Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
A furore lupanorum libera nos, Domine. Od furii wilków wybaw nas, Panie.
Myśliwy zamordowany we własnym domu, krzyż namalowany krwią i odgryziona dłoń znaleziona na turystycznym szlaku. Komisarz Orłowiec od lat nie spotkał się z równie makabrycznym początkiem śledztwa, ale wkrótce okazuje się, że zbrodnie są ze sobą powiązane bliżej, niż mógł podejrzewać.
Orłowiec i jego zespół natrafiają nie tylko na ślad zabójcy, ale również Bestii – krwiożerczego wilka, który grasował pośród sudeckich szczytów blisko trzysta lat temu. Stara legenda budzi się do życia, gdy zwierzęta na wsi padają ofiarą ogromnego drapieżnika. W śledztwo angażują się ratownicy z bazy GOPR w Wilkach, ale morderca o krok wyprzedza obławę.
Szybko okazuje się, że mała wioska skrywa sekrety, które okrucieństwem nie ustępują zbrodniom wielkiego miasta, a grzechy przeszłości nie znikają nigdy, czekają jedynie na odpowiedni moment, aby rzucić się do gardła niczym dzikie zwierzę.
Grzegorz Wielgus udowadnia, że istnieją legendy, które nigdy nie umierają. Istnieją również takie, które żądają ofiary. Autor tym razem zabierze czytelnika w Kotlinę Kłodzką, gdzie lutowe wieczory są długie i pełne grozy.
Grzegorz Wielgus serwuje czytelnikowi wszystko, co w kryminale najlepsze, a nawet więcej. Jest świetna intryga, ciekawi bohaterowie, zwroty akcji, mroczny klimat i nieoczywiste zakończenie. Wszystko w zimowej scenerii gór i towarzystwie legendarnej, przerażającej Bestii, która czai się gdzieś w tle. Bardzo dobry kryminał, bierzcie i czytajcie. Mieczysław Gorzka
Jestem pod wrażeniem! „Wilki” mają wszystko, czego oczekuje się od najlepszych kryminałów. Nie przegapcie tej powieści. Polecam! Przemysław Piotrowski
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 393
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © 2024 GRZEGORZ WIELGUS
All rights reserved / Wszelkie prawa zastrzeżone
Copyright © 2024 WYDAWNICTWO INITIUM
Wszelkie prawa zastrzeżone
Redakcja: DAGMARA ŚLĘK-PAW
Korekta: KATARZYNA KUSOJĆ
Projekt okładki oraz DTP: PATRYK LUBAS
Współpraca organizacyjna: ANITA BRYLEWSKA, OLGA KOZŁOWSKA, IZABELA NESTIORUK-NAROJEK, SYLWIA WĘGIELEWSKA
Fotografia wykorzystana na okładce:
ARCANGEL
WYDANIE I
ISBN 978-83-67545-89-1
Wydawnictwo INITIUM
www.initium.pl
e-mail: [email protected]
facebook.com/wydawnictwo.initium
Było to z początkiem roku pańskiego 1645, gdy spośród drzew wyłoniła się Bestia. Stworzenie plugawe, którego powstrzymać nie mogła stal, modlitwy, a nawet znak krzyża. Taka była jej moc piekielna.
Zaczerpnięte z Summula chronicae Glociumae
– kroniki jezuitów kłodzkich
– Namalował krzyż własną krwią, całkiem ciekawe, prawda, szefie?
Komisarz Emil Orłowiec nie był przekonany, czy widok martwego ciała nazwałby ciekawym. Raczej uciążliwym. W ciągu ostatnich dwudziestu kilku lat widział tyle trupów, że z trudem przychodziło mu zachowanie się w ich obecności w odpowiedni sposób. To znaczy wyrażając odpowiednie oburzenie, szok albo ubolewanie, w zależności od oczekiwań osób postronnych. Nowy trup był problemem, i to jednym z tych, którego nie dało się pozbyć jak niechcianego prezentu. W przeciwieństwie do ohydnych bibelotów, które Orłowiec dostawał ze stałą częstotliwością z okazji urodzin, ciało zawsze śmierdziało. Nawet świeże. Tego zapachu nie dało się pomylić z żadnym innym.
Widok kolejnego denata komisarz powitał z pełnym rezygnacji westchnieniem. Jakby mało miał własnych problemów, to jakiś popapraniec postanowił dołożyć mu roboty.
– Przynajmniej jest… – mruknął. – Uciekło mi słowo. Arek?
– Efektownie? – podsunął starszy aspirant Kępski, strzelając przy tym palcami.
– Tak. Przynajmniej jest efektownie.
Salon był przestronny, urządzony tak, aby zrobić jak największe wrażenie na gościach. Podłoga wyłożona dębowym parkietem, ściany obwieszone zwierzęcymi czaszkami oraz obrazami, z których spoglądali odziani w kontusze arystokraci – wszystko tutaj podkreślało wyszukany gust właściciela. Książki, zakurzone i nieużywane przynajmniej od miesięcy, stały na półkach w równych rzędach. Parę było nawet oprawionych w skórę, ciasno opinającą zwięzy. Butelki w barku najwyraźniej cieszyły się większym zainteresowaniem niż klasyki literatury, bo zaledwie kilka z nich pozostało nietkniętych. W powietrzu czuć było papierosowym dymem oraz krwią.
Pod ścianą, w kałuży czerwieni, klęczał otyły mężczyzna po pięćdziesiątce. Nabity na poroże dorodnego jelenia przypominał spuchniętą kukłę, którą ktoś niedbale rzucił na ścianę obwieszoną od sufitu po podłogę myśliwskimi trofeami. Jeden z odrostów przebił mu żuchwę i podniebienie, nie pozwalając głowie opaść na pierś. Z ust zabitego zwisała strużka czerwonawej śliny, a lewa dłoń była ubrudzona krwią od opuszków po sygnet, wepchnięty aż do nasady palca serdecznego. To za jej pomocą, jak pędzlem, sprawca nagryzmolił krzyż pomiędzy rogami jelenia, pozostawiając na czaszce zwierzęcia długie smugi czerwieni.
– Wygląda jak jakiś rytuał – stwierdził Orłowiec.
– Medialna sprawa, nie? Pismaki uwielbiają takie historie. – Kępski spojrzał nad ramieniem technika na krew tworzącą osobliwy wzór pomiędzy deskami parkietu. Czerwień wpierw rozlewała się chaotycznie, by po kilkunastu centymetrach wcisnąć się w proste szczeliny między deskami i utkać geometryczną pajęczynę.
– Sprawca się postarał, prawdziwe cacko. Prawie jak kadr z jakiegoś horroru.
Komisarz przesunął spojrzeniem po wiszących na ścianie głowach dzików, lisów i jeleni, martwe, paciorkowate oczy odbijały światło lamp. Uczepiony gałęzi puchacz oskarżycielsko spoglądał na miejsce zbrodni z szeroko rozłożonymi skrzydłami.
– Arek, za bardzo cię to wszystko bawi.
Aspirant uśmiechnął się szeroko, w sposób, który mógł wywołać ciarki na plecach.
– Kiedy trzeba zajmować się czymś takim – Kępski wskazał niedbale na ciało – jedyne, co można robić, to się z tego śmiać.
– Wiesz, co by na to powiedziała nasza dobrodziejka od kontaktu z mediami?
– Bardziej martwy już nie będzie, prawda? – Aspirant wzruszył ramionami. – Ona ma dobrze sprzedać naszego trupa, a my złapać dupka, który nam go podrzucił. Prosta sprawa, nie?
– Dobra. – Orłowiec klasnął w dłonie. – Do roboty. Coś ci się rzuciło w oczy?
– Facet umarł z wyjątkowo durną miną.
– Nie wiedziałem, że istnieje jakiś dystyngowany wyraz twarzy, który trzeba przybrać, kiedy ktoś cię nabija na jelenie rogi. – Emil klęknął obok technika, żeby przyjrzeć się z bliska dłoniom zamordowanego. – Coś więcej?
Kępski wyciągnął z kieszeni wskaźnik laserowy.
– Krzyż świętego Huberta – stwierdził, zataczając czerwonym punkcikiem krąg pomiędzy rogami jelenia.
– Kogo?
– Świętego Huberta. Szef nie uważał na katechezie.
– Nie interesują mnie bajki…
– A religia tym bardziej – dokończył aspirant. – Tak, pamiętam. Święty Hubert to patron myśliwych.
– Skąd to wszystko wiesz? – zainteresował się Orłowiec.
– Pił kiedyś szef Jägermeistera? Na etykiecie jest głowa jelenia z krzyżem. Ciekawiło mnie dlaczego, więc się dowiedziałem. Ot, cała historia.
Komisarz kiwnął głową i sięgnął do kieszeni kurtki po notes. Technologia nie była w stanie zastąpić starych, sprawdzonych metod. Orłowiec nie miał zresztą cierpliwości do elektroniki, zwłaszcza tej nowoczesnej. Za dużo było w niej dotykania, mikrofonów oraz kamer.
– Andrzej Muszyński, z zawodu prawnik, był członkiem koła myśliwskiego „Pogoń” w Lądku-Zdroju. Na zbiegi okoliczności jestem zdecydowanie zbyt zmęczony, więc trzeba założyć, że morderca ma nam coś do powiedzenia.
– Oby się za bardzo nie rozgadał, bo będziemy mieli do czynienia z serią. – Kępski na moment spoważniał, ale nie z powodu obecności ciała. Kalkulował. – Będzie miał sporo potencjalnych ofiar. Wie szef, ilu jest myśliwych w Polsce? Oprócz tego, że teraz jednego mniej?
– Zaskocz mnie.
– Ponad sto tysięcy, więcej niż policjantów. – Czerwona kropka wskaźnika laserowego zatrzymała się na zakrwawionej dłoni zamordowanego. – Wątpię, żeby ofiara sama narysowała krzyż. Facet był chyba zbyt zajęty umieraniem.
Komisarz kiwnął głową.
– Najpierw go zabił, a potem namalował krzyż jego dłonią. – Orłowiec klepnął technika w ramię. – Mirek, upewnij się, czy na nadgarstku albo przedramieniu denata nie zostały jakieś ślady. Jeżeli Kępski ma rację, to znaczy, że sprawca działał metodycznie i nie dał się ponieść emocjom, ale może coś przegapił.
Mężczyzna w kombinezonie skinął głową.
– Jasna sprawa, szefie. Pełen zestaw.
– To wygląda jak chrzest myśliwego. – Kępski wskazał laserem na pozostałe trofea w salonie. – Kiedy zabijesz pierwszego grubszego zwierza, musisz przejść inicjację. Klękasz, a mistrz ceremonii maluje ci na czole krzyż krwią tego, co zabiłeś. Idzie do tego jakaś formułka, chrzczę cię jako wyznawcę świętego Huberta, czy jakieś inne brednie.
Orłowiec pokręcił głową. Kiedy sądził, że poznał już najgłębsze czeluści ludzkiej głupoty, zawsze pojawiał się jakiś usłużny jegomość z łopatą i zaczynał kopać.
– Pieprzona sekta – mruknął.
– Nie ująłbym tego bardziej elokwentnie, szefie.
– Zakładamy, że mamy na celowniku kogoś, kto wie, jak wyglądają zwyczaje łowieckie, i podchodzi do zabijania na chłodno. Najgorsze możliwe połączenie. – Orłowiec gestem przywołał Kępskiego, po czym skierował się w stronę drzwi. – Mamy coś oprócz trupa? Nie znaleźliśmy śladów walki ani śladów kradzieży, brakuje też rozbryzgów krwi. Denat nie stawiał dużego oporu. Nie ma nawet otarć na dłoniach.
– Możemy założyć, że znał napastnika. To dobrze – podsumował idący obok Kępski. – Szefie, wiesz, jaki problem sprawiłby koleś, który losowo wybierałby ofiary na terenie całego kraju i urządzał sobie wyjazdy na szybkie morderstwo?
Komisarz ruszył holem w stronę sierżant Walczewskiej, która przeglądała zapisy z monitoringu.
– Aga, masz coś?
Walczewska spojrzała znacząco na Kępskiego, co oznaczało, że nie miała dobrych wieści. Wręcz przeciwnie.
– Przejrzałam już materiał z ostatnich kilkunastu godzin, ale morderca jest wyjątkowo nieśmiały. Nie pokazał swojej gęby – odpowiedziała. – Wiedział, gdzie rozstawione są kamery.
– Czyli nic?
– Muszyński wrócił do domu wczoraj o dwudziestej trzeciej. Ktoś go podwiózł pod bramę SUV-em, ale samochód stał pod takim kątem, że nie da się zobaczyć rejestracji. Od tego czasu nikt się nie pojawił na nagraniach, oprócz sprzątaczki, która znalazła ciało nad ranem.
– Psiakrew. – Orłowiec wsunął rękę do kieszeni kurtki i przesunął palcami po krawędzi okrągłego, metalowego pudełeczka. – Wychodzi na to, że morderca odrobił zadanie domowe.
Aga skinęła głową.
– Na bazie przejrzę wszystkie nagrania i zobaczę, kto ostatnio odwiedzał Muszyńskiego. Jeżeli morderca go znał, możliwe, że przychodził tu wcześniej i sprawdzał, gdzie są kamery. Może w ten sposób go capniemy. Albo ją.
– Ją? – wtrącił Kępski, przerywając oglądanie wiszącej w korytarzu kolekcji zdjęć. Mieszanki wakacyjnych wyjazdów, spotkań rodzinnych oraz zjazdów koła łowieckiego. Galeria egzotycznych krajów, broni oraz martwych zwierząt.
– To mogła być żona albo córka. – Aga wzruszyła ramionami. – Większość morderstw dokonywanych przez kobiety dotyczy najbliższych. Mężów, partnerów, konkubentów – wyliczyła. – Wiesz, jak to jest. Najpierw dobrze badamy teren, zanim wpakujemy komuś nóż w serce.
– Racja – przyznał Orłowiec, zapisując w notesie, aby zwrócić szczególną uwagę na krewnych Muszyńskiego. – Ktoś z rodziny wiedziałby o monitoringu i mógłby dostać się do środka bez wzbudzania podejrzeń.
Kępski cmoknął, wyraźnie niezadowolony.
– Tamten koleś waży dobre sto kilo – powiedział. – Żeby pchnąć go na rogi z taką siłą, trzeba kogoś mocno zbudowanego. Jasne, mamy dwudziesty pierwszy wiek, a równouprawnienie można kupić w każdym sklepie, ale tego typa trudno będzie ruszyć nawet wózkiem widłowym.
– Nie jeżeli był pijany. – Aga wycelowała w aspiranta długopisem. – Jak sądzisz, te wszystkie otwarte butelki w barku trzymał dla ozdoby?
– Przed sekcją możemy sobie zgadywać do woli.
– Chcesz się założyć?
Kępski zrobił urażoną minę i zakrył dłonią usta.
– Zakładać się? W domu nieboszczyka? Wstydź się, dziewczyno. O ile?
– O piwo. Facet był pijany.
– Stoi.
– Skończyliście? – zapytał Orłowiec, unosząc dłoń.
– Dopiero zaczynamy, szefie – odparł Kępski z krzywym uśmieszkiem. – Trzeba rozpytać sąsiadów, sprawdzić rodzinę denata, dowiedzieć się, kto w okolicy niezbyt przepada za myśliwymi… Nie chcę szefa rozczarować, ale przed nami jeszcze mnóstwo roboty.
Komisarz wywrócił oczyma.
– Dziękuję, że mnie o tym poinformowałeś – mruknął. – Bez ciebie nie miałbym pojęcia, że gówno, w które wdepnęliśmy, to nie czekolada. Idziemy, robota nie trup, z czasem stygnie. A właśnie, Aga, skoro o stygnięciu mowa, kiedy przyjedzie Trupiarz?
– Spóźni się nieco. Miał kogoś na stole, kiedy po niego dzwoniłam – odparła Walczewska, kręcąc długopisem między palcami. Była w tym naprawdę dobra, co ze strony mężczyzn zwykle prowokowało szczeniackie komentarze o zręczności jej dłoni. – Ale jest już w drodze.
– Kto jedzie z prokuratury?
– Topolski.
– Dobrze, dobrze. – Komisarz ruszył korytarzem, zaglądając do kolejnych pomieszczeń.
Kuchnia, całkiem spora, dobrze urządzona, ale w taki sposób, aby spędzać w niej jak najmniej czasu. Robot kuchenny na blacie, niewielka zmywarka, która z trudem pomieściłaby naczynia po większym spotkaniu rodzinnym. Droga zastawa tkwiła w zamykanej na klucz gablocie, ale nie wyglądało na to, aby była zbyt często używana, w przeciwieństwie do dwóch głębokich i dwóch płytkich talerzy tkwiących na metalowym stojaku obok blatu do krojenia. Na zasłanej okruszkami desce leżał nóż i zmięte opakowanie po serze pleśniowym. Dalej był gabinet skrojony wedle tej samej miary, co salon. Obrazy, trofea, szabla na ścianie. Masywne biurko odbijające się w czarnym lustrze ogromnego telewizora. Dawny splendor połączony z nowoczesnymi wygodami.
Orłowiec zatrzymał się pod schodami, gdy na twarzy poczuł ruch powietrza. Spojrzał w stronę drzwi wejściowych, ale te były zamknięte.
– Piętro sprawdzone? – rzucił.
– Przeczesaliśmy pokoje, ale pobieżnie. Nie chcieliśmy zadeptać śladów przed przyjazdem drugiej ekipy technicznej. – Walczewska podeszła bliżej. – Coś nie tak, szefie?
Emil klęknął i położył dłoń na pierwszym ze stopni. Fala zimna spływała po schodach niczym płynąca powoli rzeka ziąbu.
– Aga, kamery nikogo nie chwyciły?
– Nie.
Orłowiec ruszył po schodach, podążając śladem chłodnego powietrza, do dziwnie pustej sypialni z widokiem na ścianę lasu. Oprócz łóżka i wbudowanej w ścianę szafy nie było tutaj nic więcej. Być może nie powinno, ale skoro salon oraz gabinet sprawiały wrażenie urządzonych z przepychem, to czemu sypialnia wyglądała inaczej? Komisarz podejrzewał, że tutaj nie było przed kim udawać. Parter przeznaczony był do podziwiania. Na piętrze pozory nie miały już żadnego znaczenia, wnętrza były puste i pozbawione śladów życia.
Według Orłowca pasowało do właściciela.
Przez uchylone okno do wnętrza wlewało się lodowate powietrze.
– No proszę – powiedział, odsuwając długopisem zasłony. – Panie, panowie, co o tym sądzicie?
– Tak się dostał do środka. – Kępski wyjrzał przez okno, uważając, aby niczego nie dotknąć. – Szef to ma nosa, nie ma co.
– Zamiast się podlizywać, powiedz technikom, żeby przeczesali sypialnię, ścianę oraz teren pod oknem. Mają sprawdzić każdą gałązkę i zajrzeć pod każdy kamień. Wszyscy zostawiają ślady. Włókna, ślina, zgubiony paragon, odcisk buta. – Orłowiec obrócił się do sierżant Walczewskiej. – Potrzebujesz zaproszenia? Do roboty.
I miejmy to za sobą, dodał w myślach.
– Tak jest, szefie.
Komisarz wyszedł z domu Muszyńskiego i z miejsca przypomniał sobie, dlaczego pobudkę tego dnia należało zaliczyć do błędów. Poważnych błędów. Luty był paskudny, chociaż to słowo zawierało zdecydowanie za mało przekleństw, aby w pełni oddać naturę rzeczy. Zima była mroźna i bezśnieżna. Szare niebo wisiało ponad dachami, nagie drzewa drapały konarami o chmury, wkoło panował bezruch. Odrażająco. Jeżeli istniał miesiąc, który mógł zepsuć humor, to był to właśnie luty.
Komisarz wbił ręce w kieszenie kurtki, zgarbił się nieco i ruszył w stronę zaparkowanego na podjeździe samochodu. Zamarznięta, przygięta do ziemi trawa chrzęściła pod butami przy każdym kroku niczym szklane odłamki. Policjanci bez specjalnego zapału kręcili się pomiędzy ogrodowymi krzaczkami, wyszukując sobie kolejne wymówki, aby nie stać zbyt długo w miejscu. Przynajmniej fotografowali wszystko, co im wpadło w oko.
Emil wsiadł do skody i przekręcił kluczyk w stacyjce. Z wentylacji buchnęło zimnym powietrzem. Przez kilka chwil siedział, obserwując dom Muszyńskiego, kanciasty kształt z betonu, stali oraz szkła, otoczony rachitycznym szpalerem wiecznie zielonych tui. W tym koszmarnym opakowaniu otrzymał nabitego na poroże mężczyznę o fatalnym guście, wyzwanie rzucone przez mordercę, który być może właśnie rozpoczął prywatną krucjatę przeciwko myśliwym.
Orłowiec z westchnieniem oparł potylicę o zagłówek.
– Ile czasu minęło od ostatniego szajbusa? – rzucił w stronę pustego fotela pasażera. Odpowiedzi się nie doczekał. Może i lepiej, bo aspirant Kępski i sierżant Walczewska należeli do osób, których nie należało wypuszczać w pobliżu dziennikarzy, nawet jeżeli zadbało się wcześniej o bufor pod postacią działu kadr. Traktowali każdą sprawę jak ponury żart i specjalnie się z tym nie kryli. Kiedy zostali wezwani do trupa, któremu sprawca rozwalił czaszkę młotem budowlanym, Walczewska powiedziała tylko „arbuz” i przystąpiła do fotografowania denata. Orłowiec miał nadzieję, że obecność kobiety w zespole załagodzi nieco radosny nihilizm Kępskiego. Szybko się okazało, że był to błąd. Mimo to jego zespół był skuteczny i tylko to się liczyło.
Z kieszeni kurtki wyciągnął puszeczkę z tabaką. Kilka razy potarł kciukiem o końcówkę palca wskazującego, po czym otworzył pudełko. Znajoma woń na moment pozwoliła mu zapomnieć o nadchodzącym dniu, a ten zapowiadał się na wyjątkowo ciężki. Lata spędzone w wydziale kryminalnym w Kłodzku nauczyły go, że tego typu dni były czymś normalnym. Nużącą, ogłupiającą rutyną, która w większości przypadków składała się z rodzinnych patologii, zaginięć, kradzieży aut oraz przestępstw przeciwko mieniu, cokolwiek znaczyło to piękne zdanie figurujące na internetowej witrynie komendy. Emil każdego ranka wchodził do tego bagna, a wieczorem stał pod prysznicem i sunął obojętnym spojrzeniem po kafelkach w poszukiwaniu odpowiedzi na pytanie, co on właściwie robi w policji.
Uniósł szczyptę tabaki i wciągnął ją głęboko w zatoki. Od razu poczuł przyjemne otrzeźwienie, gdy nozdrza wypełnił zapach mentolu, eukaliptusa oraz cytrusów. Medicated No. 99, znany szerzej jako „medyk”, stanowił dla komisarza kwintesencję tytoniu. Mocny i aromatyczny, równie popularny, co malinowa Ozona, choć nie tak wysmakowany jak wyroby od Bernarda, towarzyszył Orłowcowi podczas każdej sprawy. Puszeczki z tabaką trzymał we wszystkich kurtkach. Dzięki temu zawsze miał je pod ręką, kiedy ich potrzebował, a potrzebował często.
Mógł odejść z policji. Zrezygnować. Nikt nie powiedziałby mu złego słowa, bo w końcu ludzie w tym fachu się zużywają szybciej niż w innych miejscach. Sumienie wytarte do kości, spojrzenie puste, głos martwy i wyprany z emocji. Klasyczny przykład człowieka, którego należy zdać na złom. Mógł odejść, ale tego nie robił. Dlaczego? Bo podobnie jak Kępski i Walczewska czuł przyjemne mrowienie w palcach, kiedy sprawy się komplikowały. Gdy ciężkie dni zamieniały się w paskudne, gdy utarty rytm pracy przerywał telefon, który niczym uderzenie bata stawiał do pionu cały wydział. Orłowiec mógł publicznie udawać, że nienawidzi swojej roboty, ale w głębi serca czekał na iskrę, która zapali beczkę prochu.
Doczekał się.
***
Las był pusty i cichy, przecięty smugami cieni oraz czerwonego światła. Pozbawione liści drzewa kiwały się z boku na bok, poruszając gałęziami, które przypominały obwisłe, poskręcane dłonie wyciągnięte w stronę ciemniejącego nieba. Na skraju szlaku wyrastały kępy szarych badyli oraz sploty pożółkłej trawy. Oprócz niespokojnego oddechu kobiety panowała trudna do zniesienia cisza. Ewelina Bukowczan po raz kolejny spojrzała w stronę szlaku prowadzącego do jakże trafnie nazwanego kościoła pod wezwaniem Matki Boskiej od Zagubionych, licząc, że ktoś ją wreszcie znajdzie. Siedziała ze skręconą albo złamaną nogą zaledwie kilka kilometrów od Lądka-Zdroju i nie była w stanie przejść choćby kroku. Próbowała, ale po kilkunastu metrach wywróciła się na kamienistą drogę. Dopiero wtedy uznała, że zrobi użytek z telefonu w kieszeni.
Wzbraniała się tak długo z powodu dumy. Wzywać pomoc w takim miejscu? Gdyby nie ta przeklęta noga, wróciłaby do swojego pokoju w ciągu kilkunastu minut. Ale nie. Zachciało się jej pójść na czeską stronę i zobaczyć, jak wygląda leśny bar Stříbrný Pramen. Na niewielkiej polance stały ławki oraz stoliki z bali, obok można było rozpalić ognisko albo wygodnie usiąść, by zjeść to, co przyniosło się w plecaku. Pod zadaszeniem studni, na drewnianych tabliczkach znajdował się cennik oraz metalowa puszka na pieniądze. Ewelina wypiła puszkę mirindy, wrzuciła kilka euro do skarbonki i ruszyła dziarskim krokiem w drogę powrotną, przekonana, że miejsce warte było opuszczenia hotelowego pokoju. Przynajmniej do momentu, w którym jej stopa wykręciła się z niemiłym chrzęstem.
Klęłaby na czym świat stoi, gdyby noga nie rwała bólem przy każdym, najmniejszym nawet ruchu. Jedyne, co mogła zrobić, to usiąść na plecaku, oprzeć się o drzewo i czekać.
– Tylko spokojnie – powiedziała, wykręcając palce.
Zaraz zapadnie zmrok.
– Tylko spokojnie – powtórzyła zdecydowanie. Zacisnęła zęby, gdy noga zapłonęła bólem promieniującym aż do biodra.
Już teraz musi być minus dziesięć. W nocy będzie zimniej.
– Mam tu czekać na pomoc.
Ponoć niedaleko ktoś zginął. Pod tamtym kościołem w lesie.
Ewelina zacisnęła usta.
Co to było?
Lodowaty dreszcz wbił pazury w jej kark, gdy liście zaszeleściły gdzieś poza zasięgiem wzroku. Coś biegło w jej stronę, coś dużego. Serce zerwało się do galopu, zaczęło boleśnie uderzać o klatkę piersiową. Ignorując ból wspinający się po nodze, Ewelina zaczęła szukać w kieszeniach czegokolwiek, co mogłoby posłużyć jej do obrony. Telefon, portfel, słuchawki. Po co je w ogóle zabrała? Nie. Nie. Puste kieszenie, garść drobnych. Butelka z wodą? Na dzika wystarczy? Oczywiście, że nie.
Wstrzymała oddech i zamknęła oczy. Może jeżeli ona nie będzie patrzyła, to coś również jej nie zauważy? Kroki były coraz bliżej, ale teraz brzmiały inaczej, zupełnie jak…
– Dobry wieczór, nazywam się Feliks Gronostaj i będę dziś pani ratownikiem. Koledzy już jadą samochodem.
Ewelina uchyliła powieki. Klęczący przed nią mężczyzna w czerwonej kurtce z naszywką GOPR na ramieniu wyglądał dokładnie tak, jak wyobrażała sobie górskiego ratownika. Wysoki blondyn o kościstej twarzy, lekko garbatym nosie i wesołym błysku w oczach. Z pewnym siebie uśmiechem śmiało mógłby znaleźć się na okładce magazynu sportowego.
– Miło mi poznać. Ewelina – wykrztusiła z ulgą. – Już myślałam, że to jakieś dzikie zwierzę.
– Przykro mi, że panią rozczarowałem. Noga bardzo doskwiera? – zapytał, ściągając plecak.
– Boli.
– Może pani poruszyć palcami u nóg?
Ewelina skrzywiła się z bólu, ale wykonała polecenie.
– Dobry znak. – Feliks wyciągnął z plecaka koc termiczny i okrył nim zmarzniętą kobietę. – Ostatni krzyk mody w górach, świetnie prezentuje się podczas sesji zdjęciowej na noszach.
– Dobry? – Turystka zmusiła się do uśmiechu. – Jeżeli tak wygląda dobry znak, to nie chcę wiedzieć, jak wygląda zły.
– Zachowała pani czucie w nogach i poczucie humoru. Świetnie. – Ratownik zdjął rękawiczkę i dotknął policzka Eweliny. – Zawroty głowy? Dreszcze? Uczucie dezorientacji?
– Nie, nie i nie… chyba nie. Tylko noga. Mam nadzieję, że skręcona, a nie złamana.
– Bądźmy dobrej myśli.
Mężczyzna uniósł głowę, gdy między drzewami odbił się warkot silnika.
– Proszę, proszę, nadciąga odsiecz, i to szybciej, niż sądziłem. Załapie się pani na jazdę naszym Pełzaczem. Będzie o czym później opowiadać. – Feliks wsunął rękę do plecaka, wyciągnął z niego termos i podał go kobiecie. – Powinna być jeszcze ciepła.
– Zrobiłam z siebie idiotkę, prawda? – zapytała Ewelina zażenowanym głosem. Zadziwiające, jak szybko wstyd podnosił swoją paskudną głowę, gdy tylko strach znikał z pola widzenia.
– Dlaczego?
– Pewnie nieczęsto ściągacie przyjezdne ze szlaku – prychnęła znad parującego termosu. – Co ja mówię. To nawet nie jest szlak, tylko droga.
– Zamarznąć można nie tylko w Alpach, ale również pod drzwiami własnego domu. Może mi pani wierzyć.
Cienie poruszyły się gwałtownie, gdy pomiędzy drzewami przesunęło się blade światło reflektorów. Ciemne smugi zaczęły pełznąć z lewa na prawo, gdy zza zakrętu wyłonił się kształt masywnej toyoty z krzyżem GOPR na drzwiach. Z wnętrza wyskoczyła niska blondynka z torbą lekarską przewieszoną przez ramię.
– Dobry wieczór, bardzo się pani narzucał? – zapytała, ręką odgarniając warkocz na plecy.
– Nie, był bardzo uprzejmy.
Ratowniczka wywróciła oczami.
– Złotko, przestań robić maślane oczka do każdej ratowanej kobiety i przynieś resztę sprzętu – poleciła, kciukiem wskazując na toyotę.
Z samochodu wysiadł jeszcze jeden ratownik, wysoki i starszy od pozostałej dwójki. Twarz miał ponurą, przeciętą kilkoma głębokimi bruzdami, które ginęły w siwiejącym zaroście. Skinął głową kierowcy samochodu i przeszedł kilka kroków po leśnej drodze.
– Zgubiła pani rękawiczkę? – zapytał, obracając się do Eweliny.
– Nie. Nie zdejmowałam ich – odparła turystka, unosząc ręce.
Mężczyzna schylił się i podniósł coś z zamarzniętej ziemi. Czarny kształt przypominający ludzką dłoń. Ewelina poczuła suchość w ustach, gdy zorientowała się, na co właściwie patrzy. Klęcząca obok niej ratowniczka wpatrywała się w kolegę szeroko otwartymi oczami, bezwiednie grzebiąc w apteczce.
Siwiejący ratownik stał w świetle reflektorów, trzymając w ręku dziwnie wzdętą rękawiczkę, z której sterczały kawałki kości.
– Odgryziona – powiedział chrapliwie.