66,50 zł
Długo oczekiwana, wybuchowa kulminacja pierwszego łuku narracyjnego bestsellerowego Archiwum Burzowego Światła – arcydzieła fantasy, które sprzedało się w nakładzie ponad dziesięciu milionów egzemplarzy.
Dalinar Kholin rzucił wyzwanie złemu bogu Odium, zaś uzgodniony przez nich pojedynek czempionów ma zadecydować o przyszłości Rosharu. Świetlistym Rycerzom zostało zaledwie dziesięć dni na przygotowania – a niespodziewane wstąpienie przebiegłego i bezwzględnego Taravangiana, który zajął miejsce poprzedniego Odium, wprowadziło chaos w ich planach.
Na całym świecie trwają walki – Adolin walczy w Azirze, Sigzil i Venli na Strzaskanych Równinach, a Jasnah w Thaylenah. Były skrytobójca Szeth musi zaś oczyścić swoją ojczyznę, Shinovar, z mrocznych wpływów jednego z Niestworzonych. Towarzyszy mu Kaladin, którego czeka nowe wyzwanie – pomóc Szethowi pokonać własne demony…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 1092
Witajcie w Wietrze i prawdzie, księdze piątej Archiwum Burzowego Światła. To środek cyklu i koniec pierwszego głównego łuku narracyjnego. Oznacza to, że męczyłem się z tą książką bardziej niż z większością pozostałych i przez ostatnie cztery lata poświęcałem jej dużą część myśli, pasji i wysiłków. Jak do tej pory to najdłuższa powieść, jaką napisałem – i jedna z tych, którym poświęciłem najwięcej czasu. (Pewnie najwięcej, jeśli zignorujemy projekty, które odłożyłem na bok i wróciłem do nich po latach). Mam nadzieję, że efekt odzwierciedla wysiłek!
Poniżej znajdziecie wszystkich ludzi, którzy pracowali nad tą książką za kulisami w różnych aspektach. Tak wiele osób mi pomaga, że coraz bardziej przypomina to napisy końcowe. Wciąż piszę każde słowo i jestem jedynym autorem książek, ale niech mnie… Dragonsteel jako firma stało się czymś niezwykłym. Choć przy większości moich książek trzymamy się zwyczajnego harmonogramu wydawniczego, powieści ze świata Burzowego Światła to raczej „wszyscy na pokład” – niektórzy biorą nadgodziny, żeby zmieścić się w terminach, a inni poświęcają większość dnia pracy, by książka została zredagowana, rozreklamowana i rozprowadzona. Jeśli więc będziecie mieli kiedyś okazję ich spotkać, uściśnijcie im ręce i podziękujcie.
A później usiądźcie i bawcie się dobrze. Nadchodzi arcyburza.
Graficy, którzy pracowali nad tą książką to: Michael Whelan, Donato Giancola, Miranda Meeks, Dan dos Santos, Audrey Hotte, Kelley King, Petar Penev, Howard Lyon, Greg Call, Isaac Stewart, Ben McSweeney, Anna Earley, Hayley Lazo.
W wydawnictwie Tor Books: Devi Pillai, Stephanie Stein, Tessa Villanueva, Sanaa Ali Virani, Rafal Gibek, Peter Lutjen, Alexis Saarela, Lucille Rettino, Emily Mlynek.
W wydawnictwie Gollancz: Gillian Redfearn, Brendan Durkin, Emad Akhtar, Cait Davies, Javerya Iqbal.
Redakcja i korekta: Terry McGarry, Christina MacDonald, Hayley Jozwiak.
Narratorzy audiobooka: Michael Kramer and Kate Reading. W Macmillan Audio: Steve Wagner.
W agencji JABberwocky Literary Agency: Joshua Bilmes, Susan Velasquez, Christina Zobel, Valentina Sainato, Brady McReynolds. W agencji Zeno Literary Agency: John Berlyne.
W Dragonsteel: dyrektor operacyjny Emily Sanderson. Dział bieżącej działalności i kadr: wiceprezes Matt „Dlaczego zapisujesz moje imię w taki sposób, Brandonie?” Hatch, dyrektor do spraw działalności bieżącej Jane Horne, Kathleen Dorsey Sanderson, Jerrod Walker, Braydonn Moore, Makena Saluone, Christian Fairbanks, Becky Wilson, Ethan Skarstedt, dyrektor finansowy Emma Tan Stoker, Matt Hampton.
Dział kreatywny: wiceprezes Isaac SteƜart, Shawn Boyles, Ben McSweeney, Jennifer Neal, Rachael Lynn Buchanan, Anna Earley, Hayley Lazo, Priscilla Spencer.
Dział redakcyjny: wiceprezes Zapraszający Peter Ahlstrom, dyrektor do spraw redakcyjnych Kristy S. Gilbert, dyrektor do spraw ciągłości Karen Ahlstrom, Jennie Stevens, Betsey Ahlstrom, Emily Shaw Higham.
Dział gadżetów, wydarzeń i odlotowych swetrów: wiceprezes Kara Stewart, dyrektor do spraw gadżetów Christi Jacobsen, dyrektor do spraw wydarzeń i wsparcia Kellyn Neumann, Lex Willhite, Richard Rubert, Dallin Holden, Ally Reep, Mem Grange, Brett Moore, Katy Ives, Joy Allen, Daniel Phipps, Michael Bateman, Alex Lyon, Jacob Chrisman, Camilla Waite, Quinton Martin, Hollie Rubert, Gwen Hickman, Isabel Chrisman, Amanda Butterfield, Logan Reep, Pablo Mooney.
Dział reklamy i marketingu: wiceprezes Adam Horne, vel Ten Któremu Dedykowano Tę Książkę (hurra!), dyrektor marketingu Jeremy Palmer, Octavia Escamilla Spiker, Taylor Hatch, Tayan Hatch, Donald George Mustard III.
Dział narracyjny: wiceprezes Dan Wells – jedyny członek działu narracyjnego, poza jego urojonym przyjacielem, Bobem Bandżystą.
Moja grupa pisarska Tu Są Smoki: Kaylynn ZoBell, Kathleen Dorsey Sanderson, Eric James Stone, Darci Stone, Alan Layton, Jak Tam Ben? (Olsen), Ethan Skarstedt, Karen Ahlstrom, Peter Ahlstrom, Emily Sanderson.
Ekspertka w dziedzinie dysocjacyjnego zaburzenia tożsamości: Britt Martin. Eksperci w dziedzinie wojskowości: Carl Fisk, John Fahey. Ekspert w dziedzinie amputacji i protetyki: Matthew Fox.
Arkaniści: Eric Lake, Evgeni „Argent” Kirilov, Joshua „Jofwu” Harkey, David Behrens, Ian McNatt, Ben Marrow.
Czytelnicy beta: Aaron Ford, Alexis Horizon, Alice Arneson, Alyx Hoge, Amit Shteinheart, Aubree Pham, Austin Hussey, Bao Pham, Becca Reppert, Ben Marrow, Billy Todd, Bob Kluttz, Brandon Cole, Brian T. Hill, Britton Roney, Chana Oshira Block, Chris Kluwe, Chris McGrath, Christina Goodman, Christopher „chaplainchris” Cottingham, Craig Hanks, Darci Cole, David Behrens, Deana Covel Whitney, Donita Orders, Drew McCaffrey, Eliyahu Berelowitz Levin, Eric Lake, Erika Kuta Marler, Evgeni „Argent” Kirilov, Gary Singer, Giulia Costantini, Glen Vogelaar, Ian McNatt, Jayden King, Jennifer Pugh, Jessica Ashcraft, Jessie Lake, João Menezes Morais, Joe Skeedlebop Deardeuff, Joelle Ruth Phillips, Jory „Jor Bramkarz” Phillips, Joshua Harkey, Kadie „Ene” Nytch, Kalyani Poluri, Kathleen Barlow, Dr. Kathleen Holland, Kendra Wilson, Krystl Allred, Kyle „Dorksider” Wilson, Laura Heinis, Lauren McCaffrey, Lauren „Mama Biza” Strach, Liliana Klein, Linnea Lindstrom, Lyndsey Luther, Max Salz man, Marnie Peterson, Matt Wiens, Megan Kanne, Mi’chelle Walker, Paige Phillips, Paige Vest, Poonam Desai, Rachel Rada, Rahkeem Ball, Rahul Pantula, Richard Fife, Rob West, Rosemary Williams, Ross Newberry, Ryan Scott, Sam Baskin, Sarah Herr, Sarah Kane, Scott „Spydr” Webb, Sean VanBlack, Shannon Nelson, Shivam Bhatt, Siena „Lotos” Buchanan, Suzanne Musin, Taylor Cole, Ted Herman, Tim Challener, TJ McGrath, Trae Cooper, Zenef Mark Lindberg.
Czytelnicy gamma: Wielu z czytelników beta plus Ari Kufer, Brian Magnant, Collin Abeln, Dale Wiens, Ellie Frato Sweeney, Lingting „Botanica” Xu, Nisarg „Strifelover” Shah, Philip Vorwaller, Ram Shoham, Spencer White, Valencia Kumley, William Juan.
Uwaga: Wiele ilustracji, w tym ich tytuły, może zdradzać treść, która poprzedzała je w książce. Patrzycie dalej na własną odpowiedzialność.
Gavilar Kholin znalazł się na progu nieśmiertelności.
Musiał jedynie odnaleźć właściwe Słowa.
Krążył wokół dziewięciu Ostrzy Honoru, wbitych sztychami w skalistą ziemię. Powietrze śmierdziało spalonym ciałem – Gavilar przebywał w pobliżu wystarczająco wielu stosów pogrzebowych, by bez problemu rozpoznać woń, nawet jeśli te ciała nie zostały spalone po walce, lecz w jej trakcie.
– Zwą je Aharietiam. – Krążył wokół Ostrzy, przesuwając dłonią po każdym z nich. Kiedy zostanie Heroldem, czy jego własne Ostrze zacznie je przypominać, napełnią je moc i wiedza? – Koniec świata. Czy to było kłamstwo?
Wielu, którzy tak je nazywali, wierzyło w to, co mówili, odparł Ojciec Burz.
– A właściciele tych tutaj? – Wskazał na Ostrza. – W co wierzyli Heroldowie?
Gdyby byli całkowicie szczerzy, nie szukałbym nowego czempiona.
Gavilar pokiwał głową.
– Przysięgam służyć Honorowi i Rosharowi jako jego Herold. Lepiej niż ci tutaj.
Te słowa nie zostały przyjęte. Nie wpadniesz na nie przypadkiem, Gavilarze.
I tak zamierzał spróbować. Aby zostać najpotężniejszym człowiekiem na świecie, Gavilar często dokonywał rzeczy, które inni uważali za niemożliwe. Znów obszedł krąg Ostrzy. Był samotny w cieniu wielkich monolitów. Po dziesiątkach odwiedzin w tej wizji mógł podać nazwę każdego z Ostrzy i imię powiązanego z nim Herolda. Ojciec Burz jednak niechętnie dzielił się informacjami.
Nieważne. I tak osiągnie swój cel. Wyrwał długie, zakrzywione Ostrze Jezriena ze skały i zamachnął się, przecinając ze świstem powietrze.
– Nohadon spotkał i poznał Heroldów.
Tak, przyznał Ojciec Burz.
– One są tam, czyż nie? Właściwe Słowa kryją się gdzieś w Drodze Królów?
Tak.
Gavilar znał całą księgę na pamięć – przed laty nauczył się czytać, by móc szukać tajemnic, nie zdradzając ich otaczającym go kobietom. Odrzucił Ostrze Herolda na bok, aż zadźwięczało o skałę, a wtedy Ojciec Burz syknął.
Gavilar zbeształ się w duchu. To była tylko wizja i te fałszywe Ostrza nie miały dla niego wartości, ale chciał, by Ojciec Burz uważał go za pobożnego i godnego, przynajmniej na razie. Sięgnął po ostrze Chany. Lubił je, bo szczelina pośrodku dzieliła je na dwie części. W zwyczajnym mieczu tak długa szpara byłaby niepraktyczna. Tutaj pokazywała, że Ostrze jest czymś niewiarygodnym.
– Chanaranach była żołnierzem, a to jest Ostrze żołnierza. Masywne i proste, ale z tą małą niemożliwością usuniętą ze środka. – Trzymał Ostrze przed sobą, przyglądając się jego klindze. – Wydaje mi się, że znam ich tak dobrze. Są moimi współpracownikami, a jednak nie rozpoznałbym ich wśród tłumu.
Twoimi współpracownikami? Nie tak szybko, Gavilarze. Znajdź Słowa.
Te burzowe Słowa. Najważniejsze, jakie kiedykolwiek miał wypowiedzieć Gavilar. Dzięki nim zostałby czempionem Ojca Burz – i, jak się domyślał, kimś więcej. Gavilar podejrzewał, że zostałby przyjęty do Paktu Przysięgi i wzniósł się ponad śmiertelność. Nie spytał, którego Herolda miałby zastąpić, wydawało się to prostackie, a on nie chciał robić wrażenia prostaka przed obliczem Ojca Burz. Przypuszczał jednak, że miałby zastąpić Talenelata, jedynego, który nie zostawił swojego Ostrza.
Gavilar wbił miecz z powrotem w skałę.
– Wracajmy.
Wizja natychmiast się skończyła i ponownie znalazł się w gabinecie na piętrze pałacu. Regały z książkami, biurko do czytania, gobeliny i dywany tłumiące głosy. W przygotowaniu do nadchodzącej uczty był ubrany starannie, w królewskie szaty – bardziej archaiczne niż modne. Podobnie jak brodą, ubiorem wyróżniał się wśród alethyjskich jasnookich. Chciał, by uważali go za kogoś starożytnego, ponad ich mało znaczącymi gierkami.
Komnata teoretycznie należała do Navani, ale to był jego pałac. Inni rzadko szukali go w tym miejscu, a on potrzebował wytchnienia od małych ludzików z małymi problemikami. Ponieważ miał jeszcze czas przed spotkaniami, wybrał niewielką książkę zawierającą opis ostatnich badań terenów wokół Strzaskanych Równin. Był coraz bardziej przekonany, że kryła się tam starożytna, otwarta Brama Przysięgi. Dzięki niej Gavilar mógłby odnaleźć mityczne Urithiru, a w nim starożytne zapiski.
Znajdzie właściwe Słowa. Był blisko. Tak kusząco blisko tego, czego w tajemnicy pragnęli wszyscy ludzie, ale tylko dziesięciorgu udało się osiągnąć. Wieczne życie i dziedzictwo, które przetrwało tysiąclecia – bo żyli i mogli je kształtować.
Nie jest tak wspaniała jak sądzisz, powiedział spren.
Co zmusiło Gavilara do zastanowienia. Ojciec Burz nie czytał mu w myślach, prawda? Nie. Nie, sprawdził to. Spren nie znał jego najbardziej skrytych myśli i planów. Bo gdyby znał jego serce, nie zwróciłby się do niego.
– Co nie jest? – Gavilar odłożył książkę na miejsce.
Nieśmiertelność. Zużywa mężczyzn i kobiety, eroduje dusze i umysły. Heroldowie są szaleni – dręczeni nienaturalnymi dolegliwościami charakterystycznymi dla ich starożytnej natury.
– Ile to trwało? Zanim pojawiły się objawy?
Trudno powiedzieć. Tysiąc lat, może dwa.
– W takim razie mam tyle czasu na znalezienie rozwiązania. O wiele rozsądniejszy okres niż zaledwie stulecie, jakim obdarzony jest śmiertelnik… i to o ile ma szczęście. A ty jak sądzisz?
Nie obiecałem ci tej łaski. Domyślasz się, że to właśnie ci proponuję, ale ja szukam jedynie czempiona. Mimo to powiedz mi, zapłaciłbyś cenę za zostanie Heroldem? Nim zdołałbyś powrócić, wszyscy, których znałeś, obróciliby się w proch.
Oto i kłamstwo.
– Król ma obowiązek wobec swoich poddanych. Gdybym został Heroldem, mógłbym zapewnić Alethkarowi bezpieczeństwo jak żaden monarcha przede mną. Zniosę osobiste cierpienie, by to osiągnąć. Jeśli mam zginąć – dodał, cytując Drogę Królów – zrobię to ze świadomością, że przeżyłem swoje życie właściwie. Nie cel się liczy, ale sposób, w jaki się do niego dociera.
Te słowa nie zostały przyjęte. Zgadywanie naprawdę nie da ci Słów, Gavilarze.
Słowa musiały znajdować się gdzieś w tym tomie. Ukryte pośród moralizatorstwa jak białogrzbiet w ciernistym krzewie. Gavilar Kholin nie był przyzwyczajony do porażki. Ludzie dostają to, czego oczekują. A on oczekiwał nie tylko zwycięstwa, ale i boskości.
Do drzwi cicho zapukał strażnik. Czyżby nadeszła pora? Gavilar wezwał Tearima do środka, a mężczyzna to zrobił. Tej nocy strażnik nosił Pancerz samego Gavilara.
– Panie – powiedział Tearim. – Wasz brat tu jest.
– Co takiego? Nie Restares? Jak Dalinar mnie odnalazł?
– Jak podejrzewam, zauważył, że stoimy na straży, Wasza Wysokość.
A niech to.
– Wpuść go.
Strażnik wyszedł, a po chwili do środka wpadł Dalinar, poruszając się z równym wdziękiem, co chull na trzech nogach. Zatrzasnął drzwi i ryknął:
– Gavilarze! Chcę porozmawiać z Parshendimi.
Gavilar odetchnął głęboko.
– Bracie, sytuacja jest bardzo delikatna i nie chcemy ich obrazić.
– Nie obrażę ich – mruknął Dalinar.
Miał na sobie takamę, staromodną szatę wojownika, która odsłaniała jego masywną pierś porośniętą siwiejącymi włosami. Przecisnął się obok Gavilara i osunął na siedzenie przy biurku.
Biedne krzesło.
– Co oni cię w ogóle obchodzą, Dalinarze? – Gavilar uniósł prawą rękę do czoła.
– A ciebie? – spytał ostro Dalinar. – Ten traktat, nagłe zainteresowanie ich ziemiami. Co planujesz? Powiedz mi.
Kochany, bezpośredni Dalinar. Równie delikatny jak dzban białego Rogożerców. I równie bystry.
– Powiedz mi otwarcie – mówił dalej brat. – Zamierzasz ich podbić?
– Dlaczego miałbym podpisać traktat, gdybym miał takie zamiary?
– Nie wiem. Po prostu… nie chcę, żeby coś im się stało. Lubię ich.
– To parshmeni.
– Lubię parshmenów.
– Nigdy nie zwracałeś uwagi na parshmenów, chyba że któryś ociągał się z przyniesieniem ci trunku.
– Ci mają coś w sobie. Czuję… powinowactwo.
– To głupota. – Gavilar podszedł do biurka i pochylił się nad bratem. – Dalinarze, co się z tobą dzieje? Gdzie jest Czarny Cierń?
– Może jest zmęczony. Albo oślepiony. Sadzą i popiołem zabitych, które ciągle wieją mu w twarz…
Znowu jęczał na temat Szczeliny? Co za bałagan. Restares miał wkrótce przybyć, a później… był jeszcze Thaidakar. Tak wiele noży, które musiał starannie utrzymywać na czubku ostrza, by się nie zsunęły i nie zraniły go. Nie mógł się teraz zajmować Dalinarem cierpiącym z powodu kryzysu sumienia.
– Bracie, co by zrobiła Evi, gdyby zobaczyła cię w takim stanie?
To była starannie naostrzona włócznia, wbita z wprawą w brzuch Dalinara. Mężczyzna zacisnął palce na blacie i wzdrygnął się, usłyszawszy jej imię.
– Chciałaby, żebyś był wojownikiem – rzekł łagodnie Gavilar. – I chronił Alethkar.
– Ja… – szepnął Dalinar. – Ona…
Gavilar wyciągnął rękę i pomógł bratu wstać, a później odprowadził go do drzwi.
– Wyprostuj się.
Dalinar położył dłoń na klamce i pokiwał głową.
– Och – dodał Gavilar. – Bracie? Kieruj się dziś Kodeksem. Wiatr niesie coś dziwnego.
Kodeks zakazywał spożywania trunków przed nadchodzącą bitwą. Taka drobna wskazówka, by przypomnieć bratu, że czekała ich uczta, a na niej dużo wina. Choć Dalinar był przekonany, że nikt nie wiedział, że to on zabił Evi, Gavilar poznał prawdę, co pozwalało mu na taką dyskretną manipulację.
Dalinar po chwili zniknął za drzwiami, a jego powolny, łatwo ulegający wpływom mózg najpewniej skupiał się na dwóch rzeczach. Po pierwsze, na tym, co zrobił Evi. Po drugie, jak znaleźć coś wystarczająco mocnego, żeby zapomnieć o tym pierwszym.
Kiedy Dalinar zniknął w korytarzu, Gavilar gestem przywołał Tearima. Strażnik należał do Synów Honoru, a grupa ta była kolejnym nożem, który Gavilar utrzymywał w równowadze, bo nie mogli się dowiedzieć, że przerósł ich plany.
– Idź za moim bratem – polecił Gavilar. – Dopilnuj dyskretnie, by miał coś do picia, może zaprowadź go do tajnych zapasów mojej żony.
– Kazaliście mi to zrobić przed kilkoma miesiącami, panie – odszepnął Tearim. – Obawiam się, że niewiele tam zostało. Lubi się dzielić ze swoimi żołnierzami.
– To znajdź mu coś innego. Sam wpuszczę Restaresa i pozostałych. Idź.
Żołnierz ukłonił się i podążył za Dalinarem przy akompaniamencie dudnienia Pancerza Odprysku. Gavilar stanowczo zatrzasnął drzwi. Nie zdziwiło go, kiedy w głowie usłyszał głos Ojca Burz.
On ma w sobie potencjał, którego nie dostrzegasz.
– Dalinar? Oczywiście, że tak. Jeśli popchnąć go we właściwym kierunku, spali całe kraje. – Gavilar musiał jedynie przez resztę czasu zapewniać mu stały dopływ trunku, by nie spalił tego kraju.
Mógłby być kimś więcej, niż sądzisz.
– Dalinar jest wielkim, bezmyślnym, tępym narzędziem, którym walisz w problemy, aż się rozpadną.
Gavilar zadrżał, przypominając sobie widok brata zbliżającego się na polu bitwy. Był zalany krwią i wydawało się, że w głębi hełmu jego oczy płoną czerwonym blaskiem, głodne życia, którym żył Gavilar…
Ten duch go nawiedzał. Całe szczęście ból i nałóg Dalinara sprawiały, że łatwo dawało się nad nim zapanować.
Wkrótce przerwało mu kolejne pukanie do drzwi. Otworzył je, ale na zewnątrz niczego nie dostrzegł. Wtedy jednak Ojciec Burz syknął ostrzegawczo w jego umyśle, a Gavilar poczuł nagły chłód.
Kiedy się odwrócił, stał tam stary Thaidakar. Sam Pan Blizn, postać w obszernym płaszczu z kapturem, poszarpanym u dołu. Na burze.
– Coś mi obiecano. – Kaptur Thaidakara osłaniał jego twarz. – Dałem ci informacje, Gavilarze, o wyjątkowo cennym charakterze. Jako zapłaty zażądałem jednego człowieka. Kiedy dostarczysz mi Restaresa?
– Wkrótce – odparł Gavilar. – Najpierw zdobędę jego zaufanie.
– Wydaje mi się, że mniej interesuje cię nasza umowa, a bardziej twoje własne motywy. Wydaje mi się, że skierowałem cię w stronę czegoś cennego, co postanowiłeś zachować. Wydaje mi się, że grasz w gierki.
– A mnie się wydaje… – Gavilar podszedł bliżej do zakapturzonej postaci – …że nie możesz sobie pozwolić na stawianie żądań. Potrzebujesz mnie. Może więc po prostu… będziemy grać dalej.
Thaidakar przez chwilę stał nieruchomo. Później z westchnieniem uniósł okryte rękawiczkami dłonie i zsunął kaptur. Gavilar zamarł, bo mimo kilkukrotnych spotkań nigdy wcześniej nie widział twarzy mężczyzny.
Ciało Thaidakara tworzyło delikatne białoniebieskie światło. Był młodszy, niż wyobrażał sobie Gavilar – w średnim wieku, niepomarszczony starzec, choć takie robił wrażenie. Jedno z jego oczu przebijał duży kolec, również niebieski, którego czubek wystawał z tyłu czaszki. Był jakimś rodzajem sprena?
– Gavilarze, uważaj – ostrzegł Thaidakar. – Nie jesteś jeszcze nieśmiertelny, ale zacząłeś bawić się mocami, które rozszarpują śmiertelników na pojedyncze osie.
– Wiesz, czym są? – W głosie Gavilara brzmiało pragnienie. – Najważniejsze Słowa, jakie kiedykolwiek wypowiem?
– Nie. Ale posłuchaj, nic z tego nie jest tym, czym ci się wydaje. Dostarcz Restaresa moim agentom, a ja pomogę ci odzyskać starożytne moce.
– Przerosłem to.
– Nie możesz „przerosnąć” przypływu – sprzeciwił się Thaidakar. – Albo płyniesz razem z nim, albo toniesz. Nasze plany są już w trakcie realizacji. Choć, jeśli mam być szczery, wątpię, byśmy zrobili aż tak dużo. Ten przypływ i tak nadchodził.
Gavilar chrząknął.
– Cóż, ja zamierzam…
Przerwał, kiedy Thaidakar się przeobraził. Jego twarz zmieniła się w prostą unoszącą się kulę z jakąś magiczną runą w środku. Płaszcz, ciało i rękawiczki rozpłynęły się w smużkach dymu, który wyparował.
Gavilar się zagapił. To… to wyglądało jak coś, co czytał o mocach Tkaczy Światła. Świetlistych Rycerzy. Czy Thaidakar…?
– Wiem, że spotykasz się dziś z Restaresem – powiedziała kula, wibrując, bo nie miała ust. – Przygotuj go i dostarcz moim agentom, by go przesłuchali. To moje ultimatum, Gavilarze. Nie chcesz być moim wrogiem.
Kula światła skurczyła się i stała niemal przezroczysta, po czym podpłynęła do drzwi, opadła i zniknęła w szparze nad podłogą.
– Co to było? – spytał Gavilar Ojca Burz. Spotkanie wytrąciło go z równowagi.
Coś niebezpiecznego, odparł spren w jego głowie.
– Świetlisty?
Nie. Podobny, ale nie.
Gavilar odkrył, że się trzęsie. Co było głupie. Był burzowym królem, a wkrótce miał zostać półbogiem. Miał przeznaczenie i nie pozwoli, by wytrąciły go z równowagi tanie sztuczki i niejasne groźby. Mimo to położył dłonie na biurku i odetchnął głęboko. Palcami przesunął rozrzucone notatki i diagramy powiązane z najnowszą mechaniczną obsesją żony. Nie po raz pierwszy zastanowił się, czy Navani uda się rozwiązać ten problem. Brakowało mu dawnego spiskowania. Kiedy po raz ostatni wszyscy śmiali się razem? On, Ialai, Navani i Torol?
Niestety, takich tajemnic nie zdradza się nikomu. Ialai albo Sadeas wyrwaliby mu nagrodę – a on nie mógłby mieć o to pretensji. Navani jednak… czy ona spróbowałaby wziąć nieśmiertelność dla siebie? Czy w ogóle dostrzegłaby jej wartość? Była tak sprytna, tak przebiegła w niektórych aspektach. Kiedy jednak mówił o swym pragnieniu większego dziedzictwa, ona gubiła się w szczegółach. Odmawiała myślenia o górze, bo zamartwiała się położeniem pogórza.
Żałował, że się od siebie oddalili. Ten chłód, który narastał – cóż, narósł – w ich związku. Myśl o niej przeszyła jego serce bólem. Powinien…
„Nim zdołałbyś wrócić, wszyscy, których znałeś, obróciliby się w proch…”.
Może tak było najlepiej.
Miał plany, jak skrócić swoją nieobecność na tym świecie, ale do udoskonalenia mogły wymagać kilku prób. Czyli… im mniej więzi tym lepiej. Czyste cięcie. Jak Ostrzem Odprysku.
Skupił się na planowaniu i kiedy przybył Restares, był dobrze przygotowany. Łysiejący mężczyzna nie zapukał. Zajrzał do środka, nerwowo sprawdził wszystkie kąty, po czym wślizgnął się przez drzwi. Towarzyszył mu cień – wysoki, władczy Makabak ze znamieniem na policzku. Gavilar polecił służącym, by traktowali ich jak ambasadorów, ale nie miał jeszcze okazji porozmawiać z drugim mężczyzną, którego nie znał.
Nowo przybyły poruszał się z niejaką… stanowczością. Sztywnością. Nie był człowiekiem, który ustępował drogi. Ani wiatrowi, ani burzy, a już z pewnością nie innym ludziom.
– Gavilarze Kholinie. – Mężczyzna nie podał dłoni ani nie złożył ukłonu.
Spojrzeli sobie w oczy. Imponujące. Gavilar spodziewał się… cóż, kogoś bardziej przypominającego Restaresa.
– Napijcie się. – Gavilar wskazał w stronę kredensu.
– Nie – stwierdził mężczyzna. Ani nie podziękował, ani nie skomplementował gospodarza. Interesujące. Intrygujące.
Restares pośpiesznie podszedł bliżej, jak dziecko, któremu zaproponowano słodycze. Nawet teraz – nawet po przyłączeniu się do tego najnowszego wcielenia Synów Honoru – Gavilar uważał Restaresa za… dziwnego. Niski, łysiejący mężczyzna powąchał każde z win. Nigdy nie zaufał na tyle, by napić się w obecności Gavilara, ale i tak zawsze sprawdzał trunki. Jakby chciał znaleźć truciznę – i jednocześnie potwierdzenie dla swojej paranoi.
– Przepraszam. – Restares załamał ręce, stojąc nad trunkami. – Przepraszam. Nie… nie jestem dziś spragniony, Gavilarze. Przykro mi.
Gavilar miał wielką ochotę wyrzucić go i przejąć kontrolę nad Synami Honoru. Tyle że niektórzy z pozostałych, na przykład Amaram, szanowali go. Poza tym… dlaczego Restares tak bardzo interesował Thaidakara? Z pewnością nie mógł być nikim ważnym. Może to jego wysoki przyjaciel miał prawdziwą władzę. Czyżby coś tak kluczowego utrzymywano przez dwa lata w tajemnicy przed nim?
– Cieszę się, że chciałeś się spotkać – powiedział Restares. – Tak, no. Ponieważ, no. Więc… Oświadczenie. Mam oświadczenie.
Gavilar zmarszczył czoło.
– O co chodzi?
– Słyszałem, że próbujesz, no, doprowadzić do powrotu Pustkowców – powiedział Restares.
– Założyłeś Synów Honoru, Restaresie, by odzyskać starożytne przysięgi i odnowić Świetlistych Rycerzy – zauważył Gavilar. – Cóż, oni zniknęli razem z Pustkowcami. Dlatego jeśli sprowadzimy z powrotem Pustkowców, moce też powinny powrócić.
Co ważniejsze, pomyślał, Heroldowie powrócą z krainy zmarłych, by znów nam przewodzić.
Co pozwoli mi uzurpować pozycję jednego z nich.
– Nie, nie, nie. – W głosie Restaresa brzmiała nietypowa stanowczość. – Chciałem, by powrócił honor ludzi! Chciałem, byśmy dowiedzieli się, co czyniło tych Świetlistych tak wspaniałymi. Zanim wszystko się posypało. – Przeczesał dłonią rzadkie włosy. – Zanim… sprawiłem, że… się popsuli.
Restares nie patrzył Gavilarowi w oczy.
– Powinniśmy… skończyć z próbą odzyskania mocy – dodał słabnącym głosem i spojrzał na przyjaciela, jakby szukał wsparcia. – Nie możemy… pozwolić sobie na kolejny Powrót…
– Restaresie. – Gavilar podszedł do niskiego mężczyzny. – Co z tobą nie tak? Mówisz o zdradzeniu wszystkiego, w co wierzymy? – A przynajmniej udajemy, że wierzymy, dodał w myślach i ustawił się w taki sposób, by górować nad Restaresem. – Słyszałeś o mężczyźnie imieniem Thaidakar?
Restares uniósł głowę i otworzył szerzej oczy.
– On chce cię odnaleźć. Do tej pory cię chroniłem. Czego on od ciebie chce, Restaresie?
– Tajemnic – szepnął mężczyzna. – Ten mężczyzna… nie może znieść… że ktoś ma tajemnice.
– Jakie tajemnice? – powiedział stanowczo Gavilar, a Restares aż się skulił. – Zbyt długo znosiłem twoje kłamstwa. Co się dzieje? Czego chce Thaidakar?
– Wiem, gdzie ją ukryto – szepnął Restares. – Gdzie jest jej dusza. Ba Ado Mishram. Dająca Formy. Ta, która mogła dorównać Jemu. Ta… którą zdradziliśmy.
Ba Ado Mishram? Co Thaidakara obchodziła Niestworzona? Ten kawałek układanki miał taki dziwny kształt. Gavilar otworzył usta, ale na jego ramieniu zacisnęły się palce niczym imadło. Odwrócił się i zobaczył, że stoi za nim makabacki przyjaciel Restaresa.
– Coś ty narobił? – spytał mężczyzna lodowatym głosem. – Gavilarze Kholinie. Jakie działania podjąłeś, by osiągnąć ten swój cel, na który przez pomyłkę nakierował cię mój przyjaciel?
– Nie masz pojęcia. – Patrzył mężczyźnie w oczy, aż ten w końcu go puścił.
Gavilar wyjął z kieszeni woreczek i od niechcenia wysypał na blat garść kul i klejnotów.
– Jestem już blisko. Restaresie, nie możesz teraz stracić odwagi!
Nieznajomy patrzył, jego wargi się rozchyliły. Sięgnął w stronę jednej z kul, emanującej ciemnym, niemal odwróconym fioletowym blaskiem. Niemożliwe światło, kolor, który nie powinien istnieć. W chwili gdy palce mężczyzny się zbliżyły, cofnął je gwałtownie i popatrzył szeroko otwartymi oczami na Gavilara.
– Jesteś głupcem – stwierdził. – Straszliwym głupcem, pędzącym z kijkiem w stronę arcyburzy, by z nią walczyć. Coś ty narobił? Skąd wziąłeś Pustkowe Światło?
Gavilar się uśmiechnął. Żaden z nich nie wiedział o uczonym, którego trzymał w odwodzie. Mistrzu wszelkich nauk. Mężczyźnie niebędącym ani Duchokrwistym, ani Synem Honoru.
Mężczyźnie z innego świata.
– Wszystko już się dzieje. – Gavilar posłał spojrzenie Restaresowi. – A projekt był sukcesem.
Restares się ożywił.
– Naprawdę? Czy to Światło… – Odwrócił się do przyjaciela. – To się może udać, Nale! Moglibyśmy sprowadzić ich z powrotem, a później zniszczyć. To się może udać.
Nale. Och, na burze. Gavilar wiedział – choć próbował zignorować – że Restares udawał Herolda, żeby zrobić wrażenie na pozostałych. Człowieczek nie wiedział, że Gavilar zaznajomił się z Ojcem Burz, który powiedział mu prawdę – że wszyscy Heroldowie umarli dawno temu i trafili na Braize.
Czyli ten obcy udawał, że jest Nalanem, Heroldem Sprawiedliwości? Cóż… miał odpowiedni wygląd. Często przedstawiano go jako władczego Makabaka. I to znamię… uderzająco przypominało niektóre ze starszych obrazów.
Ale nie. To absurd. Gdyby w to uwierzył, musiałby również uwierzyć, że ktoś taki jak Restares był Heroldem.
Nieznajomy próbował spiorunować Gavilara wzrokiem. Stał nieruchomo, z chłodną miną. Nie człowiek, lecz monolit.
– To zbyt niebezpieczne.
Gavilar nie uciekł wzrokiem. Świat nagnie się do jego pragnień. Wcześniej zawsze to robił.
– Ale ty jesteś… – powiedział w końcu mężczyzna, cofając się – …królem. Twoja wola… jest prawem… tej krainy.
– Owszem. Zgadza się. Restaresie, mam więcej dobrych wieści. Możemy zabrać Pustkowe Światło z burzy do Krainy Materii. Możemy nawet przenosić je między tym światem a Potępieniem, jak chciałeś.
– To sposób. – Restares popatrzył na Nale’a. – Sposób… może ucieczki…
Nale machnął ręką w stronę kul.
– To, że można je przenosić z Braize i z powrotem, nic nie znaczy. Odległość jest tak niewielka, że nieistotna.
– Jeszcze przed kilku laty było to niemożliwe – zauważył Gavilar. – To dowód. Związek nie został zerwany, a skrzynia umożliwia podróż. Nie tak daleko, jak byście chcieli, ale musimy gdzieś zacząć tę podróż.
Nie był pewien, dlaczego Restares tak bardzo chciał przenosić Światło po Cieniomorzu. Thaidakar również szukał tych informacji. Sposobu na przenoszenie Burzowego Światła i tego nowego Pustkowego Światła na duże odległości. Zastanawiając się nad tym, Gavilar coś dostrzegł. Drzwi były uchylone i zaglądało przez nie oko.
Na Potępienie. To była Navani. Ile usłyszała?
– Mężu – powiedziała, od razu wchodząc do komnaty. – Czekają na ciebie goście. Najwyraźniej przestałeś zauważać upływ czasu.
Stłumił złość z powodu jej szpiegowania i odwrócił się do Restaresa i jego przyjaciela.
– Panowie, będę musiał was przeprosić.
Restares znów przeczesał dłonią rzadkie włosy.
– Chcę wiedzieć więcej o tym projekcie, Gavilarze. Muszę cię również poinformować, że jest tu jeszcze jedna z nas. Wcześniej dostrzegłem jej dzieło.
Jeszcze jedna? Ktoś z Synów Honoru.
Nie, miał na myśli innego Herolda. Restares coraz bardziej pogrążał się w urojeniach.
– Wkrótce spotkam się z Meridasem i pozostałymi. – Gavilar spróbował uspokoić Restaresa. – Powinni mieć więcej informacji. Później o tym porozmawiamy.
– Nie – warknął Makabak. – Wątpię w to.
– Jest tu coś więcej, Nale! – stwierdził Restares, choć wyszedł, kiedy Gavilar wyprowadził ich obu. – To ważne! Chcę się wydostać. To jedyny sposób…
Gavilar zamknął drzwi i odwrócił się w stronę żony. Na Potępienie, nie powinna mu przeszkadzać. Ona…
Na burze. Jej suknia była piękna, a twarz jeszcze bardziej, nawet w gniewie. Patrzyła na niego błyszczącymi oczami i wydawało się, że otacza ją ognista aura.
Po raz kolejny rozważył.
I po raz kolejny odrzucił pomysł.
Jeśli miał zostać bogiem, to lepiej zerwać więzi. Słońce mogło kochać gwiazdy. Ale nigdy jako równe sobie.
***
Jakiś czas później, kiedy już zajął się Navani, Gavilar w końcu znów się wyślizgnął. Tym razem do swoich komnat, gdzie mógł zastanowić się nad tym, czego się dowiedział.
– Powiedz mi. – Przeszedł po miękkim dywanie i wpatrzył się w leżącą na blacie mapę Rosharu. – Dlaczego Thaidakara tak interesuje Ba Ado Mishram?
Obok Gavilara pojawiła się niewyraźna, falująca sylwetka Ojca Burz. Jak powietrze unoszące się nad rozgrzanymi skałami.
Stworzyła waszych parshmenów przypadkiem. Dawno temu, tuż przed Odstępstwem, Mishram próbowała powstać i zastąpić Odium, dając Pustkowcom ich moce.
– Interesujące. A później?
A później… upadła. Była zbyt małą istotą, by podtrzymać cały naród. Wszystko się zawaliło, a kilku dzielnych Świetlistych uwięziło Mishram w klejnocie, by uniemożliwić jej zniszczenie całego Rosharu. Efekt uboczny stworzył parshmenów.
Prości parshmeni. Byli Pustkowcami. Cudowna tajemnica, którą wydobył z Ojca Burz przed kilkoma tygodniami. Gavilar podszedł do regału, gdzie stał jeden z nowych fabriali grzewczych, dostarczony przez uczoną Rushur Kris. Wyjął go z płóciennej osłony i zważył w dłoniach.
Odkrył, jak przenosić Pustkowców przez Cieniomorze do tego świata z użyciem klejnotów i aluminiowych skrzynek. Kto by pomyślał, że ulubione pole badań Navani okaże się tak użyteczne. A jeśli ta przebiegła Axindweth mu się wymknie, następny etap będzie musiał przeprowadzić bez niej. Miał swojego uczonego, choć tak naprawdę Gavilara zbijało z tropu Światło, które tworzył… Światło, które mogło w jakiś sposób zabijać Pustkowców? Jak Vasher stworzył…
Wydawało mu się, że usłyszał cichy trzask dobiegający od strony Ojca Burz. Błyskawica? Urocze.
– Nigdy nie sprzeciwiałeś się temu, co robię – zauważył Gavilar. – Sądziłbym, że powrót Pustkowców jest całkowicie sprzeczny z twoją naturą.
Przeciwnicy są czasami konieczni. Jeśli zostaniesz czempionem, będziesz musiał przeciwko komuś walczyć.
– Daj mi to. Teraz. Uczyń mnie Heroldem. Potrzebuję tego.
Ojciec Burz zwrócił w jego stronę migotliwą głowę.
To były prawie one.
– Te, naprawdę? Żądanie?
Tak blisko. A jednak tak daleko.
Gavilar uśmiechnął się, uniósł fabrial i pomyślał o uwięzionych wewnątrz ogniosprenach. Ojciec Burz wydawał się coraz bardziej podejrzliwy, wrogi. Gdyby wszystko poszło nie tak… czy udałoby mu się uwięzić samego Ojca Burz w jednym z nich?
Wkrótce przybył Amaram z niewielką grupką ludzi – dwóch mężczyzn, dwie kobiety. Jeden był porucznikiem Amarama. Pozostała trójka musiała być nowymi, ważnymi rekrutami Synów Honoru, zaproszonymi na ucztę, którzy później mieli okazję spotkać się sam na sam z królem. Było to irytujące, ale przydatne. Gavilar rozpoznał dwie kobiety z notatek, ale starszego mężczyzny w szatach nie kojarzył. Kto to był? Strażnik burz? Amaram lubił mieć ich w pobliżu, uczyli go swojego systemu pisma, co pozwalało mu w pewnym stopniu udawać pobożnego vorina. To było dla niego ważne.
Gavilar przywitał się po kolei z każdym gościem, a kiedy dotarł do starszego mężczyzny, nagle coś zaskoczyło. To był Taravangian, król Kharbranthu. Znany z niewielkich wpływów i zdolności. Gavilar spojrzał na Amarama. Z pewnością nie zamierzali mu zaufać – powinni znaleźć tego, kto w tajemnicy rządził Kharbranthem. Najpewniej była to jedna z dwóch kobiet, przynajmniej tak wskazywały raporty szpiegów Gavilara.
Amaram skinął głową, więc Gavilar wygłosił przemowę na temat starożytnych przysiąg i Świetlistych – dawnej chwały i wspaniałej przyszłości. To była dobra mowa, ale zaczynała go drażnić. Niegdyś jego słowa wzbudzały entuzjazm żołnierzy – a teraz spędzał całe życie na naradach. Kiedy skończył, pozwolił wszystkim pójść po trunek.
– Meridasie – szepnął Gavilar, odciągając Amarama na bok. – Te spotkania robią się nurzące. Mój eksperyment okazał się sukcesem. Mam broń.
Amaram wzdrygnął się i odezwał cicho:
– Masz na myśli…
– Tak, kiedy sprowadzimy znów Pustkowców, będziemy mieli nowy sposób walki z nimi.
– Albo nowy sposób, by nad nimi panować – szepnął Amaram.
To coś nowego. Gavilar zastanowił się nad przyjacielem i ambicją, którą sugerowały te słowa. Bardzo dobrze, Amaramie, pomyślał.
– Musimy doprowadzić do powrotu Spustoszeń – stwierdził Gavilar. – Niezależnie od ceny. To jedyny sposób.
– Zgoda. Teraz bardziej niż wcześniej. – Amaram zawahał się. – Moje wcześniejsze wysiłki z twoją córką nie poszły dobrze. Wydawało mi się, że doszliśmy do porozumienia.
– Po prostu potrzebujesz więcej czasu, przyjacielu. By ją do siebie przekonać.
Amaram pragnął władzy tak, jak Gavilar pragnął nieśmiertelności. A Gavilar być może go ją nagrodzi. Elhokar z pewnością nie zasługiwał, by zostać królem. Był całkowitym przeciwieństwem dziedzictwa, które pragnął zostawić po sobie Gavilar.
Posłał Amarama, by porozmawiał z pozostałymi. Kiedy się napiją, Gavilar zamierzał wygłosić kolejną krótką mowę. Następnie mógł przejść do… Zmarszczył czoło, kiedy zauważył, że jeden z rekrutów nie rozmawiał z pozostałymi. Starszy mężczyzna, Taravangian, wpatrywał się w mapę Rosharu. Pozostali zaśmiali się z czegoś, co powiedział Amaram. Taravangian nie spojrzał nawet w stronę źródła dźwięku.
Gavilar podszedł bliżej, ale nim zdążył się odezwać, Taravangian szepnął:
– Zastanawiasz się czasem nad życiem, które im dajemy? Ludziom, którymi władamy?
Gavilar nie był przyzwyczajony do tego, by inni – a zwłaszcza nieznajomi – zwracali się do niego w tak poufały sposób. Ale ten Taravangian uważał się za króla i może równego Gavilarowi. To było śmieszne, bo władał jednym niewielkim miastem.
– Mniej się martwię ich życiem teraz, a bardziej tym, co nadejdzie.
Taravangian pokiwał z namysłem głową.
– To była porywająca mowa. Naprawdę w nią wierzysz?
– Myślisz, że wygłosiłbym ją, gdybym w nią nie wierzył?
– Oczywiście, że tak, król mówi to, co trzeba powiedzieć. Czyż nie byłoby wspaniale, gdyby zawsze mówił rzeczy, w które wierzy? – Spojrzał z uśmiechem na Gavilara. – Naprawdę wierzysz, że Świetliści mogą powrócić?
– Tak.
– I nie jesteś głupcem – mruknął z namysłem Taravangian. – Musisz więc mieć dobre powody.
Gavilar zrewidował swoją wcześniejszą opinię. Mały król wciąż był królem. Może spośród wszystkich dostojników obecnych w mieście tego wieczoru, on jeden mógł… w minimalnym stopniu… zrozumieć ciężar spoczywający na barkach człowieka ściśniętego między koroną a tronem.
– Nadchodzi niebezpieczeństwo – powiedział cicho Gavilar, wstrząśnięty własną szczerością. – Dla tego kraju. Dla tego świata. Starożytne niebezpieczeństwo.
Taravangian zmrużył oczy.
– Musimy się obawiać nie tylko Spustoszenia – mówił dalej Gavilar. – Oni nadchodzą. Wieczna Burza. Noc Smutków.
Taravangian, co zaskakujące, pobladł.
Uwierzył. Gavilar zwykle czuł się głupio, kiedy próbował wyjaśnić prawdziwe zagrożenia, które pokazał mu Ojciec Burz – walkę czempionów o los Rosharu. Martwił się, że ludzie uznają go za szaleńca. Jednak ten mężczyzna… wierzył mu?
– Gdzie usłyszałeś te słowa? – spytał Taravangian.
– Nie wiem, czy uwierzyłbyś mi, gdybym ci powiedział.
– A uwierzysz mnie? Przed dziesięcioma laty moją matkę zabiły guzy. Była krucha, leżała na swoim łożu, otoczona wonią zbyt licznych perfum, które miały stłumić smród śmierci. W ostatnich chwilach swojego życia popatrzyła na mnie… – Spojrzał Gavilarowi w oczy. – I szepnęła: „Stoję przed nim, ponad światem, a on mówi prawdę. Nadchodzi Spustoszenie… Wieczna Burza. Noc Smutków”. I odeszła.
– Ja… słyszałem o tym – przyznał Gavilar. – Prorocze słowa umierających…
– A gdzie ty słyszałeś te słowa? – W głosie Taravangiana brzmiało wręcz błaganie. – Proszę.
– Mam wizje – odparł szczerze Gavilar. – Dane mi od Wszechmocnego. Abyśmy mogli się przygotować. – Spojrzał w stronę mapy. – Jeśli Heroldowie pozwolą, zostanę osobą, którą muszę być, by powstrzymać to, co nadchodzi…
Niech Ojciec Burz zobaczy szczerość Gavilara. Na burze… nagle to poczuł. Stojąc tu z tym małym królem, poczuł to. Nigdy wcześniej – przez cały czas – Gavilar nawet nie podejrzewał, że mógłby nie sprostać zadaniu.
Może, pomyślał, powinienem zachęcić Dalinara, by wrócił do ćwiczeń. Przypomnieć mu, że jest żołnierzem. Gavilar odniósł wrażenie, że wkrótce znów może potrzebować Czarnego Ciernia.
Ktoś zbliża się do twoich drzwi, ostrzegł Ojciec Burz. Jedna ze słuchaczy, Eshonai. W niej jest coś…
Jedna z Parshendich? Gavilar otrząsnął się. Odesłał Taravangiana, Amarama i pozostałych, zadowolony, że może pozbyć się dziwnego starego mężczyzny i jego przenikliwych oczu. On podobno niczym się nie wyróżniał. Czemu więc wytrącał Gavilara z równowagi?
Eshonai weszła, kiedy Amaram przekazał jego zaproszenie. Rozmowa z parshmenką poszła gładko. Zmanipulował ją – a wobec tego i jej rodaków – by przygotować ich do roli, którą mieli odegrać.
***
Gavilar poczuł znużenie ucztą i kiedy podpisano traktat, udał się na spoczynek w swoich komnatach. Osunął się na głęboki, miękki fotel obok balkonu i westchnął przeciągle. Na początku kariery wodza nie pozwalał sobie na miękkość. Błędnie zakładał, że jeśli polubi coś miękkiego, sam stanie się miękki.
Częsty błąd mężczyzn, którzy chcieli robić wrażenie silnych. Rozluźnienie się nie było słabością. Ci, którzy tak bardzo się tego bali, dawali drobiazgom władzę nad sobą.
Powietrze przed nim zafalowało.
– Dzień bogaty w wydarzenia – zauważył Gavilar.
Tak.
– Jeden z wielu – mówił dalej. – Wkrótce zorganizuję kolejną wyprawę na Strzaskane Równiny. Możemy wykorzystać nowy traktat, by zażądać przewodników, którzy poprowadzą nas w stronę środka. W stronę Urithiru.
Ojciec Burz nie odpowiedział. Gavilar nie był pewien, czy spren rzeczywiście nabrał ludzkich nawyków. Dziś jednak… ta odwrócona postawa, którą sugerowało zniekształcenie powietrza… to milczenie…
– Żałujesz, że mnie wybrałeś?
Żałuję sposobu, w jaki cię traktowałem. Nie powinienem być tak ustępliwy. To cię rozleniwiło.
– To jest rozleniwienie? – Gavilar zmusił się do mówienia rozbawionym tonem, by ukryć irytację.
Nie szanujesz pozycji, jaką pragniesz osiągnąć. Czuję… że nie jesteś czempionem, którego potrzebuję. Może… przez ten cały czas się myliłem.
– Powiedziałeś, że dostałeś zadanie znalezienia czempiona. Od Honoru.
To prawda. Nie mówię w ludzki sposób. Ale mimo wszystko, jeśli zostaniesz Heroldem, między Powrotami będziesz torturowany. Dlaczego cię to nie martwi?
Gavilar wzruszył ramionami.
– Po prostu się poddam.
Co takiego?
– Poddam się. – Gavilar podniósł się ciężko z fotela. – Czemu dawać się dręczyć i być może oszaleć? Za każdym razem się poddam i od razu powrócę.
Heroldowie zostają w Potępieniu, by powstrzymać Pustkowców. Uniemożliwić im zapanowanie nad światem. Oni…
– Heroldowie są dziesięcioma głupcami – wyjaśnił Gavilar i nalał sobie wina z karafki stojącej w pobliżu balkonu. – Skoro nie mogę umrzeć, zostanę największym królem, jakiego znał świat. Czemu miałbym trzymać w ukryciu swoją wiedzę i zdolności przywódcze?
Żeby powstrzymać wojnę.
– A czemu miałbym powstrzymać wojnę? – spytał ze szczerym rozbawieniem. – Wojna jest drogą do chwały, do wyszkolenia naszych żołnierzy, by odbili Sale Spokoju. Moje oddziały powinny mieć doświadczenie, nie sądzisz? – Odwrócił się do falowania i napił pomarańczowego wina. – Nie boję się tych Pustkowców. Niech zostaną i walczą. Jeśli się odradzają, to nigdy nie zabraknie nam wrogów do zabicia.
Ojciec Burz nie odpowiedział. A Gavilar znów próbował wyczytać coś z postawy istoty. Czy Ojciec Burz był z niego dumny? Gavilar uznał to za eleganckie rozwiązanie i dziwiło go, dlaczego Heroldowie nigdy o nim nie pomyśleli. Może byli tchórzami.
Ach, Gavilarze. Widzę, gdzie popełniłem błąd. Całe twoje religijne wychowanie… stworzone z kłamstw o Aharietiam i ułomności samego Honoru… popchnęło cię w stronę takiego wniosku.
A niech to Potępienie. Ojciec Burz nie był zadowolony. Gavilar nagle poczuł, że to straszliwie niesprawiedliwe. Oto pił tę koszmarną namiastkę wina, by przestrzegać absurdalnego Kodeksu – składał każdą możliwą ofiarę, by okazać pobożność – a jednak to nie wystarczało?
– W jaki sposób mogę służyć? – spytał.
Nie rozumiesz. To nie są Słowa, Gavilarze.
– W takim razie jakie są te burzowe słowa?! – Gwałtownym ruchem opuścił kubek na stół, aż ten się roztrzaskał, a wino zachlapało ścianę. – Chcesz, żebym ocalił tę planetę? To mi pomóż! Powiedz mi, co mówię nie tak!
Nie chodzi o to, co mówisz.
– Ale…
Nagle Ojciec Burz zafalował. Jego migoczącą sylwetkę wypełniło światło i zalało komnatę Gavilara ostrym blaskiem. Dywan nabrał niebieskiego odcienia, a czyste światło odbijało się od szklanych drzwi balkonu.
I wtedy Ojciec Burz krzyknął. Głosem jak dudnienie grzmotu, pełnym udręki.
– Co takiego? – Gavilar się cofnął. – Co się stało?
Herold… Herold umarł… Nie. Nie jestem gotów… Pakt Przysięgi… Nie! Nie mogą zobaczyć. Nie mogą się dowiedzieć…
– Umarł? Umarł. Mówiłeś, że oni już są martwi! Mówiłeś, że są w Potępieniu!
Ojciec Burz zafalował i z migotliwego blasku wyłoniła się twarz. Para oczu, jak luki w burzy, wokół których wirowały chmury prowadzące w głąb.
– Kłamałeś. Kłamałeś?
Och, Gavilarze. Tak wiele nie wiesz. Tak wiele zakładasz. A te dwie rzeczy nigdy się nie zetkną. Jak drogi prowadzące do dwóch przeciwnych miast.
Wydawało się, że te oczy przyciągają Gavilara, przytłaczają go, pochłaniają. On… widział burze, niekończące się burze, a świat był tak kruchy. Malutka błękitna plamka na nieskończonym czarnym płótnie.
Ojciec Burz mógł kłamać?
– Restares – szepnął Gavilar. – Czy on… rzeczywiście jest Heroldem?
Tak.
Gavilarowi zrobiło się zimno, jakby stał w samym środku arcyburzy, a lód przenikał przez jego skórę. Szukał jego serca. Te oczy…
– Kim jesteś? – szepnął chrapliwie.
Największym głupcem z nich wszystkich. Żegnaj, Gavilarze. Mignęło mi przed oczami to, co nadchodzi. Nie zapobiegnę temu.
– Co? – spytał ostro Gavilar. – Co nadchodzi?
Twoje dziedzictwo.
Drzwi otwarły się gwałtownie. Sadeas, czerwony na twarzy z wysiłku.
– Skrytobójca. – Gestem wezwał do środka Tearima, wciąż w Pancerzu. – Kieruje się w tę stronę, zabija strażników. Musisz włożyć zbroję. Tearimie, zdejmuj ją. Musimy ochronić króla.
Gavilar spojrzał na niego w oszołomieniu.
I nagle dotarło do niego jedno słowo.
Skrytobójca.
Zostałem zdradzony, pomyślał, i odkrył, że wcale go to nie dziwi. Jedno z nich musiało w końcu po niego przyjść.
Ale które?
– Gavilarze! – krzyknął Sadeas. – Musisz włożyć zbroję. Skrytobójca się zbliża.
– Tearim może z nim walczyć, Torolu. Czymże jest jeden skrytobójca?
– Ten zabił już dziesiątki. Sądzę, że na wszelki wypadek powinieneś włożyć Pancerz. Mógłbyś wziąć mój, ale moi zbrojmistrze dopiero tu idą.
– Zabrałeś zbroję na ucztę?
– Oczywiście, że tak. Nie ufam tym Parshendim. Powinieneś mnie naśladować. Zbyt wielkie zaufanie kiedyś cię zabije.
Z pewnej odległości dobiegły krzyki. Tearim, jak zawsze lojalny, zaczął zdejmować Pancerz, by Gavilar mógł go włożyć.
– Za wolno – stwierdził Sadeas. – Musimy kupić trochę czasu. Daj mi swoją szatę.
Gavilar zawahał się i spojrzał przyjacielowi w oczy.
– Zrobiłbyś to?
– Włożyłem zbyt wiele wysiłku, by posadzić cię na tym tronie, Gavilarze – powiedział ponuro Sadeas. – Nie pozwolę, żeby to się zmarnowało.
– Dziękuję.
Sadeas wzruszył ramionami i włożył szatę, podczas gdy Tearim pomagał Gavilarowi z Pancerzem. Kimkolwiek był ten skrytobójca, z pewnością nie dorówna Odpryskowemu.
Gavilar spojrzał w stronę, gdzie wcześniej znajdował się Ojciec Burz – ale migotanie zniknęło.
Spreny nie potrafiły kłamać. Nie potrafiły. Dowiedział się tego… od Ojca Burz.
Krwi ojców moich, pomyślał Gavilar, gdy Pancerz zatrzasnął się wokół jego nóg. W czym jeszcze mnie okłamał?
***
Gavilar spadał.
A spadając, wiedział, że już po wszystkim. To jego koniec.
Dziedzictwo utracone. Skrytobójca, który poruszał się z nieziemską gracją, chodził po ścianach i suficie, władając Światłem wypływającym z burz.
Gavilar uderzył o ziemię – otoczony resztkami balkonu – i jego pole widzenia wypełniła biel. Nie czuł bólu. To był bardzo zły znak. Thaidakar, pomyślał, kiedy stanęła przed nim postać ukryta w mroku nocy. Tylko Thaidakar mógł wysłać skrytobójcę zdolnego do czegoś takiego.
Gavilar zakaszlał, kiedy postać pochyliła się nad nim.
– Spodziewałem… się… ciebie.
Skrytobójca ukląkł obok niego, choć Gavilar widział tylko cienie. Później… skrytobójca – zrobił coś, czego Gavilar nie dostrzegł – znów zapłonął blaskiem jak kula.
– Możesz powiedzieć… Thaidakarowi… że jest za późno…
– Nie wiem, kto to – powiedział zabójca tak niewyraźnie, że jego słowa były ledwie zrozumiałe. Mężczyzna wyciągnął rękę w bok, przyzywając Ostrze Odprysku.
To już koniec. Za skrytobójcą pojawiła się poświata, aureola migotliwego blasku. Ojciec Burz.
Nie spowodowałem tego, powiedział Ojciec Burz w jego głowie. Nie wiem, czy przyniesie ci to spokój w ostatnich chwilach życia.
Ale…
– To kto…? – wykrztusił Gavilar. – Restares? Sadeas? Nigdy nie sądziłem…
– Moimi panami są Parshendi – powiedział skrytobójca.
Gavilar zamrugał i znów skupił wzrok na mężczyźnie, kiedy w jego dłoni pojawiło się ostrze. Na burze… to było Ostrze Honoru Jezriena, czyż nie? Co się działo?
– Parshendi? To nie ma sensu.
To moja porażka na równi z twoją. Jeśli znów spróbuję, zrobię to inaczej. Myślałem… twoja rodzina…
Jego rodzina. W tej chwili Gavilar dostrzegł, jak jego dziedzictwo się rozpada. Umierał.
Na burze. Umierał. Czy cokolwiek miało jeszcze znaczenie? Nie mógł. Nie mógł…
Miał być wieczny…
Zaprosiłem wroga z powrotem, uświadomił sobie. Nadchodzi koniec. A moja rodzina, moje królestwo zostaną zniszczone i nie będą mieli jak walczyć. Chyba że…
Drżącą ręką wyciągnął z kieszeni kulę. Broń. Potrzebowali jej. Jego syn… Nie, jego syn nie poradziłby sobie z taką mocą… Potrzebowali wojownika. Prawdziwego wojownika. Tego, którego Gavilar starał się ze wszystkich sił poskromić, ze strachu, do którego nie chciał się przyznać, nawet w ostatnich chwilach życia.
Dalinar. Niech burze mają nad nimi litość, wszystko sprowadzało się do Dalinara.
Wyciągnął kulę w stronę Ojca Burz. Wszystko się rozmywało. Myślenie… było… trudne.
– Musisz to zabrać – szepnął Gavilar do Ojca Burz. – Oni nie mogą tego dostać. Powiedz… powiedz mojemu bratu… musi odnaleźć najważniejsze słowa, jakie może wypowiedzieć człowiek…
Nie, powiedział Ojciec Burz, choć jakaś dłoń wzięła kulę. Nie on. Przykro mi, Gavilarze. Raz popełniłem ten błąd. Nigdy więcej nie zaufam twojej rodzinie.
Gavilar jęknął z bólu, nie ciała, lecz duszy. Zawiódł. Sprowadził zagładę na nich wszystkich. To właśnie, uświadomił sobie z przerażeniem, będzie jego dziedzictwem.
W końcu Gavilar Kholin, dziedzic Heroldów, umarł. Jak prędzej czy później każdy człowiek.
Samotnie.
DZIEŃ PIERWSZY
Kaladin • Shallan
Powinnam wiedzieć, że jestem obserwowana. Znaki były obecne przez całe moje życie.
Rycerze Wiatru i Prawdy, s. 1
Kaladin czuł się dobrze.
Nie wspaniale. Nie po tygodniach, podczas których ukrywał się w zajętym mieście. Nie po tym, jak doprowadził się do fizycznego i emocjonalnego wyczerpania. Nie po tym, co stało się z Teftem.
Stał przy oknie pierwszego ranka miesiąca. Słońce wpadało wokół niego do komnaty, a podmuchy wiatru poruszały jego włosami. Nie powinien czuć się dobrze. Tak, pomógł ochronić Urithiru – ale to zwycięstwo miało boleśnie wysoką cenę. Poza tym Dalinar zawarł układ z wrogiem – za zaledwie dziesięć dni czempion Honoru i czempion Odium zadecydują o losie całego Rosharu.
Skala tego była przerażająca, a mimo to Kaladin ustąpił ze stanowiska przywódcy Wiatrowych. Wypowiedział właściwe Słowa, ale uświadomił sobie, że same Słowa nie wystarczą. Choć Burzowe Światło natychmiast uleczyło jego ciało, dusza potrzebowała czasu. Gdyby więc doszło do bitwy, jego przyjaciele musieliby walczyć bez niego. A kiedy czempioni spotkają się za dziesięć dni – dziewięć, bo pierwszy już trwał – na szczycie Urithiru, Kaladin nie będzie w tym uczestniczył.
To powinno zmienić go w przepełniony niepokojem kłębek nerwów. Tymczasem odchylił głowę i czując ciepło słońca na skórze, przyznał, że choć nie czuł się wspaniale, pewnego dnia to nastąpi.
Na razie mu to wystarczyło.
Odwrócił się i podszedł do szafy, po czym zaczął przeglądać sterty codziennych ubrań, upranych i dostarczonych tego ranka. Miasto zostało uwolnione zaledwie przed dwoma dniami, a wkrótce miał się zadecydować los świata, ale praczki z Urithiru nie próżnowały. Żadne z ubrań mu się nie spodobało i po chwili spojrzał na inną możliwość – mundur przysłany przez kwatermistrza, by zastąpił ten, który Kaladin zniszczył w czasie walki. Leyten miał cały wieszak w rozmiarze Kaladina.
Poprzedniego wieczoru, po pogrzebie Tefta, Kaladin na próbę przymocował mundur do ściany za pomocą Wiązania. Urithiru się przebudziło, miało własnego Kowala Więzi, przez co wszystko… wyglądało inaczej. Jego Wiązania zwykle wytrzymywały najwyżej dziesięć minut – to jednak wciąż trwało, po upływie dobrych dziesięciu godzin.
Syl zajrzała do jego komnaty – wsunęła głowę obok wiszącej zasłony – zupełnie nie zwracając przy tym uwagi na jego prywatność. Dziś była wielkości człowieka i miała na sobie havah zamiast zwyczajowej dziewczęcej sukienki. Niedawno nauczyła się nadawać kolor swoim ubraniom, w tym przypadku były to ciemniejsze odcienie niebieskiego z dodatkiem jaskrawofioletowych haftów wokół rękawów.
Kiedy Kaladin zapiął ostatni guzik na wysokim kołnierzu kurtki mundurowej, Syl podbiegła i stanęła za nim. Następnie uniosła się mniej więcej stopę nad ziemią, by spojrzeć mu ponad ramieniem i przyjrzeć się jego odbiciu w lustrze.
– Nie możesz dowolnie zmieniać rozmiaru? – spytał, poprawiając mankiety.
– W rozsądnych granicach.
– Czyjego rozsądku?
– Nie mam pojęcia. Raz próbowałam stać się wielka jak góra. Wymagało to dużo chrząkania i myślenia jak skały. Naprawdę wielkie skały. Największym, co mi się udało, była bardzo mała góra… na tyle mała, że zmieściłaby się w tej komnacie, a jej szczyt ocierałby się o sufit.
– To znaczy, że mogłabyś być dość wysoka, by górować nade mną. Dlaczego zwykle jesteś niższa?
– Wydaje mi się to właściwe.
– W ten sposób wyjaśniasz niemal wszystko.
– Tak! – Szturchnęła go. Ledwie to poczuł. Nawet tej wielkości, w Krainie Materii była niemal niematerialna. – Mundur? Myślałam, że już nie będziesz ich nosił.
Zawahał się, po czym obciągnął kurtkę, by wygładzić zagniecenia na bokach.
– Wydaje mi się to właściwe – przyznał, patrząc w oczy jej odbiciu.
Uśmiechnęła się. A on, niech go burza, nie mógł się powstrzymać i odpowiedział tym samym.
– Ktoś ma dobry dzień. – Znów go szturchnęła.
– Zadziwiająco. Biorąc pod uwagę wszystko.
– Przynajmniej wojna prawie się skończyła. Jeszcze jedna walka. Dziewięć dni.
Prawda. Jeśli Dalinar zwycięży, Odium zgodził się wycofać z Alethkaru i Herdazu – choć miał zachować inne ziemie, nad którymi panował, jak Iri i Jah Keved. Jeśli Odium zwycięży, musieli oddać wrogowi Alethkar i Herdaz. Ale była też wyższa cena. Gdyby Dalinar przegrał, musiałby dołączyć do Odium, stać się Stopionym i pomóc w podboju cosmere. Kaladin chciał wierzyć, że Świetliści nie podążą za nim, ale nie był pewien. Tak wielu ludzi tęskniło za wojną, nawet bez wpływów Niestworzonego. Na burze, on też to czuł.
– Syl. – Spochmurniał. – Jestem pewien, że zginie jeszcze więcej ludzi. Może takich, którzy są dla mnie ważni, a mnie nie będzie tutaj, by im pomóc. Dalinar będzie musiał wybrać kogoś innego jako swojego czempiona i…
– Kaladinie Burzą Błogosławiony. – Wzniosła się wyżej w powietrze i założyła ręce na piersi. Choć miała na sobie modną havah, jej rozpuszczone niebiesko białe włosy swobodnie unosiły się i falowały na wietrze. Na… nieistniejącym wietrze. – Ani mi się waż wpędzić się w żałosny nastrój.
– Albo co?
– Albo będę robiła głupie miny – zagrzmiała. – Jak tylko ja potrafię.
– One nie są głupie. – Zadrżał.
– Są przezabawne.
– Ostatnim razem sprawiłaś, że z czoła wyrosła ci macka.
– Naczelny komizm.
– A później mnie nią spoliczkowałaś.
– Uderzająca puenta. To przecież oczywiste. Na świecie jest tylu ludzi, a ja wybrałam takiego, który nie rozumie wyrafinowanego dowcipu.
Spojrzał jej w oczy, a jej uśmiech wciąż był burzowo zaraźliwy.
– Rzeczywiście czuję ciepło na myśl, że w końcu zrozumiałem kilka rzeczy. Zrzuciłem ciężar z barków i wyszedłem z cienia. Wiem, że ciemność powróci, ale myślę… myślę, że będę pamiętał lepiej niż wcześniej.
– Pamiętał o czym?
Przywiązał się do góry i unosił, aż popatrzył jej prosto w oczy.
– Że takie dni też istnieją.
Pokiwała głową.
– Żałuję, że nie mogę pokazać tego Teftowi. Czuję jego stratę jak ranę we własnym ciele, Syl.
– Wiem – powiedziała łagodnie.
Gdyby była ludzką przyjaciółką, mogłaby zaproponować przytulenie. Wydawało się jednak, że Syl nie rozumiała fizyczności tak jak ludzie, choć tam, gdzie się urodziła – w Cieniomorzu, Krainie Umysłu – miała materialne ciało. Wyczuwał, że nie spędzała dużo czasu po tamtej stronie. Ta kraina jej pasowała.
Kaladin opadł na ziemię i podszedł znów do okna, by poczuć promienie słońca. Na zewnątrz widział pokryte śniegiem szczyty gór. Wiatr niósł świeżą woń czystego, rześkiego powietrza, jak również stadko wiatrosprenów. W tym te, które tworzyły jego pancerz i go okrążały. Trzymały się blisko, na wypadek gdyby były potrzebne.
Na burze, w tak krótkim czasie przeżył tak wiele. Czuł echo gniewu, który pochłonął go niemal całkowicie po śmierci Tefta. I jeszcze gorsze uczucie pustki, kiedy spadał…
Mroczne dni.
Ale dni takie jak ten też istniały.
A on zamierzał o tym pamiętać.
Spreny jego zbroi wypadły ze śmiechem przez okno, ale wiatr pozostał, bawiąc się jego włosami. Później się uspokoił, nadal wiał w jego stronę, ale nie był już rozbawiony, bardziej… pełen namysłu. Przez całe życie wiatr mu towarzyszył. Znał go tak, jak znał miasteczko, w którym się urodził, albo swoją rodzinę. Był znajomy.
Kaladinie…
Podskoczył i spojrzał na Syl, która krążyła po komnacie, na poły tańcząc, na poły spacerując, z zamkniętymi oczami – jakby poruszała się w rytm niesłyszalnej melodii.
– Syl… – odezwał się. – Wypowiedziałaś moje imię?
– Hę? – Otworzyła oczy.
Kaladinie…
Na burze. Znowu.
Potrzebuję twojej pomocy. Tak mi przykro… że proszę cię o więcej…
Kaladin odwrócił się do Syl.
– Powiedz mi, że to słyszysz.
– Czuję… – Przechyliła głowę. – Coś czuję. Na wietrze.
– To do mnie mówi. – Uniósł dłoń do głowy.
Nadchodzi burza, Kaladinie, szeptał wiatr. Najgorsza burza… Przykro mi…
Zniknęło.
– Co słyszałeś? – spytała Syl.
– Ostrzeżenie. – Zmarszczył czoło. – Syl, czy wiatr… jest żywy?
– Wszystko jest żywe.
Wyjrzał na zewnątrz, czekając na powrót głosu. Nie zrobił tego. Był jedynie rześki wiatr – choć teraz nie wydawał się spokojny.
Teraz sprawiał wrażenie, jakby na coś czekał.
***
Shallan została na szczycie Nieprzemijającej Prawości, wielkiej fortecy honorsprenów, rozmyślając o wszystkich ludziach, którymi była. Sposobie, w jaki się zmieniała, zależnie od perspektywy.
Zaiste, w życiu chodziło głównie o perspektywę.
Jak ta dziwna konstrukcja – pusty, prostokątny blok wysoki na setki stóp i dominujący nad krajobrazem Cieniomorza. Ludzie – spreny – żyli na wewnętrznej stronie murów i chodzili po nich, ignorując konwencję ciążenia. Patrzenie z góry wzdłuż jednej z wewnętrznych ścian mogło doprowadzić do mdłości, o ile nie zmieniło się perspektywy. O ile nie przekonało się samego siebie, że chodzenie w górę i w dół po tej ścianie to coś normalnego. To, czy ktoś był silny, czy słaby, zwykle nie było przedmiotem debaty, ale jeśli samo ciążenie mogło być dyskusyjne…
Odwróciła się od serca Nieprzemijającej Prawości i ruszyła wzdłuż szczytu ściany. Spoglądała na zewnątrz na Cieniomorze – falujący ocean paciorków z jednej strony, poszarpane obsydianowe wyżyny – porośnięte krystalicznymi drzewami – z drugiej. Na ścianie obok niej jeszcze bardziej onieśmielający widok – dwa spreny z głowami z geometrycznych linii, każdy w szacie ze zbyt sztywnego, błyszczącego czarnego materiału.
Dwa spreny.
Związała się z dwoma. Z jednym w dzieciństwie. Z drugim w dorosłości. Skrzywdziła pierwszego i stłumiła to wspomnienie.
Shallan uklękła przed Testament, jej pierwszym sprenem. Zagadkowa siedziała odwrócona plecami do kamiennej balustrady. Linie i wzór, które tworzyły jej głowę, były powykrzywiane jak połamane gałązki. W środku były podrapane i szorstkie, jakby ktoś zaatakował je nożem. Co bardziej charakterystyczne, jej wzór niemal znieruchomiał.
Głowa stojącego obok Wzoru pulsowała w ożywionym rytmie – nieustannie się poruszała, tworząc nowe geometryczne symbole. Porównywanie tej dwójki łamało serce Shallan. Ona zrobiła to Testament, kiedy odrzuciła więź po tym, jak wykorzystała Ostrze Odprysku, by zabić matkę.
Testament wyciągnęła dłoń o długich palcach, a Shallan przyjęła ją z bólem. Uścisk był delikatny, ale Shallan odniosła wrażenie, że Testament nie miała więcej siły. Reagowała na bycie martwooką inaczej niż Maya, która stała w pobliżu z Adolinem i Kelekiem. Maya, choć martwooka, zawsze wydawała się silna fizycznie. Najwyraźniej spreny załamywały się w różny sposób. Zupełnie jak ludzie.
Testament ścisnęła dłoń Shallan, a niemrawe poruszenia jej linii niczego nie zdradzały.
– Dlaczego? – spytała Shallan. – Dlaczego nie czujesz do mnie nienawiści?
Wzór położył dłoń na ramieniu Shallan.
– Oboje wiedzieliśmy, że ponowne związanie się z ludźmi oznacza niebezpieczeństwo, ofiarę.
– Skrzywdziłam ją.
– A jednak tu jesteś. Stoisz wyprostowana. Umiesz panować nad Mocami. Możesz ochronić ten świat.
– Powinna mnie nienawidzić – szepnęła Shallan. – Ale w sposobie, w jaki trzyma mnie za rękę, nie ma złości. Ani osądu w tym, że trzyma się blisko nas.
– Bo ofiara była coś warta, Shallan – powiedział Wzór z nietypową dla siebie rezerwą. – Udało się. W końcu doszłaś do siebie, poradziłaś sobie lepiej. Wciąż tu jestem. I, jak warto zauważyć, nie jestem nawet odrobinę martwy! W ogóle nie myślę, że mnie zabijesz, Shallan! Cieszy mnie to.
– Czy mogę ją uzdrowić? Może gdybym… gdybym znów się z nią związała?
– Myślę, po rozmowie z Kelekiem… – zaczął Wzór. – Myślę, że wciąż jesteś z nią związana.
– Ale… – Shallan obejrzała się na niego przez ramię. – Zerwałam więź. A to doprowadziło do tego.
– Niektóre zerwania są niechlujne. Cięcie ostrym nożem jest czyste, cięcie tępym jest poszarpane. Twoje zerwanie, do którego doprowadziłaś jako dziecko bez pełnej Intencji, jest poszarpane. W pewnym sensie tak jest jeszcze gorzej, ale to znaczy, że pozostał między wami pewien Związek.
– Czyli…
– Czyli nie. Nie sądzę, by powtórne wypowiedzenie Słów ją uzdrowiło. – Wzór jego głowy poruszał się nieco wolniej, jakby rozważał coś głębokiego. – Te liczby są… zbijające z tropu, Shallan. Dziwnie irracjonalne, w sekwencji, której nie pojmuję. To znaczy… to znaczy, że poruszamy się po nieznanym terenie. Lepsza metafora dla ciebie. Tak. Nieznany teren. W dalekiej przeszłości martwoocy nie istnieli.
Tego się dowiedzieli, częściowo, od honorsprenów i Mai. Martwoocy – wszyscy poza Testament – byli związani ze starożytnymi Świetlistymi przed Odstępstwem. Razem odrzucili przysięgi, ludzie i spreny. Myśleli, że doprowadzi to do bolesnego, ale możliwego do przeżycia rozstania. Tymczasem coś poszło bardzo nie tak.
Efektem byli martwoocy. Wyjaśnienie mogło wiązać się z Kelekiem, tą właśnie osobą, w celu zabicia której Shallan została wysłana do Nieprzemijającej Prawości. Ścisnęła dłoń Testament.
– Pomogę ci – szepnęła. – Za wszelką cenę.
Testament nie odpowiedziała, ale Shallan pochyliła się i objęła Zagadkową. Szaty Wzoru zawsze robiły wrażenie twardych, ale te należące do Testament uginały się jak tkanina.
– Dziękuję. Za to, że przyszłaś do mnie, kiedy byłam dzieckiem. Dziękuję, że mnie ochroniłaś. Nadal nie pamiętam wszystkiego, ale dziękuję.
Zagadkowa powoli, ale celowo otoczyła Shallan ramionami i uścisnęła ją.
– Odpocznij. – Shallan otarła oczy i wstała. – Ja coś wymyślę.
Wiatr poznałam z początku jako dziecko, w czasach zanim poznałam marzenia. Po cóż dzieciom marzenia lub aspiracje? One żyją i kochają życie, które jest.
Rycerze Wiatru i Prawdy, s. 3
Syl w końcu wyszła z komnaty Kaladina do mieszkania jego rodziny. On sam stał w promieniach słońca i na wietrze, bo czemu nie? Światło było tu nieustannie odnawiane, a trzymanie nowego Światła wieży nie popychało go do działania jak Burzowe Światło. Wręcz przeciwnie, trzymanie go… uspokajało.
Mimo to, kiedy ze środka dobiegł hałas, Kaladin podskoczył, a wokół niego pojawiły się wstrząsospreny, jak pękające żółte trójkąty. Jednakże kiedy dotarł do drzwi, okazało się, że to tylko jego młodszy braciszek, Oroden, klaskał. Kaladin uspokoił bijące szybko serce. Od niedawna przesadnie reagował na głośne dźwięki – również takie, które po zastanowieniu nie oznaczały żadnego zagrożenia.
Wiatr nie powiedział nic więcej, więc Kaladin wyszedł powoli do największej komnaty, gdzie Oroden bawił się klockami. Syl dołączyła do niego. Choć mogła uczynić się niewidzialną, rzadko robiła to w obecności jego rodziny. W rzeczy samej, poprzedniego wieczoru ustalili nową zasadę – kiedy jej ubranie miało kolorowe akcenty, jak fiolet na rękawach, znaczyło to, że jest widzialna dla innych. Kiedy było w całości jasnoniebieskie, tylko on ją widział.
– Gagadin! – Chłopczyk pokazał na niego. – Ty potrzebuje locki!
W tym przypadku „ty” oznaczało samego Orodena – który zauważył, że wszyscy zwracali się do niego „ty”. Kaladin uśmiechnął się i za pomocą Światła sprawił, że klocki zaczęły unosić się w powietrzu. Syl skurczyła się i przeskakiwała w powietrzu z klocka na klocek, a Oroden próbował w nie trafić.
Co ja robię? – pomyślał Kaladin. Zbliża się walka o losy świata, mój najlepszy przyjaciel nie żyje, a ja bawię się klockami z młodszym bratem?
W odpowiedzi w jego wnętrzu odezwał się znajomy głos.
Przyjmij to, Kal. Korzystaj z tego. Nie umarłem po to, żebyś ty mógł rozczulać się nad sobą jak mokry Rogożerca bez brzytwy.
W przeciwieństwie do wiatru to nie było nic mistycznego. Po prostu… cóż, Kaladin znał Tefta wystarczająco długo, by móc przewidzieć, co powiedziałby mężczyzna. Nawet po śmierci dobry sierżant znał swoje zadanie – popychać oficerów we właściwym kierunku.
– Fyl! – Oroden wskazał Syl. – Fyl, pokreć fie!
Chłopiec zaczął się kręcić, a ona dołączyła, wirując wokół niego. W powietrzu pojawiły się śmiechospreny, jak srebrzyste rybki. To była kolejna zmiana w wieży – spreny były wszędzie i pokazywały się o wiele częściej.
Kaladin usiadł na podłodze wokół unoszących się klocków i poczuł się zmuszony, by rozważyć swoją rolę. Nie zostanie czempionem Dalinara i nie był już przywódcą mostu czwartego. Na ważnych spotkaniach zastąpił go Sigzil.
Kim więc był?
Jesteś… – rzekł cicho ten sam głos. Jesteś tym, czego potrzebuję…
Natychmiast stał się czujny. Nie, nie wyobraził sobie tego.
Do środka weszła jego matka. Włosy upięła pod chustką, jak to zawsze robiła w Palenisku. Usiadła obok niego, sprzedała mu kuksańca i podała miskę z gotowanym lawisowym ziarnem z pikantnym mięsem kraba. Kaladin posłusznie zaczął jeść. Jeśli istniała grupa bardziej wymagająca niż sierżanci, to były nią matki. Kiedy był młodszy, taka uwaga wzbudzała jego zażenowanie. Po latach, w czasie których obywał się bez niej, odkrył, że odrobina matkowania mu nie przeszkadza.
– Jak się czujesz? – spytała Hesina.
– Dobrze – odparł, przełykając lawis.
Wpatrzyła się w niego.
– Naprawdę. Nie wspaniale. Dobrze. Martwię się tym, co nadchodzi.
Obok nich przeleciał klocek, ciągnąc za sobą Wieżowe Światło. Hesina ostrożnie postukała w niego palcem, a wtedy pofrunął przez komnatę, wirując jednocześnie.
– Czy one nie powinny… spaść?
– W końcu, może? – Wzruszył ramionami. – Navani zrobiła coś dziwnego z tym miejscem. Jest ciepło, ciśnienie się wyrównało i całe miejsce jest… napełnione. Jak kula.
Z otworów w ścianach na rozkaz wypływała woda, a jej temperaturę można było zmieniać gestem. Nagle te wszystkie dziwne zagłębienia i puste sadzawki w wieży nabrały sensu – nie miały urządzeń kierujących, bo uruchamiało się je, mówiąc albo dotykając kamienia.
Syl wirowała z Orodenem, aż chłopcu zakręciło się w głowie, i zostawiła mu kilka klocków dla odwrócenia uwagi. Znów urosła i padła na plecy obok Kaladina i Hesiny, a jej twarz pokrywało coś, co naśladowało pot. Kaladin dostrzegł nowy szczegół – jej havah nie miała długiego rękawa okrywającego bezpieczną dłoń, za to spren nosiła rękawiczkę – albo nadała swojej bezpiecznej dłoni biały odcień i fakturę. Nie było to niczym dziwnym, ostatnimi czasy Navani zawsze nosiła rękawiczkę, żeby móc korzystać z obu rąk. Zaskoczyło go jednak, że Syl ją miała. Wcześniej nie zwracała na to uwagi.
– Jak to możliwe, że mali ludzie nie tracą sił? – spytała Syl. – Skąd się bierze ich energia?
– To jedna z wielkich tajemnic cosmere – odparła Hesina. – Jeśli myślisz, że teraz jest trudno, szkoda, że nie widziałaś Kala.
– Oooch. – Syl przekręciła się na brzuch i spojrzała na Hesinę szeroko otwartymi oczyma, a długie niebiesko białe włosy opadały wokół jej twarzy.
Żadna ludzka kobieta nie zachowywałaby się tak… swobodnie w havah. Obcisłe suknie nie były do końca oficjalne, ale też ich krój nie zachęcał do przewalania się po ziemi na bosaka. Ale Syl była Syl.
– Zawstydzające historyjki z dzieciństwa? – spytała spren. – Dalej! Mów, póki ma pełne usta, a nie będzie mógł ci przerwać!
– Nie przestawał się ruszać. – Hesina pochyliła się. – Aż w końcu wieczorem padał i zasypiał, dając nam kilka krótkich godzin odpoczynku. Każdego wieczoru musiałam śpiewać jego ulubioną piosenkę, a Lirin musiał go gonić… a on umiał wyczuć, jeśli Lirin się nie przykładał, i mówił mu, co o tym sądzi. To było naprawdę urocze, patrzeć, jak Lirina beszta trzylatek.
– Mogłam się domyślić, że Kaladin jako dziecko był tyranem.
– Dzieci często takie są. Przyjmują tylko jedną odpowiedź na każde pytanie, bo niuanse są trudne i dezorientujące.
– Pewnie. – Kaladin zebrał resztę lawisu z miski. – Dzieci. To światopogląd, którego ofiarą, rzecz jasna, padają wyłącznie dzieci, nigdy reszta z nas.
Matka objęła go jedną ręką wokół ramion. Tego rodzaju uścisk jakby niechętnie świadczył o tym, że Kaladin nie jest już małym chłopcem.
– Nie chciałbyś czasami, żeby świat był prostszym miejscem? – spytała go Hesina. – Żeby łatwe odpowiedzi z dzieciństwa były w rzeczywistości właściwymi odpowiedziami?
– Już nie. Bo myślę, że łatwe odpowiedzi by mnie skazały. Właściwie skazałyby wszystkich.
Te słowa sprawiły, że matka się rozpromieniła, choć nie była to trudna odpowiedź. Później w jej oczach pojawił się psotny błysk. O, na burze. Co zamierzała powiedzieć teraz?
– Masz przyjaciółkę sprena. Czy zadałeś jej kiedykolwiek niezmiernie ważne pytanie, które zawsze zadawałeś, kiedy byłeś mały?
Westchnął i przygotował się.
– A jakie niby, matko?
– Łajnospreny. – Sprzedała mu kuksańca. – Fascynował cię ten pomysł.
– To był Tien! – sprzeciwił się Kaladin. – Nie ja.
Hesina popatrzyła na niego znacząco. Matki. Miały zbyt dobrą pamięć. Wokół niego pojawiły się wstydospreny, jak czerwone i białe płatki. Tylko kilka, ale wciąż.
– W porządku. Może i byłem… zaintrygowany. – Spojrzał na Syl, która wpatrywała się w nich szeroko otwartymi oczami. – Miałaś okazję… poznać jakieś?
– Łajnospreny – powtórzyła monotonnym głosem. – Zadajesz takie pytanie jedynej żyjącej Córce Burz, zasadniczo księżniczce w ludzkim rozumieniu. Ile kupy mogę znać?
– Proszę, możemy porozmawiać o czymś innym? – spytał Kaladin.
Niestety okazało się, że Oroden ich słuchał. Poklepał Kaladina po kolanie.
– Już dobrze, Gagadin – powiedział uspokajająco. – Kupka idzie do nocniczka. Weź coś dobrego!
To sprawiło, że Syl roześmiała się na całe gardło i znów przewróciła na plecy. Kaladin posłał Hesinie spojrzenie kapitana – to, które sprawiało, że wszyscy żołnierze bledli. Matki jednak ignorowały łańcuch dowodzenia. Kaladina ocaliło więc jedynie pojawienie się ojca, który stanął w drzwiach z wielkim plikiem dokumentów pod pachą. Hesina podeszła, by mu pomóc.
– Rozkład namiotów medycznych Dalinara i ich obecne procedury – wyjaśnił Lirin.
– „Dalinara”, co? – powtórzyła. – Kilka spotkań i mówisz po imieniu o najpotężniejszym człowieku na świecie?
– Postawa chłopaka jest zaraźliwa.
– Jestem pewna, że nie ma to zupełnie nic wspólnego z jego wychowaniem. Założymy za to, że cztery lata w wojsku jakimś cudem skłoniły go, by zachowywać się tak swobodnie w obecności jasnookich.
– No tak…
Lirin i Hesina popatrzyli na syna.
Oczy Kaladina były ostatnio jasnoniebieskie, nigdy nie wracały do naturalnego ciemnego brązu. Nie pomagał fakt, że choć siedział, unosił się cal nad ziemią. Powietrze było wygodniejsze od kamienia.
Rodzice rozłożyli kartki na blacie z boku komnaty.
– To jest chaos – stwierdził Lirin. – Cały jego system opieki medycznej trzeba odbudować od podstaw… zaczynając od nauki poprawnego odkażania. Najwyraźniej wielu z jego najlepszych medyków polowych zginęło.
– Wielu z jego najlepszych we wszystkim zginęło. – Hesina przesuwała wzrokiem po kartkach.
Nawet nie macie pojęcia, pomyślał Kaladin. Spojrzał na Syl, która przesunęła się, żeby być bliżej niego. Wciąż była wielkości człowieka. Oroden znów biegał za klockami, a Kaladin…