn. Uważałem, że będzie fajnie, jak będzie miał na czym jeździć, wie pan. Właściwie mamy tu na wsi tylko zwierzęta. Mamy też sukę, która właśnie się oszczeniła. Ciągle pojawiają się też nowe kociaki, bo kocica miała już chyba czwarty czy piąty miot. Chyba trzeba będzie coś z nią zrobić. Wie pan, o co mi chodzi. Kupiliśmy również króliki, które też już mają małe. Dzieciaki nie mają się właściwie czym innym zająć, a że ciekawią je zwierzęta, więc chętnie pomagają przy krowach i cielętach i trzeba to oczywiście docenić. Że się interesują.
– Ale… – mruknął Knutas.
Rolnik nie zwrócił na niego uwagi, tylko kontynuował swoje wywody.
– Najstarszy syn ma szesnaście lat i pracuje jak prawdziwy gospodarz, jak wraca ze szkoły. Wie pan, codziennie, jak amen w pacierzu. Mamy czterdzieści krów mlecznych i dwadzieścia pięć cieląt. Mój brat i bratowa też mają gospodarstwo, wspólnie gospodarzymy, oni mieszkają tam po drugiej stronie, gdzie żeście skręcali z drogi. Mają trzech synów, więc pełno ich tam w domu i wszystko robimy razem. Teraz właśnie pojechali na urlop na Majorkę, ale wracają jutro, dlatego nie zadzwoniłem do nich i nie powiadomiłem ich jeszcze o tym strasznym zdarzeniu. Niepotrzebnie by się martwili. Można z tym jeszcze poczekać. Ale tego nie da się znieść, wie pan, nigdy czegoś takiego nie doświadczyłem.
Knutas patrzył na Larssona, któremu ledwo udawało się zaczerpnąć powietrza podczas tego słowotoku. Podeszli do bramy i Larsson wskazał swoim grubym palcem w kierunku zagajnika.
– Koń bez łba leży tam. Tak, to jest najokropniejsza rzecz, jaką w życiu widziałem. Ten diabeł musiał mieć problem jak cholera, żeby odciąć łeb. Nie wiem, czy go odpiłował, czy odrąbał, czy też jakoś inaczej to zrobił.
– A gdzie jest reszta koni!? – wrzasnął Knutas, żeby przerwać wreszcie ten niekontrolowany monolog rolnika.
– A zapędziliśmy je do stajni. Może im też chciał zrobić krzywdę, nie wiadomo. Chociaż nie widać było żadnych obrażeń. Owce zostawiliśmy na dworze – powiedział Larsson, jakby usprawiedliwiając się. – Im chyba nic nie będzie.
Knutas zrezygnował z próby zadania rolnikowi jakichś pytań i milczał. Trzeba było z tym zaczekać na później.
Jörgen Larsson wyciągnął skobel i zdecydowanymi ruchami odpędził owce, które tłoczyły się wokół jego nóg.
Próbowali dotrzymać mu tempa, kiedy sążnistymi krokami przemierzał pastwisko.
W miejscu, gdzie leżał koń, stado wron krakało nad padliną.
W samym środku tego sielskiego obrazka przedstawiającego wybieg, porośnięte zielenią zbocze i mieniącą się w promieniach letniego słońca zatokę morską leżał muskularny kucyk, z dużym brzuchem i puszystym ogonem, lecz na końcu jego szyi widać było jedną wielką, krwawą ranę.
– Co tu się, do jasnej cholery, stało!? – wykrzyknął Knutas.
Po raz pierwszy Larssonowi zabrakło słów.
Dla reportera telewizyjnego Johana Berga ów środowy poranek nie zapowiadał się zbyt dobrze, jeśli chodzi o nowe wydarzenia. Nie działo się absolutnie nic. Siedział przy zakurzonym biurku w redakcji małego regionalnego oddziału Telewizji Szwedzkiej w centrum Visby. Przewertował poranną prasę, posłuchał wiadomości w lokalnym radiu i nie mógł się nadziwić, w jaki sposób redakcjom udawało się zapełnić gazety i audycje radiowe wiadomościami, mimo iż nie zawierały one ani krzty nowych informacji. Zadzwonił do gotlandzkiej fotografki, którą była Pia Lilja. Współpracował z nią latem, a teraz powiedział jej, że może przyjść później. Nie było sensu, aby oboje siedzieli tu bezczynnie.
Bez entuzjazmu szperał wśród pism gminnych oraz protokołów sprzed kilku dni, mając niewielką nadzieję na to, że znajdzie tam cokolwiek. Zadanie, jakie otrzymał tego dnia od redaktora Maxa Grenforsa z centrali w Sztokholmie, było absolutnie niewykonalne: miał znaleźć jakiegoś newsa i napisać reportaż do wieczornej audycji. Najlepiej taki, który będziemy mogli zaprezentować na samym początku. Cienko u nas, więc potrzebujemy jakiegoś materiału od ciebie. Stara śpiewka!
Johan pracował jako reporter wydarzeń kryminalnych w lokalnym oddziale Telewizji Szwedzkiej od dwunastu lat. Wiadomości regionalne obejmowały Sztokholm, Uppsalę i Gotlandię. Oprócz pracy w charakterze reportera kryminalnego miał zbierać również wszelkie informacje o wydarzeniach na Gotlandii, począwszy od informacji o krowie, która zbiegła z pastwiska, aż po pożar w szkole i brak miejsc na oddziale ratunkowym w miejscowym szpitalu. Wcześniej śledzono te wydarzenia bezpośrednio ze Sztokholmu, ale Telewizja Szwedzka postanowiła tytułem próby przywrócić na okres lata redakcję lokalną na Gotlandii i dlatego Johan dostał tu pracę w charakterze reportera. Od dwóch miesięcy mieszkał więc na wyspie i nie zamieniłby tego miejsca na żadne inne. Przywiodła go tu miłość i mimo że trzeba było jeszcze pokonać cały szereg przeszkód, był już prawie zdecydowany, że on i Emma Winarve, nauczycielka z Roma, będą razem. Poznali się i pokochali, gdy on śledził sprawę pewnego morderstwa. Emma była mężatką i matką dwójki dzieci, kiedy zaczął się ich romans. Teraz była już świeżo upieczoną rozwódką i lada dzień spodziewała się narodzin dziecka. Ich wspólnego dziecka.
Do Johana nadal nie docierało, że będzie ojcem. To było coś zbyt wielkiego, zbyt niesamowitego. Ku jego wielkiemu rozczarowaniu Emma chciała jeszcze jakiś czas zaczekać, zanim razem zamieszkają. Jak to określiła, musi uzbroić się w cierpliwość. Jej dzieci z poprzedniego związku, Sara i Filip, były jeszcze zbyt małe. Trzeba było dać im możliwość oswojenia się z nową sytuacją, przyzwyczajenia do tego, iż będą teraz mieszkać połowę czasu z tatą, a połowę z mamą. Również do tego, że będą mieć rodzeństwo. Emma chciała robić wszystko po kolei, więc Johan musiał być cierpliwy. Tak jak już nieraz wcześniej. Czasami miał wrażenie, że cały ich dotychczasowy związek polegał na czekaniu na nią.
Był wewnętrznie przekonany, że są na właściwej drodze, że będą wreszcie parą. Cały czas tak uważał, nawet jeszcze teraz. Emma zdecydowała się urodzić jego dziecko i to mu wystarczyło. Na razie.
Jeśli chodziło o jego pracę zawodową na Gotlandii, to jej charakter w dużym stopniu bardzo mu odpowiadał. Był niezależny, współpraca z Pią układała się dobrze i fajnie było nie mieć nad sobą zrzędliwego redaktora, choć presja centrali była czasem tak samo odczuwalna mimo dużej dzielącej ich od siebie odległości. Brakowało mu oczywiście trudnych przypadków kryminalnych, z jakimi miał do czynienia, pracując w Sztokholmie, mieszkania i kumpli, ale w jego życiu pojawiły się nowe okoliczności, które sprawiły, że to właśnie na Gotlandii przebywał teraz najchętniej.
Praca w małym zespole lokalnej redakcji również miała sporo zalet. Musiał przejawiać wiele własnej inicjatywy, a możliwość organizowania dnia pracy zgodnie ze swoim upodobaniem ogromnie go satysfakcjonowała. On i Pia codziennie starali się przygotować nowy materiał i jakoś to szło. Radzili sobie całkiem dobrze, pracując tylko we dwoje. A dopóki przesyłali reportaże nadające się do wykorzystania i jako tako ważne, redakcja była zadowolona.
Obecnie przygotowywali cykl artykułów na temat wysokich cen domów. Johana zainteresował fakt, że ludzie płacili po kilka milionów za mały domek usytuowany w obrębie murów Visby. Kwota, jaką trzeba było wydać na małe mieszkanie, była natomiast porównywalna z tymi, które widniały na tablicach z ogłoszeniami o nieruchomościach w najbardziej ekskluzywnych dzielnicach Sztokholmu. Jakkolwiek urocze by było średniowieczne Visby, to różniło się ono jednak znacznie od stolicy pod względem usług, możliwości pracy i rozrywki. Ponadto do Visby można dotrzeć tylko statkiem albo samolotem. Johan zastanawiał się, kto tworzy grupę tych dwóch tysięcy mieszkańców ścisłego centrum miasta, których stać było na takie niepojęte, przynajmniej jak na warunki życia na Gotlandii, kwoty. Przy swoich zwykłych zarobkach miejscowi mogli bowiem tylko pomarzyć o zamieszkaniu w centrum, jeśli czegoś nie odziedziczyli.
Johan przebywał na Gotlandii od pierwszego maja i jak do tej pory nie odczuwał braku pomysłów na reportaż. Sporym problemem na wyspie było bezrobocie. W minionych latach wielu ważniejszych pracodawców zredukowało liczbę miejsc pracy lub w ogóle je zlikwidowało, przenosząc swoją działalność poza Gotlandię. Ostatnim ciosem była decyzja rządu o likwidacji pułku P18 w ramach zakrojonej na szeroką skalę fali oszczędności w wydatkach na obronę kraju.
Obecnie jednak od kilku już dni nie byli w stanie zebrać żadnego materiału i Johan coraz wyraźniej odczuwał presję ze strony Grenforsa ze Sztokholmu.
Kiedy zadzwonił telefon, odebrał go bez większego entuzjazmu.
W słuchawce odezwał się podekscytowany głos jego koleżanki fotografa. Słychać było, że dzwoni, prowadząc jednocześnie samochód.
– Wiesz, co się stało? Na jednym z pastwisk znaleziono konia z odciętym łbem!
Pia zazwyczaj pomijała zwroty powitalne, które uważała za zbędne, zwłaszcza kiedy się spieszyła i miała coś ważnego do powiedzenia.
– Kiedy?
– Dziś rano. Jakieś dwie dziewczynki znalazły go na pastwisku koło Petersviken. Czy wiesz, gdzie to jest?
– Pojęcia nie mam.
– To w południowej części wyspy, na zachodnim wybrzeżu, jakieś sześćdziesiąt kilometrów od miasta.
– A skąd to wiesz?
– Mam koleżankę, która tam mieszka. Zadzwoniła do mnie.
– Kto jest właścicielem tego konia?
– Zwykła chłopska rodzina.
– No to chyba najlepiej pojedźmy tam od razu. Jak szybko możesz się u mnie pojawić?
– Już wyjechałam z domu.
Johan odłożył słuchawkę i natychmiast zadzwonił bezpośrednio do komisarza Knutasa. Nie doczekał się jednak odpowiedzi, a na centrali powiedziano mu, że całe kierownictwo oddziału dochodzeniowego jest zajęte przed południem.
Koń z odciętym łbem. Niezbyt sensownie to brzmiało, ale właśnie czegoś takiego potrzebował. Zgarnął notatnik i długopis, po czym zamknął drzwi do redakcji. Postanowił zaczekać z telefonem do Grenforsa w Sztokholmie, gdyż nie miał nic przeciwko temu, aby potrzymać redaktora trochę w niepewności.
Siedział w kuchni i zastanawiał się, jak bardzo może się zmienić pokój w zależności od tego, kto się w nim znajdował i co się w nim działo. Melancholia, która niegdyś emanowała ze ścian oraz poczucie winy i wstydu, które ogarniały jego myśli, zniknęły. Kiedyś ściany zapadały się i zagrażały jego bezpieczeństwu, gdy siedział na swoim ciągle tym samym miejscu. Spożywanie stojących na stole potraw nie sprawiało mu żadnej przyjemności, a jedzenie pęczniało w ustach do tego stopnia, że miał trudności z przełykaniem go. Niczym talerz strachu ukrytego pod ciemnym sosem.
Teraz, kiedy mógł robić, co chce, było inaczej. Przygotował sobie solidne śniadanie, gdyż poranny wysiłek wymagał sporego zastrzyku energii.
Na talerzu stojącym przed nim na stole leżały trzy grube kromki usmażonego, ociekającego tłuszczem białego chleba z plasterkami parówki i jajkiem. Polał je sporą ilością keczupu, posolił i popieprzył. Kocur zamiauczał łakomie, ocierając się o jego nogi. Rzucił mu plasterek parówki.
Zegar na ścianie wskazywał za kwadrans dziesiątą. Przez zakurzoną szybę okienną widział, jak na zewnątrz promienie słońca rozświetlają podwórko. Jadł z apetytem śniadanie, wlewając w siebie zimne mleko. Kiedy skończył, odsunął talerz i głośno beknął. Wyciągnął się na krześle i zażył tabaki.
Był zmęczony, miał obolałe ramiona. To było trudniejsze, niż mu się wydawało. Przez chwilę już nawet myślał, że nie da rady. W końcu jednak mimo wszystko udało się. Dokończenie roboty zajęło mu sporo czasu, lecz teraz uporał się z nią już definitywnie.
Wstał, odkręcił kran, po czym starannie spłukał resztki jedzenia z talerza i umył go.
Nagle poczuł się tak bardzo zmęczony, że musiał się położyć i trochę przespać. Wypuścił na dwór kota, który bezszelestnie ruszył przed siebie. Wszedł po trzeszczących schodach na piętro, do pokoju znajdującego się na samym końcu przy frontowej ścianie domu. Nigdy go nie odremontowano po pożarze. Na ścianach nadal było widać okopcone plamy, nawet spalone łóżko stało jeszcze w kącie niczym wielki, zwęglony stos. Wydawało mu się, że wciąż jeszcze czuje lekki swąd spalonych przedmiotów. Być może było to tylko takie wrażenie. Na podłodze leżał stary materac, na którym się wyciągnął. Czuł się dobrze w tym pokoju, tu ogarniał go spokój, jakiego nigdzie indziej nie doświadczał. Zasnął na dobre.
Knutas nigdy nie przestawał się dziwić temu, jak szybko rozchodzą się po okolicy nowe wieści. Dziennikarze, zarówno ci z lokalnego radia, telewizji, jak i z gazet, zgłaszali się do niego, by dowiedzieć się, co się stało. Wiadomość o odcięciu koniowi łba wstrząsnęła mieszkańcami Gotlandii. Z własnego doświadczenia wiedział, że nic tak nie porusza opinii publicznej jak okrucieństwo wobec zwierząt.
Ledwie o tym pomyślał, a już zjawiło się Towarzystwo Przyjaciół Zwierząt. Z pewnością też niebawem zacznie wydzwaniać do niego wiele innych organizacji działających w obronie praw zwierząt. Rzecznik prasowy policji, Lars Norrby, wyjechał na urlop, tak więc Knutas sam musiał zająć się dziennikarzami. Sformułował krótką notatkę prasową i na centrali zostawił wiadomość, że będzie nieuchwytny przez kilka najbliższych godzin.
Powróciwszy do wydziału po porannej wyprawie do Petersviken, kupił sobie kanapkę w automacie stojącym w pokoju, w którym podczas przerwy pito kawę. O lunchu nie miał nawet co marzyć. Knutas zadzwonił do swoich najbliższych współpracowników, wzywając ich na odprawę o godzinie pierwszej. Również Sohlman miał powrócić wtedy z miejsca przestępstwa, gdyż obecnie w policji pracowało dwóch techników kryminalistycznych.
Zebrali się w jasnym, przestronnym pokoju, pośrodku którego stał duży stół. Po niedawnym remoncie komendy wyposażono ją w nowe meble w prostym skandynawskim stylu. Knutas wolał jednak ich stare, zużyte już meble sosnowe. Widok z okna pozostał w każdym razie taki sam. Przez szerokie okna widać było parking przy galerii Coop Forum, mury obronne i morze.
– Dopuszczono się czegoś naprawdę obrzydliwego – zaczął Knutas i opowiedział o tym, co zobaczyli w Petersviken. – Zarówno samo pastwisko, jak i otaczający je teren zostały zabezpieczone blokadą. Obok pastwiska biegnie droga, na której szukamy śladów ewentualnego pojazdu. Jeżeli osoba czy też osoby, które odcięły zwierzęciu łeb, zabrały go potem ze sobą, to musiały mieć, logicznie rzecz biorąc, samochód. Przesłuchujemy sąsiadów i ludzi z okolicy, tak więc zobaczymy, czego dowiemy się w ciągu dnia.
– W jaki sposób zabito konia? – zapytała Karin.
– Więcej informacji na ten temat przekaże Erik.
Knutas zwrócił się do technika.
– Zobaczymy kilka zdjęć konia. Uważaj, Karin – powiedział Sohlman – mogą one być dość drastyczne. Zwrócił się akurat do Karin nie dlatego, że najgorzej z nich wszystkich znosiła widok krwi, lecz dlatego, iż była zagorzałą miłośniczką zwierząt.
Wyświetlił na projektorze zdjęcia sponiewieranego tułowia zwierzęcia.
– Jak widzicie, łeb został oderwany, a raczej odcięty i odrąbany. Weterynarz Åke Tornsjö zdążył już obejrzeć konia, dokładniejsze badania przeprowadzi później, ale wypowiedział się już na temat tego, jak – jego zdaniem – mogło do tego wszystkiego dojść. Przypuszcza, że sprawca, jeżeli był nim człowiek, najpierw tak mocno uderzył konia w czoło zwykłym młotkiem, młotem kowalskim albo siekierą, że ten padł nieprzytomny na ziemię. Potem jakimś większym nożem, takim, jakiego używają rzeźnicy, przeciął mu szyję i to właśnie wykrwawienie się było bezpośrednią przyczyną śmierci zwierzęcia. Aby oddzielić łeb od kręgów szyjnych, uszkodził je. Znaleźliśmy resztki kości, zmiażdżone – jak sądzę – siekierą. Ślady na ziemi wskazują, że koń żył jeszcze jakiś czas po pierwszym uderzeniu. Leżał tutaj i wierzgał nogami, walcząc ze śmiercią, bo trawa jest przygnieciona, a ziemia rozkopana. Szyja jest cała poszarpana i umorusana wokół, co wskazuje, że zabrało to sprawcy trochę czasu. Miał on dość dobre pojęcie o tym, co chciał zrobić, ale brakuje mu dokładniejszej wiedzy o anatomii konia.
– O, jak dobrze. Możemy zatem wykluczyć wszystkich weterynarzy – mruknął Wittberg.
– Nie pasuje mi tu tylko jedna rzecz – Sohlman ciągnął niewzruszenie. – Skoro została przecięta tętnica szyjna, to koń powinien stracić cholernie dużo krwi. I widać, co prawda, na zdjęciach, że ściekała mu ona po karku i tułowiu, ale na ziemi jest jej bardzo mało. Prawie wcale. Nawet gdyby wsiąkła częściowo w ziemię, powinno być jej więcej.
Reszta zebranych spojrzała pytająco na technika.
– W jaki sposób można to wytłumaczyć? – zapytała Karin.
– Jedynym wyjaśnieniem, jakie przychodzi mi do głowy, jest to, że sprawca zebrał krew.
– Tylko po co miałby to robić? – zaoponował Wittberg.
– Pojęcia nie mam. – Sohlman podrapał się po brodzie. – Właściciel widział swojego konia po raz ostatni wczoraj wieczorem około jedenastej. Weterynarz twierdzi, że koń nie żył już od pięciu lub sześciu godzin, gdy znalazły go te dziewczynki. Tak więc czynu tego musiano dokonać około północy albo też kilka godzin potem. Jeśli zaś chodzi o samo pastwisko i teren wokół niego, to są one przeszukiwane z pomocą psów. Na razie jednak nie udało się odnaleźć łba. Będziemy kontynuować poszukiwania w dalszej okolicy.
Karin się skrzywiła.
– To odrażające! Sprawca zabrał zatem ze sobą i głowę, i krew – powiedziała. – Co wiemy o koniu?
Knutas rzucił okiem na swoje papiery.
– Piętnastoletni kuc, wykastrowany, a więc wałach. Układny, spokojny koń, dotychczas nie notowany przez policję.