Wiatr i Prawda. Seria Archiwum Burzowego Światła. Tom 5. Część 1 - Brandon Sanderson - ebook

Wiatr i Prawda. Seria Archiwum Burzowego Światła. Tom 5. Część 1 ebook

Brandon Sanderson

4,8
66,50 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Długo oczekiwana, wybuchowa kulminacja pierwszego łuku narracyjnego bestsellerowego Archiwum Burzowego Światła – arcydzieła fantasy, które sprzedało się w nakładzie ponad dziesięciu milionów egzemplarzy.

Dalinar Kholin rzucił wyzwanie złemu bogu Odium, zaś uzgodniony przez nich pojedynek czempionów ma zadecydować o przyszłości Rosharu. Świetlistym Rycerzom zostało zaledwie dziesięć dni na przygotowania – a niespodziewane wstąpienie przebiegłego i bezwzględnego Taravangiana, który zajął miejsce poprzedniego Odium, wprowadziło chaos w ich planach.

Na całym świecie trwają walki – Adolin walczy w Azirze, Sigzil i Venli na Strzaskanych Równinach, a Jasnah w Thaylenah. Były skrytobójca Szeth musi zaś oczyścić swoją ojczyznę, Shinovar, z mrocznych wpływów jednego z Niestworzonych. Towarzyszy mu Kaladin, którego czeka nowe wyzwanie – pomóc Szethowi pokonać własne demony…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 1092

Oceny
4,8 (4 oceny)
3
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Przedmowa i podziękowania

Witaj­cie w Wie­trze i praw­dzie, księ­dze pią­tej Archi­wum Burzo­wego Świa­tła. To śro­dek cyklu i koniec pierw­szego głów­nego łuku nar­ra­cyj­nego. Ozna­cza to, że męczy­łem się z tą książką bar­dziej niż z więk­szo­ścią pozo­sta­łych i przez ostat­nie cztery lata poświę­ca­łem jej dużą część myśli, pasji i wysił­ków. Jak do tej pory to naj­dłuż­sza powieść, jaką napi­sa­łem – i jedna z tych, któ­rym poświę­ci­łem naj­wię­cej czasu. (Pew­nie naj­wię­cej, jeśli zigno­ru­jemy pro­jekty, które odło­ży­łem na bok i wró­ci­łem do nich po latach). Mam nadzieję, że efekt odzwier­cie­dla wysi­łek!

Poni­żej znaj­dzie­cie wszyst­kich ludzi, któ­rzy pra­co­wali nad tą książką za kuli­sami w róż­nych aspek­tach. Tak wiele osób mi pomaga, że coraz bar­dziej przy­po­mina to napisy koń­cowe. Wciąż piszę każde słowo i jestem jedy­nym auto­rem ksią­żek, ale niech mnie… Dra­gon­steel jako firma stało się czymś nie­zwy­kłym. Choć przy więk­szo­ści moich ksią­żek trzy­mamy się zwy­czaj­nego har­mo­no­gramu wydaw­ni­czego, powie­ści ze świata Burzo­wego Świa­tła to raczej „wszy­scy na pokład” – niektó­rzy biorą nad­go­dziny, żeby zmie­ścić się w ter­mi­nach, a inni poświę­cają więk­szość dnia pracy, by książka została zre­da­go­wana, roz­re­kla­mo­wana i roz­pro­wa­dzona. Jeśli więc będzie­cie mieli kie­dyś oka­zję ich spo­tkać, uści­śnij­cie im ręce i podzię­kuj­cie.

A póź­niej usiądź­cie i baw­cie się dobrze. Nad­cho­dzi arcy­bu­rza.

Gra­ficy, któ­rzy pra­co­wali nad tą książką to: Michael Whe­lan, Donato Gian­cola, Miranda Meeks, Dan dos San­tos, Audrey Hotte, Kel­ley King, Petar Penev, Howard Lyon, Greg Call, Isaac Ste­wart, Ben McSwe­eney, Anna Ear­ley, Hay­ley Lazo.

W wydaw­nic­twie Tor Books: Devi Pil­lai, Ste­pha­nie Stein, Tessa Vil­la­nu­eva, Sanaa Ali Virani, Rafal Gibek, Peter Lutjen, Ale­xis Saarela, Lucille Ret­tino, Emily Mly­nek.

W wydaw­nic­twie Gol­lancz: Gil­lian Red­fe­arn, Bren­dan Dur­kin, Emad Akh­tar, Cait Davies, Jave­rya Iqbal.

Redak­cja i korekta: Terry McGarry, Chri­stina Mac­Do­nald, Hay­ley Jozwiak.

Nar­ra­to­rzy audio­bo­oka: Michael Kra­mer and Kate Reading. W Mac­mil­lan Audio: Steve Wagner.

W agen­cji JAB­ber­wocky Lite­rary Agency: Joshua Bil­mes, Susan Vela­squez, Chri­stina Zobel, Valen­tina Sainato, Brady McRey­nolds. W agen­cji Zeno Lite­rary Agency: John Ber­lyne.

W Dra­gon­steel: dyrek­tor ope­ra­cyjny Emily San­der­son. Dział bie­żą­cej dzia­łal­no­ści i kadr: wice­pre­zes Matt „Dla­czego zapi­su­jesz moje imię w taki spo­sób, Bran­do­nie?” Hatch, dyrek­tor do spraw dzia­łal­no­ści bie­żą­cej Jane Horne, Kath­leen Dor­sey San­der­son, Jer­rod Wal­ker, Bray­donn Moore, Makena Salu­one, Chri­stian Fair­banks, Becky Wil­son, Ethan Skar­stedt, dyrek­tor finan­sowy Emma Tan Sto­ker, Matt Hamp­ton.

Dział kre­atywny: wice­pre­zes Isaac SteƜart, Shawn Boy­les, Ben McSwe­eney, Jen­ni­fer Neal, Rachael Lynn Bucha­nan, Anna Ear­ley, Hay­ley Lazo, Pri­scilla Spen­cer.

Dział redak­cyjny: wice­pre­zes Zapra­sza­jący Peter Ahl­strom, dyrek­tor do spraw redak­cyjnych Kri­sty S. Gil­bert, dyrek­tor do spraw cią­gło­ści Karen Ahl­strom, Jen­nie Ste­vens, Bet­sey Ahl­strom, Emily Shaw Higham.

Dział gadże­tów, wyda­rzeń i odlo­to­wych swe­trów: wice­pre­zes Kara Ste­wart, dyrek­tor do spraw gadże­tów Chri­sti Jacob­sen, dyrek­tor do spraw wyda­rzeń i wspar­cia Kel­lyn Neu­mann, Lex Wil­l­hite, Richard Rubert, Dal­lin Hol­den, Ally Reep, Mem Grange, Brett Moore, Katy Ives, Joy Allen, Daniel Phipps, Michael Bate­man, Alex Lyon, Jacob Chri­sman, Camilla Waite, Quin­ton Mar­tin, Hol­lie Rubert, Gwen Hick­man, Isa­bel Chri­sman, Amanda But­ter­field, Logan Reep, Pablo Mooney.

Dział reklamy i mar­ke­tingu: wice­pre­zes Adam Horne, vel Ten Któ­remu Dedy­ko­wano Tę Książkę (hurra!), dyrek­tor mar­ke­tingu Jeremy Pal­mer, Octa­via Esca­milla Spi­ker, Tay­lor Hatch, Tayan Hatch, Donald Geo­rge Mustard III.

Dział nar­ra­cyjny: wice­pre­zes Dan Wells – jedyny czło­nek działu nar­ra­cyj­nego, poza jego uro­jo­nym przy­ja­cie­lem, Bobem Ban­dży­stą.

Moja grupa pisar­ska Tu Są Smoki: Kay­lynn ZoBell, Kath­leen Dor­sey San­der­son, Eric James Stone, Darci Stone, Alan Lay­ton, Jak Tam Ben? (Olsen), Ethan Skar­stedt, Karen Ahl­strom, Peter Ahl­strom, Emily San­der­son.

Eks­pertka w dzie­dzi­nie dyso­cja­cyj­nego zabu­rze­nia toż­sa­mo­ści: Britt Mar­tin. Eks­perci w dzie­dzi­nie woj­sko­wo­ści: Carl Fisk, John Fahey. Eks­pert w dzie­dzi­nie ampu­ta­cji i pro­te­tyki: Mat­thew Fox.

Arka­ni­ści: Eric Lake, Evgeni „Argent” Kiri­lov, Joshua „Jofwu” Har­key, David Beh­rens, Ian McNatt, Ben Mar­row.

Czy­tel­nicy beta: Aaron Ford, Ale­xis Hori­zon, Alice Arne­son, Alyx Hoge, Amit Shte­in­he­art, Aubree Pham, Austin Hus­sey, Bao Pham, Becca Rep­pert, Ben Mar­row, Billy Todd, Bob Kluttz, Bran­don Cole, Brian T. Hill, Brit­ton Roney, Chana Oshira Block, Chris Kluwe, Chris McGrath, Chri­stina Good­man, Chri­sto­pher „cha­pla­in­chris” Cot­tin­gham, Craig Hanks, Darci Cole, David Beh­rens, Deana Covel Whit­ney, Donita Orders, Drew McCaf­frey, Eliy­ahu Bere­lo­witz Levin, Eric Lake, Erika Kuta Mar­ler, Evgeni „Argent” Kiri­lov, Gary Sin­ger, Giu­lia Costan­tini, Glen Voge­laar, Ian McNatt, Jay­den King, Jen­ni­fer Pugh, Jes­sica Ash­craft, Jes­sie Lake, João Mene­zes Morais, Joe Ske­edle­bop Dear­deuff, Joelle Ruth Phil­lips, Jory „Jor Bram­karz” Phil­lips, Joshua Har­key, Kadie „Ene” Nytch, Kaly­ani Poluri, Kath­leen Bar­low, Dr. Kath­leen Hol­land, Ken­dra Wil­son, Kry­stl All­red, Kyle „Dork­si­der” Wil­son, Laura Heinis, Lau­ren McCaf­frey, Lau­ren „Mama Biza” Strach, Liliana Klein, Lin­nea Lind­strom, Lynd­sey Luther, Max Salz man, Mar­nie Peter­son, Matt Wiens, Megan Kanne, Mi’chelle Wal­ker, Paige Phil­lips, Paige Vest, Poonam Desai, Rachel Rada, Rah­keem Ball, Rahul Pan­tula, Richard Fife, Rob West, Rose­mary Wil­liams, Ross New­berry, Ryan Scott, Sam Baskin, Sarah Herr, Sarah Kane, Scott „Spydr” Webb, Sean Van­Black, Shan­non Nel­son, Shi­vam Bhatt, Siena „Lotos” Bucha­nan, Suzanne Musin, Tay­lor Cole, Ted Her­man, Tim Chal­le­ner, TJ McGrath, Trae Cooper, Zenef Mark Lind­berg.

Czy­tel­nicy gamma: Wielu z czy­tel­ni­ków beta plus Ari Kufer, Brian Magnant, Col­lin Abeln, Dale Wiens, Ellie Frato Swe­eney, Ling­ting „Bota­nica” Xu, Nisarg „Stri­fe­lo­ver” Shah, Phi­lip Vor­wal­ler, Ram Sho­ham, Spen­cer White, Valen­cia Kum­ley, Wil­liam Juan.

Informacja o ilustracjach

Uwaga: Wiele ilu­stra­cji, w tym ich tytuły, może zdra­dzać treść, która poprze­dzała je w książce. Patrzy­cie dalej na wła­sną odpo­wie­dzial­ność.

Mapa Roshar

Prolog

Siedem i pół roku wcześniej

Gavi­lar Kho­lin zna­lazł się na progu nie­śmier­tel­no­ści.

Musiał jedy­nie odna­leźć wła­ściwe Słowa.

Krą­żył wokół dzie­wię­ciu Ostrzy Honoru, wbi­tych szty­chami w ska­li­stą zie­mię. Powie­trze śmier­działo spa­lo­nym cia­łem – Gavi­lar prze­by­wał w pobliżu wystar­cza­jąco wielu sto­sów pogrze­bo­wych, by bez pro­blemu roz­po­znać woń, nawet jeśli te ciała nie zostały spa­lone po walce, lecz w jej trak­cie.

– Zwą je Aha­rie­tiam. – Krą­żył wokół Ostrzy, prze­su­wa­jąc dło­nią po każ­dym z nich. Kiedy zosta­nie Herol­dem, czy jego wła­sne Ostrze zacznie je przy­po­mi­nać, napeł­nią je moc i wie­dza? – Koniec świata. Czy to było kłam­stwo?

Wielu, któ­rzy tak je nazy­wali, wie­rzyło w to, co mówili, odparł Ojciec Burz.

– A wła­ści­ciele tych tutaj? – Wska­zał na Ostrza. – W co wie­rzyli Herol­do­wie?

Gdyby byli cał­ko­wi­cie szcze­rzy, nie szu­kał­bym nowego czem­piona.

Gavi­lar poki­wał głową.

– Przy­się­gam słu­żyć Hono­rowi i Rosha­rowi jako jego Herold. Lepiej niż ci tutaj.

Te słowa nie zostały przy­jęte. Nie wpad­niesz na nie przy­pad­kiem, Gavi­la­rze.

I tak zamie­rzał spró­bo­wać. Aby zostać naj­po­tęż­niej­szym czło­wie­kiem na świe­cie, Gavi­lar czę­sto doko­ny­wał rze­czy, które inni uwa­żali za nie­moż­liwe. Znów obszedł krąg Ostrzy. Był samotny w cie­niu wiel­kich mono­li­tów. Po dzie­siąt­kach odwie­dzin w tej wizji mógł podać nazwę każ­dego z Ostrzy i imię powią­za­nego z nim Herolda. Ojciec Burz jed­nak nie­chęt­nie dzie­lił się infor­ma­cjami.

Nie­ważne. I tak osią­gnie swój cel. Wyrwał dłu­gie, zakrzy­wione Ostrze Jezriena ze skały i zamach­nął się, prze­ci­na­jąc ze świ­stem powie­trze.

– Noha­don spo­tkał i poznał Herol­dów.

Tak, przy­znał Ojciec Burz.

– One są tam, czyż nie? Wła­ściwe Słowa kryją się gdzieś w Dro­dze Kró­lów?

Tak.

Gavi­lar znał całą księgę na pamięć – przed laty nauczył się czy­tać, by móc szu­kać tajem­nic, nie zdra­dza­jąc ich ota­cza­ją­cym go kobie­tom. Odrzu­cił Ostrze Herolda na bok, aż zadźwię­czało o skałę, a wtedy Ojciec Burz syk­nął.

Gavi­lar zbesz­tał się w duchu. To była tylko wizja i te fał­szywe Ostrza nie miały dla niego war­to­ści, ale chciał, by Ojciec Burz uwa­żał go za poboż­nego i god­nego, przy­naj­mniej na razie. Się­gnął po ostrze Chany. Lubił je, bo szcze­lina pośrodku dzie­liła je na dwie czę­ści. W zwy­czaj­nym mie­czu tak długa szpara byłaby nie­prak­tyczna. Tutaj poka­zy­wała, że Ostrze jest czymś nie­wia­ry­god­nym.

– Cha­na­ra­nach była żoł­nie­rzem, a to jest Ostrze żoł­nie­rza. Masywne i pro­ste, ale z tą małą nie­moż­li­wo­ścią usu­niętą ze środka. – Trzy­mał Ostrze przed sobą, przy­glą­da­jąc się jego klin­dze. – Wydaje mi się, że znam ich tak dobrze. Są moimi współ­pra­cow­ni­kami, a jed­nak nie roz­po­znał­bym ich wśród tłumu.

Two­imi współ­pra­cow­ni­kami? Nie tak szybko, Gavi­la­rze. Znajdź Słowa.

Te burzowe Słowa. Naj­waż­niej­sze, jakie kie­dy­kol­wiek miał wypo­wie­dzieć Gavi­lar. Dzięki nim zostałby czem­pio­nem Ojca Burz – i, jak się domy­ślał, kimś wię­cej. Gavi­lar podej­rze­wał, że zostałby przy­jęty do Paktu Przy­sięgi i wzniósł się ponad śmier­tel­ność. Nie spy­tał, któ­rego Herolda miałby zastą­pić, wyda­wało się to pro­stac­kie, a on nie chciał robić wra­że­nia pro­staka przed obli­czem Ojca Burz. Przy­pusz­czał jed­nak, że miałby zastą­pić Tale­ne­lata, jedy­nego, który nie zosta­wił swo­jego Ostrza.

Gavi­lar wbił miecz z powro­tem w skałę.

– Wra­cajmy.

Wizja natych­miast się skoń­czyła i ponow­nie zna­lazł się w gabi­ne­cie na pię­trze pałacu. Regały z książ­kami, biurko do czy­ta­nia, gobe­liny i dywany tłu­miące głosy. W przy­go­to­wa­niu do nad­cho­dzą­cej uczty był ubrany sta­ran­nie, w kró­lew­skie szaty – bar­dziej archa­iczne niż modne. Podob­nie jak brodą, ubio­rem wyróż­niał się wśród ale­thyj­skich jasno­okich. Chciał, by uwa­żali go za kogoś sta­ro­żyt­nego, ponad ich mało zna­czą­cymi gier­kami.

Kom­nata teo­re­tycz­nie nale­żała do Navani, ale to był jego pałac. Inni rzadko szu­kali go w tym miej­scu, a on potrze­bo­wał wytchnie­nia od małych ludzi­ków z małymi pro­ble­mi­kami. Ponie­waż miał jesz­cze czas przed spo­tka­niami, wybrał nie­wielką książkę zawie­ra­jącą opis ostat­nich badań tere­nów wokół Strza­ska­nych Rów­nin. Był coraz bar­dziej prze­ko­nany, że kryła się tam sta­ro­żytna, otwarta Brama Przy­sięgi. Dzięki niej Gavi­lar mógłby odna­leźć mityczne Uri­thiru, a w nim sta­ro­żytne zapi­ski.

Znaj­dzie wła­ściwe Słowa. Był bli­sko. Tak kusząco bli­sko tego, czego w tajem­nicy pra­gnęli wszy­scy ludzie, ale tylko dzie­się­ciorgu udało się osią­gnąć. Wieczne życie i dzie­dzic­two, które prze­trwało tysiąc­le­cia – bo żyli i mogli je kształ­to­wać.

Nie jest tak wspa­niała jak sądzisz, powie­dział spren.

Co zmu­siło Gavi­lara do zasta­no­wie­nia. Ojciec Burz nie czy­tał mu w myślach, prawda? Nie. Nie, spraw­dził to. Spren nie znał jego naj­bar­dziej skry­tych myśli i pla­nów. Bo gdyby znał jego serce, nie zwró­ciłby się do niego.

– Co nie jest? – Gavi­lar odło­żył książkę na miej­sce.

Nie­śmier­tel­ność. Zużywa męż­czyzn i kobiety, ero­duje dusze i umy­sły. Herol­do­wie są sza­leni – drę­czeni nie­na­tu­ral­nymi dole­gli­wo­ściami cha­rak­te­ry­stycz­nymi dla ich sta­ro­żyt­nej natury.

– Ile to trwało? Zanim poja­wiły się objawy?

Trudno powie­dzieć. Tysiąc lat, może dwa.

– W takim razie mam tyle czasu na zna­le­zie­nie roz­wią­za­nia. O wiele roz­sąd­niej­szy okres niż zale­d­wie stu­le­cie, jakim obda­rzony jest śmier­tel­nik… i to o ile ma szczę­ście. A ty jak sądzisz?

Nie obie­ca­łem ci tej łaski. Domy­ślasz się, że to wła­śnie ci pro­po­nuję, ale ja szu­kam jedy­nie czem­piona. Mimo to powiedz mi, zapła­cił­byś cenę za zosta­nie Herol­dem? Nim zdo­łał­byś powró­cić, wszy­scy, któ­rych zna­łeś, obró­ci­liby się w proch.

Oto i kłam­stwo.

– Król ma obo­wią­zek wobec swo­ich pod­da­nych. Gdy­bym został Herol­dem, mógł­bym zapew­nić Ale­th­ka­rowi bez­pie­czeń­stwo jak żaden monar­cha przede mną. Zniosę oso­bi­ste cier­pie­nie, by to osią­gnąć. Jeśli mam zgi­nąć – dodał, cytu­jąc Drogę Kró­lów – zro­bię to ze świa­do­mo­ścią, że prze­ży­łem swoje życie wła­ści­wie. Nie cel się liczy, ale spo­sób, w jaki się do niego dociera.

Te słowa nie zostały przy­jęte. Zga­dy­wa­nie naprawdę nie da ci Słów, Gavi­la­rze.

Słowa musiały znaj­do­wać się gdzieś w tym tomie. Ukryte pośród mora­li­za­tor­stwa jak bia­ło­grz­biet w cier­ni­stym krze­wie. Gavi­lar Kho­lin nie był przy­zwy­cza­jony do porażki. Ludzie dostają to, czego ocze­kują. A on ocze­ki­wał nie tylko zwy­cię­stwa, ale i bosko­ści.

Do drzwi cicho zapu­kał straż­nik. Czyżby nade­szła pora? Gavi­lar wezwał Tearima do środka, a męż­czy­zna to zro­bił. Tej nocy straż­nik nosił Pan­cerz samego Gavi­lara.

– Panie – powie­dział Tearim. – Wasz brat tu jest.

– Co takiego? Nie Resta­res? Jak Dali­nar mnie odna­lazł?

– Jak podej­rze­wam, zauwa­żył, że sto­imy na straży, Wasza Wyso­kość.

A niech to.

– Wpuść go.

Straż­nik wyszedł, a po chwili do środka wpadł Dali­nar, poru­sza­jąc się z rów­nym wdzię­kiem, co chull na trzech nogach. Zatrza­snął drzwi i ryk­nął:

– Gavi­la­rze! Chcę poroz­ma­wiać z Par­shen­dimi.

Gavi­lar ode­tchnął głę­boko.

– Bra­cie, sytu­acja jest bar­dzo deli­katna i nie chcemy ich obra­zić.

– Nie obrażę ich – mruk­nął Dali­nar.

Miał na sobie takamę, sta­ro­modną szatę wojow­nika, która odsła­niała jego masywną pierś poro­śniętą siwie­ją­cymi wło­sami. Prze­ci­snął się obok Gavi­lara i osu­nął na sie­dze­nie przy biurku.

Biedne krze­sło.

– Co oni cię w ogóle obcho­dzą, Dali­na­rze? – Gavi­lar uniósł prawą rękę do czoła.

– A cie­bie? – spy­tał ostro Dali­nar. – Ten trak­tat, nagłe zain­te­re­so­wa­nie ich zie­miami. Co pla­nu­jesz? Powiedz mi.

Kochany, bez­po­średni Dali­nar. Rów­nie deli­katny jak dzban bia­łego Rogo­żer­ców. I rów­nie bystry.

– Powiedz mi otwar­cie – mówił dalej brat. – Zamie­rzasz ich pod­bić?

– Dla­czego miał­bym pod­pi­sać trak­tat, gdy­bym miał takie zamiary?

– Nie wiem. Po pro­stu… nie chcę, żeby coś im się stało. Lubię ich.

– To par­sh­meni.

– Lubię par­sh­me­nów.

– Ni­gdy nie zwra­ca­łeś uwagi na par­sh­me­nów, chyba że któ­ryś ocią­gał się z przy­nie­sie­niem ci trunku.

– Ci mają coś w sobie. Czuję… powi­no­wac­two.

– To głu­pota. – Gavi­lar pod­szedł do biurka i pochy­lił się nad bra­tem. – Dali­na­rze, co się z tobą dzieje? Gdzie jest Czarny Cierń?

– Może jest zmę­czony. Albo ośle­piony. Sadzą i popio­łem zabi­tych, które cią­gle wieją mu w twarz…

Znowu jęczał na temat Szcze­liny? Co za bała­gan. Resta­res miał wkrótce przy­być, a póź­niej… był jesz­cze Tha­ida­kar. Tak wiele noży, które musiał sta­ran­nie utrzy­my­wać na czubku ostrza, by się nie zsu­nęły i nie zra­niły go. Nie mógł się teraz zaj­mo­wać Dali­na­rem cier­pią­cym z powodu kry­zysu sumie­nia.

– Bra­cie, co by zro­biła Evi, gdyby zoba­czyła cię w takim sta­nie?

To była sta­ran­nie naostrzona włócz­nia, wbita z wprawą w brzuch Dali­nara. Męż­czy­zna zaci­snął palce na bla­cie i wzdry­gnął się, usły­szaw­szy jej imię.

– Chcia­łaby, żebyś był wojow­ni­kiem – rzekł łagod­nie Gavi­lar. – I chro­nił Ale­th­kar.

– Ja… – szep­nął Dali­nar. – Ona…

Gavi­lar wycią­gnął rękę i pomógł bratu wstać, a póź­niej odpro­wa­dził go do drzwi.

– Wypro­stuj się.

Dali­nar poło­żył dłoń na klamce i poki­wał głową.

– Och – dodał Gavi­lar. – Bra­cie? Kie­ruj się dziś Kodek­sem. Wiatr nie­sie coś dziw­nego.

Kodeks zaka­zy­wał spo­ży­wa­nia trun­ków przed nad­cho­dzącą bitwą. Taka drobna wska­zówka, by przy­po­mnieć bratu, że cze­kała ich uczta, a na niej dużo wina. Choć Dali­nar był prze­ko­nany, że nikt nie wie­dział, że to on zabił Evi, Gavi­lar poznał prawdę, co pozwa­lało mu na taką dys­kretną mani­pu­la­cję.

Dali­nar po chwili znik­nął za drzwiami, a jego powolny, łatwo ule­ga­jący wpły­wom mózg naj­pew­niej sku­piał się na dwóch rze­czach. Po pierw­sze, na tym, co zro­bił Evi. Po dru­gie, jak zna­leźć coś wystar­cza­jąco moc­nego, żeby zapo­mnieć o tym pierw­szym.

Kiedy Dali­nar znik­nął w kory­ta­rzu, Gavi­lar gestem przy­wo­łał Tearima. Straż­nik nale­żał do Synów Honoru, a grupa ta była kolej­nym nożem, który Gavi­lar utrzy­my­wał w rów­no­wa­dze, bo nie mogli się dowie­dzieć, że prze­rósł ich plany.

– Idź za moim bra­tem – pole­cił Gavi­lar. – Dopil­nuj dys­kret­nie, by miał coś do picia, może zapro­wadź go do taj­nych zapa­sów mojej żony.

– Kaza­li­ście mi to zro­bić przed kil­koma mie­sią­cami, panie – odszep­nął Tearim. – Oba­wiam się, że nie­wiele tam zostało. Lubi się dzie­lić ze swo­imi żoł­nie­rzami.

– To znajdź mu coś innego. Sam wpusz­czę Resta­resa i pozo­sta­łych. Idź.

Żoł­nierz ukło­nił się i podą­żył za Dali­na­rem przy akom­pa­nia­men­cie dud­nie­nia Pan­ce­rza Odpry­sku. Gavi­lar sta­now­czo zatrza­snął drzwi. Nie zdzi­wiło go, kiedy w gło­wie usły­szał głos Ojca Burz.

On ma w sobie poten­cjał, któ­rego nie dostrze­gasz.

– Dali­nar? Oczy­wi­ście, że tak. Jeśli popchnąć go we wła­ści­wym kie­runku, spali całe kraje. – Gavi­lar musiał jedy­nie przez resztę czasu zapew­niać mu stały dopływ trunku, by nie spa­lił tego kraju.

Mógłby być kimś wię­cej, niż sądzisz.

– Dali­nar jest wiel­kim, bez­myśl­nym, tępym narzę­dziem, któ­rym walisz w pro­blemy, aż się roz­padną.

Gavi­lar zadrżał, przy­po­mi­na­jąc sobie widok brata zbli­ża­ją­cego się na polu bitwy. Był zalany krwią i wyda­wało się, że w głębi hełmu jego oczy płoną czer­wo­nym bla­skiem, głodne życia, któ­rym żył Gavi­lar…

Ten duch go nawie­dzał. Całe szczę­ście ból i nałóg Dali­nara spra­wiały, że łatwo dawało się nad nim zapa­no­wać.

Wkrótce prze­rwało mu kolejne puka­nie do drzwi. Otwo­rzył je, ale na zewnątrz niczego nie dostrzegł. Wtedy jed­nak Ojciec Burz syk­nął ostrze­gaw­czo w jego umy­śle, a Gavi­lar poczuł nagły chłód.

Kiedy się odwró­cił, stał tam stary Tha­ida­kar. Sam Pan Blizn, postać w obszer­nym płasz­czu z kap­tu­rem, poszar­pa­nym u dołu. Na burze.

– Coś mi obie­cano. – Kap­tur Tha­ida­kara osła­niał jego twarz. – Dałem ci infor­ma­cje, Gavi­la­rze, o wyjąt­kowo cen­nym cha­rak­te­rze. Jako zapłaty zażą­da­łem jed­nego czło­wieka. Kiedy dostar­czysz mi Resta­resa?

– Wkrótce – odparł Gavi­lar. – Naj­pierw zdo­będę jego zaufa­nie.

– Wydaje mi się, że mniej inte­re­suje cię nasza umowa, a bar­dziej twoje wła­sne motywy. Wydaje mi się, że skie­ro­wa­łem cię w stronę cze­goś cen­nego, co posta­no­wi­łeś zacho­wać. Wydaje mi się, że grasz w gierki.

– A mnie się wydaje… – Gavi­lar pod­szedł bli­żej do zakap­tu­rzo­nej postaci – …że nie możesz sobie pozwo­lić na sta­wia­nie żądań. Potrze­bu­jesz mnie. Może więc po pro­stu… będziemy grać dalej.

Tha­ida­kar przez chwilę stał nie­ru­chomo. Póź­niej z wes­tchnie­niem uniósł okryte ręka­wicz­kami dło­nie i zsu­nął kap­tur. Gavi­lar zamarł, bo mimo kil­ku­krot­nych spo­tkań ni­gdy wcze­śniej nie widział twa­rzy męż­czy­zny.

Ciało Tha­ida­kara two­rzyło deli­katne bia­ło­nie­bie­skie świa­tło. Był młod­szy, niż wyobra­żał sobie Gavi­lar – w śred­nim wieku, nie­po­marsz­czony sta­rzec, choć takie robił wra­że­nie. Jedno z jego oczu prze­bi­jał duży kolec, rów­nież nie­bie­ski, któ­rego czu­bek wysta­wał z tyłu czaszki. Był jakimś rodza­jem sprena?

– Gavi­la­rze, uwa­żaj – ostrzegł Tha­ida­kar. – Nie jesteś jesz­cze nie­śmier­telny, ale zaczą­łeś bawić się mocami, które roz­szar­pują śmier­tel­ni­ków na poje­dyn­cze osie.

– Wiesz, czym są? – W gło­sie Gavi­lara brzmiało pra­gnie­nie. – Naj­waż­niej­sze Słowa, jakie kie­dy­kol­wiek wypo­wiem?

– Nie. Ale posłu­chaj, nic z tego nie jest tym, czym ci się wydaje. Dostarcz Resta­resa moim agen­tom, a ja pomogę ci odzy­skać sta­ro­żytne moce.

– Prze­ro­słem to.

– Nie możesz „prze­ro­snąć” przy­pływu – sprze­ci­wił się Tha­ida­kar. – Albo pły­niesz razem z nim, albo toniesz. Nasze plany są już w trak­cie reali­za­cji. Choć, jeśli mam być szczery, wąt­pię, byśmy zro­bili aż tak dużo. Ten przy­pływ i tak nad­cho­dził.

Gavi­lar chrząk­nął.

– Cóż, ja zamie­rzam…

Prze­rwał, kiedy Tha­ida­kar się prze­obra­ził. Jego twarz zmie­niła się w pro­stą uno­szącą się kulę z jakąś magiczną runą w środku. Płaszcz, ciało i ręka­wiczki roz­pły­nęły się w smuż­kach dymu, który wypa­ro­wał.

Gavi­lar się zaga­pił. To… to wyglą­dało jak coś, co czy­tał o mocach Tka­czy Świa­tła. Świe­tli­stych Ryce­rzy. Czy Tha­ida­kar…?

– Wiem, że spo­ty­kasz się dziś z Resta­re­sem – powie­działa kula, wibru­jąc, bo nie miała ust. – Przy­go­tuj go i dostarcz moim agen­tom, by go prze­słu­chali. To moje ulti­ma­tum, Gavi­la­rze. Nie chcesz być moim wro­giem.

Kula świa­tła skur­czyła się i stała nie­mal prze­zro­czy­sta, po czym pod­pły­nęła do drzwi, opa­dła i znik­nęła w szpa­rze nad pod­łogą.

– Co to było? – spy­tał Gavi­lar Ojca Burz. Spo­tka­nie wytrą­ciło go z rów­no­wagi.

Coś nie­bez­piecz­nego, odparł spren w jego gło­wie.

– Świe­tli­sty?

Nie. Podobny, ale nie.

Gavi­lar odkrył, że się trzę­sie. Co było głu­pie. Był burzo­wym kró­lem, a wkrótce miał zostać pół­bo­giem. Miał prze­zna­cze­nie i nie pozwoli, by wytrą­ciły go z rów­no­wagi tanie sztuczki i nie­ja­sne groźby. Mimo to poło­żył dło­nie na biurku i ode­tchnął głę­boko. Pal­cami prze­su­nął roz­rzu­cone notatki i dia­gramy powią­zane z naj­now­szą mecha­niczną obse­sją żony. Nie po raz pierw­szy zasta­no­wił się, czy Navani uda się roz­wią­zać ten pro­blem. Bra­ko­wało mu daw­nego spi­sko­wa­nia. Kiedy po raz ostatni wszy­scy śmiali się razem? On, Ialai, Navani i Torol?

Nie­stety, takich tajem­nic nie zdra­dza się nikomu. Ialai albo Sadeas wyrwa­liby mu nagrodę – a on nie mógłby mieć o to pre­ten­sji. Navani jed­nak… czy ona spró­bo­wa­łaby wziąć nie­śmier­tel­ność dla sie­bie? Czy w ogóle dostrze­głaby jej war­tość? Była tak sprytna, tak prze­bie­gła w nie­któ­rych aspek­tach. Kiedy jed­nak mówił o swym pra­gnie­niu więk­szego dzie­dzic­twa, ona gubiła się w szcze­gó­łach. Odma­wiała myśle­nia o górze, bo zamar­twiała się poło­że­niem pogó­rza.

Żało­wał, że się od sie­bie odda­lili. Ten chłód, który nara­stał – cóż, narósł – w ich związku. Myśl o niej prze­szyła jego serce bólem. Powi­nien…

„Nim zdo­łał­byś wró­cić, wszy­scy, któ­rych zna­łeś, obró­ci­liby się w proch…”.

Może tak było naj­le­piej.

Miał plany, jak skró­cić swoją nie­obec­ność na tym świe­cie, ale do udo­sko­na­le­nia mogły wyma­gać kilku prób. Czyli… im mniej więzi tym lepiej. Czy­ste cię­cie. Jak Ostrzem Odpry­sku.

Sku­pił się na pla­no­wa­niu i kiedy przy­był Resta­res, był dobrze przy­go­to­wany. Łysie­jący męż­czy­zna nie zapu­kał. Zaj­rzał do środka, ner­wowo spraw­dził wszyst­kie kąty, po czym wśli­zgnął się przez drzwi. Towa­rzy­szył mu cień – wysoki, wład­czy Maka­bak ze zna­mie­niem na policzku. Gavi­lar pole­cił słu­żą­cym, by trak­to­wali ich jak amba­sa­do­rów, ale nie miał jesz­cze oka­zji poroz­ma­wiać z dru­gim męż­czy­zną, któ­rego nie znał.

Nowo przy­były poru­szał się z nie­jaką… sta­now­czo­ścią. Sztyw­no­ścią. Nie był czło­wie­kiem, który ustę­po­wał drogi. Ani wia­trowi, ani burzy, a już z pew­no­ścią nie innym ludziom.

– Gavi­la­rze Kho­li­nie. – Męż­czy­zna nie podał dłoni ani nie zło­żył ukłonu.

Spoj­rzeli sobie w oczy. Impo­nu­jące. Gavi­lar spo­dzie­wał się… cóż, kogoś bar­dziej przy­po­mi­na­ją­cego Resta­resa.

– Napij­cie się. – Gavi­lar wska­zał w stronę kre­densu.

– Nie – stwier­dził męż­czy­zna. Ani nie podzię­ko­wał, ani nie skom­ple­men­to­wał gospo­da­rza. Inte­re­su­jące. Intry­gu­jące.

Resta­res pośpiesz­nie pod­szedł bli­żej, jak dziecko, któ­remu zapro­po­no­wano sło­dy­cze. Nawet teraz – nawet po przy­łą­cze­niu się do tego naj­now­szego wcie­le­nia Synów Honoru – Gavi­lar uwa­żał Resta­resa za… dziw­nego. Niski, łysie­jący męż­czy­zna pową­chał każde z win. Ni­gdy nie zaufał na tyle, by napić się w obec­no­ści Gavi­lara, ale i tak zawsze spraw­dzał trunki. Jakby chciał zna­leźć tru­ci­znę – i jed­no­cze­śnie potwier­dze­nie dla swo­jej para­noi.

– Prze­pra­szam. – Resta­res zała­mał ręce, sto­jąc nad trun­kami. – Prze­pra­szam. Nie… nie jestem dziś spra­gniony, Gavi­la­rze. Przy­kro mi.

Gavi­lar miał wielką ochotę wyrzu­cić go i prze­jąć kon­trolę nad Synami Honoru. Tyle że nie­któ­rzy z pozo­sta­łych, na przy­kład Ama­ram, sza­no­wali go. Poza tym… dla­czego Resta­res tak bar­dzo inte­re­so­wał Tha­ida­kara? Z pew­no­ścią nie mógł być nikim waż­nym. Może to jego wysoki przy­ja­ciel miał praw­dziwą wła­dzę. Czyżby coś tak klu­czo­wego utrzy­my­wano przez dwa lata w tajem­nicy przed nim?

– Cie­szę się, że chcia­łeś się spo­tkać – powie­dział Resta­res. – Tak, no. Ponie­waż, no. Więc… Oświad­cze­nie. Mam oświad­cze­nie.

Gavi­lar zmarsz­czył czoło.

– O co cho­dzi?

– Sły­sza­łem, że pró­bu­jesz, no, dopro­wa­dzić do powrotu Pust­kow­ców – powie­dział Resta­res.

– Zało­ży­łeś Synów Honoru, Resta­re­sie, by odzy­skać sta­ro­żytne przy­sięgi i odno­wić Świe­tli­stych Ryce­rzy – zauwa­żył Gavi­lar. – Cóż, oni znik­nęli razem z Pust­kow­cami. Dla­tego jeśli spro­wa­dzimy z powro­tem Pust­kow­ców, moce też powinny powró­cić.

Co waż­niej­sze, pomy­ślał, Herol­do­wie powrócą z kra­iny zmar­łych, by znów nam prze­wo­dzić.

Co pozwoli mi uzur­po­wać pozy­cję jed­nego z nich.

– Nie, nie, nie. – W gło­sie Resta­resa brzmiała nie­ty­powa sta­now­czość. – Chcia­łem, by powró­cił honor ludzi! Chcia­łem, byśmy dowie­dzieli się, co czy­niło tych Świe­tli­stych tak wspa­nia­łymi. Zanim wszystko się posy­pało. – Prze­cze­sał dło­nią rzad­kie włosy. – Zanim… spra­wi­łem, że… się popsuli.

Resta­res nie patrzył Gavi­la­rowi w oczy.

– Powin­ni­śmy… skoń­czyć z próbą odzy­ska­nia mocy – dodał słab­ną­cym gło­sem i spoj­rzał na przy­ja­ciela, jakby szu­kał wspar­cia. – Nie możemy… pozwo­lić sobie na kolejny Powrót…

– Resta­re­sie. – Gavi­lar pod­szedł do niskiego męż­czy­zny. – Co z tobą nie tak? Mówisz o zdra­dze­niu wszyst­kiego, w co wie­rzymy? – A przy­naj­mniej uda­jemy, że wie­rzymy, dodał w myślach i usta­wił się w taki spo­sób, by góro­wać nad Resta­re­sem. – Sły­sza­łeś o męż­czyź­nie imie­niem Tha­ida­kar?

Resta­res uniósł głowę i otwo­rzył sze­rzej oczy.

– On chce cię odna­leźć. Do tej pory cię chro­ni­łem. Czego on od cie­bie chce, Resta­re­sie?

– Tajem­nic – szep­nął męż­czy­zna. – Ten męż­czy­zna… nie może znieść… że ktoś ma tajem­nice.

– Jakie tajem­nice? – powie­dział sta­now­czo Gavi­lar, a Resta­res aż się sku­lił. – Zbyt długo zno­si­łem twoje kłam­stwa. Co się dzieje? Czego chce Tha­ida­kar?

– Wiem, gdzie ją ukryto – szep­nął Resta­res. – Gdzie jest jej dusza. Ba Ado Mish­ram. Dająca Formy. Ta, która mogła dorów­nać Jemu. Ta… którą zdra­dzi­li­śmy.

Ba Ado Mish­ram? Co Tha­ida­kara obcho­dziła Nie­stwo­rzona? Ten kawa­łek ukła­danki miał taki dziwny kształt. Gavi­lar otwo­rzył usta, ale na jego ramie­niu zaci­snęły się palce niczym ima­dło. Odwró­cił się i zoba­czył, że stoi za nim maka­backi przy­ja­ciel Resta­resa.

– Coś ty naro­bił? – spy­tał męż­czy­zna lodo­wa­tym gło­sem. – Gavi­la­rze Kho­li­nie. Jakie dzia­ła­nia pod­ją­łeś, by osią­gnąć ten swój cel, na który przez pomyłkę nakie­ro­wał cię mój przy­ja­ciel?

– Nie masz poję­cia. – Patrzył męż­czyź­nie w oczy, aż ten w końcu go puścił.

Gavi­lar wyjął z kie­szeni wore­czek i od nie­chce­nia wysy­pał na blat garść kul i klej­no­tów.

– Jestem już bli­sko. Resta­re­sie, nie możesz teraz stra­cić odwagi!

Nie­zna­jomy patrzył, jego wargi się roz­chy­liły. Się­gnął w stronę jed­nej z kul, ema­nu­ją­cej ciem­nym, nie­mal odwró­co­nym fio­le­to­wym bla­skiem. Nie­moż­liwe świa­tło, kolor, który nie powi­nien ist­nieć. W chwili gdy palce męż­czy­zny się zbli­żyły, cof­nął je gwał­tow­nie i popa­trzył sze­roko otwar­tymi oczami na Gavi­lara.

– Jesteś głup­cem – stwier­dził. – Strasz­li­wym głup­cem, pędzą­cym z kij­kiem w stronę arcy­bu­rzy, by z nią wal­czyć. Coś ty naro­bił? Skąd wzią­łeś Pust­kowe Świa­tło?

Gavi­lar się uśmiech­nął. Żaden z nich nie wie­dział o uczo­nym, któ­rego trzy­mał w odwo­dzie. Mistrzu wszel­kich nauk. Męż­czyź­nie nie­bę­dą­cym ani Ducho­kr­wi­stym, ani Synem Honoru.

Męż­czyź­nie z innego świata.

– Wszystko już się dzieje. – Gavi­lar posłał spoj­rze­nie Resta­re­sowi. – A pro­jekt był suk­ce­sem.

Resta­res się oży­wił.

– Naprawdę? Czy to Świa­tło… – Odwró­cił się do przy­ja­ciela. – To się może udać, Nale! Mogli­by­śmy spro­wa­dzić ich z powro­tem, a póź­niej znisz­czyć. To się może udać.

Nale. Och, na burze. Gavi­lar wie­dział – choć pró­bo­wał zigno­ro­wać – że Resta­res uda­wał Herolda, żeby zro­bić wra­że­nie na pozo­sta­łych. Czło­wie­czek nie wie­dział, że Gavi­lar zazna­jo­mił się z Ojcem Burz, który powie­dział mu prawdę – że wszy­scy Herol­do­wie umarli dawno temu i tra­fili na Bra­ize.

Czyli ten obcy uda­wał, że jest Nala­nem, Herol­dem Spra­wie­dli­wo­ści? Cóż… miał odpo­wiedni wygląd. Czę­sto przed­sta­wiano go jako wład­czego Maka­baka. I to zna­mię… ude­rza­jąco przy­po­mi­nało nie­które ze star­szych obra­zów.

Ale nie. To absurd. Gdyby w to uwie­rzył, musiałby rów­nież uwie­rzyć, że ktoś taki jak Resta­res był Herol­dem.

Nie­zna­jomy pró­bo­wał spio­ru­no­wać Gavi­lara wzro­kiem. Stał nie­ru­chomo, z chłodną miną. Nie czło­wiek, lecz mono­lit.

– To zbyt nie­bez­pieczne.

Gavi­lar nie uciekł wzro­kiem. Świat nagnie się do jego pra­gnień. Wcze­śniej zawsze to robił.

– Ale ty jesteś… – powie­dział w końcu męż­czy­zna, cofa­jąc się – …kró­lem. Twoja wola… jest pra­wem… tej kra­iny.

– Ow­szem. Zga­dza się. Resta­re­sie, mam wię­cej dobrych wie­ści. Możemy zabrać Pust­kowe Świa­tło z burzy do Kra­iny Mate­rii. Możemy nawet prze­no­sić je mię­dzy tym świa­tem a Potę­pie­niem, jak chcia­łeś.

– To spo­sób. – Resta­res popa­trzył na Nale’a. – Spo­sób… może ucieczki…

Nale mach­nął ręką w stronę kul.

– To, że można je prze­no­sić z Bra­ize i z powro­tem, nic nie zna­czy. Odle­głość jest tak nie­wielka, że nie­istotna.

– Jesz­cze przed kilku laty było to nie­moż­liwe – zauwa­żył Gavi­lar. – To dowód. Zwią­zek nie został zerwany, a skrzy­nia umoż­li­wia podróż. Nie tak daleko, jak byście chcieli, ale musimy gdzieś zacząć tę podróż.

Nie był pewien, dla­czego Resta­res tak bar­dzo chciał prze­no­sić Świa­tło po Cie­nio­mo­rzu. Tha­ida­kar rów­nież szu­kał tych infor­ma­cji. Spo­sobu na prze­no­sze­nie Burzo­wego Świa­tła i tego nowego Pust­ko­wego Świa­tła na duże odle­gło­ści. Zasta­na­wia­jąc się nad tym, Gavi­lar coś dostrzegł. Drzwi były uchy­lone i zaglą­dało przez nie oko.

Na Potę­pie­nie. To była Navani. Ile usły­szała?

– Mężu – powie­działa, od razu wcho­dząc do kom­naty. – Cze­kają na cie­bie goście. Naj­wy­raź­niej prze­sta­łeś zauwa­żać upływ czasu.

Stłu­mił złość z powodu jej szpie­go­wa­nia i odwró­cił się do Resta­resa i jego przy­ja­ciela.

– Pano­wie, będę musiał was prze­pro­sić.

Resta­res znów prze­cze­sał dło­nią rzad­kie włosy.

– Chcę wie­dzieć wię­cej o tym pro­jek­cie, Gavi­la­rze. Muszę cię rów­nież poin­for­mo­wać, że jest tu jesz­cze jedna z nas. Wcze­śniej dostrze­głem jej dzieło.

Jesz­cze jedna? Ktoś z Synów Honoru.

Nie, miał na myśli innego Herolda. Resta­res coraz bar­dziej pogrą­żał się w uro­je­niach.

– Wkrótce spo­tkam się z Meri­da­sem i pozo­sta­łymi. – Gavi­lar spró­bo­wał uspo­koić Resta­resa. – Powinni mieć wię­cej infor­ma­cji. Póź­niej o tym poroz­ma­wiamy.

– Nie – wark­nął Maka­bak. – Wąt­pię w to.

– Jest tu coś wię­cej, Nale! – stwier­dził Resta­res, choć wyszedł, kiedy Gavi­lar wypro­wa­dził ich obu. – To ważne! Chcę się wydo­stać. To jedyny spo­sób…

Gavi­lar zamknął drzwi i odwró­cił się w stronę żony. Na Potę­pie­nie, nie powinna mu prze­szka­dzać. Ona…

Na burze. Jej suk­nia była piękna, a twarz jesz­cze bar­dziej, nawet w gnie­wie. Patrzyła na niego błysz­czą­cymi oczami i wyda­wało się, że ota­cza ją ogni­sta aura.

Po raz kolejny roz­wa­żył.

I po raz kolejny odrzu­cił pomysł.

Jeśli miał zostać bogiem, to lepiej zerwać więzi. Słońce mogło kochać gwiazdy. Ale ni­gdy jako równe sobie.

***

Jakiś czas póź­niej, kiedy już zajął się Navani, Gavi­lar w końcu znów się wyśli­zgnął. Tym razem do swo­ich kom­nat, gdzie mógł zasta­no­wić się nad tym, czego się dowie­dział.

– Powiedz mi. – Prze­szedł po mięk­kim dywa­nie i wpa­trzył się w leżącą na bla­cie mapę Rosharu. – Dla­czego Tha­ida­kara tak inte­re­suje Ba Ado Mish­ram?

Obok Gavi­lara poja­wiła się nie­wy­raźna, falu­jąca syl­wetka Ojca Burz. Jak powie­trze uno­szące się nad roz­grza­nymi ska­łami.

Stwo­rzyła waszych par­sh­me­nów przy­pad­kiem. Dawno temu, tuż przed Odstęp­stwem, Mish­ram pró­bo­wała powstać i zastą­pić Odium, dając Pust­kow­com ich moce.

– Inte­re­su­jące. A póź­niej?

A póź­niej… upa­dła. Była zbyt małą istotą, by pod­trzy­mać cały naród. Wszystko się zawa­liło, a kilku dziel­nych Świe­tli­stych uwię­ziło Mish­ram w klej­no­cie, by unie­moż­li­wić jej znisz­cze­nie całego Rosharu. Efekt uboczny stwo­rzył par­sh­me­nów.

Pro­ści par­sh­meni. Byli Pust­kow­cami. Cudowna tajem­nica, którą wydo­był z Ojca Burz przed kil­koma tygo­dniami. Gavi­lar pod­szedł do regału, gdzie stał jeden z nowych fabriali grzew­czych, dostar­czony przez uczoną Rushur Kris. Wyjął go z płó­cien­nej osłony i zwa­żył w dło­niach.

Odkrył, jak prze­no­sić Pust­kow­ców przez Cie­nio­mo­rze do tego świata z uży­ciem klej­no­tów i alu­mi­nio­wych skrzy­nek. Kto by pomy­ślał, że ulu­bione pole badań Navani okaże się tak uży­teczne. A jeśli ta prze­bie­gła Axin­dweth mu się wymknie, następny etap będzie musiał prze­pro­wa­dzić bez niej. Miał swo­jego uczo­nego, choć tak naprawdę Gavi­lara zbi­jało z tropu Świa­tło, które two­rzył… Świa­tło, które mogło w jakiś spo­sób zabi­jać Pust­kow­ców? Jak Vasher stwo­rzył…

Wyda­wało mu się, że usły­szał cichy trzask dobie­ga­jący od strony Ojca Burz. Bły­ska­wica? Uro­cze.

– Ni­gdy nie sprze­ci­wia­łeś się temu, co robię – zauwa­żył Gavi­lar. – Sądził­bym, że powrót Pust­kow­ców jest cał­ko­wi­cie sprzeczny z twoją naturą.

Prze­ciw­nicy są cza­sami konieczni. Jeśli zosta­niesz czem­pio­nem, będziesz musiał prze­ciwko komuś wal­czyć.

– Daj mi to. Teraz. Uczyń mnie Herol­dem. Potrze­buję tego.

Ojciec Burz zwró­cił w jego stronę migo­tliwą głowę.

To były pra­wie one.

– Te, naprawdę? Żąda­nie?

Tak bli­sko. A jed­nak tak daleko.

Gavi­lar uśmiech­nął się, uniósł fabrial i pomy­ślał o uwię­zio­nych wewnątrz ognio­spre­nach. Ojciec Burz wyda­wał się coraz bar­dziej podejrz­liwy, wrogi. Gdyby wszystko poszło nie tak… czy uda­łoby mu się uwię­zić samego Ojca Burz w jed­nym z nich?

Wkrótce przy­był Ama­ram z nie­wielką grupką ludzi – dwóch męż­czyzn, dwie kobiety. Jeden był porucz­ni­kiem Ama­rama. Pozo­stała trójka musiała być nowymi, waż­nymi rekru­tami Synów Honoru, zapro­szo­nymi na ucztę, któ­rzy póź­niej mieli oka­zję spo­tkać się sam na sam z kró­lem. Było to iry­tu­jące, ale przy­datne. Gavi­lar roz­po­znał dwie kobiety z nota­tek, ale star­szego męż­czyzny w sza­tach nie koja­rzył. Kto to był? Straż­nik burz? Ama­ram lubił mieć ich w pobliżu, uczyli go swo­jego sys­temu pisma, co pozwa­lało mu w pew­nym stop­niu uda­wać poboż­nego vorina. To było dla niego ważne.

Gavi­lar przy­wi­tał się po kolei z każ­dym gościem, a kiedy dotarł do star­szego męż­czy­zny, nagle coś zasko­czyło. To był Tara­van­gian, król Khar­bran­thu. Znany z nie­wiel­kich wpły­wów i zdol­no­ści. Gavi­lar spoj­rzał na Ama­rama. Z pew­no­ścią nie zamie­rzali mu zaufać – powinni zna­leźć tego, kto w tajem­nicy rzą­dził Khar­bran­them. Naj­pew­niej była to jedna z dwóch kobiet, przy­naj­mniej tak wska­zy­wały raporty szpie­gów Gavi­lara.

Ama­ram ski­nął głową, więc Gavi­lar wygło­sił prze­mowę na temat sta­ro­żyt­nych przy­siąg i Świe­tli­stych – daw­nej chwały i wspa­nia­łej przy­szło­ści. To była dobra mowa, ale zaczy­nała go draż­nić. Nie­gdyś jego słowa wzbu­dzały entu­zjazm żoł­nie­rzy – a teraz spę­dzał całe życie na nara­dach. Kiedy skoń­czył, pozwo­lił wszyst­kim pójść po tru­nek.

– Meri­da­sie – szep­nął Gavi­lar, odcią­ga­jąc Ama­rama na bok. – Te spo­tka­nia robią się nurzące. Mój eks­pe­ry­ment oka­zał się suk­ce­sem. Mam broń.

Ama­ram wzdry­gnął się i ode­zwał cicho:

– Masz na myśli…

– Tak, kiedy spro­wa­dzimy znów Pust­kow­ców, będziemy mieli nowy spo­sób walki z nimi.

– Albo nowy spo­sób, by nad nimi pano­wać – szep­nął Ama­ram.

To coś nowego. Gavi­lar zasta­no­wił się nad przy­ja­cie­lem i ambi­cją, którą suge­ro­wały te słowa. Bar­dzo dobrze, Ama­ra­mie, pomy­ślał.

– Musimy dopro­wa­dzić do powrotu Spu­sto­szeń – stwier­dził Gavi­lar. – Nie­za­leż­nie od ceny. To jedyny spo­sób.

– Zgoda. Teraz bar­dziej niż wcze­śniej. – Ama­ram zawa­hał się. – Moje wcze­śniejsze wysiłki z twoją córką nie poszły dobrze. Wyda­wało mi się, że doszli­śmy do poro­zu­mie­nia.

– Po pro­stu potrze­bu­jesz wię­cej czasu, przy­ja­cielu. By ją do sie­bie prze­ko­nać.

Ama­ram pra­gnął wła­dzy tak, jak Gavi­lar pra­gnął nie­śmier­tel­no­ści. A Gavi­lar być może go ją nagro­dzi. Elho­kar z pew­no­ścią nie zasłu­gi­wał, by zostać kró­lem. Był cał­ko­wi­tym prze­ci­wień­stwem dzie­dzic­twa, które pra­gnął zosta­wić po sobie Gavi­lar.

Posłał Ama­rama, by poroz­ma­wiał z pozo­sta­łymi. Kiedy się napiją, Gavi­lar zamie­rzał wygło­sić kolejną krótką mowę. Następ­nie mógł przejść do… Zmarsz­czył czoło, kiedy zauwa­żył, że jeden z rekru­tów nie roz­ma­wiał z pozo­sta­łymi. Star­szy męż­czy­zna, Tara­van­gian, wpa­try­wał się w mapę Rosharu. Pozo­stali zaśmiali się z cze­goś, co powie­dział Ama­ram. Tara­van­gian nie spoj­rzał nawet w stronę źró­dła dźwięku.

Gavi­lar pod­szedł bli­żej, ale nim zdą­żył się ode­zwać, Tara­van­gian szep­nął:

– Zasta­na­wiasz się cza­sem nad życiem, które im dajemy? Ludziom, któ­rymi wła­damy?

Gavi­lar nie był przy­zwy­cza­jony do tego, by inni – a zwłasz­cza nie­zna­jomi – zwra­cali się do niego w tak poufały spo­sób. Ale ten Tara­van­gian uwa­żał się za króla i może rów­nego Gavi­larowi. To było śmieszne, bo wła­dał jed­nym nie­wiel­kim mia­stem.

– Mniej się mar­twię ich życiem teraz, a bar­dziej tym, co nadej­dzie.

Tara­van­gian poki­wał z namy­słem głową.

– To była pory­wa­jąca mowa. Naprawdę w nią wie­rzysz?

– Myślisz, że wygło­sił­bym ją, gdy­bym w nią nie wie­rzył?

– Oczy­wi­ście, że tak, król mówi to, co trzeba powie­dzieć. Czyż nie byłoby wspa­niale, gdyby zawsze mówił rze­czy, w które wie­rzy? – Spoj­rzał z uśmie­chem na Gavi­lara. – Naprawdę wie­rzysz, że Świe­tli­ści mogą powró­cić?

– Tak.

– I nie jesteś głup­cem – mruk­nął z namy­słem Tara­van­gian. – Musisz więc mieć dobre powody.

Gavi­lar zre­wi­do­wał swoją wcze­śniej­szą opi­nię. Mały król wciąż był kró­lem. Może spo­śród wszyst­kich dostoj­ni­ków obec­nych w mie­ście tego wie­czoru, on jeden mógł… w mini­mal­nym stop­niu… zro­zu­mieć cię­żar spo­czy­wa­jący na bar­kach czło­wieka ści­śnię­tego mię­dzy koroną a tro­nem.

– Nad­cho­dzi nie­bez­pie­czeń­stwo – powie­dział cicho Gavi­lar, wstrzą­śnięty wła­sną szcze­ro­ścią. – Dla tego kraju. Dla tego świata. Sta­ro­żytne nie­bez­pie­czeń­stwo.

Tara­van­gian zmru­żył oczy.

– Musimy się oba­wiać nie tylko Spu­sto­sze­nia – mówił dalej Gavi­lar. – Oni nad­cho­dzą. Wieczna Burza. Noc Smut­ków.

Tara­van­gian, co zaska­ku­jące, pobladł.

Uwie­rzył. Gavi­lar zwy­kle czuł się głu­pio, kiedy pró­bo­wał wyja­śnić praw­dziwe zagro­że­nia, które poka­zał mu Ojciec Burz – walkę czem­pio­nów o los Rosharu. Mar­twił się, że ludzie uznają go za sza­leńca. Jed­nak ten męż­czy­zna… wie­rzył mu?

– Gdzie usły­sza­łeś te słowa? – spy­tał Tara­van­gian.

– Nie wiem, czy uwie­rzył­byś mi, gdy­bym ci powie­dział.

– A uwie­rzysz mnie? Przed dzie­się­cioma laty moją matkę zabiły guzy. Była kru­cha, leżała na swoim łożu, oto­czona wonią zbyt licz­nych per­fum, które miały stłu­mić smród śmierci. W ostat­nich chwi­lach swo­jego życia popa­trzyła na mnie… – Spoj­rzał Gavi­la­rowi w oczy. – I szep­nęła: „Stoję przed nim, ponad świa­tem, a on mówi prawdę. Nad­cho­dzi Spu­sto­sze­nie… Wieczna Burza. Noc Smut­ków”. I ode­szła.

– Ja… sły­sza­łem o tym – przy­znał Gavi­lar. – Pro­ro­cze słowa umie­ra­ją­cych…

– A gdzie ty sły­sza­łeś te słowa? – W gło­sie Tara­van­giana brzmiało wręcz bła­ga­nie. – Pro­szę.

– Mam wizje – odparł szcze­rze Gavi­lar. – Dane mi od Wszech­moc­nego. Aby­śmy mogli się przy­go­to­wać. – Spoj­rzał w stronę mapy. – Jeśli Herol­do­wie pozwolą, zostanę osobą, którą muszę być, by powstrzy­mać to, co nad­cho­dzi…

Niech Ojciec Burz zoba­czy szcze­rość Gavi­lara. Na burze… nagle to poczuł. Sto­jąc tu z tym małym kró­lem, poczuł to. Ni­gdy wcze­śniej – przez cały czas – Gavi­lar nawet nie podej­rze­wał, że mógłby nie spro­stać zada­niu.

Może, pomy­ślał, powi­nie­nem zachę­cić Dali­nara, by wró­cił do ćwi­czeń. Przy­po­mnieć mu, że jest żoł­nie­rzem. Gavi­lar odniósł wra­że­nie, że wkrótce znów może potrze­bo­wać Czar­nego Cier­nia.

Ktoś zbliża się do two­ich drzwi, ostrzegł Ojciec Burz. Jedna ze słu­cha­czy, Esho­nai. W niej jest coś…

Jedna z Par­shen­dich? Gavi­lar otrzą­snął się. Ode­słał Tara­van­giana, Ama­rama i pozo­sta­łych, zado­wo­lony, że może pozbyć się dziw­nego sta­rego męż­czy­zny i jego prze­ni­kli­wych oczu. On podobno niczym się nie wyróż­niał. Czemu więc wytrą­cał Gavi­lara z rów­no­wagi?

Esho­nai weszła, kiedy Ama­ram prze­ka­zał jego zapro­sze­nie. Roz­mowa z par­sh­menką poszła gładko. Zma­ni­pu­lo­wał ją – a wobec tego i jej roda­ków – by przy­go­to­wać ich do roli, którą mieli ode­grać.

***

Gavi­lar poczuł znu­że­nie ucztą i kiedy pod­pi­sano trak­tat, udał się na spo­czy­nek w swo­ich kom­na­tach. Osu­nął się na głę­boki, miękki fotel obok bal­konu i wes­tchnął prze­cią­gle. Na początku kariery wodza nie pozwa­lał sobie na mięk­kość. Błęd­nie zakła­dał, że jeśli polubi coś mięk­kiego, sam sta­nie się miękki.

Czę­sty błąd męż­czyzn, któ­rzy chcieli robić wra­że­nie sil­nych. Roz­luź­nie­nie się nie było sła­bo­ścią. Ci, któ­rzy tak bar­dzo się tego bali, dawali dro­bia­zgom wła­dzę nad sobą.

Powie­trze przed nim zafa­lo­wało.

– Dzień bogaty w wyda­rze­nia – zauwa­żył Gavi­lar.

Tak.

– Jeden z wielu – mówił dalej. – Wkrótce zor­ga­ni­zuję kolejną wyprawę na Strza­skane Rów­niny. Możemy wyko­rzy­stać nowy trak­tat, by zażą­dać prze­wod­ni­ków, któ­rzy popro­wa­dzą nas w stronę środka. W stronę Uri­thiru.

Ojciec Burz nie odpo­wie­dział. Gavi­lar nie był pewien, czy spren rze­czy­wi­ście nabrał ludz­kich nawy­ków. Dziś jed­nak… ta odwró­cona postawa, którą suge­ro­wało znie­kształ­ce­nie powie­trza… to mil­cze­nie…

– Żału­jesz, że mnie wybra­łeś?

Żałuję spo­sobu, w jaki cię trak­to­wa­łem. Nie powi­nie­nem być tak ustę­pliwy. To cię roz­le­ni­wiło.

– To jest roz­le­ni­wie­nie? – Gavi­lar zmu­sił się do mówie­nia roz­ba­wio­nym tonem, by ukryć iry­ta­cję.

Nie sza­nu­jesz pozy­cji, jaką pra­gniesz osią­gnąć. Czuję… że nie jesteś czem­pio­nem, któ­rego potrze­buję. Może… przez ten cały czas się myli­łem.

– Powie­dzia­łeś, że dosta­łeś zada­nie zna­le­zie­nia czem­piona. Od Honoru.

To prawda. Nie mówię w ludzki spo­sób. Ale mimo wszystko, jeśli zosta­niesz Herol­dem, mię­dzy Powro­tami będziesz tor­tu­ro­wany. Dla­czego cię to nie mar­twi?

Gavi­lar wzru­szył ramio­nami.

– Po pro­stu się pod­dam.

Co takiego?

– Pod­dam się. – Gavi­lar pod­niósł się ciężko z fotela. – Czemu dawać się drę­czyć i być może osza­leć? Za każ­dym razem się pod­dam i od razu powrócę.

Herol­do­wie zostają w Potę­pie­niu, by powstrzy­mać Pust­kow­ców. Unie­moż­li­wić im zapa­no­wa­nie nad świa­tem. Oni…

– Herol­do­wie są dzie­się­cioma głup­cami – wyja­śnił Gavi­lar i nalał sobie wina z karafki sto­ją­cej w pobliżu bal­konu. – Skoro nie mogę umrzeć, zostanę naj­więk­szym kró­lem, jakiego znał świat. Czemu miał­bym trzy­mać w ukry­ciu swoją wie­dzę i zdol­no­ści przy­wód­cze?

Żeby powstrzy­mać wojnę.

– A czemu miał­bym powstrzy­mać wojnę? – spy­tał ze szcze­rym roz­ba­wie­niem. – Wojna jest drogą do chwały, do wyszko­le­nia naszych żoł­nie­rzy, by odbili Sale Spo­koju. Moje oddziały powinny mieć doświad­cze­nie, nie sądzisz? – Odwró­cił się do falo­wa­nia i napił poma­rań­czo­wego wina. – Nie boję się tych Pust­kow­ców. Niech zostaną i wal­czą. Jeśli się odra­dzają, to ni­gdy nie zabrak­nie nam wro­gów do zabi­cia.

Ojciec Burz nie odpo­wie­dział. A Gavi­lar znów pró­bo­wał wyczy­tać coś z postawy istoty. Czy Ojciec Burz był z niego dumny? Gavi­lar uznał to za ele­ganc­kie roz­wią­za­nie i dzi­wiło go, dla­czego Herol­do­wie ni­gdy o nim nie pomy­śleli. Może byli tchó­rzami.

Ach, Gavi­la­rze. Widzę, gdzie popeł­ni­łem błąd. Całe twoje reli­gijne wycho­wa­nie… stwo­rzone z kłamstw o Aha­rie­tiam i ułom­no­ści samego Honoru… popchnęło cię w stronę takiego wnio­sku.

A niech to Potę­pie­nie. Ojciec Burz nie był zado­wo­lony. Gavi­lar nagle poczuł, że to strasz­li­wie nie­spra­wie­dliwe. Oto pił tę kosz­marną namiastkę wina, by prze­strze­gać absur­dal­nego Kodeksu – skła­dał każdą moż­liwą ofiarę, by oka­zać poboż­ność – a jed­nak to nie wystar­czało?

– W jaki spo­sób mogę słu­żyć? – spy­tał.

Nie rozu­miesz. To nie są Słowa, Gavi­la­rze.

– W takim razie jakie są te burzowe słowa?! – Gwał­tow­nym ruchem opu­ścił kubek na stół, aż ten się roz­trza­skał, a wino zachla­pało ścianę. – Chcesz, żebym oca­lił tę pla­netę? To mi pomóż! Powiedz mi, co mówię nie tak!

Nie cho­dzi o to, co mówisz.

– Ale…

Nagle Ojciec Burz zafa­lo­wał. Jego migo­czącą syl­wetkę wypeł­niło świa­tło i zalało kom­natę Gavi­lara ostrym bla­skiem. Dywan nabrał nie­bie­skiego odcie­nia, a czy­ste świa­tło odbi­jało się od szkla­nych drzwi bal­konu.

I wtedy Ojciec Burz krzyk­nął. Gło­sem jak dud­nie­nie grzmotu, peł­nym udręki.

– Co takiego? – Gavi­lar się cof­nął. – Co się stało?

Herold… Herold umarł… Nie. Nie jestem gotów… Pakt Przy­sięgi… Nie! Nie mogą zoba­czyć. Nie mogą się dowie­dzieć…

– Umarł? Umarł. Mówi­łeś, że oni już są mar­twi! Mówi­łeś, że są w Potę­pie­niu!

Ojciec Burz zafa­lo­wał i z migo­tli­wego bla­sku wyło­niła się twarz. Para oczu, jak luki w burzy, wokół któ­rych wiro­wały chmury pro­wa­dzące w głąb.

– Kła­ma­łeś. Kła­ma­łeś?

Och, Gavi­la­rze. Tak wiele nie wiesz. Tak wiele zakła­dasz. A te dwie rze­czy ni­gdy się nie zetkną. Jak drogi pro­wa­dzące do dwóch prze­ciw­nych miast.

Wyda­wało się, że te oczy przy­cią­gają Gavi­lara, przy­tła­czają go, pochła­niają. On… widział burze, nie­koń­czące się burze, a świat był tak kru­chy. Malutka błę­kitna plamka na nie­skoń­czo­nym czar­nym płót­nie.

Ojciec Burz mógł kła­mać?

– Resta­res – szep­nął Gavi­lar. – Czy on… rze­czy­wi­ście jest Herol­dem?

Tak.

Gavi­la­rowi zro­biło się zimno, jakby stał w samym środku arcy­bu­rzy, a lód prze­ni­kał przez jego skórę. Szu­kał jego serca. Te oczy…

– Kim jesteś? – szep­nął chra­pli­wie.

Naj­więk­szym głup­cem z nich wszyst­kich. Żegnaj, Gavi­la­rze. Mignęło mi przed oczami to, co nad­cho­dzi. Nie zapo­bie­gnę temu.

– Co? – spy­tał ostro Gavi­lar. – Co nad­cho­dzi?

Twoje dzie­dzic­two.

Drzwi otwarły się gwał­tow­nie. Sadeas, czer­wony na twa­rzy z wysiłku.

– Skry­to­bójca. – Gestem wezwał do środka Tearima, wciąż w Pan­ce­rzu. – Kie­ruje się w tę stronę, zabija straż­ni­ków. Musisz wło­żyć zbroję. Teari­mie, zdej­muj ją. Musimy ochro­nić króla.

Gavi­lar spoj­rzał na niego w oszo­ło­mie­niu.

I nagle dotarło do niego jedno słowo.

Skry­to­bójca.

Zosta­łem zdra­dzony, pomy­ślał, i odkrył, że wcale go to nie dziwi. Jedno z nich musiało w końcu po niego przyjść.

Ale które?

– Gavi­la­rze! – krzyk­nął Sadeas. – Musisz wło­żyć zbroję. Skry­to­bójca się zbliża.

– Tearim może z nim wal­czyć, Torolu. Czymże jest jeden skry­to­bójca?

– Ten zabił już dzie­siątki. Sądzę, że na wszelki wypa­dek powi­nie­neś wło­żyć Pan­cerz. Mógł­byś wziąć mój, ale moi zbroj­mi­strze dopiero tu idą.

– Zabra­łeś zbroję na ucztę?

– Oczy­wi­ście, że tak. Nie ufam tym Par­shen­dim. Powi­nie­neś mnie naśla­do­wać. Zbyt wiel­kie zaufa­nie kie­dyś cię zabije.

Z pew­nej odle­gło­ści dobie­gły krzyki. Tearim, jak zawsze lojalny, zaczął zdej­mo­wać Pan­cerz, by Gavi­lar mógł go wło­żyć.

– Za wolno – stwier­dził Sadeas. – Musimy kupić tro­chę czasu. Daj mi swoją szatę.

Gavi­lar zawa­hał się i spoj­rzał przy­ja­cie­lowi w oczy.

– Zro­bił­byś to?

– Wło­ży­łem zbyt wiele wysiłku, by posa­dzić cię na tym tro­nie, Gavi­la­rze – powie­dział ponuro Sadeas. – Nie pozwolę, żeby to się zmar­no­wało.

– Dzię­kuję.

Sadeas wzru­szył ramio­nami i wło­żył szatę, pod­czas gdy Tearim poma­gał Gavi­la­rowi z Pan­ce­rzem. Kim­kol­wiek był ten skry­to­bójca, z pew­no­ścią nie dorówna Odpry­sko­wemu.

Gavi­lar spoj­rzał w stronę, gdzie wcze­śniej znaj­do­wał się Ojciec Burz – ale migo­ta­nie znik­nęło.

Spreny nie potra­fiły kła­mać. Nie potra­fiły. Dowie­dział się tego… od Ojca Burz.

Krwi ojców moich, pomy­ślał Gavi­lar, gdy Pan­cerz zatrza­snął się wokół jego nóg. W czym jesz­cze mnie okła­mał?

***

Gavi­lar spa­dał.

A spa­da­jąc, wie­dział, że już po wszyst­kim. To jego koniec.

Dzie­dzic­two utra­cone. Skry­to­bójca, który poru­szał się z nie­ziem­ską gra­cją, cho­dził po ścia­nach i sufi­cie, wła­da­jąc Świa­tłem wypły­wa­ją­cym z burz.

Gavi­lar ude­rzył o zie­mię – oto­czony reszt­kami bal­konu – i jego pole widze­nia wypeł­niła biel. Nie czuł bólu. To był bar­dzo zły znak. Tha­ida­kar, pomy­ślał, kiedy sta­nęła przed nim postać ukryta w mroku nocy. Tylko Tha­ida­kar mógł wysłać skry­to­bójcę zdol­nego do cze­goś takiego.

Gavi­lar zakasz­lał, kiedy postać pochy­liła się nad nim.

– Spo­dzie­wa­łem… się… cie­bie.

Skry­to­bójca ukląkł obok niego, choć Gavi­lar widział tylko cie­nie. Póź­niej… skry­to­bójca – zro­bił coś, czego Gavi­lar nie dostrzegł – znów zapło­nął bla­skiem jak kula.

– Możesz powie­dzieć… Tha­ida­ka­rowi… że jest za późno…

– Nie wiem, kto to – powie­dział zabójca tak nie­wy­raź­nie, że jego słowa były led­wie zro­zu­miałe. Męż­czy­zna wycią­gnął rękę w bok, przy­zy­wa­jąc Ostrze Odpry­sku.

To już koniec. Za skry­to­bójcą poja­wiła się poświata, aure­ola migo­tli­wego bla­sku. Ojciec Burz.

Nie spo­wo­do­wa­łem tego, powie­dział Ojciec Burz w jego gło­wie. Nie wiem, czy przy­nie­sie ci to spo­kój w ostat­nich chwi­lach życia.

Ale…

– To kto…? – wykrztu­sił Gavi­lar. – Resta­res? Sadeas? Ni­gdy nie sądzi­łem…

– Moimi panami są Par­shendi – powie­dział skry­to­bójca.

Gavi­lar zamru­gał i znów sku­pił wzrok na męż­czyź­nie, kiedy w jego dłoni poja­wiło się ostrze. Na burze… to było Ostrze Honoru Jezriena, czyż nie? Co się działo?

– Par­shendi? To nie ma sensu.

To moja porażka na równi z twoją. Jeśli znów spró­buję, zro­bię to ina­czej. Myśla­łem… twoja rodzina…

Jego rodzina. W tej chwili Gavi­lar dostrzegł, jak jego dzie­dzic­two się roz­pada. Umie­rał.

Na burze. Umie­rał. Czy cokol­wiek miało jesz­cze zna­cze­nie? Nie mógł. Nie mógł…

Miał być wieczny…

Zapro­si­łem wroga z powro­tem, uświa­do­mił sobie. Nad­cho­dzi koniec. A moja rodzina, moje kró­le­stwo zostaną znisz­czone i nie będą mieli jak wal­czyć. Chyba że…

Drżącą ręką wycią­gnął z kie­szeni kulę. Broń. Potrze­bo­wali jej. Jego syn… Nie, jego syn nie pora­dziłby sobie z taką mocą… Potrze­bo­wali wojow­nika. Praw­dzi­wego wojow­nika. Tego, któ­rego Gavi­lar sta­rał się ze wszyst­kich sił poskro­mić, ze stra­chu, do któ­rego nie chciał się przy­znać, nawet w ostat­nich chwi­lach życia.

Dali­nar. Niech burze mają nad nimi litość, wszystko spro­wa­dzało się do Dali­nara.

Wycią­gnął kulę w stronę Ojca Burz. Wszystko się roz­my­wało. Myśle­nie… było… trudne.

– Musisz to zabrać – szep­nął Gavi­lar do Ojca Burz. – Oni nie mogą tego dostać. Powiedz… powiedz mojemu bratu… musi odna­leźć naj­waż­niej­sze słowa, jakie może wypo­wie­dzieć czło­wiek…

Nie, powie­dział Ojciec Burz, choć jakaś dłoń wzięła kulę. Nie on. Przy­kro mi, Gavi­la­rze. Raz popeł­ni­łem ten błąd. Ni­gdy wię­cej nie zaufam two­jej rodzi­nie.

Gavi­lar jęk­nął z bólu, nie ciała, lecz duszy. Zawiódł. Spro­wa­dził zagładę na nich wszyst­kich. To wła­śnie, uświa­do­mił sobie z prze­ra­że­niem, będzie jego dzie­dzic­twem.

W końcu Gavi­lar Kho­lin, dzie­dzic Herol­dów, umarł. Jak prę­dzej czy póź­niej każdy czło­wiek.

Samot­nie.

Dzień pierwszy

DZIEŃ PIERW­SZY

Kala­din • Shal­lan

1. Nieznany teren

Powin­nam wie­dzieć, że jestem obser­wo­wana. Znaki były obecne przez całe moje życie.

Ryce­rze Wia­tru i Prawdy, s. 1

Kala­din czuł się dobrze.

Nie wspa­niale. Nie po tygo­dniach, pod­czas któ­rych ukry­wał się w zaję­tym mie­ście. Nie po tym, jak dopro­wa­dził się do fizycz­nego i emo­cjo­nal­nego wyczer­pa­nia. Nie po tym, co stało się z Teftem.

Stał przy oknie pierw­szego ranka mie­siąca. Słońce wpa­dało wokół niego do kom­naty, a podmu­chy wia­tru poru­szały jego wło­sami. Nie powi­nien czuć się dobrze. Tak, pomógł ochro­nić Uri­thiru – ale to zwy­cię­stwo miało bole­śnie wysoką cenę. Poza tym Dali­nar zawarł układ z wro­giem – za zale­d­wie dzie­sięć dni czem­pion Honoru i czem­pion Odium zade­cy­dują o losie całego Rosharu.

Skala tego była prze­ra­ża­jąca, a mimo to Kala­din ustą­pił ze sta­no­wi­ska przy­wódcy Wia­tro­wych. Wypo­wie­dział wła­ściwe Słowa, ale uświa­do­mił sobie, że same Słowa nie wystar­czą. Choć Burzowe Świa­tło natych­miast ule­czyło jego ciało, dusza potrze­bo­wała czasu. Gdyby więc doszło do bitwy, jego przy­ja­ciele musie­liby wal­czyć bez niego. A kiedy czem­pioni spo­tkają się za dzie­sięć dni – dzie­więć, bo pierw­szy już trwał – na szczy­cie Uri­thiru, Kala­din nie będzie w tym uczest­ni­czył.

To powinno zmie­nić go w prze­peł­niony nie­po­ko­jem kłę­bek ner­wów. Tym­cza­sem odchy­lił głowę i czu­jąc cie­pło słońca na skó­rze, przy­znał, że choć nie czuł się wspa­niale, pew­nego dnia to nastąpi.

Na razie mu to wystar­czyło.

Odwró­cił się i pod­szedł do szafy, po czym zaczął prze­glą­dać sterty codzien­nych ubrań, upra­nych i dostar­czo­nych tego ranka. Mia­sto zostało uwol­nione zale­d­wie przed dwoma dniami, a wkrótce miał się zade­cy­do­wać los świata, ale praczki z Uri­thiru nie próż­no­wały. Żadne z ubrań mu się nie spodo­bało i po chwili spoj­rzał na inną moż­li­wość – mun­dur przy­słany przez kwa­ter­mi­strza, by zastą­pił ten, który Kala­din znisz­czył w cza­sie walki. Ley­ten miał cały wie­szak w roz­mia­rze Kala­dina.

Poprzed­niego wie­czoru, po pogrze­bie Tefta, Kala­din na próbę przy­mo­co­wał mun­dur do ściany za pomocą Wią­za­nia. Uri­thiru się prze­bu­dziło, miało wła­snego Kowala Więzi, przez co wszystko… wyglą­dało ina­czej. Jego Wią­za­nia zwy­kle wytrzy­my­wały naj­wy­żej dzie­sięć minut – to jed­nak wciąż trwało, po upły­wie dobrych dzie­się­ciu godzin.

Syl zaj­rzała do jego kom­naty – wsu­nęła głowę obok wiszą­cej zasłony – zupeł­nie nie zwra­ca­jąc przy tym uwagi na jego pry­wat­ność. Dziś była wiel­ko­ści czło­wieka i miała na sobie havah zamiast zwy­cza­jo­wej dziew­czę­cej sukienki. Nie­dawno nauczyła się nada­wać kolor swoim ubra­niom, w tym przy­padku były to ciem­niej­sze odcie­nie nie­bie­skiego z dodat­kiem jaskra­wo­fio­le­to­wych haftów wokół ręka­wów.

Kiedy Kala­din zapiął ostatni guzik na wyso­kim koł­nie­rzu kurtki mun­du­ro­wej, Syl pod­bie­gła i sta­nęła za nim. Następ­nie unio­sła się mniej wię­cej stopę nad zie­mią, by spoj­rzeć mu ponad ramie­niem i przyj­rzeć się jego odbi­ciu w lustrze.

– Nie możesz dowol­nie zmie­niać roz­miaru? – spy­tał, popra­wia­jąc man­kiety.

– W roz­sąd­nych gra­ni­cach.

– Czy­jego roz­sądku?

– Nie mam poję­cia. Raz pró­bo­wa­łam stać się wielka jak góra. Wyma­gało to dużo chrzą­ka­nia i myśle­nia jak skały. Naprawdę wiel­kie skały. Naj­więk­szym, co mi się udało, była bar­dzo mała góra… na tyle mała, że zmie­ści­łaby się w tej kom­na­cie, a jej szczyt ocie­rałby się o sufit.

– To zna­czy, że mogła­byś być dość wysoka, by góro­wać nade mną. Dla­czego zwy­kle jesteś niż­sza?

– Wydaje mi się to wła­ściwe.

– W ten spo­sób wyja­śniasz nie­mal wszystko.

– Tak! – Szturch­nęła go. Led­wie to poczuł. Nawet tej wiel­ko­ści, w Kra­inie Mate­rii była nie­mal nie­ma­te­rialna. – Mun­dur? Myśla­łam, że już nie będziesz ich nosił.

Zawa­hał się, po czym obcią­gnął kurtkę, by wygła­dzić zagnie­ce­nia na bokach.

– Wydaje mi się to wła­ściwe – przy­znał, patrząc w oczy jej odbi­ciu.

Uśmiech­nęła się. A on, niech go burza, nie mógł się powstrzy­mać i odpo­wie­dział tym samym.

– Ktoś ma dobry dzień. – Znów go szturch­nęła.

– Zadzi­wia­jąco. Bio­rąc pod uwagę wszystko.

– Przy­naj­mniej wojna pra­wie się skoń­czyła. Jesz­cze jedna walka. Dzie­więć dni.

Prawda. Jeśli Dali­nar zwy­cięży, Odium zgo­dził się wyco­fać z Ale­th­karu i Her­dazu – choć miał zacho­wać inne zie­mie, nad któ­rymi pano­wał, jak Iri i Jah Keved. Jeśli Odium zwy­cięży, musieli oddać wro­gowi Ale­th­kar i Her­daz. Ale była też wyż­sza cena. Gdyby Dali­nar prze­grał, musiałby dołą­czyć do Odium, stać się Sto­pio­nym i pomóc w pod­boju cosmere. Kala­din chciał wie­rzyć, że Świe­tli­ści nie podążą za nim, ale nie był pewien. Tak wielu ludzi tęsk­niło za wojną, nawet bez wpły­wów Nie­stwo­rzo­nego. Na burze, on też to czuł.

– Syl. – Spo­chmur­niał. – Jestem pewien, że zgi­nie jesz­cze wię­cej ludzi. Może takich, któ­rzy są dla mnie ważni, a mnie nie będzie tutaj, by im pomóc. Dali­nar będzie musiał wybrać kogoś innego jako swo­jego czem­piona i…

– Kala­di­nie Burzą Bło­go­sła­wiony. – Wznio­sła się wyżej w powie­trze i zało­żyła ręce na piersi. Choć miała na sobie modną havah, jej roz­pusz­czone nie­bie­sko białe włosy swo­bod­nie uno­siły się i falo­wały na wie­trze. Na… nie­ist­nie­ją­cym wie­trze. – Ani mi się waż wpę­dzić się w żało­sny nastrój.

– Albo co?

– Albo będę robiła głu­pie miny – zagrzmiała. – Jak tylko ja potra­fię.

– One nie są głu­pie. – Zadrżał.

– Są prze­za­bawne.

– Ostat­nim razem spra­wi­łaś, że z czoła wyro­sła ci macka.

– Naczelny komizm.

– A póź­niej mnie nią spo­licz­ko­wa­łaś.

– Ude­rza­jąca puenta. To prze­cież oczy­wi­ste. Na świe­cie jest tylu ludzi, a ja wybra­łam takiego, który nie rozu­mie wyra­fi­no­wa­nego dow­cipu.

Spoj­rzał jej w oczy, a jej uśmiech wciąż był burzowo zaraź­liwy.

– Rze­czy­wi­ście czuję cie­pło na myśl, że w końcu zro­zu­mia­łem kilka rze­czy. Zrzu­ci­łem cię­żar z bar­ków i wysze­dłem z cie­nia. Wiem, że ciem­ność powróci, ale myślę… myślę, że będę pamię­tał lepiej niż wcze­śniej.

– Pamię­tał o czym?

Przy­wią­zał się do góry i uno­sił, aż popa­trzył jej pro­sto w oczy.

– Że takie dni też ist­nieją.

Poki­wała głową.

– Żałuję, że nie mogę poka­zać tego Teftowi. Czuję jego stratę jak ranę we wła­snym ciele, Syl.

– Wiem – powie­działa łagod­nie.

Gdyby była ludzką przy­ja­ciółką, mogłaby zapro­po­no­wać przy­tu­le­nie. Wyda­wało się jed­nak, że Syl nie rozu­miała fizycz­no­ści tak jak ludzie, choć tam, gdzie się uro­dziła – w Cie­nio­mo­rzu, Kra­inie Umy­słu – miała mate­rialne ciało. Wyczu­wał, że nie spę­dzała dużo czasu po tam­tej stro­nie. Ta kra­ina jej paso­wała.

Kala­din opadł na zie­mię i pod­szedł znów do okna, by poczuć pro­mie­nie słońca. Na zewnątrz widział pokryte śnie­giem szczyty gór. Wiatr niósł świeżą woń czy­stego, rześ­kiego powie­trza, jak rów­nież stadko wia­tro­spre­nów. W tym te, które two­rzyły jego pan­cerz i go okrą­żały. Trzy­mały się bli­sko, na wypa­dek gdyby były potrzebne.

Na burze, w tak krót­kim cza­sie prze­żył tak wiele. Czuł echo gniewu, który pochło­nął go nie­mal cał­ko­wi­cie po śmierci Tefta. I jesz­cze gor­sze uczu­cie pustki, kiedy spa­dał…

Mroczne dni.

Ale dni takie jak ten też ist­niały.

A on zamie­rzał o tym pamię­tać.

Spreny jego zbroi wypa­dły ze śmie­chem przez okno, ale wiatr pozo­stał, bawiąc się jego wło­sami. Póź­niej się uspo­koił, na­dal wiał w jego stronę, ale nie był już roz­ba­wiony, bar­dziej… pełen namy­słu. Przez całe życie wiatr mu towa­rzy­szył. Znał go tak, jak znał mia­steczko, w któ­rym się uro­dził, albo swoją rodzinę. Był zna­jomy.

Kala­di­nie…

Pod­sko­czył i spoj­rzał na Syl, która krą­żyła po kom­na­cie, na poły tań­cząc, na poły spa­ce­ru­jąc, z zamknię­tymi oczami – jakby poru­szała się w rytm nie­sły­szal­nej melo­dii.

– Syl… – ode­zwał się. – Wypo­wie­dzia­łaś moje imię?

– Hę? – Otwo­rzyła oczy.

Kala­di­nie…

Na burze. Znowu.

Potrze­buję two­jej pomocy. Tak mi przy­kro… że pro­szę cię o wię­cej…

Kala­din odwró­cił się do Syl.

– Powiedz mi, że to sły­szysz.

– Czuję… – Prze­chy­liła głowę. – Coś czuję. Na wie­trze.

– To do mnie mówi. – Uniósł dłoń do głowy.

Nad­cho­dzi burza, Kala­di­nie, szep­tał wiatr. Naj­gor­sza burza… Przy­kro mi…

Znik­nęło.

– Co sły­sza­łeś? – spy­tała Syl.

– Ostrze­że­nie. – Zmarsz­czył czoło. – Syl, czy wiatr… jest żywy?

– Wszystko jest żywe.

Wyj­rzał na zewnątrz, cze­ka­jąc na powrót głosu. Nie zro­bił tego. Był jedy­nie rześki wiatr – choć teraz nie wyda­wał się spo­kojny.

Teraz spra­wiał wra­że­nie, jakby na coś cze­kał.

***

Shal­lan została na szczy­cie Nie­prze­mi­ja­ją­cej Pra­wo­ści, wiel­kiej for­tecy honor­spre­nów, roz­my­śla­jąc o wszyst­kich ludziach, któ­rymi była. Spo­so­bie, w jaki się zmie­niała, zależ­nie od per­spek­tywy.

Zaiste, w życiu cho­dziło głów­nie o per­spek­tywę.

Jak ta dziwna kon­struk­cja – pusty, pro­sto­kątny blok wysoki na setki stóp i domi­nu­jący nad kra­jo­bra­zem Cie­nio­mo­rza. Ludzie – spreny – żyli na wewnętrz­nej stro­nie murów i cho­dzili po nich, igno­ru­jąc kon­wen­cję cią­że­nia. Patrze­nie z góry wzdłuż jed­nej z wewnętrz­nych ścian mogło dopro­wa­dzić do mdło­ści, o ile nie zmie­niło się per­spek­tywy. O ile nie prze­ko­nało się samego sie­bie, że cho­dze­nie w górę i w dół po tej ścia­nie to coś nor­mal­nego. To, czy ktoś był silny, czy słaby, zwy­kle nie było przed­mio­tem debaty, ale jeśli samo cią­że­nie mogło być dys­ku­syjne…

Odwró­ciła się od serca Nie­prze­mi­ja­ją­cej Pra­wo­ści i ruszyła wzdłuż szczytu ściany. Spo­glą­dała na zewnątrz na Cie­nio­mo­rze – falu­jący ocean pacior­ków z jed­nej strony, poszar­pane obsy­dia­nowe wyżyny – poro­śnięte kry­sta­licz­nymi drze­wami – z dru­giej. Na ścia­nie obok niej jesz­cze bar­dziej onie­śmie­la­jący widok – dwa spreny z gło­wami z geo­me­trycz­nych linii, każdy w sza­cie ze zbyt sztyw­nego, błysz­czą­cego czar­nego mate­riału.

Dwa spreny.

Zwią­zała się z dwoma. Z jed­nym w dzie­ciń­stwie. Z dru­gim w doro­sło­ści. Skrzyw­dziła pierw­szego i stłu­miła to wspo­mnie­nie.

Shal­lan uklę­kła przed Testa­ment, jej pierw­szym spre­nem. Zagad­kowa sie­działa odwró­cona ple­cami do kamien­nej balu­strady. Linie i wzór, które two­rzyły jej głowę, były powy­krzy­wiane jak poła­mane gałązki. W środku były podra­pane i szorst­kie, jakby ktoś zaata­ko­wał je nożem. Co bar­dziej cha­rak­te­ry­styczne, jej wzór nie­mal znie­ru­cho­miał.

Głowa sto­ją­cego obok Wzoru pul­so­wała w oży­wio­nym ryt­mie – nie­ustan­nie się poru­szała, two­rząc nowe geo­me­tryczne sym­bole. Porów­ny­wa­nie tej dwójki łamało serce Shal­lan. Ona zro­biła to Testa­ment, kiedy odrzu­ciła więź po tym, jak wyko­rzy­stała Ostrze Odpry­sku, by zabić matkę.

Testa­ment wycią­gnęła dłoń o dłu­gich pal­cach, a Shal­lan przy­jęła ją z bólem. Uścisk był deli­katny, ale Shal­lan odnio­sła wra­że­nie, że Testa­ment nie miała wię­cej siły. Reago­wała na bycie mar­two­oką ina­czej niż Maya, która stała w pobliżu z Ado­li­nem i Kele­kiem. Maya, choć mar­two­oka, zawsze wyda­wała się silna fizycz­nie. Naj­wy­raź­niej spreny zała­my­wały się w różny spo­sób. Zupeł­nie jak ludzie.

Testa­ment ści­snęła dłoń Shal­lan, a nie­mrawe poru­sze­nia jej linii niczego nie zdra­dzały.

– Dla­czego? – spy­tała Shal­lan. – Dla­czego nie czu­jesz do mnie nie­na­wi­ści?

Wzór poło­żył dłoń na ramie­niu Shal­lan.

– Oboje wie­dzie­li­śmy, że ponowne zwią­za­nie się z ludźmi ozna­cza nie­bez­pie­czeń­stwo, ofiarę.

– Skrzyw­dzi­łam ją.

– A jed­nak tu jesteś. Sto­isz wypro­sto­wana. Umiesz pano­wać nad Mocami. Możesz ochro­nić ten świat.

– Powinna mnie nie­na­wi­dzić – szep­nęła Shal­lan. – Ale w spo­so­bie, w jaki trzyma mnie za rękę, nie ma zło­ści. Ani osądu w tym, że trzyma się bli­sko nas.

– Bo ofiara była coś warta, Shal­lan – powie­dział Wzór z nie­ty­pową dla sie­bie rezerwą. – Udało się. W końcu doszłaś do sie­bie, pora­dzi­łaś sobie lepiej. Wciąż tu jestem. I, jak warto zauwa­żyć, nie jestem nawet odro­binę mar­twy! W ogóle nie myślę, że mnie zabi­jesz, Shal­lan! Cie­szy mnie to.

– Czy mogę ją uzdro­wić? Może gdy­bym… gdy­bym znów się z nią zwią­zała?

– Myślę, po roz­mo­wie z Kele­kiem… – zaczął Wzór. – Myślę, że wciąż jesteś z nią zwią­zana.

– Ale… – Shal­lan obej­rzała się na niego przez ramię. – Zerwa­łam więź. A to dopro­wa­dziło do tego.

– Nie­które zerwa­nia są nie­chlujne. Cię­cie ostrym nożem jest czy­ste, cię­cie tępym jest poszar­pane. Twoje zerwa­nie, do któ­rego dopro­wa­dzi­łaś jako dziecko bez peł­nej Inten­cji, jest poszar­pane. W pew­nym sen­sie tak jest jesz­cze gorzej, ale to zna­czy, że pozo­stał mię­dzy wami pewien Zwią­zek.

– Czyli…

– Czyli nie. Nie sądzę, by powtórne wypo­wie­dze­nie Słów ją uzdro­wiło. – Wzór jego głowy poru­szał się nieco wol­niej, jakby roz­wa­żał coś głę­bo­kiego. – Te liczby są… zbi­ja­jące z tropu, Shal­lan. Dziw­nie irra­cjo­nalne, w sekwen­cji, któ­rej nie poj­muję. To zna­czy… to zna­czy, że poru­szamy się po nie­zna­nym tere­nie. Lep­sza meta­fora dla cie­bie. Tak. Nie­znany teren. W dale­kiej prze­szło­ści mar­two­ocy nie ist­nieli.

Tego się dowie­dzieli, czę­ściowo, od honor­spre­nów i Mai. Mar­two­ocy – wszy­scy poza Testa­ment – byli zwią­zani ze sta­ro­żyt­nymi Świe­tli­stymi przed Odstęp­stwem. Razem odrzu­cili przy­sięgi, ludzie i spreny. Myśleli, że dopro­wa­dzi to do bole­snego, ale moż­li­wego do prze­ży­cia roz­sta­nia. Tym­cza­sem coś poszło bar­dzo nie tak.

Efek­tem byli mar­two­ocy. Wyja­śnie­nie mogło wią­zać się z Kele­kiem, tą wła­śnie osobą, w celu zabi­cia któ­rej Shal­lan została wysłana do Nie­prze­mi­ja­ją­cej Pra­wo­ści. Ści­snęła dłoń Testa­ment.

– Pomogę ci – szep­nęła. – Za wszelką cenę.

Testa­ment nie odpo­wie­działa, ale Shal­lan pochy­liła się i objęła Zagad­kową. Szaty Wzoru zawsze robiły wra­że­nie twar­dych, ale te nale­żące do Testa­ment ugi­nały się jak tka­nina.

– Dzię­kuję. Za to, że przy­szłaś do mnie, kiedy byłam dziec­kiem. Dzię­kuję, że mnie ochro­ni­łaś. Na­dal nie pamię­tam wszyst­kiego, ale dzię­kuję.

Zagad­kowa powoli, ale celowo oto­czyła Shal­lan ramio­nami i uści­snęła ją.

– Odpocz­nij. – Shal­lan otarła oczy i wstała. – Ja coś wymy­ślę.

2. Zrobić kolejny krok

Wiatr pozna­łam z początku jako dziecko, w cza­sach zanim pozna­łam marze­nia. Po cóż dzie­ciom marze­nia lub aspi­ra­cje? One żyją i kochają życie, które jest.

Ryce­rze Wia­tru i Prawdy, s. 3

Syl w końcu wyszła z kom­naty Kala­dina do miesz­ka­nia jego rodziny. On sam stał w pro­mie­niach słońca i na wie­trze, bo czemu nie? Świa­tło było tu nie­ustan­nie odna­wiane, a trzy­ma­nie nowego Świa­tła wieży nie popy­chało go do dzia­ła­nia jak Burzowe Świa­tło. Wręcz prze­ciw­nie, trzy­ma­nie go… uspo­ka­jało.

Mimo to, kiedy ze środka dobiegł hałas, Kala­din pod­sko­czył, a wokół niego poja­wiły się wstrzą­so­spreny, jak pęka­jące żółte trój­kąty. Jed­nakże kiedy dotarł do drzwi, oka­zało się, że to tylko jego młod­szy bra­ci­szek, Oro­den, kla­skał. Kala­din uspo­koił bijące szybko serce. Od nie­dawna prze­sad­nie reago­wał na gło­śne dźwięki – rów­nież takie, które po zasta­no­wie­niu nie ozna­czały żad­nego zagro­że­nia.

Wiatr nie powie­dział nic wię­cej, więc Kala­din wyszedł powoli do naj­więk­szej kom­naty, gdzie Oro­den bawił się kloc­kami. Syl dołą­czyła do niego. Choć mogła uczy­nić się nie­wi­dzialną, rzadko robiła to w obec­no­ści jego rodziny. W rze­czy samej, poprzed­niego wie­czoru usta­lili nową zasadę – kiedy jej ubra­nie miało kolo­rowe akcenty, jak fio­let na ręka­wach, zna­czyło to, że jest widzialna dla innych. Kiedy było w cało­ści jasno­nie­bie­skie, tylko on ją widział.

– Gaga­din! – Chłop­czyk poka­zał na niego. – Ty potrze­buje locki!

W tym przy­padku „ty” ozna­czało samego Oro­dena – który zauwa­żył, że wszy­scy zwra­cali się do niego „ty”. Kala­din uśmiech­nął się i za pomocą Świa­tła spra­wił, że klocki zaczęły uno­sić się w powie­trzu. Syl skur­czyła się i prze­ska­ki­wała w powie­trzu z klocka na klo­cek, a Oro­den pró­bo­wał w nie tra­fić.

Co ja robię? – pomy­ślał Kala­din. Zbliża się walka o losy świata, mój naj­lep­szy przy­ja­ciel nie żyje, a ja bawię się kloc­kami z młod­szym bra­tem?

W odpo­wie­dzi w jego wnę­trzu ode­zwał się zna­jomy głos.

Przyj­mij to, Kal. Korzy­staj z tego. Nie umar­łem po to, żebyś ty mógł roz­czu­lać się nad sobą jak mokry Rogo­żerca bez brzy­twy.

W prze­ci­wień­stwie do wia­tru to nie było nic mistycz­nego. Po pro­stu… cóż, Kala­din znał Tefta wystar­cza­jąco długo, by móc prze­wi­dzieć, co powie­działby męż­czy­zna. Nawet po śmierci dobry sier­żant znał swoje zada­nie – popy­chać ofi­ce­rów we wła­ści­wym kie­runku.

– Fyl! – Oro­den wska­zał Syl. – Fyl, pokreć fie!

Chło­piec zaczął się krę­cić, a ona dołą­czyła, wiru­jąc wokół niego. W powie­trzu poja­wiły się śmie­cho­spreny, jak sre­brzy­ste rybki. To była kolejna zmiana w wieży – spreny były wszę­dzie i poka­zy­wały się o wiele czę­ściej.

Kala­din usiadł na pod­ło­dze wokół uno­szą­cych się kloc­ków i poczuł się zmu­szony, by roz­wa­żyć swoją rolę. Nie zosta­nie czem­pio­nem Dali­nara i nie był już przy­wódcą mostu czwar­tego. Na waż­nych spo­tka­niach zastą­pił go Sig­zil.

Kim więc był?

Jesteś… – rzekł cicho ten sam głos. Jesteś tym, czego potrze­buję…

Natych­miast stał się czujny. Nie, nie wyobra­ził sobie tego.

Do środka weszła jego matka. Włosy upięła pod chustką, jak to zawsze robiła w Pale­ni­sku. Usia­dła obok niego, sprze­dała mu kuk­sańca i podała miskę z goto­wa­nym lawi­so­wym ziar­nem z pikant­nym mię­sem kraba. Kala­din posłusz­nie zaczął jeść. Jeśli ist­niała grupa bar­dziej wyma­ga­jąca niż sier­żanci, to były nią matki. Kiedy był młod­szy, taka uwaga wzbu­dzała jego zaże­no­wa­nie. Po latach, w cza­sie któ­rych oby­wał się bez niej, odkrył, że odro­bina mat­ko­wa­nia mu nie prze­szka­dza.

– Jak się czu­jesz? – spy­tała Hesina.

– Dobrze – odparł, prze­ły­ka­jąc lawis.

Wpa­trzyła się w niego.

– Naprawdę. Nie wspa­niale. Dobrze. Mar­twię się tym, co nad­cho­dzi.

Obok nich prze­le­ciał klo­cek, cią­gnąc za sobą Wie­żowe Świa­tło. Hesina ostroż­nie postu­kała w niego pal­cem, a wtedy pofru­nął przez kom­natę, wiru­jąc jed­no­cze­śnie.

– Czy one nie powinny… spaść?

– W końcu, może? – Wzru­szył ramio­nami. – Navani zro­biła coś dziw­nego z tym miej­scem. Jest cie­pło, ciśnie­nie się wyrów­nało i całe miej­sce jest… napeł­nione. Jak kula.

Z otwo­rów w ścia­nach na roz­kaz wypły­wała woda, a jej tem­pe­ra­turę można było zmie­niać gestem. Nagle te wszyst­kie dziwne zagłę­bie­nia i puste sadzawki w wieży nabrały sensu – nie miały urzą­dzeń kie­ru­ją­cych, bo uru­cha­miało się je, mówiąc albo doty­ka­jąc kamie­nia.

Syl wiro­wała z Oro­de­nem, aż chłopcu zakrę­ciło się w gło­wie, i zosta­wiła mu kilka kloc­ków dla odwró­ce­nia uwagi. Znów uro­sła i padła na plecy obok Kala­dina i Hesiny, a jej twarz pokry­wało coś, co naśla­do­wało pot. Kala­din dostrzegł nowy szcze­gół – jej havah nie miała dłu­giego rękawa okry­wa­ją­cego bez­pieczną dłoń, za to spren nosiła ręka­wiczkę – albo nadała swo­jej bez­piecz­nej dłoni biały odcień i fak­turę. Nie było to niczym dziw­nym, ostat­nimi czasy Navani zawsze nosiła ręka­wiczkę, żeby móc korzy­stać z obu rąk. Zasko­czyło go jed­nak, że Syl ją miała. Wcze­śniej nie zwra­cała na to uwagi.

– Jak to moż­liwe, że mali ludzie nie tracą sił? – spy­tała Syl. – Skąd się bie­rze ich ener­gia?

– To jedna z wiel­kich tajem­nic cosmere – odparła Hesina. – Jeśli myślisz, że teraz jest trudno, szkoda, że nie widzia­łaś Kala.

– Oooch. – Syl prze­krę­ciła się na brzuch i spoj­rzała na Hesinę sze­roko otwar­tymi oczyma, a dłu­gie nie­bie­sko białe włosy opa­dały wokół jej twa­rzy.

Żadna ludzka kobieta nie zacho­wy­wa­łaby się tak… swo­bod­nie w havah. Obci­słe suk­nie nie były do końca ofi­cjalne, ale też ich krój nie zachę­cał do prze­wa­la­nia się po ziemi na bosaka. Ale Syl była Syl.

– Zawsty­dza­jące histo­ryjki z dzie­ciń­stwa? – spy­tała spren. – Dalej! Mów, póki ma pełne usta, a nie będzie mógł ci prze­rwać!

– Nie prze­sta­wał się ruszać. – Hesina pochy­liła się. – Aż w końcu wie­czo­rem padał i zasy­piał, dając nam kilka krót­kich godzin odpo­czynku. Każ­dego wie­czoru musia­łam śpie­wać jego ulu­bioną pio­senkę, a Lirin musiał go gonić… a on umiał wyczuć, jeśli Lirin się nie przy­kła­dał, i mówił mu, co o tym sądzi. To było naprawdę uro­cze, patrzeć, jak Lirina beszta trzy­la­tek.

– Mogłam się domy­ślić, że Kala­din jako dziecko był tyra­nem.

– Dzieci czę­sto takie są. Przyj­mują tylko jedną odpo­wiedź na każde pyta­nie, bo niu­anse są trudne i dez­orien­tu­jące.

– Pew­nie. – Kala­din zebrał resztę lawisu z miski. – Dzieci. To świa­to­po­gląd, któ­rego ofiarą, rzecz jasna, padają wyłącz­nie dzieci, ni­gdy reszta z nas.

Matka objęła go jedną ręką wokół ramion. Tego rodzaju uścisk jakby nie­chęt­nie świad­czył o tym, że Kala­din nie jest już małym chłop­cem.

– Nie chciał­byś cza­sami, żeby świat był prost­szym miej­scem? – spy­tała go Hesina. – Żeby łatwe odpo­wie­dzi z dzie­ciń­stwa były w rze­czy­wi­sto­ści wła­ści­wymi odpo­wie­dziami?

– Już nie. Bo myślę, że łatwe odpo­wie­dzi by mnie ska­zały. Wła­ści­wie ska­załyby wszyst­kich.

Te słowa spra­wiły, że matka się roz­pro­mie­niła, choć nie była to trudna odpo­wiedź. Póź­niej w jej oczach poja­wił się psotny błysk. O, na burze. Co zamie­rzała powie­dzieć teraz?

– Masz przy­ja­ciółkę sprena. Czy zada­łeś jej kie­dy­kol­wiek nie­zmier­nie ważne pyta­nie, które zawsze zada­wa­łeś, kiedy byłeś mały?

Wes­tchnął i przy­go­to­wał się.

– A jakie niby, matko?

– Łaj­no­spreny. – Sprze­dała mu kuk­sańca. – Fascy­no­wał cię ten pomysł.

– To był Tien! – sprze­ci­wił się Kala­din. – Nie ja.

Hesina popa­trzyła na niego zna­cząco. Matki. Miały zbyt dobrą pamięć. Wokół niego poja­wiły się wsty­do­spreny, jak czer­wone i białe płatki. Tylko kilka, ale wciąż.

– W porządku. Może i byłem… zain­try­go­wany. – Spoj­rzał na Syl, która wpa­try­wała się w nich sze­roko otwar­tymi oczami. – Mia­łaś oka­zję… poznać jakieś?

– Łaj­no­spreny – powtó­rzyła mono­ton­nym gło­sem. – Zada­jesz takie pyta­nie jedy­nej żyją­cej Córce Burz, zasad­ni­czo księż­niczce w ludz­kim rozu­mie­niu. Ile kupy mogę znać?

– Pro­szę, możemy poroz­ma­wiać o czymś innym? – spy­tał Kala­din.

Nie­stety oka­zało się, że Oro­den ich słu­chał. Pokle­pał Kala­dina po kola­nie.

– Już dobrze, Gaga­din – powie­dział uspo­ka­ja­jąco. – Kupka idzie do noc­niczka. Weź coś dobrego!

To spra­wiło, że Syl roze­śmiała się na całe gar­dło i znów prze­wró­ciła na plecy. Kala­din posłał Hesi­nie spoj­rze­nie kapi­tana – to, które spra­wiało, że wszy­scy żoł­nie­rze ble­dli. Matki jed­nak igno­ro­wały łań­cuch dowo­dze­nia. Kala­dina oca­liło więc jedy­nie poja­wie­nie się ojca, który sta­nął w drzwiach z wiel­kim pli­kiem doku­men­tów pod pachą. Hesina pode­szła, by mu pomóc.

– Roz­kład namio­tów medycz­nych Dali­nara i ich obecne pro­ce­dury – wyja­śnił Lirin.

– „Dali­nara”, co? – powtó­rzyła. – Kilka spo­tkań i mówisz po imie­niu o naj­po­tęż­niej­szym czło­wieku na świe­cie?

– Postawa chło­paka jest zaraź­liwa.

– Jestem pewna, że nie ma to zupeł­nie nic wspól­nego z jego wycho­wa­niem. Zało­żymy za to, że cztery lata w woj­sku jakimś cudem skło­niły go, by zacho­wy­wać się tak swo­bod­nie w obec­no­ści jasno­okich.

– No tak…

Lirin i Hesina popa­trzyli na syna.

Oczy Kala­dina były ostat­nio jasno­nie­bie­skie, ni­gdy nie wra­cały do natu­ral­nego ciem­nego brązu. Nie poma­gał fakt, że choć sie­dział, uno­sił się cal nad zie­mią. Powie­trze było wygod­niej­sze od kamie­nia.

Rodzice roz­ło­żyli kartki na bla­cie z boku kom­naty.

– To jest chaos – stwier­dził Lirin. – Cały jego sys­tem opieki medycz­nej trzeba odbu­do­wać od pod­staw… zaczy­na­jąc od nauki popraw­nego odka­ża­nia. Naj­wy­raź­niej wielu z jego naj­lep­szych medy­ków polo­wych zgi­nęło.

– Wielu z jego naj­lep­szych we wszyst­kim zgi­nęło. – Hesina prze­su­wała wzro­kiem po kart­kach.

Nawet nie macie poję­cia, pomy­ślał Kala­din. Spoj­rzał na Syl, która prze­su­nęła się, żeby być bli­żej niego. Wciąż była wiel­ko­ści czło­wieka. Oro­den znów bie­gał za kloc­kami, a Kala­din…