Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Księżniczka Rizlah z rodu Salvorina jest rozpieszczoną dziedziczką tronu, przywykłą do codziennej nudy, wybrzydzania i braku szacunku dla otoczenia. Jej życie zmienia się nagle w dniu, gdy sprowadzona podstępem do uroczyska magicznej puszczy, ugryziona przez dziwną istotę, przemienia się w wilkołaka. Zaskoczona swoimi zdolnościami Riz ukrywa klątwę przez kolejne lata, korzystając z mocy posiadania dwóch tożsamości. Niespodziewanie jej los zostaje spleciony najwyższym proroctwem, emhain ablah, z losem najniebezpieczniejszego w Caer Sidi asasyna, Ravera Divinusa Relagarda, który otrzymał tajemnicze zlecenie wykonania egzekucji na księżniczce. Kto zlecił mord na księżniczce i dlaczego? Rozwiązanie zagadki proroctwa kryje się na szczytach potężnych gór Skyworld, gdzie żyją tajemniczy Ludzie Nieba, wedle plotek mogący być potężnymi arcymagami albo samymi bogami z innego świata. Aby dotrzeć do celu, wojująca ze sobą dwójka wrogów, a następnie najbliższych sobie ludzi, będzie musiała zakopać topór wojenny i pokonać bezludne tereny zamieszkałe przez niebezpieczne bestie, gdzie szaleje dzika magia zmieniająca rzeczywistość w koszmar.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 408
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
SERIA FANTASTYKA
Zodiac Universum
Adrianna Biełowiec
Death Bringer
Wydawnictwo Eperons-Ostrogi
Kraków 2016
Spis treści
Wstęp
Rozdział I
Rozdział II
Rozdział III
Rozdział IV
Rozdział V
Rozdział VI
Rozdział VII
Rozdział VIII
Rozdział IX
Rozdział X
Rozdział XI
Rozdział XII
Rozdział XIII
Epilog
Copyright © Adrianna Biełowiec, 2016
Copyright © Wydawnictwo Eperons-Ostrogi, Kraków 2016
ISBN 978-83-940873-5-7
Wydanie I, Kraków 2016
Redakcje, konsultacje
Wydawnictwo Eperons-Ostrogi
Rysunki i ilustracje
Adrianna Biełowiec
Skład i opracowanie
Wydawnictwo Eperons-Ostrogi
Korekta
Kamila Klepacka
Projekt okładki, projekt typograficzny
AN.ART.IA Project
Wydawnictwo Eperons-Ostrogi
ul. Racławicka 47/12
30-012 Kraków
tel./fax.: (12) 312 06 23
tel.: (+48) 508 287 276
e-mail.: [email protected]
www.eperons-ostrogi.pl
Pragnę złożyć serdeczne podziękowania całemu Zespołowi Wydawnictwa Eperons-Ostrogi za ogrom pracy włożony w ukształtowanie Death Bringera do obecnej formy, jak również szybkie i wyczerpujące odpowiedzi mailowe udzielane na wszystkie pytania. Pawłowi Prusinowskiemu pragnę podziękować za pomoc w kwestiach techniczno-informatycznych, Przemysławowi Mańce za polecenie mi Wydawnictwa Eperons-Ostrogi oraz porady osoby, która wydawała już książki, Krzysztofowi Iwanowi za opinie na temat wersji beta powieści, Stacey Conley oraz ekipie z Epic Team za pozwolenie na użycie elementów graficznych w projekcie okładki oraz użytkownikom forum Fahrenheita, w szczególności Pani Troll za podpowiedzi związane z językową i logiczną stroną powieści.
Dziesięć przykazań Kiritian
1. Czcij bogów jakich chcesz i ilu chcesz, możesz nawet nie czcić żadnego.
2. Wzywaj imienia boga swego, kiedy masz potrzebę. Skoro powód się pojawił, nie robisz tego nadaremno.
3. Nie musisz uczęszczać do świątyni swojej, jeśli nie masz duchowej potrzeby. Albowiem serce człowieka jest jedyną prawdziwą siedzibą wiary.
4. Kochaj matkę swoją i ojca swego, jeśli na to zasługują.
5. Ponad wszystko szanuj życie i zdrowie swoje, jak i bliźniego swego. Zabijaj wrogów, gdy wyczuwasz zagrożenie z ich strony, bądź tych, których ciałami chcesz się pożywić.
6. Nie cudzołóż.
7. Kradnij, jeśli musisz.
8. Mów jedynie prawdę.
9. Nie pożądaj żony bliźniego swego. Aczkolwiek możesz używać sobie na wrogach z planet podbitych.
10. Nie szkodź w żaden sposób bliźniemu swemu. Jeśli sytuacja tego wymaga, gnęb ludy podległe.
Wstęp
Ania Sandstorm przypatrywała się przez moment niewielkiej jadeitowej figurce myśliwca, następnie wyciągnęła rączkę, by popukać w marmurową podstawkę. Po chwili statuetka zniknęła w objęciach dziewczynki, zupełnie jakby była jedną z jej pluszowych maskotek, którymi uwielbiała się bawić.
– Zostaw, bo zepsujesz! To nie twoje! – huknęła na nią Julka Croft, starsza od Ani o trzy lata, próbując naśladować ton głosu swojej matki.
Ania zmarszczyła nosek i zacisnęła wargi, popatrzyła ze złością na koleżankę intensywnie zielonymi oczętami, po czym, pisnąwszy z niezadowoleniem, odwróciła się w drugą stronę, oczywiście ani myśląc o odstawieniu świeżo zdobytej zabawki.
– Dawaj! – Julka wykonała gest slumsowego dziecka usiłującego ukraść bogatemu przechodniowi portfel, lecz gdy Ania sprawnie wykonała unik, starsza dziewczynka zaczęła wymachiwać rękami, niczym rozjuszona kotka łapami, próbując odebrać małej kamienną miniaturkę.
– Nniiiieeeeeeeeee! Iiiiiiiiii! – przeciągle zaprotestowała Sandstorm.
Gdy do salonu gościnnego pana Carlosa Drunkensteina wszedł jego dziesięcioletni syn Beliar, w towarzystwie dwóch młodszych kolegów, zastał nastroszoną Julię klęczącą na tygrysiej skórze i masującą kolano. Naburmuszona Ania siedziała na komodzie pod oknem, ręką poprawiała sandał, który przesunął jej się na stopie, gdy wymierzyła kopniaka natrętnej koleżance, drugą przyciskała do piersi figurkę myśliwca.
– Debilka! – syknęła Julka. Ania w kontrze pokazała jej język.
– Aleeeee! Znów oberwałaś od czterolatki! – Arek Croft zarechotał na widok sponiewieranej siostry.
– Nieprawda! – fuknęła poszkodowana dziewczynka. Jarret Nelson, trzeci z chłopców, pomógł jej wstać, choć dziwiło go, czemu Julka sama się po prostu nie podniesie. Nic się przecież nie stało! On ciągle bił się z kumplami i nie ryczał na podłodze, gdy ktoś mu strzelił z kapcia.
Beliar Drunkenstein zrobił sfrustrowaną minę, wyminął towarzystwo i podszedł do zajmującego całą frontową ścianę pancernego okna z widokiem na prywatne lotnisko ojca. Zlustrował kilka lataczy gości, którymi następnego dnia o świcie mieli odlecieć, wraz ze swym gospodarzem, na jakąś odprawę, po czym zbliżył się do wciąż siedzącej na komodzie Ani, wymachującej energicznie nogami. Uśmiechnął się od ucha do ucha. Mimo że urodzony w trudnych czasach, kiedy to dorośli stale toczyli wojnę z okupującymi Drogę Mleczną Kiritianami, Beliar był pogodnym i otwartym dzieckiem. Bardzo lubił Anię. Chociaż miała dopiero cztery latka, co czyniło ją najmłodszą członkinią ich pięcioosobowej paczki, wykazywała się nieustępliwością i wręcz ognistym temperamentem. Zawsze stawiała na swoim, choćby miało się to zakończyć naganą niani–androidki Agaty, a nawet klapsem w tyłek. Nigdy też nie płakała. Złościła się, wyrywała, gryzła, kładła na podłogę i uderzała weń stopami z gniewu, ale nie płakała. Stanowiła całkowite przeciwieństwo, wszystko wyolbrzymiającej i wiecznie poszkodowanej, Julki Beksalali, panny „Wszyscy Skaczcie Wokół Mnie”, pomyślało się Beliarowi.
Ania odpowiedziała chłopcu uśmiechem, tyle że wstydliwym. Spąsowiała na policzkach i wtuliła twarz w bufiasty rękaw żółtej sukienki.
– Oddasz? – Drunkenstein wyciągnął rękę. Jednak Ania przytuliła mocniej jadeitowe cudeńko i wydała pomruk protestu. Zupełnie niezrażony chłopiec przykucnął i uśmiechnął się ponownie. – Albo weź sobie, jak chcesz. Musisz się jednak spytać o zgodę mojego ojca. Ale na pewno da ci tego latacza. Wiesz, że to model prototypu?
– Co to jest plototip? – O dziwo, Ania wręczyła koledze figurkę. Beliar wpatrzył się w nią niczym modelarz w świeżo sklejone dzieło, obracając myśliwiec na wszystkie strony.
– Prototyp – chłopak wyraźnie powtórzył i zaakcentował słowo – to taka nowa rzecz, którą się testuje i sprawdza, jak ona działa. A jeśli działa dobrze, to zaczyna się potem produkować więcej takich rzeczy. Tato jest konstruktorem maszyn latających i dostawcą nowych technologii dla rebeliantów, a ten tutaj myśliwiec to jego projekt. Za kilka lat nasze wojska będą takimi latać.
– Ja tesz bendem latać!
Chłopiec parsknął śmiechem.
– Coś ty, jesteś za mała!
– Ale jak ulosnę. Chcem być pilotem, jak mój tata i Callos.
– No, ja też chcę być rebelianckim pilotem. Ojciec twierdzi, że mam cechy dowódcze i jest mi pisane kierowanie dywizjonami, może nawet całą flotą. W każdym razie już za parę lat, będę spuszczać wpierdol Kiritianom. O jaaaaaaaa! – Beliar zatkał dłonią usta i obejrzał się, chcąc sprawdzić, czy androidka Agata przypadkiem nie kręci się w pobliżu. Na szczęście w salonie poza nim i Anią byli tylko: Jarret, Arek i Julka, która przestała się już dąsać i teraz we trójkę wygłupiali się na kanapie, okładając poduszkami.
Sandstorm była jednak w wieku, w którym nowo usłyszane wyrazy chłonęła niczym gąbka wodę.
– Co to jest wpieldol, Beli? – zapytała niesłychanie poważnie.
– Nie, nic! Zapomnij. – Drunkenstein żartobliwie strząsnął na jej twarz pasemko ciemnokasztanowych włosów. Dziewczynka, chichocząc, w odpowiedzi chwyciła kolegę za blond grzywkę i uniosła ją do góry, strosząc mu na głowie „koguta”.
– Cześć, dzieciaki! Co tam słychać u was? Dobrze się bawicie?
Pięć buziek obróciło się ku Carlosowi Drunkensteinowi, wchodzącemu do salonu w towarzystwie ojca Anny, ojca Jarreta i rodziców Croftów. Za grupką rebelianckich pilotów wmaszerowała, na zgrabnych nogach, androidka Agata, ubrana w stylowy, archaiczny, czarno-biały strój pokojówki, którego zwieńczeniem był wielki kok podtrzymywany karbowaną wstążką. Na dłoni niosła tacę z salaterkami wypełnionymi galaretką.
Ania podbiegła do taty i wtuliła się w szarosrebrne spodnie jego kombinezonu. Beliar wykorzystał okazję i odstawił miniaturkę myśliwca na wyższą półkę szafki, by dziewczynka nie mogła jej później dosięgnąć... o ile już o niej nie zapomniała.
– Co jest, słońce? – Pan Sandstorm schylił się, starł kciukiem zabrudzenie z policzka córki. Następnie przyklęknął i odsunął dziewczynkę na długość ramienia, odgarnął jej z oczu niesforne włosy. Przypatrywał się chwilkę dziecku, nim ponownie zabrał głos: – Posłuchaj mnie teraz uważnie. Tatuś musi odlecieć dzisiaj, chociaż mieliśmy dopiero jutro rano, czyli za tyle godzin – wysunął palec wskazujący prawej ręki. – Trochę nam się zmieniły plany, ale szybko wrócę do ciebie.
– Ja chcem do mamy.
Dźwięk tych słów sprawił, że pozornie beztroski uśmiech zgasł na twarzy pilota, a z ust wyrwało się ciche westchnienie. Jego żona zginęła ponad roku temu – jednak nie z rąk tyrańskich Kiritian, którzy sterroryzowali większość zamieszkałych globów Drogi Mlecznej i parę Andromedy, lecz gnieżdżących się na planecie H14 członków satanistycznej sekty likanów. Jej wyznawcy wszczepiali sobie implanty imitujące wilcze ślepia, kły i pazury, albo wręcz wykorzystywali geny czczonych przez siebie drapieżników, by bardziej upodobnić się do mitycznych wilkołaków. Nie przepadali za rebeliantami, którzy osiedli się na H14 i zrobili z cichej, zapomnianej planety swoją główną bazę wypadową. Jak jednak powiedzieć o tym nieznającej norm rządzących wszechświatem czterolatce? Zatroskany ojciec skorzystał z najstarszej strategii w dziejach ludzkości na takie przypadki: skłamał, twierdząc, że matka wyjechała i kiedyś wróci. „Wróci” w czasach, gdy Anna będzie mogła dowiedzieć się o wszystkim bez ponoszenia psychicznych konsekwencji... Albo wkurzy się na niego za to, że oszukiwał ją przez tyle lat.
– Już ci mówiłem, że mama jest dla nas niedostępna. Podczas mojej nieobecności najlepiej ci będzie w rezydencji pana Carlosa. – Mimo zmęczenia i problemów dotyczących Kiritian, jak również mnóstwa innych spraw trapiących aktualnie rebeliantów, pan Sandstorm starał się wyglądać pogodnie, przynajmniej w obecności córki. Uśmiechnął się krzywo, trochę łobuzersko. – Zobacz – skinął brodą ku rodzeństwu Croft, które także słuchało wskazówek rodziców. – Julia i Arek również zostaną u pana Carlosa. Będzie też Jarret. I Beliar. Agata się wami zajmie, tak jak zwykle.
– Czemu nie mogem być w domu? – Ania podrapała się w nosek. – Na naszej planecie?
Wzdychając, pilot przetarł dłonią czoło. Na szczęście córka była zbyt mała, by zrozumieć, że tego typu gest jest oznaką strapienia osoby dorosłej, która w jak najbardziej kolorowy sposób stara się wytłumaczyć trudną sytuację polityczną małemu dziecku.
– Bo na Calcaris nie jest teraz zbyt bezpiecznie – odparł. – W pobliżu mogą pojawić się źli Kiritianie. Postanowiliśmy z resztą rodziców, że przez jakiś czas pozostaniecie w domu Beliara.
– Na H14 tesz mogom przylecieć Kilitjanie.
– O, widzę, że ładnie zapamiętałaś nazwę planety. – Tata klepnął Anię delikatnie w policzek, co ją trochę rozchmurzyło. – H14 jest bezpieczna. Kiritianie na nią nie przylecą, bo jest tu dużo ludzi opozycji. A ci źli najeźdźcy boją się dobrych rebeliantów. Zresztą nawet jakby się zjawili, Agata ich stąd wyrzuci. – Rebeliant poparł swoje słowa uśmiechem.
– Mogem lecieć z tobom?
Pan Sandstorm ostentacyjnie posmutniał. – Niestety nie. Mamy zlot na górzystym biegunie północnym, gdzie jest bardzo zimno. Tłumaczyłem ci kiedyś, dlaczego musimy organizować spotkania za każdym razem gdzie indziej. I to jeszcze w miejscach, gdzie są zakłócenia elektromagnetyczne, na przykład w górach. Pojutrze, czyli za tyle dni – rozstawił dwa palce niczym w prekolonialnym geście pokoju – będę z powrotem. W międzyczasie Agata się wami zajmie. Lubisz Agatę, prawda?
Dziewczynka przytaknęła parę razy.
Ojciec wziął córkę na ręce i mocno przytulił. Stawiając ją znów na ziemi, żartobliwie zwichrzył grzywkę nad drobnymi brwiami. – Trzymaj się, żabo. Musimy już lecieć. – Odchodząc, puścił do niej oko.
Ania przyglądała się, jak tata kładzie dłonie na ramionach rodziców Julii i Arka i coś do nich mówi.
Pożegnawszy się ze swoimi pociechami, grupa rebeliantów wyszła na korytarz, gdzie odczepiła kaski z klamer magnetycznych, po czym ruszyła holem ku marmurowym schodom prowadzącym na parter. Wkrótce potem piątka dzieci przyglądała się przez okno, jak na lotnisku pana Carlosa budzi się do życia tuzin lataczy. Maszyny wykonały pionowy start, wzniosły się ku pomarańczowoczerwonemu, wieczornemu niebu, utworzyły klucz, a chwilkę później nie było już po nich śladu. Mimo że Kiritianie nie mieli pojęcia o istnieniu jednostek rebelianckich na pokrytej głównie przez góry, stepy i pustynie H14 – przynajmniej tak twierdził wywiad bojówkarzy – wszystkie maszyny latające włączały pola siłowe, uniemożliwiające zarówno wzrokową, jak i radarową identyfikację. Dzieci nie mogły więc śledzić lotu oddalającego się klucza, który po prostu zniknął, jakby w sekundzie portował się o tysiące kilometrów wygenerowawszy tunel podprzestrzenny. Tak wyglądała najszybsza forma transportu między znacznie oddalonymi od siebie punktami czy to na planecie, czy w przestrzeni kosmicznej. W przeciwieństwie do bogatych Kiritian była jednak rzadko stosowana u rebeliantów zaciskających z ich powodu pasa.
– Proszę, częstujcie się. – Agata chrząknęła znacząco, następnie wskazała pucharki z galaretką, gdy zajęte obserwowaniem nieba dzieci obróciły się w kierunku androidki.
Zanim Ania sięgnęła po deser, przyglądała się jak ledwo wykwitły siniak na kolanie Julki znika niemiłosiernie szybko po zastosowaniu przez Agatę kleju molekularnego. Dziewczynka poczuła wyrzuty sumienia, że tak mocno kopnęła koleżankę.
– Dobra, smyki, teraz muszę się oddalić i zająć paroma sprawami, a wy bawcie się grzecznie w salonie – oznajmiła pokojówka, schowawszy zbędny już medykament do przenośnej apteczki.
– A możemy chodzić po domu? – zapytał Beliar, zatrzymawszy łyżkę w połowie drogi do ust.
– Oczywiście, tylko nie chodźcie do skrzydła administracyjnego ani do sali odpraw. Pan Drunkenstein sobie tego nie życzy. Zresztą już o tym wiecie.
– Jasne. A w hangarze możemy się bawić?
Agata popatrzyła bystrzej na chłopca, który przybrał minę niewiniątka.
– Możecie, ale macie niczego nie dotykać. I trzymajcie się z dala od dyspozytorni – dodała ostrzej.
– To jak mamy się bawić, skoro nie możemy niczego dotykać? – Beliar wyszczerzył ubrudzone galaretką zęby w głupawym uśmiechu.
Agata przekrzywiła głowę i oparła pięści na biodrach. – Beliar, nie żartuj sobie. Jesteś najstarszy, więc zajmij się należycie kolegami i koleżankami. Będę zaglądać do was, co jakiś czas. Informujcie mnie przez interkom, gdybyście czegoś potrzebowali.
Pokojówka opuściła salon. Oddalała się holem, a siedząca wokół stołu piątka dzieci tkwiła w bezruchu, bacznie nasłuchując i patrząc na siebie wymownie. Gdy odgłos pantofli uderzających o wypastowany marmur wreszcie ucichł, chłopcy skoczyli ku drzwiom i wystawili głowy na korytarz.
– Dobra, poszła – Jarret oznajmił ochoczo.
Chłopcy rzucili się w kierunku okna, by zerknąć na lądowisko, gdzie zaczęło pojawiać się coraz więcej nocnego oświetlenia, chociaż do zachodu słońca pozostało jeszcze trochę czasu. W podrównikowej strefie klimatycznej, gdzie mieściła się rebeliancka enklawa Carlosa Drunkensteina, panował obecnie okres późnojesienny, jednak nawet najniższe temperatury zimowe rzadko wynosiły tu mniej niż pięć stopni Celsjusza. Dlatego nieliczni pracownicy lądowiska, którzy kręcili się na zewnątrz, chodzili poubierani w przewiewne uniformy robocze z nanorurek. Dzieci obserwowały cierpliwie obiekt przez kilka minut. Robiło się coraz bardziej pusto. Na wieczór wszystkie używane za dnia maszyny odstawiano do hangaru. Kolejnych lotów także być już nie powinno, gdyż ostatnim dzisiejszym był ten, w który wybrał się Carlos wraz z rebeliancką załogą. Beliar dowiedział się o tym przypadkiem, podsłuchując rozmowę ojca z wieżą kontroli lotów. Tak więc do rana powinni mieć spokój. Przynajmniej do czasu, gdy Agata nie zagoni ich do łóżek, a to nastąpi dopiero za kilka godzin.
– Jesteś pewien, Beli, że nikt nie będzie tam łaził? – Arek ruchem brody wskazał punktowiec hangaru.
– Chyba nie, przecież często się tam bawimy i nikt się nie czepia – odparł Drunkenstein.
– Zapomniałeś o gościach z monitoringu – mruknął Jarret. – Co zrobimy z komórką minikamery?
– To! – Julka zaprezentowała dumnie kolegom kartkę syntetycznego papieru z bazgrołami i karykaturą Agaty, narysowaną kolorowymi kredkami. W czasach, gdy Kiritianie osiągnęli najwyższy poziom technologiczny z wszystkich znanych w Drodze Mlecznej i Andromedzie inteligentnych ras, że byli w stanie z łatwością przechwytywać komunikaty płynące przez eter, papier ponownie wrócił do łask. Stał się najbezpieczniejszą formą przesyłania korespondencji. Tyle, że obecnie używany był masą całkowicie sztuczną, nie wytwarzaną z drewna jak w czasach sprzed kolonizacji kosmosu.
– Ale głupie – prychnął Arek.
– Sam jesteś głupi!
– Dobra, chodźcie. – Beliar ruszył ku wyjściu z salonu. Ekipa poszła jego śladem. Chłopak przystanął w połowie pomieszczenia. – Tylko pamiętajcie, macie nikomu nic nie mówić! Julka, nie wygadasz się?
– Nie – odparła oschle dziewczynka.
– A ty, Ania?
Sandstorm energicznie zaprzeczyła ruchem głowy.
– Fajnie. Starajcie się zachowywać naturalnie. Niech dorośli myślą, że idziemy się bawić jak zwykle. Żadnego nerwowego rozglądania się na boki!
Dzieci ruszyły holem w kierunku schodów prowadzących na parter. Następnie pokonały tę samą drogę, co kwadrans wcześniej ich rodzice. Będąc już na obrzeżach płyty lądowiska, skierowały się w stronę używanego przez personel, bocznego wejścia do hangaru. Wychodzący z hali pracownik techniczny uśmiechnął się i pozdrowił maluchy kapitańskim gestem, unosząc dłoń do skroni. Ania pomachała mu wesoło.
Dzieciaki, oczarowane opowieściami pilotów o walce wśród chmur i w przestrzeni kosmicznej przeciwko Kiritianom, często bawiły się w hangarze pomiędzy maszynami latającymi. Nigdy nie wyrządzały szkód, dlatego od pewnego czasu mogły przychodzić tu same. Dziesięcioletni Beliar wykazywał się wystarczającą odpowiedzialnością, by upilnować dwójkę młodszych o dwa lata chłopców, siedmioletnią Julkę, jak i Anię. Zresztą prostokątny hangar stale był monitorowany przez ruchomą, czułą komórkę, której zasięg optyczny obejmował nawet przyciemnione z powodu skrzyń kąty przestronnego pomieszczenia. A wszystko za sprawą trybu siatki wizyjnej, dzięki której mechanizm komórki był w stanie wygenerować obserwatorowi obraz znajdujący się za każdą geometrią wewnątrz hali.
Teraz jednak sprawa wyglądała inaczej. Dzieci ustaliły wcześniej między sobą konkretny plan, który niebawem zamierzały wprowadzić w życie. Dlatego trudno im było zachowywać się naturalnie.
Upewniwszy się, że są w hangarze sami, Beliar wspiął się po drabinie technicznej i przymocował drutami przed obiektywem komórki kartkę z bazgrołami Julki. Ochroniarz pracujący w monitoringu zauważył natychmiast dość nietypowy mankament, jednak uśmiechnął się pobłażliwie i pokręcił tylko głową, pewny, że pomysłowe maluchy, którym wiecznie psikusy w głowie, i tym razem niewątpliwie się wygłupiają. Dlatego mężczyźnie nie przeszło nawet przez myśl, że parolatkom koniecznie zależy na uzyskaniu cennych chwil prywatności.
Minąwszy sylwetki myśliwców, ścigaczy i szturmowców, grupka podeszła do jednej z czterech stalowych płyt, na których stały przykryte brezentowymi płachtami prototypowe obiekty, zmontowane na podstawie projektów pana Carlosa. Chwyciwszy oburącz za rogi materiału, wolno, jakby z namaszczeniem, Beliar zaczął zsuwać brezent na wypolerowane przez roboty sprzątające podłoże.
– Pomóżcie mi.
Jarret i Arek podeszli do kolegi i wspólnymi siłami zaczęli ściągać oporny materiał z kulistego obiektu. Coraz bardziej zaniepokojona Julia zerkała nerwowo w stronę dwóch wejść technicznych, mimo zapewnień Drunkensteina, że nikt nie będzie się przejmował ich grupą.
Dzieci pootwierały usta, kiedy ich oczom ukazał się wielki, idealnie kulisty biały obiekt.
– Raju! – szepnął Jarret. Ania powtórzyła to samo.
– To sześcioosobowy transporter desantowy – rzekł Beliar, dumny z dokonań ojca. – Nowość technologiczna, której nie znają jeszcze Kiritianie.
– Co masz na myśli? – zapytała Julka, chociaż kompletnie nie miała pojęcia, o czym mówi młody Drunkenstein. Chciała jednak pokazać usilnie, że też interesuje się techniką i wcale nie jest głupią, kolorową laleczką, jak czasem przezywają ją koledzy.
– To, że Kiritianie nie zobaczą go na radarach, póki nie zdobędą takiego obiektu, nie zeskanują i nie wprowadzą do swoich systemów specyfikacyjnych.
– To, że Biała Kula jest niewykrywalna – odparł jednocześnie Croft.
– Biała Kula? – Beliar zamrugał.
– Tak ją nazwiemy. – Zafascynowany Arek zaczął chodzić dookoła transportera, przesuwając dłonią po idealnie gładkiej, jakby kevlarowej powierzchni za wyjątkiem krawędzi, skąd wysuwały się drzwiczki kabiny. – Nie widzę, by miała jakieś numery. Trzeba ją ochrzcić.
– Nazwa Biała Kula jest w porządku – powiedziała Julia. – Możemy już iść? Agata nas zabije, jeśli tu przyjdzie. Będziemy mieli roczny szlaban! Hej, co zamierzacie zrobić?!
Chłopcy nie zwracali uwagi na protestującą dziewczynkę, która w dodatku ostentacyjnie tupnęła nogą. Popatrzyli po sobie chytrze i prawie natychmiast rzucili się w kierunku oszklonej dyspozytorni. Beliar aktywował panel kontrolny i użył go do otworzenia przypominających płatek kwiatu drzwiczek Białej Kuli, które unosiły się bezdźwięcznie, aż wskazały dolną krawędzią grodź wylotową stropu.
Chwilę później podnieceni chłopcy równocześnie starali się wejść do wnętrza maszyny.
– Ja pierwszy! – huknął Arek.
– Nie ma mowy! – zawołał Jarret, uciskany w plecy przez napierającego Beliara.
– Uspokójcie się w końcu! – Julia chwyciła brata za koszulę, próbowała utrzymać w miejscu, jednak bezskutecznie. Razem z Anią zajrzały niepewnie do oświetlonego na błękitno wnętrza Białej Kuli. Zadowoleni chłopcy zdążyli się już rozgościć w trzech z sześciu rozlokowanych promieniście, gładkich niczym obudowa transportera fotelach. Nałożyli nawet toporne natorśniki chroniące pasażerów w czasie podróży. Z wnęki pośrodku posadzki wysunął się automatycznie walcowaty panel sterowania.
– Właźcie, jest fajnie! – zachęcał Jarret dziewczynki.
Pomimo dezaprobaty Julki, ciągłego wybrzydzania i straszenia Agatą, Ania weszła do środka, zajęła miejsce po prawej stronie Beliara i uśmiechnęła się doń.
– Masz się nie wypaplać, jasne? – zwrócił się Arek do czterolatki. – Bo dostaniesz w zęby.
– Nie powiem! – Sandstorm obdarowała go kosym spojrzeniem, nad którym ciasno zbiegły się drobniutkie brwi, a czoło przecięła zmarszczka. Croft omal nie roześmiał się na ten widok.
Beliar nasunął na drobne ciało Ani natorśnik, prawie równie wielki jak ona. – Teraz ty – zwrócił się do drugiej z dziewczynek, nadal stojącej z nadąsaną miną przy wejściu. – Daj spokój... Jak wszyscy, to wszyscy.
Julia w końcu dała się namówić i weszła do maszyny. Drunkenstein zasunął drzwiczki przy pomocy podświetlonej, płaskiej klawiatury dotykowej panelu kontrolnego. Kadłub transportera uszczelnił się hermetycznie. Dzieci szybko wpadły w błogi nastrój, nawet Julia. Udawały, że lecą z jednej planety na drugą.
W pewnej chwili Croft wpadł na genialny pomysł. W błękitnych oczach chłopca pojawiły się figlarne iskierki.
– A Biała Kula lata samodzielnie jak patrolowiec, czy tylko wypada z desantowców? – zapytał Beliara.
– Lata, a co?
– Może ją wypróbujemy?! – zagrzmiał wesoło Croft.
– Dobra! – zakrzyknął Jarret, którego twarz nagle się rozpromieniła niczym młoda gwiazda.
– Wiecie co? Właściwie dlaczego nie? – Beliar uśmiechnął się, jak diablątko.
– Głupi jesteście! – fuknęła Julka. – Nie umiemy przecież pilotować! Zabijemy się! Dostaniemy lanie! Ja nie chcę!
– Jeśli się zabijemy, to nie dostaniemy. Trupów nie biją. – Jarret zamierzał palnąć koleżankę w czoło, jednak nie sięgnął, przytrzymywany natorśnikiem. Ania zachichotała.
– Ja umiem prowadzić – odrzekł Beliar. – Kilka razy latałem z ojcem na patrole, pozwalał mi nawet pilotować. A system nawigacyjny Białej Kuli niewiele się różni od obecnie używanych rebelianckich jednostek desantowych. Patrz, Julka – wysunął rękę w kierunku panelu kontrolnego. – Wszystko wygląda niby skomplikowanie, ale to czysta automatyka. Wprowadzasz tylko dotykiem namiary liczbowe w to seledynowe pole: numer planety, sektor, kwadrat sektora i punkt docelowy, a transporter bezpiecznie przenosi cię tam sam, chyba że przejdziesz na sterowanie ręczne. I tyle. Łatwizna. Wrócić też będę umiał, znam namiary rezydencji ojca na pamięć.
– A jaki numer ma H14? – zapytał Arek.
– Sześć – Beliar wystukał pierwszą liczbę. Zerknął na Anię i uśmiechnął się. – Chcesz lecieć na wycieczkę?
– Pewnie! – dziewczynka zawołała z entuzjazmem.
– Rodzice nas zabiją – mruknęła płaczliwie Julka. Opuściła głowę tak, że kaskada falowanych blond włosów całkowicie zasłoniła jej twarz.
– Jak nie chcesz, możesz nie lecieć, tchórzliwa lalko – na twarzy Arka zagościł złośliwy uśmiech. – Idź się bawić misiami i klockami.
– Nie jestem lalką! – Czupryna Julii wściekle poleciała do góry. Jarret nawet przestraszył się koleżanki, która przez moment wyglądała niczym spozierająca na niego groźnie mała, rozjuszona Walkiria.
– No to postanowione! – Beliar uniósł pięść, koledzy stuknęli się nimi w powietrzu. Następnie wprowadził do systemu czwórkę. Podobno stanowiła namiar na dżunglę tropikalną gęsto porastającą cały równik. Pomysł wycieczki do egzotycznego lasu, gdzie można było zobaczyć fantazyjne i kolorowe rośliny jak w oranżerii Carlosa, wydał się Drunkensteinowi całkiem dobry. Co wpisać dalej – nie miał pojęcia. Pozwolił więc działać Arkowi i Jarretowi, którzy wybrali piątkę i ósemkę. Co to za różnica, w jakim miejscu wylądują w puszczy? Każda okolica będzie wspaniała.
– Dokąd w ogóle lecimy? – zainteresowała się Julia.
– Chuj wie – odrzekł Arek. Beliar żachnął się, przeniósł wymowne spojrzenie z kolegi na Anię.
– Powiem mamie, że przeklinasz! – wybuchła Croft.
– Ej, co się czepiasz, siostruniu? Nasza mama ciągle tak mówi, jak czegoś nie wie, więc to chyba nie jest nic złego.
– Dobra, teraz cicho! – Beliar uderzeniem pięści aktywował procedurę startu.
Czując wibracje i słysząc narastający szum budzącego się do życia silnika, Julia napięła wszystkie mięśnie, zacisnęła zęby, a dłońmi złapała mocno natorśnik, aż rozbolały ją nadgarstki. – Wszyscy umrzemy, wszyscy umrzemy, wszyscy umrzemy...
– Raz się ponoć żyje, nie? – rzucił wesoło Jarret.
– Nie wolno przecież odlatywać, tak bez mówienia nikomu... Agataaaa! Maaaamooooo!
Ania nie odzywała się wcale. Podobnie jak reszta, była dogłębnie poruszona pierwszymi wrażeniami lotniczymi bez udziału dorosłych. Poczuła gwałtowny napływ adrenaliny, gdy przez maszynę zaczęły przechodzić regularne drgania. Dziewczynce udzielał się dodatkowo entuzjazm kolegów, którzy śmiali się coraz głośniej, gwizdali i przedrzeźniali spanikowaną Julkę. Sandstorm nie bała się absolutnie, wręcz przeciwnie – była uszczęśliwiona faktem, że niebawem spotka ich fantastyczna przygoda, nawet jeśli oznaczała złamanie wszystkich zasad bezpieczeństwa, wbijanych im nachalnie do głów przez dorosłych.
Wyposażona w silnik antygrawitacyjny Biała Kula zaczęła, wolno i miękko, unosić się w pionie ku jednej ze sztolni pomieszczenia. Tak mały obiekt nie wymagał otwierania całej śluzy.
Dzieci umilkły, patrzyły po sobie wystraszone, słysząc przez ścianę maszyny stłumiony, hipnotyzujący skowyt gongów, które włączały się za każdym razem, gdy jakiś obiekt latający opuszczał hangar. Nikt nie próbował zatrzymać Białej Kuli. Młodzi podróżni bez problemu znaleźli się na zewnątrz.
Beliarowi, który szybko pojął działanie całego panelu kontrolnego, udało się uruchomić termowizyjną komórkę skanującą teren. Wraz z Arkiem przypatrywali się, jak ktoś wybiega z rezydencji Drunkensteinów, gdy maszyna wisiała już wysoko nad lądowiskiem. Błękitno-zielony kolor trybu termowizji wskazywał, że musiał to być android. Żywi ludzie mieli barwy w spektrum żółci aż po czerwień, w zależności od temperatury ciała, działania promieniowania czy w końcu poziomu nagromadzonych emocji.
– Agata! – chłopcy zawołali równocześnie. W małej prywatnej jednostce rebelianckiej pracował tylko jeden android.
Termalny obraz otoczenia zmienił się natychmiast, gdy maszyna wystrzeliła przez siebie. Pojawiły się chaotyczne odczyty, gdy toczyła się w chmurach niczym rzucona kula kręglowa. Na ekranie co chwilę wyświetlały się, nic nieznaczące dla osób niewyszkolonych w interpretacji obrazów lotniczych, plamy, słupki i zygzaki. Wszystkie w ciemnych kolorach, oznaczały brak żywej duszy w promieniu wielu kilometrów.
– Zaraz ktoś za nami poleci i sprowadzi do bazy – powiedział Arek. – Trochę się boję.
Drunkenstein odpowiedział pytaniem:
– Pamiętasz, co mój ojciec powtarzał w kółko na temat bezpieczeństwa? Pierwsza zasada, jakiej powinien przestrzegać każdy rebeliant kierujący statkiem czy okrętem?
– By startować dopiero wtedy, gdy będziemy mieć pewność, że nie wykryje nas elektronika wroga?
– To też. A ta ważniejsza kwestia?
– No, nie wiem.
– Przestrzegał, żeby zawsze aktywować wokół kadłuba ekran ochronny. Właśnie to zrobiłem. Dla ludzkich oczu jesteśmy teraz niewidzialni, tak samo jak dla prawie wszystkich typów skanerów. Ostatnia kwestia dotyczy oczywiście Kiritian.
– O, matko... Skąd ty tyle wiesz? – zapytała z przekąsem Julia, lecz w duchu podziwiała bystrość Beliara. Czasem zdarzało jej się złościć, kiedy kompletnie nic nie rozumiała z tego, co mówią koledzy.
Drunkenstein uśmiechnął się, pogodnie i szczerze.
– Interesuję się tym. Zresztą chcę iść śladami ojca, muszę się więc sporo uczyć.
Ania, jako córka rebelianckich pilotów, wielokrotnie pokonywała statkami powietrznymi spore odległości, parę razy była też w kosmosie. Z tak ekstremalnym lotem, jaki odbywała teraz w Białej Kuli, miała do czynienia po raz pierwszy w swym krótkim życiu. Zaczęła czuć, że jej żołądek wyprawia dziwne rzeczy. Z doznawanych wrażeń zrobiło jej się gorąco. Na czole pojawiły się kropelki potu, bynajmniej nie spowodowane zbyt wysoką temperaturą doskonale klimatyzowanej kabiny. Dziewczynka zrobiła zeza, wysunęła z ust mocno zaśliniony język. Spostrzegła, że twarze kolegów są blade, natomiast Jarret był wręcz zielony. Każde z nich wyglądało jak po wypiciu „mającego dużo zdrowia i witamin” napoju energetycznego Agaty.
Dzieciom szybko zrobiło się niedobrze, równie szybko straciły rachubę w pozbawionym okien transporterze, gdzie jest niebo, a gdzie ziemia. Wszystko kręciło się potwornie. Pojazd gnał tak szybko, że nie dało się unieść ręki czy nogi. Nie tak sobie to wszystko wyobrażały!
Julka pierwsza zwróciła zawartość żołądka. Nie minęło kilka minut, a cała kabina, łącznie z pasażerami, pokryta była resztkami posiłków z ostatnich kilku godzin.
– Łeeeeeeeee! – Beliar skrzywił się. – Jarret, kurka, narzygałeś na mnie! – Pomimo zawrotnej prędkości, Drunkensteinowi udało się otrzepać opaskudzone nadgarstki. Zapach w kabinie stał się nie do zniesienia, a oczyszczacz powietrza pracował zbyt wolno, jak na gust chłopca. Ledwo udało mu się powstrzymać od zwymiotowania po raz kolejny.
Brawurowy lot skończył się równie szybko, jak się zaczął. Biała Kula zwalniała stopniowo, a gdy osiągnęła zerową prędkość, zaczęła opadać łagodnie na wybrany przez autopilota grunt.
Beliar włączył niepełne oświetlenie w kabinie, świadomie pomijając płatowiec. Nie wiedział, gdzie wylądowali i jak zostaną tu przyjęci. Jeśli w jakiejś pokątnej melinie likanów, mogą przypłacić to nawet życiem, gdy ludzie-wilki zauważą transporter świecący się niczym księżyc w pełni. Młody Drunkenstein po raz pierwszy uświadomił sobie, że dotyczące bezpieczeństwa erudycje ojca, często nazbyt nudne, niesłychanie się jednak przydają w praktyce.
Drzwiczki uniosły się, wpuszczając do środka duszne powietrze przesycone intensywnym zapachem wilgotnych roślin. Schodki wysunęły się powoli. Pająkowate nanity uprzątnęły organiczne nieczystości, po czym zajęły się dziecięcymi ubraniami, szybko przywracając im świeżość. Wewnątrz maszyny zaczął rozchodzić się kojący zmysły aromat lawendy, który mieszał się z napływającą wonią równikowego lasu. Gumowo-kevlarowe natorśniki jednocześnie uniosły się ku górze.
Zaciekawieni podróżnicy zbliżyli się do owalnego wyjścia i zaczęli niepewnie oglądać otoczenie. Przez długie chwile nikt nie był w stanie wydukać ani słowa. Dzieci popatrzyły po sobie, wzajemnie obdarowując się zaskoczonymi minami, by znów zaczepić spojrzenia na równikowych cudach.
Na zewnątrz panowała gorąca, tropikalna noc. Miriady gwiazd ułożone w fantastyczne konstelacje, dwa księżyce oraz brązowa, skalista planeta z sąsiedztwa dawały wystarczającą ilość światła, by ludzkie oczy mogły wyłapać szczegółowo detale najbliższego otoczenia. Puszcza ukształtowana terraformingiem parę setek lat temu, całkowicie wolna od drapieżników, była dla dzieci czymś niezwykłym i fascynującym. Intensywny, słodkawy zapach kwiatów wydawał się przytłaczający. Po wielkich liściach pełzały jaszczurki kilku gatunków. Na ich różnobarwnych grzbietach kłębiły się różnokształtne wyrostki o fluorescencyjnym poblasku. Nad rosnącymi najbliżej Białej Kuli sagowcami i paprociami unosiły się robaczki świętojańskie. W pobliżu słychać było plusk wody i rechotanie żab.
H14 okazała się wybawieniem dla drużyn terraformingowych, odpowiedzialnych za przygotowywanie ciał niebieskich dla napływających z kosmosu migrantów, pragnących nowego życia i przestrzeni życiowej. W roku 2307 założono pierwszą pozaziemską kolonię, od tego czasu akceleracja rozwoju technologii niesłychanie zwolniła, w zamian silnie ruszył do przodu przemysł kosmiczny, głównie dotyczący napędów najpierw międzyplanetarnych, potem międzygwiezdnych, uzbrojenia oraz terraformingu serwowanego przez kilka firm. Proces taki trwał od kilkudziesięciu do kilkuset lat, w zależności od warunków panujących na księżycach lub planetach typu ziemskiego, bo tylko takie obiekty znajdowały się w ramach rozpatrywania kolonialnego. Po dokładnym zbadaniu globu bądź satelity w pierwszym etapie terraformingu, rozkładano sieć niebosiężnych syntezatorów atmosfery, które w skomplikowanych procesach syntezy lub przetwarzania pierwiastków, zmieniały tę aktualnie istniejącą albo tworzyły nową. Następnie przekształcano i wzbogacano ziemię w pierwiastki odpowiednie do uprawy roli, tworzono zbiorniki wodne w reakcjach chemicznych lub korzystano z wody zgromadzonej w trzewiach planety, jeśli znajdowała się w możliwej do przetworzenia formie. Na koniec sprowadzano zwierzęta i rośliny, gatunki pochodzące z Ziemi, modyfikanty albo krzyżówki, wedle upodobań i potrzeb kolonistów. Dlatego na wszystkich z dwudziestu dziewięciu skolonizowanych planet występowały podobne gatunki – choć nie wszędzie znajdowała się flora i fauna, jak w przypadku ciał niebieskich wykorzystywanych do testowania broni – pochodzące z Błękitnej Planety. H14 była jednak wyjątkowa, grupy terraformingowe zaoszczędziły wiele uinali, będących oficjalną walutą uniwersów, na tej planecie, gdyż wykształciła się tam flora i fauna zbliżona do ziemskiej, a przekształcanie planety polegało praktycznie tylko na lekkiej korekcie składu atmosfery. Zmiana wydawała się mała, lecz spowodowała wymarcie wielu rodzimych gatunków planety. Nisze biologiczne zastąpiły jednak sprowadzone osobniki ziemskie, które zadomowiły się idealnie w nowych warunkach. Z czasem „autochtoni” i gatunki obce weszły ze sobą w interakcje, a po kilku stuleciach uzyskały nawet zdolność krzyżowania się. Trwające wieki zależności, głównie konkurencja i mutualizm, doprowadziły do utrwalenia na Chulimal nowych ekosystemów, które z kolei wzbogaciły glebę w cenne pierwiastki, a powietrze zaopatrywały w tlen, przez co syntezatory atmosfery z czasem zostały wyłączone, zdemontowane i wywiezione promami w kosmos.
– Raju! – Jarret pierwszy przerwał milczenie.
– Jakie to piękne! – dodała oczarowana Julka. Choć była od początku przeciwna całej wyprawie, tym razem pierwsza wyszła (a raczej wybiegła, jakby się paliło) z kabiny i wspięła się na pobliski, omszony głaz, w pobliżu którego rozciągał się niewielki staw.
– Julka, zaczekaj! – Beliar prawie natychmiast znalazł się przy dziewczynce. Po chwili wszystkie dzieci próbowały przeniknąć wzrokiem gęstwinę lasu, stojąc na szczycie ogromnego głazu.
– Czy tu jest bezpiecznie? – Jarret przykucnął. Uśmiechnął się, gdy trącony przez niego palcem bioluminescencyjny grzyb rozbłysnął czerwienią i zaczął wydzielać z kostropatej grzybni okropny zapach. – Łał, niezłe!
– Jesteśmy na równiku, Beli? – Arek odpędzał ręką latające zarodniki.
Przyglądający się zwartej dżungli i gęstym koronom drzew Drunkenstein nie odpowiedział od razu. Chwycił dłoń Anny. Drugą ręką zapalił podobną do słupa soli świetlówkę solarną, zabraną ze schowka transportera, ustawił intensywność blasku tak, by mieli wystarczającą ilość światła do oglądania otoczenia i jednocześnie pozostali niewidoczni dla teoretycznego obserwatora, znajdującego się daleko od ich miejsca pobytu. – Chyba tak.
– No to mamy przechlapane, jak wrócimy do bazy – powiedział Arek, jednak głosem osoby w pełni usatysfakcjonowanej, jakby zupełnie nie obchodziły go przyszłe konsekwencje zakazanej podróży.
– Dlaczego? – Beliar rozpromienił się. – Może i będzie opiernicz, ale Biała Kula została przetestowana.
– Ty masz przechlapane! – Jarret pchnął Arkadiusza w stronę śliskiej krawędzi głazu. Absolutnie nieprzygotowany na wyczyn kolegi chłopiec wpadł do stawu, krzycząc i wywijając rękami. Ku uldze Crofta woda okazała się ciepła. Wylegujące się na liściach nawodnych i pływających pniach stworzenia powskakiwały do zbiornika.
Nie minęło kilka oddechów, a Jarret także wylądował w wodzie, wciągnięty za nogawkę przez Arka. Pozostała trójka zeskoczyła z głazu i zbliżyła się do brzegu zbiornika.
– Tu mogą być pijawki! I aligatory! I piranie! – krzyczała Julka. Wymachując piąstkami, wymyślała coraz to dziwaczniejsze istoty, mogące zamieszkiwać ów malutki stawik. Cofnęła się, by fruwające wszędzie krople i błoto nie wylądowały na jej nowych spodniach. Chęć ochrony odzienia przed zabrudzeniem nie powiodła się jednak, gdyż Beliar, który wetknął podstawę świetlówki w piach wykrotu, naparł ręką na plecy Julii, aż ta poleciała do wody, wrzeszcząc przeraźliwie.
Drunkenstein, wciąż trzymając dłoń rozchichotanej Ani, wskoczył razem z dziewczynką do stawu, głośno krzycząc: „Juhu!”.
Aligatory, piranie i pijawki – oraz bardziej fantastyczne stworzenia – nie zaatakowały psotnych kąpielowiczów. Przytrzymywana przez Nelsona Julka piszczała i szamotała się jak w szponach drapieżnika, gdy targany spazmami śmiechu Arek próbował położyć na jej głowie wielką ropuchę. Dziewczynka wyrwała się wreszcie, wybiegła z impetem ze stawu i puściła pędem przez dżunglę, byle uniknąć kolejnego spotkania z wstrętnym, oślizłym płazem. Po drodze roztrącała ramionami wielgachne liście i pnącza grube jak ludzki nadgarstek.
Trucht dziewczynki szybko przemienił się w bieg rozradowanego dziecka, które pierwszy raz w życiu świetnie się bawi bez obecności rodziców. Po paru minutach przez las gnała cała rozbrykana piątka. Straszyła świecące owady, wyrzucała w powietrze wiatropylne nasiona, zjeżdżała na pupach ze śliskich zboczy, bawiła się w berka pomiędzy potężnymi pniami drzew.
Niebawem dzieci dotarły na podmokłą polanę ograniczoną z jednej strony ścianą lasu, z drugiej przechodzącą w łyse wzniesienie. Uwagę Julki i Ani przykuły zbiorowiska drobnych kwiatów o długich łodygach, rozsiane po całej okolicy. Chłopcy zaczęli bawić się w zapasy i podskoki na falującym dywanie torfowiska.
Zadyszany, ubłocony Beliar, pewny, że dziewczynki zajęte są robieniem wianków, czym zajmowały się jeszcze kilka chwil wcześniej, nie zwrócił początkowo uwagi na fakt, że Ania obserwuje coś bacznie, stojąc na szczycie łagodnego wzgórza. Pewnie zobaczyła kolejną ciekawą rzecz, której nigdy wcześniej nie widziała, pomyślał, zerkając na Sandstorm przelotem. Tajemniczym obiektem obserwacji zainteresował się dopiero wówczas, gdy do Ani zbliżyła się Julka i teraz obie, stojąc nieruchomo, gapiły się z przejęciem na coś po drugiej stronie wzniesienia.
– Co robicie? – Strzepując z siebie resztki pnączy i nitki mchu, Beliar zbliżył się do koleżanek. Dwójka chłopców również doprowadziła się jako tako do porządku i podążyła za kolegą, wspinając się po wzniesieniu.
Julka niepotrzebnie wskazała palcem tajemnicze ogniska, znajdujące się parę setek metrów dalej, w wolnej od drzew enklawie puszczy.
– Mówiłeś, że nikogo tu nie będzie – Jarret skierował te słowa do najstarszego chłopca.
– No, bo nie powinno być – odparł cicho Beliar, patrząc nieufnie na ogniska. – Tato mówił, że H14 należy głównie do rebeliantów, reszta to ludność cywilna, czyli rolnicy skupiający się w ciepłych strefach, hodujący przeważnie kukurydzę i trzcinę cukrową, i mieszkańcy osiedli górniczych, którzy w kopalniach wydobywają minerały pochodzenia wulkanicznego. Twierdził, że na równiku nikt nie przebywa na stałe, bo nie da się tu niczego wyhodować ani znaleźć cennego w ziemi.
– A może to są te... no... odłamy jakieś? – wtrąciła Julia. – Odludkowie?
– Jacy odludkowie, mówi się odludki – poprawił Arek.
– Nie mam pojęcia. – Drunkenstein wzruszył ramionami. Myślał nad czymś przez chwilę. – Wiecie co? Możemy właściwie to sprawdzić.
– Zgłupiałeś?! A jeśli tam są potwory? Albo likanie?! – Starsza dziewczynka wzdrygnęła się na samą myśl o bestialskich ludziach-wilkach, według Agaty porywających niegrzeczne dzieci.
– Diabły nie istnieją, a likanów tutaj nie ma.
Julia nie dawała za wygraną: – Agata powiedziała, że diabły istnieją. Mama też tak mówi!
– Bo twoja mama jest głupia! – przedrzeźniał ją Jarret, naśladując nerwowe ruchy koleżanki.
– Sam jesteś głupi! – warknął Arek.
– Przestańcie. – Wiedząc, że jest najstarszy, Beliar postanowił wziąć sprawy w swoje ręce. Podniósł z ziemi długi drąg i chwycił go niczym kostur, według wyobrażeń chłopca symbol pradawnych przywódców wśród prymitywnych ludów. – Kto jest za tym, żeby sprawdzić te ogniska? To może być przydatna informacja dla naszych rodziców. Ja jestem na tak. – Stuknął końcem kija w grunt.
Jarret pierwszy uniósł rękę, niepewnie spoglądając na Arka. Kolega prawie od razu zrobił to samo. Ania także uniosła ramię, chociaż nie miała pojęcia, o co chodzi.
– Mamy cztery do jednego, czyli idziemy. – Drunkenstein podał dłoń młodszej koleżance. – Julka, złap Anię za drugą rękę. Od teraz wszyscy ani słowa.
Croft wykonała polecenie, tym razem nie przeciwstawiając się w żaden sposób.
Ruszyli gęsiego w stronę doliny, lawirując między pniami drzew i wysoką roślinnością podszycia. Im bardziej się zbliżali do pełgających na wietrze ognisk, tym szli wolniej i ostrożniej, bacznie lustrując otoczenie. Nie zauważyli niczego niepokojącego, żadnych pojazdów naziemnych ani latających. Także ludzi.
W pobliże ogni dotarli niecały kwadrans później, na szczęście bezpiecznie. Drunkenstein wyłączył wspólnie trzymaną z Anią świetlówkę, złożył ją jednym przyciśnięciem guzika i wcisnął do kieszeni spodni. Okazało się, że targany wiatrem ogień, o nienaturalnym odcieniu turkusu i błękitu, nie pochodził z ognisk, lecz unosił się z porfirowych mis zatkniętych na dziesięciu stojakach obrzeżających prymitywną, kamienną drogę. Beliar widział podobną drogę w holobooku Julki o pradawnych, technolitycznych kulturach planety Ziemi. Ta również musiała być stara, bo teraz nikt takich nie budował, chyba że w prywatnych ogrodach czy centrach rozrywki. Aleja biegła ku szerokim, wyszczerbionym schodom, które kończyły się podestem przed frontową elewacją monstrualnych ruin. Dzieci skupiły się w ciasną grupkę za plecami Beliara. Jarret głośno przełknął ślinę. Arek chciał coś powiedzieć, nabrał powietrza do płuc, jednak z jego ust wydobyło się niezrozumiałe rzężenie. Julia mocniej chwyciła dłoń Ani. Dziewczynka natomiast przymrużyła oczy i patrzyła z zaciekawieniem na dziwną, rozpadającą się budowlę z kamiennych bloków, stopniowo pochłanianą przez dżunglę, w kwadratową paszczę portalu prowadzącą do mrocznego, tajemniczego wnętrza.
– Co to jest? – Julia nie mogła oderwać spojrzenia od fascynującego i strasznego widoku, jaki prezentowały ruiny.
– Jakaś stara świątynia, nie mam pojęcia – odrzekł szeptem Beliar.
Puściwszy dłoń Anny, Croft dotknęła ramienia Drunkensteina. – Może nie powinniśmy tam wchodzić... Lepiej wracajmy... odlećmy stąd! Nie dziwi cię, że wokół pali się ogień? Ktoś tu musi mieszkać.
Beliar odwrócił się do dziewczyny.
– Spokojnie, przecież nic się nie dzieje. Ustalimy, kto tam jest i zaraz wracamy. Słowo. Musimy się tego dowiedzieć.
– Czy ja wiem? – Arek przeczesał niespokojnie dłonią włosy, zacisnął palce na karku.
Drunkenstein podszedł do najbliższego stojaka z piaskowoszarego kamienia i wspiął się na podsunięty butem głaz. Zamiast gałęzi i łatwopalnych grzybów, które miał nadzieję zobaczyć we wklęsłej misie, znalazł tam czarny generatorek sztucznego ognia, wielkości pudełka od zapałek. Niepewnie wsunął palec w płomień. Okazało się, że jest on rodzajem oświetlenia, które daje jedynie światło, ale nie ciepło. Chłopak uzmysłowił sobie nagle pewną niepokojącą rzecz, przyglądając się pozostałym płomieniom o subtelnych odcieniach błękitu i turkusu, buzujących w ordynkach po obu stronach drogi. Taki zimny, kolorowy ogień wymyślili...
– Kiritianie – szepnął do siebie. – I tylko Kiritianie używają go zazwyczaj.
Dezaktywowawszy płomień, Beliar schował generatorek do kieszeni, następnie zeskoczył z głazu. Grupa rozluźniła się, widząc sztuczny uśmiech na obliczu swojego przywódcy. Drunkenstein zastanawiał się, czy dobrze postąpi, jeśli powie kolegom o swoim odkryciu. Od małego był przestrzegany przed Kiritianami i ich okrucieństwem, jednak, szczerze mówiąc, absolutnie się ich nie bał. Wystarczająco dobrze znał już życie, by wiedzieć, że rodzice kochają straszyć swoje pociechy najeźdźcami z kosmosu i potworami, kiedy dzieci za bardzo rozrabiają, a tego typu historyjki najzwyczajniej są wyssane z palca. Teraz jednak, stojąc pośrodku mrocznej dżungli, setki mil od strzeżonej bazy swego ojca, przed obliczem przytłaczającej rozmiarami budowli wzniesionej nie wiadomo czyimi dłońmi, Drunkenstein zaczął odczuwać jakiś irracjonalny niepokój. Patrząc, jak czwórka towarzyszy chodzi po kamiennym placyku i przygląda się z fascynacją posągom przedstawiającym wielkie, skrzydlate, humanoidalne koty, których wcześniej nie zauważyli z powodu zbyt intensywnego blasku ognia przy drodze, chłopak zdecydował się, że przemilczy dopiero co dokonane odkrycie. Powie, ale później. A może i nie. Najpierw powinien dowiedzieć się czegoś więcej o ludziach, którzy pozostawili ten ogień (może nie są złoczyńcami ani złodziejami, skoro tak jasno rozświetlili dziedziniec przed ruinami, że widać go na kilometry…?) nawet jeśli po powrocie do bazy zamiast pochwały otrzyma porządne lanie i roczny szlaban na przyjemności.
– Chodźmy! – Beliar ponaglił resztę. Widząc, że koledzy nie ruszają się z miejsca, zajęci oglądaniem licznych rzeźb, sam poszedł zbadać obiekty ich zainteresowania. Obszedł dookoła cokół, na którym stał niesamowity posąg przypominający wysokiego na kilka metrów antropomorfa: wyprostowanego człowieka – jaguara, w upazurzonej łapie trzymającego tarczę, a w drugiej przyozdobiony piórami oszczep. – Boisz się? – Drunkenstein zwrócił się do Ani, widząc że dziewczynka wpatruje się w ziejący czernią portyk świątyni.
Czterolatka przecząco pokręciła głową.
– Nie martw się, jakby co, obronię was.
– Jasne, masz dopiero dziesięć lat – odparła Julka. – Nawet nie jesteś uzbrojony.
Beliar ścisnął mocniej drąg. Dziewczynka krzywo spojrzała na kolegę, robiąc minę typu „jasne, obronisz nas swoim badylem”.
– Tym razem moja głupia siostra ma rację – Arek przytaknął kilkukrotnie i cofnął się, jakby zobaczył coś niepokojącego u szczytu schodów. – Chodźmy stąd lepiej. To miejsce jest straszne.
Drunkenstein westchnął nerwowo. – Ogarnijcie się, ludzie! Nic nam się nie stanie! Wejdziemy cicho do środka, popatrzymy i zaraz wracamy. Musimy koniecznie to sprawdzić. Rozumiecie? To bardzo ważne!
Arek kopnął przypadkowy kamień i wcisnął ręce w kieszenie spodni; Jarret przytaknął, ale jakoś niechętnie. Grupa z ociąganiem ruszyła w kierunku wejścia do budowli.
Szli blisko siebie, po drodze wymijając wymoszczony korzeniami, wyschnięty i popękany basen. Pokonali placyk zawalony zniszczonymi kolumnami i wspięli się po kamiennych stopniach, trzymając się ich lewej strony (Drunkenstein spostrzegł, że nie ma nań nawet drobinki kurzu, co ewidentnie świadczyło o obecności ludzi w tym miejscu), gdyż druga była mocno zdezelowana i opanowana przez porosty. Przystanęli przed wejściem do ciemnego korytarza. Beliar ponownie zapalił rozłożoną automatycznie świetlówkę, odsunął drągiem zwisające ze stropu pajęczyny i, chociaż ogarnął go nagły strach, gdy spojrzał w mroczną gardziel przed sobą, ruszył powoli. Reszta podążyła gęsiego za niepewnie stąpającym przewodnikiem.
Lęk Drunkensteina opadał jednak w miarę zagłębiania się w korytarz: chłopak powoli oswajał się z otoczeniem. Zbudowane z idealnie równych kamiennych bloków przejście zaczęło się powiększać, a po paru minutach marszu było już na tyle szerokie i wysokie, by mógł nim przejechać czołg. Ze ścian budowli sterczały zardzewiałe jarzma, lecz pomimo że brakowało w nich polan, korytarz oświetlały samoprzylepne solarówki. W słabym błękitnym blasku dało się zobaczyć naścienne reliefy przedstawiające te same humanoidalne koty, których kamienne podobizny strzegły zewnętrznego dziedzińca.
Korytarz rozwidlił się, potem scalił znowu, następnie oczom grupki ukazały się cztery przejścia biegnące w różnych kierunkach. Beliar wybrał najszersze z nich, które niebawem doprowadziło ich do pustej i niezbyt dużej komnaty. Za wyszczerbionym otworem drzwiowym po drugiej stronie pomieszczenia dało się dostrzec dalszy kompleks świątynny: halę, a w niej schody i przejścia. Stamtąd wlewało się do komnaty, w której tkwiło towarzystwo, białawe światło. Chłopiec doszedł do wniosku, że przekroczyli próg jakiegoś starożytnego sanktuarium, zapomnianego przez ludzkość.
Stojące pośrodku pomieszczenia dzieci zamarły w bezruchu, usłyszawszy głosy dochodzące z niedaleka. Spanikowane, wystrzeliły przed siebie i przywarły do ściany. Beliar wyłączył świetlówkę. Przyłożył palec do ust, spoglądając na resztę.
W świątyni zrobiło się cicho jak w grobie.
Dzieci czekały dalej. Każde bało się poruszyć.
Oddychając niespokojnie, Julka niechcący kopnęła kamień, który z łoskotem potoczył się kawałek. Arek zamknął oczy, przeklął w duchu głupotę siostry.
– Jesteś tam, Markusie? – zagrzmiał potężny męski głos. Obcy mówił w międzyplanetarnym, oficjalnym języku kiritiańskim, wywodzącym się z niegdyś powszechnego na Ziemi angloamerykańskiego, lecz wiele słów zostało także zapożyczonych z mowy Onkalotów, humanoidalnych jaguarów niegdyś żyjących na H14. Przybysz miał jednak dziwny akcent, przez co trudno go było zrozumieć. Dodatkowo dźwięki tłumiła maska nahełmowa, gdyż pytanie brzmiało syntetycznie i radiowo.
Najbliższy korytarz wypełnił się pobrzękującym metalicznie odgłosem kroków kilku opancerzonych osób.
– O cholera, żołnierze! – Jarret odwrócił się raptownie i wpadł na Arka, mocno uderzając go w nos. Croft omal nie krzyknął z bólu.
– Szybko, musimy się schować! – Beliar popchnął chłopców przez siebie i gwałtownie szarpnął Anię za rękę. Julka nie potrzebowała zachęty, by podążyć za uciekającymi.
Opuściwszy pomieszczenie, wpadli do kolejnego: niewielkiej sali z kolumnami i pustymi cokołami, gdzie w metalopodobnych misach paliły się kolorowe ognie o małych płomieniach. Na końcu komnaty majaczyło przejście pozbawione drzwi. Od podestu odchodziły dwa rzędy krótkich, zawijanych schodów obrzeżających oczko wodne. Dzieci nie zdążyły jednak dobiec do stopni: pobrzękiwanie żołnierskich butów stawało się coraz głośniejsze.
Beliar, który w trakcie biegu zgubił kostur, popchnął Jarreta w przyciemnioną niszę za jednym z podestów, rzucił się na kolegę niczym tygrys i przycisnął go do ziemi. Julka przytuliła Anię, Arek objął obie ramionami i próbował jak najbardziej przypłaszczyć do zimnej posadzki z kamiennych płyt.
Dzieci scaliły się w jedną przerażoną masę drżących mięśni i najgorszych myśli.
Drunkenstein ostrożnie wysunął głowę zza podestu – i omal nie jęknął z przerażenia. W duchu przeprosił gorliwie rodziców za to, że kpił sobie z ich przestróg.
Do komnaty wkroczyli dwaj potężnie zbudowani, zakuci w czarne pancerze... Kiritianie! Nad prawymi ramionami sterczały złowrogo lufy, przymocowanych magnetycznie do pleców energizerów. Beliar skojarzył tę straszliwą broń, zdolną na wiele godzin sparaliżować układ nerwowy ofiary, upodobniając ją do odciętej ze sznurków marionetki. Chłopiec przełknął ślinę. Nieśmiertelni byli imponujący, wyglądali jak mniejsze wersje robotów kroczących z piechoty. Za wyjątkiem oczu i odcinka twarzy na ich wysokości, żołnierzy chronił całkowicie lekki, elastyczny lecz wytrzymały niczym diament biometal. Niewykluczone, że obok przechodziły cyborgi, przeleciało Drunkensteinowi przez głowę, jeśli oceniać to po bladych jak u trupa odcieniach twarzy, widocznych nad maskami komunikacyjnymi. A może to była jedynie gra skąpych świateł pomieszczenia? Beliar nigdy nie widział na oczy prawdziwego Kiritianina, jedynie ich podobizny w formie dokumentacji i elektronicznych zapisków, których nie brakowało w bazie Carlosa. Każdemu rebeliantowi wpajano do głowy od dziecka informacje na temat największych zbrodniarzy w historii ludzkości. Zbrodniarzy, którzy nie tylko w pełni kontrolowali rasę ludzką, z której powstali, ale podbili również wszystkie inne dotychczas odkryte w Drodze Mlecznej, jak i Andromedzie.
Julka zerknęła dyskretnie na środek pomieszczenia, wystawiając głowę zza cokołu i zbladła jak ściana. Tuż przy pustym fundamencie przystanęli dwaj żołnierze. Arek zauważywszy, że siostra spazmatycznie porusza piersią jak przed napadem astmy albo co najmniej płaczu, zatkał jej usta drżącą dłonią. Jarret spojrzał na Anię i pokazał gestem, że ma być cicho. Dziewczynka jako jedyna z grupy bez strachu spoglądała na imponujących wojowników. Była za mała, by rozumieć powagę sytuacji.
– Co tam? – Do komnaty wszedł trzeci żołnierz, zakuty w biometal jak jego kamraci. Beliarowi obiło się kiedyś o uszy, że Kiritianie bez względu na stopień wojskowy niczym nie różnili się od siebie, jeśli chodzi o opancerzenie. Przez tę wizualną równość nieraz zwracali się do siebie per „achij”, co oznaczało dosłownie wojownika, lecz przyjęło się tak nazywać także przyjaciela, jak i towarzysza. Pomimo braku belek, każdy wojownik z osobna wiedział doskonale, kto jakie stanowisko piastuje wśród społeczności Nieśmiertelnych. Celem takiej strategii było dezorientowanie wroga oraz tych wszystkich, którzy nie należeli do kiritiańskiego narodu. Posadzka aż drżała, gdy kolos szurał po kocich łbach wielkimi buciorami. – Wołaliście mnie?
– Teraz twoja kolej, Markusie – odparł jeden z Nieśmiertelnych. Skinął brodą ku towarzyszowi. – Na dzisiaj skończyliśmy. Nic się nie dzieje. Gdzie Lyrdnam?
– Zaraz przyjdzie – odpowiedział przybyły nazwany Markusem. Ukryty Beliar nie widział kompletnie nic, lecz wydawało mu się, że Kiritianin się uśmiechnął, sądząc po tembrze jego głosu: – Zatem bawcie się dobrze.
Żołnierz klepnął rozmówcę w bark toporną rękawicą podobną do łapy smoka. Wartownicy ze skończonej zmiany wspięli się po stopniach i zniknęli w ciemnym holu. Markus zaczął iść ku kompleksowi, który właśnie opuścili kompani. Przystanął i popatrzył na upuszczony kostur. Wzruszył ramionami. Schylił się, podniósł znaleziony przedmiot i odszedł do swoich obowiązków.
– Uciekajmy! – Jarret wystrzelił z kryjówki, jakby siedział na jeżu, gdy tylko Nieśmiertelni się oddalili. Beliar zerwał się błyskawicznie i natychmiast sprowadził kolegę na pierwotne miejsce.
– Odbiło ci?! Zaczekaj! – rzekł, pozwalając sobie w końcu na głębszy oddech. – Ten Lyrdnam, czy jak mu tam, może zaraz tędy przechodzić. Musimy przeczekać.
– A jeśli nas znajdą? Zjedzą nas, Beliar, słyszysz, zjedzą! – Tym razem Arkowi puściły nerwy. Drunkenstein nie wytrzymał i uderzył kolegę w twarz.
– Sam cię zaraz zjem, jeśli się nie zamkniesz, panikarzu! Pomyśl. Dlaczego mieliby nas szukać za tym podestem, skoro nawet nie mają pojęcia o naszym istnieniu? Zauważyłeś, że nie używają elektroniki do komunikacji ani nie porozstawiali na zewnątrz żadnych czujników? Nie mieli też przy sobie bioktowizorów ani termoindektorów, więc nie wykryją naszych ciał. Muszą czuć się tu bezpiecznie, rozumiesz? I na pewno nie przewidzieli, że grupa nieletnich turystów wpadnie do ruin z wizytą.
– Ale dlaczego tu są, w tej części Drogi Mlecznej? – zapytał Jarret. – Nasi starzy twierdzą, że Kiritianie trzymają się z daleka od Uniwersum Lwa.
– Najwidoczniej się pomylili – Beliar odparł ponuro. – Ojciec uważa, że technologia Nieśmiertelnych wyprzedza naszą o lata świetlne, nic więc dziwnego, że byli w stanie się tak dobrze zamaskować. I to jeszcze na planecie rebeliantów. Musimy się stąd wydostać i powiadomić rodziców!
– Poczekajcie! – Julka szarpnęła Arka za katanę. – Czemu mówiłeś, że oni nas zjedzą?
– To ty nie wiesz? – Jarret był szczerze zdziwiony. – Kiritianie są kanibalami.
– Głupoty pieprzysz, nie strasz jej! – szczeknął Beliar. – Weź go nie słuchaj, Julka.
– A tak nie jest, Beli? – Nelson popatrzył koledze w oczy.
– Nie. Tylko Forkis żywi się ludzkim mięsem, ale możliwe, że to kolejna durna plotka wymyślona przez wystraszonych ludzi.
– Kim jest Forkis? – indagowała dalej Julia, coraz bardziej załamywał jej się głos.
– Pierwszym Dygnitarzem Galaktycznym, naczelnym dowódcą i władcą tych uzurpatorów – Beliar machnął ręką w nieokreślonym kierunku. – I zamknijcie się w końcu, bo nas faktycznie usłyszą!
Tajemniczy Lyrdnam nie pojawiał przez kolejne minuty. Nikt nie przechodził przez komnatę ani w jej pobliżu. Ucichły nawet odległe, stłumione rozmowy dochodzące z korytarzy, jakby Kiritianie opuścili kompleks świątynny. Dzieci bały się jednak wrócić drogą, którą tu przyszły, o ruszeniu w kierunku zawijanych schodów i dalszej części sanktuarium w ogóle nie mogło być mowy. Fortunnym zbiegiem okoliczności Julia dostrzegła pod ścianą osłonięty korzeniami otwór, za którym majaczył ciemny korytarz. Tak zaniedbane przejście z pewnością nie jest używane, pomyślał Beliar, skierował więc wszystkich w tę stronę. Sam zagłębił się w mroku jako ostatni, popychając Julkę, która zaczęła dziko wymachiwać rękami, gdy jej włosy oblepiły pajęczyny i wyschnięte kawałki roślin.
Dzieci szły przed siebie w zupełnych ciemnościach, dotykając dłońmi ściany, obecnie ich jedynego przewodnika. Beliar nie zaryzykował aktywowania świetlówki. Parę razy kopnął coś pustego i klekoczącego. Domyślał się, co to mogło być, lecz nie powiedział tego na głos. Gdy owo kopnięte coś potoczyło się z grzechotem po posadzce, Julka głośno i gwałtownie zassała powietrze. Dobrze, że nie wybuchnęła wrzaskiem.
Ciemny, chłodny korytarz o niskim stropie i wąskim świetle doprowadził dzieci na podest u szczytu spiralnych schodów, łączących dwie kondygnacje. Stamtąd grupa dostała się na pozbawione balustrady półpiętro, poniżej którego znajdowała się sala... pełna uzurpatorskich żołnierzy. Beliar uświadomił sobie po krótkiej obserwacji z ukrycia, że musiało to być jakieś luźne zebranie: Kiritianie śmiali się, krzyczeli, rozmawiali, pili, niektórzy słuchali swojego kompana, jak przemawia z podwyższenia zwieńczonego kamiennym ołtarzykiem. Przy kolumnadzie na obrzeżach komnaty, dokąd dochodziły znikome ilości światła pochodni i kryształów solarnych, paru żołnierzy całowało się namiętnie z kobietami ubranymi w skąpe, skórzane stroje na wzór likańskich wojowniczek.
Chłopcy skrzywili się, Julka wręcz przeciwnie: patrzyła na miłostki z dużą ciekawością. Anię Kiritianie nie interesowali wcale, przykucnąwszy za kolegami, zajęła się rozgniataniem kamyczków z gliny.
– Są ich dziesiątki... – szepnął Arek, zafascynowany i przerażony jednocześnie. Beliar z Jarretem gwałtownie pociągnęli go ku sobie, gdyż chłopiec bezwiednie zaczął się wychylać z cienia.
Drunkenstein zamierzał wyprowadzić wszystkich korytarzem, który, według niego, biegł ku wyjściu ze świątyni. Pchnął jednak kolegów w kierunku kolosalnych bloków po dawno rozwalonej ścianie, gdy z prostopadłego holu zaczęła wyłaniać się nowa grupa Kiritian. Dzieci położyły się plackiem za gruzowiskiem. Beliar zacisnął zęby i stuknął, zirytowany, czołem o ścianę. – Świetnie, utknęliśmy tu! – Wszyscy za wyjątkiem Ani obdarowali chłopca ponurymi spojrzeniami. – Trudno, musimy przeczekać odprawę czy cokolwiek to jest. Może szczęście nam dopisze i dowiemy się czegoś przydatnego, co potem powtórzymy w bazie?
– O ile uda nam się przeżyć... – mruknął posępnie Jarret.
Jego słowa pozostały bez komentarza.
***
Ania nie położyła się na ziemi jak reszta, lecz, usadowiwszy się z tyłu na głazie pomiędzy resztkami jakiegoś monolitu, podkurczyła nogi i objęła je rączkami. Chciało jej się siku, jednak nikomu o tym nie powiedziała, widząc, że koledzy pilnie się przyglądają żołnierzom w dole i szepczą coś pomiędzy sobą. Postanowiła więc, że poradzi sobie sama.
Mimo że Beliar nie pozwolił jej ruszać się z miejsca, dziewczynka zsunęła się z siedziska i poszła bezszelestnie w kierunku schodów. Obejrzała się, nikt nie zauważył, że odeszła tak daleko. Wzruszyła ramionami i zaczęła się wspinać po stopniach.
Dotarłszy na wyższe piętro, stanęła przed korytarzem oświetlonym błękitnymi lamplami. Ta część świątyni wyglądała zupełnie inaczej niż dotychczas oglądana. Posadzkę pokrywały miękkie skóry i kosmate futra. W wonnym powietrzu unosiły się bioluminescencyjne owady, poruszały się chaotycznie niczym drobinki kurzu w przeciągu. Przyczepiona łapkami do ściany jaszczurka miała na grzbiecie plamki świecące w spektrum czerwieni. Na twarzy dziewczynki pojawił się pogodny uśmiech.
Jak tylko Ania załatwiła potrzebę w przypadkiem znalezionej glinianej amforze, wróciła do jaszczurki, by przyjrzeć się jej z bliska. Dostrzegłszy obecność wielkiej istoty, spłoszone zwierzątko odpadło od ściany, pacnęło na futro i zaczęło błyskawicznie uciekać, zabawnie wyginając tułów na boki przy każdym skoordynowanym ruchu łapek. Przestało także opalizować. Zanim dziewczynka zdołała złapać jaszczurkę za ogon, ta ukryła się w szparze pomiędzy szczelinami ściany. Sandstorm przyklęknęła i zajrzała do dziurki, zaraz jednak podniosła się i westchnęła z rezygnacją, robiąc skwaszoną minę.
Dziewczynka zorientowała się, że podążając za gadem dotarła do dalszej części piętra. Zauważyła za plecami kilka pomieszczeń zabezpieczonych prowizorycznymi zaporami energetycznymi o ciemnofioletowych odcieniach. Widziała podobne w bazie Drunkensteinów, rozumiała więc jak działają i do czego służą, głównie za sprawą lubiącego jej wszystko wyjaśniać Beliara. Skondensowane, lotne cząsteczki osłon tworzyły wystarczająco gęste struktury, tak że nie było widać, co dzieje się po drugiej stronie. Jednak niektóre pokoje nie miały takich barierek, osłaniały je ledwo garbowane skóry rozciągnięte na karniszach.