Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
13 osób interesuje się tą książką
Szczepan Turski jest doświadczonym psychologiem. Specjalizuje się w pracy z dziećmi. Podejmuje się konsultacji na Roztoczu, w domu nad stawami Echo. Rodzice są zaniepokojeni wybuchami złości siedmioletniego Michała. Chłopiec twierdzi jednak, że widział śmierć swojego brata. Marcel utopił się parę lat wcześniej, a nad stawy prowadziła go tajemnicza postać. Żeby pomóc chłopcu, Szczepan próbuje rozwikłać tę zagadkę. Nie jest jedynym, który prowadzi śledztwo. Pewna młoda dziewczyna również zaginęła w okolicy, a jej historię próbuje opowiedzieć mieszkająca w Zwierzyńcu pisarka… Dlaczego wszystkie tropy prowadzą do lasu i kim jest mroczny wodnik znad stawów Echo?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 234
Seria „Ze Strachem”:
Wojciech Chmielarz Osiedle marzeń
Wojciech Chmielarz Przejęcie (wyd. 2)
Wojciech Chmielarz Zombie
Anna Kańtoch Wiara
Jędrzej Pasierski Dom bez klamek
Jędrzej Pasierski Roztopy
Jędrzej Pasierski W Imię Natury
Anna Kańtoch Pokuta
Jędrzej Pasierski Czerwony świt
Jędrzej Pasierski Kłamczuch
Jędrzej Pasierski Gniazdo
Jędrzej Pasierski Martwy klif
Więcej informacji:czarne.com.pl
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Projekt okładki Magdalena Palej
Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś
Fotografie na okładce © by Tsunami Green / Unsplash; Anna Sushok / Unsplash
Copyright © by Jędrzej Pasierski, 2023
Redakcja Gabriela Niemiec / d2d.pl
Korekta Justyna Żebrowska / d2d.pl
Skład Robert Oleś
Konwersja i produkcja e-booka: d2d.pl
ISBN 978-83-8191-763-6
Dla Danusi i Stasia, z podziękowaniami za całe dobro
Siedziałem tego dnia w kawiarni na placu Grunwaldzkim. Korzystałem z ostatnich promieni słońca. Koniec sierpnia to czas, kiedy wielkie miasta stają się całkiem znośne. Lato we Wrocławiu było jeszcze w pełni, choć za chwilę miało się nagle skończyć, jak to się zdarza w naszej strefie geograficznej. W powietrzu unosiła się woń spalin i nagrzanego asfaltu. Nie przeszkadzało mi to. Lubiłem jesień, więc te ostatnie dni sierpnia miały dla mnie dodatkową wartość, prawie sentymentalną.
Korzystałem z przywilejów przynależących – z grubsza – do świata dorosłych. Kawa, papieros, gazeta. Drukowana na papierze zostawiającym czarne ślady na palcach; żadna tam cyfrówka. Polityka mnie mierziła, ale wciąż trafiali się dobrzy dziennikarze kulturalni.
Czytałem o premierach, na które się nie wybiorę. O książkach, które mógłbym kupić, ale pewnie zapomnę ich tytuły, jeżeli kiedykolwiek dotrę do księgarni. Obietnica – może to było najprzyjemniejsze.
To nie były luksusy, na które mogłem sobie zazwyczaj pozwolić. Może właśnie dlatego, aby przywołać mnie do porządku, zadzwonił telefon.
– Halo.
Chwila ciszy.
– Czy to pan Turski?
– Tak, to ja.
Nie przedstawiałem się przy odbieraniu połączenia. Byłoby to może profesjonalne, ale dla mnie ciut korporacyjne.
– Nazywam się Beata Gajus. Dzwonię… – kobieta wyraźnie się zawahała – w sprawie terapii.
W słuchawce słyszałem jej nerwowy oddech. Dałem jej jeszcze chwilę.
– To znaczy interwencji – dodała.
– Tak, słucham.
– Dobrze się dodzwoniłam, prawda?
– Tak. To ja. Jestem panem nianią – odparłem.
Czułem, że się uśmiechnęła.
– Przestudiowałam pańską stronę.
– Bardzo mi miło.
– Wszystko, co tam jest napisane…
– Jest aktualne.
– Czytałam również pana książkę.
– Cieszę się. To znaczy, że dwa pięćdziesiąt wpadło mi do kieszeni.
Zaśmiała się teraz już wyraźnie. Wsłuchiwałem się. Małe, dziwne hobby. Czy można przejrzeć charaktery ludzi na podstawie ich śmiechu? Oczywiście to czarna magia. Gdybym miał taki dar, z pewnością uniknąłbym wielu kłopotów.
– Nie jest pan bardzo oficjalny.
– Skoro państwo zapraszają mnie do swoich domów, chyba nie powinienem. Proszę mi opowiedzieć, z czym pani do mnie dzwoni.
Miałem wrażenie, że zaczerpnęła tchu.
– Chłopiec ma na imię Michał. Ma siedem lat. Jest żywym, bystrym dzieckiem. Nie wiem, co więcej…
– Jakieś konkretne problemy zdrowotne? Leki?
– Nie. Fizycznie, można powiedzieć, zdrowy jak rydz. Choć… może powinien pan coś wiedzieć…
Znowu się zawahała. Trwało to trochę za długo.
– Przepraszam, czy pani pozwoli?
– Tak?
– Nie muszę znać szczegółów sprawy teraz. I chętnie porozmawiam z Michałem. Czy zapoznała się pani z moimi metodami pracy?
Wobec jej dłuższego milczenia dodałem:
– Kontrakt możemy delikatnie modyfikować, ale trzon i to, co w nim jest uwzględnione, obowiązuje obie strony.
– Jasne – powiedziała. – Zgodzimy się na wszystko.
– Mam jednak problem z czasem. Przypuszczam, że pani dzwoni w związku ze szkołą?
– Owszem.
Zapadła krótka cisza.
– Bardzo zależy nam na tej interwencji – podjęła Beata Gajus.
– Dobrze, tylko wyjmę notes. Pamięć ludzka to zawodna sprawa.
Zajęło mi to paręnaście sekund. Notes był skórzany, odrapany. Miałem go trzeci rok, stanowił kopalnię informacji.
– Mam wolny czas, ale dopiero w październiku. I to z weekendem pośrodku, taki trochę ślepy termin.
– Jesteśmy chętni – odparła szybko.
– Zatem jedenastego października? Zajmę państwu siedem dni.
– Będziemy czekać. – Podała mi adres. – Czy pana wynagrodzenie jest takie jak na stronie?
– Dane są aktualne. Upewnię się jednak, czy pani doczytała. Bo mogę się zatrzymać w domu, ale także w hotelu, w zależności od preferencji i warunków…
– Hotel z pewnością nie będzie konieczny – ucięła.
Zakończyłem rozmowę. Brzmiała standardowo. Była standardowa. A ja byłem psychologiem z dwudziestoletnim stażem, ze specjalizacją z psychologii klinicznej dziecka. Tym razem miało się okazać, że instynkt zawiódł mnie na całej linii. Nie wiedziałem, jak złą decyzję podejmuję, siedząc w tych ostatnich promieniach słońca na placu Grunwaldzkim we Wrocławiu.
Ponad miesiąc później spakowałem samsonite’a, podlałem kwiaty w naszym mieszkaniu na piętrze domu przy Olszewskiego. Napisałem kartkę dla żony, przeczytałem to, co napisałem. Chwilę później zgniotłem ją i wrzuciłem do kosza na papier. Szybkim krokiem zszedłem do hondy i wstukałem w telefonie nazwę miejsca.
Zwierzyniec. Nigdy tam nie byłem, w ogóle nigdy nie byłem na Roztoczu.
Nuda autostrad, rozkosze starych rockowych ballad. Stacja benzynowa, kanapka i papieros. Pięć godzin później roztoczańska kraina powitała mnie delikatnie pofalowanymi polami, niczym masy ciasta, oraz październikowym lasem we wszystkich kolorach.
Dotarłem do Zwierzyńca. Z perspektywy samochodu trudno było mi nazwać go miastem. Minąłem jakiś pasaż handlowy, ogromny park z wodą, który z pewnością miałem jeszcze obejrzeć, a potem stojące w szeregu budynki. Moim celem był jeden z ostatnich domów w granicach miasta, tak przynajmniej wskazywała mapa. Dalej zaczynał się już słynny las. Minęło mnie kilkoro rowerzystów; ich sprzęt wyglądał na droższy od mojej hondy.
Przede mną pojawiło się srebrzystoszare ogrodzenie, a następnie szutrowy wjazd. Kiedy ukazał mi się dom, ukryty dotąd za rzędem starych olch, pomyślałem, że to raczej domostwo albo nawet coś w rodzaju pałacu – przynajmniej takim mianem określano by to w serwisach sprzedaży nieruchomości.
Patrzyłem na rozległy drewniany budynek, przywodzący na myśl architekturę zakopiańską. Miał dwa skrzydła, potężny ganek, dwupłatowe drzwi wejściowe. Znajdujący się przed nim placyk był wyżwirowany. Z bliska dostrzegłem, że jedno skrzydło domu jest starsze; ciemne drewno nie wyglądało zdrowo. Drugie, wyremontowane, pachniało pieniędzmi. Z pewnością było to jedno z ładniejszych miejsc, w jakich miałem okazję się zatrzymać w trakcie mojej praktyki zawodowej.
Zaparkowałem hondę. Pordzewiałe podwozie i odrapany zderzak raczej nie oznajmiały, że mi się powodzi (i z pewnością prezentowały się gorzej niż strona internetowa, którą pomogła mi skonstruować pewna zdolna studentka). Poprawiłem koszulę i wysiadłem. W powietrzu czuć było chłód – wilgoć drzew, ziemi, wody. Ze znajdującej się po prawej stronie domu szopy – a przynajmniej czegoś, co na nią wyglądało – wyszedł młody mężczyzna w kurtce myśliwskiej. Oparł się o łopatę i patrzył na mnie. Bez słowa. Czarne jak smoła włosy, ciemny wąs, do tego zarost. Nie podchodził, tylko się przyglądał. Kiwnąłem mu głową, nie zareagował.
Zagapiłem się, nie bardzo wiedząc, co zrobić, gdy otworzyły się drzwi domu.
– Dzień dobry.
Beata Gajus schodziła w moim kierunku. Prezentowała się tak, jak sobie ją wyobrażałem. Zadbana kobieta z włosami przyciętymi na wysokości szyi, w stylu fryzjer dwa razy w miesiącu. Rdzawy sweter, bawełniana spódnica.
– Szczepan Turski – oznajmiłem dla pewności.
– Oczywiście. Czekaliśmy na pana.
Pierwsze spojrzenie na człowieka. Większość osób sądzi, że charakter widać na twarzy, brzmi to niczym stara ludowa mądrość. Co myśleli, patrząc na mnie? Wzrost nieco ponad metr osiemdziesiąt. Budowa raczej sportowa – czyli bez brzuszka. Koszula prawie zawsze trochę wymięta. Włosy w połowie czarne, w połowie siwe, obcinam je na krótko. Kilkudniowy zarost, bo całkiem gładka twarz pachnie dla mnie perwersją, a psycholog z brodą to klisza nad klisze.
Jednym słowem, jestem przeciętny, podobno błękitne oczy ratują sytuację. Podobno. Mam czterdzieści pięć lat i nie wyglądam na więcej niż pięćdziesiąt, a przynajmniej żyję w takim przekonaniu.
– Nie ma pan bagażu – zauważyła.
– W samochodzie – objaśniłem.
Podeszła bliżej i podała mi rękę. Sucha dłoń, mocny uścisk. Odwzajemniłem go. Znowu pierwsze wrażenie. Wbrew stereotypom kobiety również zwracają na to uwagę. Lepiej mocniej niż słabiej; lepiej zmiażdżyć rękę niż podać rybę.
– Niech pan od razu weźmie bagaż.
Wyjąłem z bagażnika moją walizeczkę „siedmiodniówkę”. Wszystko sobie wyliczyłem – za duża wywoływałaby uniesienie brwi, a jednak muszę jakoś wyglądać, wprowadzając się do czyjegoś domu na parę dni. Do czyjegoś domu i do czyjegoś życia. Pociągnąłem za sobą zgrabnego samsonite’a na kółkach i podążyłem za gospodynią w kierunku domu. Zerknąłem w prawo – mężczyzna w kurtce myśliwskiej już zniknął.
Wnętrze nieco rozczarowywało. Spodziewałbym się tu raczej schodów w stylu Przeminęło z wiatrem albo Wojny i pokoju, tymczasem przechodziłem przez wielką sień, w której na stałe zagościł zapach psa. Wielki owczarek podhalański zawarczał na mnie z legowiska („Pucek!”, przywołała go do porządku gospodyni), następnie weszliśmy do kuchni. Równie wiekowej jak wszystko, co widziałem do tej pory.
Kobieta jakby czytała mi w myślach.
– Potrzeba tu remontu. Namawiam męża, ale… – Urwała.
– Bardzo mi się podoba.
– Czego się pan napije? Kawy, herbaty?
– Może być czarna kawa.
Obserwowałem, jak podchodzi do dużego srebrnego ekspresu. Oszczędne, wyważone ruchy. Wydawało mi się, że nie ma w nich nic zbędnego. Usiadłem przy zarysowanym stole ze śladami dziecięcej kredki. Wryła się głęboko w blat. Wdychałem zapach drewna.
Nie okłamałem gospodyni. Naprawdę pasował mi ten klimat. Starość. Odtrutka na białe ściany, w których kiedyś przyszło mi pracować. Na smutne stare ławki w ciągnących się korytarzach, szare drzwi z tabliczkami oraz papierowe wywieszki. Na zapach desperacji i smutku.
Zrobiła mi kawy. Pociągnąłem łyk; była dobra, aromatyczna. Nie podchodziła chemią jak kawa ze stacji benzynowej, którą piłem po drodze.
– Pewnie pan jest ciekawy, jak na pana trafiłam?
– Dosyć.
Parsknęła śmiechem.
– Dosyć… Teraz wszędzie robią badania opinii.
– Jestem w niszy. Przypuszczam, że oglądała pani mój webinar.
– Niezupełnie… – Wydawało się, że chce coś powiedzieć, ale w ostatniej chwili zrezygnowała. – Ale tak, rzeczywiście to sobie obejrzałam. Jak pan to wydedukował?
– Zadzwoniła do mnie pani dzień po. Przekonałem nim panią?
– Powiedzieć panu prawdę?
Próbowałem ją wyczuć i robiłem to ze względów profesjonalnych. Z początku wydawała mi się zimna, ale teraz, kiedy skoncentrowała na mnie swoją uwagę… Są takie kobiety. Uważasz je za zimne, drażniące, władcze. Nie podobają ci się. Dopóki na ciebie nie spojrzą i się tobą nie zainteresują. Wtedy zmienia się optyka.
– Staram się nie działać w kłamstwie – odparłem.
– Na początku wydawał mi się pan zbyt autorytarny. I się pan powtarzał. Zrobiłam sobie przerwę na herbatę, wróciłam, a pan dalej swoje – zaśmiała się. – Ale potem, im dłużej pana słuchałam, jakoś zaczął pan do mnie przemawiać. Zaciekawiać swoim uporem i konsekwencją. Więc zrobiłam to, co każdy teraz robi.
– Mianowicie?
– Sprawdziłam pana.
– No i co pani wykryła?
– Zaskakująco niewiele.
– Bo niewieloma rzeczami się obecnie zajmuję. Właściwie tylko interwencjami.
– Dlaczego?
Wzruszyłem ramionami. Tysiąc przyczyn i żadnej. Tak czy siak, nie miałem obowiązku się zwierzać.
– Przepraszam, może nie powinnam o to pytać – zreflektowała się.
– Chyba po prostu to wydaje mi się właściwe.
– Nie prowadzi pan praktyki…
– Nie. Napisałem książkę i jeżdżę. – Uśmiechnąłem się. – Gadam do komputera, jak pani sama słyszała. Choć z pewnością to nie jest moja specjalność. Prawdę powiedziawszy, obawiałem się, że mogę sobie tym zaszkodzić. Gdyby chciała pani znać prawdę, to boję się internetu.
– Czego konkretnie?
– Że się ośmieszę.
Znowu się zaśmiała. Dopiłem kawę.
– Pewnie chce pan zobaczyć swój pokój? – zapytała.
– Bardziej, niż sądziłem.
– Dom od pokoleń należy do rodziny męża.
– Aha.
– Oczywiście się sypie, a Jacek niezbyt radzi sobie z remontami. Jest bardzo zajęty, no i oczywiście koszty są ogromne.
– Rozumiem.
– Nie jestem pewna. Ale proszę za mną, a być może pan zrozumie.
Zrobiłem, jak poprosiła. Długi korytarz na piętrze prowadził do wielu drzwi. Powiodła mnie do pokoju na samym skraju. Niskie łóżko, stolik, skos.
– Czy odpowiada panu?
– Bardziej niż jakikolwiek hotel.
– Cieszę się.
Usiadła na fotelu.
– Więc jak pana nazwiemy? To znaczy…
Kiwnąłem głową na znak zrozumienia.
– Jedną z opcji jest „wujek”, dzieci znają tę formę, ale to zależy od obyczaju domu. Zróbmy tak, żeby wyszło naturalnie. Może być również po imieniu, jeśli pani woli.
– Dowolnie. Michał i tak mówi do większości dorosłych po imieniu. No, tak ma.
– To nic złego, zwłaszcza w tym wieku.
– Może i my przejdziemy na ty?
– Zatem: Szczepan – uśmiechnąłem się. – Nic nie poradzę, że takie imię, czasem dzieci się śmieją.
– Beata. – Wyciągnęła rękę. – Studiowałam twoją stronę, ale proszę, przypomnij mi, jakie są zasady.
– Przede wszystkim patrzę na to, co robicie, odprowadzam go razem z wami do szkoły… Bawię się z nim. Uczestniczę w waszym życiu.
– Mąż rzadko bywa w domu. Pracuje w parku narodowym.
– Rozumiem.
– Jest bardzo zajęty.
– Ale znajdzie dla nas choć trochę czasu? To istotne.
– Postaram się.
Pokiwałem głową. Przez chwilę nad czymś się zastanawiała.
– Ja cię sprawdzałam – powiedziała. – A czy ty nas sprawdzałeś?
– Nie. Im mniej wiem, tym łatwiej mi jest zacząć pracę.
– Nie byłeś ciekaw swoich…
– Klientów – uzupełniłem. – Przyjechałem, żeby pomóc dziecku…
– A nie jego rodzicom, tak?
– Właściwie i to, i to.
Zostawiłem jej przestrzeń. Miałem nadzieję, że sama to skomentuje. Zrobiła to, ale w zaskakujący sposób.
– Mąż nie tylko pracuje w parku. Jest jego dyrektorem.
Znowu nie wiedziałem, co powiedzieć. Do tej pory nie wiem, czy to stanowisko to powód do dumy, czy dowód na posiadanie układów.
– Gratuluję.
Żachnęła się.
– Nie mówię tego po to, żeby się chwalić. Jest dość znany, jak cała nasza rodzina. Uprzedzam, skoro będziesz z Michałem.
– Dziękuję za wprowadzenie. Oczywiście, każdy ci powie, że to ma wpływ. Rodzina, otoczenie chłopca. Ale ja będę tu przez parę dni. Chcę pomóc dziecku i wam. Nie oferuję psychoterapii, mam nadzieję, że to jest jasne.
– Wiem. Dobrze. – Odniosłem wrażenie, że chce już wstać. – Jeśli potrzebujesz się odświeżyć, to łazienka jest na końcu korytarza. Niewielka, ale tylko do twojej dyspozycji. I nie zdziw się, w domu jest jeszcze parę osób.
– Z pewnością wszystkich poznam.
– Tak, myślę, że tak – odparła w zamyśleniu. – Zrobię dziś kolację. To chyba będzie właściwe?
– Nie zaszkodzi.
– A czy przedstawić ci już Michała? Czy zaczekamy do posiłku?
– Chętnie zobaczę go już teraz.
Zdążyłem się zorientować, że zakwaterowano mnie w najstarszej części domu, w tym zbutwiałym skrzydle. Nie miałem nic przeciwko. Musieliśmy przejść przez hol i czułem się jak bohater powieści Dickensa, kiedy tak maszerowaliśmy. Jakbym przeskoczył kilka klas społecznych.
– Nasze pokoje są w tej części – wyjaśniła. – Jest wygodniej. Czy chciałbyś obejrzeć…
– Nie trzeba. Nie przyjechałem z pisma o wystroju wnętrz.
Pokiwała głową, ale uśmiechy się już skończyły; może przestałem być zabawny. Czułem również jej napięcie. Nie przyśpieszałem. Czekałem, zdając sobie sprawę, że dotarliśmy na miejsce. Pod zamknięte drzwi. Zamknięte białe drzwi w wielkim, starym domu.
– Beata. – Zatrzymałem się. – Przyjechałem tu, żeby pomóc, prawda?
– Tak.
– Możesz już mnie poznać z Michałem.
Weszła do pokoju. Podążyłem za nią. Było to pomieszczenie pełne zabawek. Walały się wszędzie. Przyglądałem się temu przez parę sekund. Sporo rzeczy wydawało mi się zniszczonych, poszarpanych, potraktowanych z zaskakującą siłą.
– Nie nadążamy ze sprzątaniem i wymienianiem na nowe – powiedziała.
Pośrodku pokoju siedział chłopiec i układał starą blaszaną kolejkę, jedną z tych, które pamiętają jeszcze czasy naszych ojców. Był ubrany w czerwone spodenki dresowe i zielony sweter. Miał rudoblond loczki, które spadały mu na niebieskie oczy. Podniósł je na mnie.
– To jest nasz Michał – powiedziała Beata.
Wieczorem wyczekiwałem już kolacji. Widziałem wiele par butów. Przez okno dostrzegłem też jakieś samochody, choć gospodarza jeszcze mi nie przedstawiono. Kiedy się odświeżyłem i zszedłem do kuchni, stół był już nakryty – zapełniony plackami ziemniaczanymi, daniem dzieciństwa. Obok miseczki z tzatziki domowej roboty.
Zająłem miejsce. Przy stole siedziała jakaś parka. Nie okazali mi specjalnego zainteresowania albo bardzo dobrze udawali. Patrzyli w ekran poobijanego laptopa. Mężczyzna z ciemnym, niemal granatowym zarostem obrzucił mnie co prawda spojrzeniem, ale zaraz wrócił do objaśniania czegoś swojej partnerce, kobiecie w bojówkach i polarowej bluzie.
Pokazywał jej coś na komputerze; obydwoje bardzo zajęci, jak gdyby byli tu w pracy. Sam występowałem chyba incognito, lecz w ogóle mi to nie przeszkadzało. W rogu stołu przysiadł z kolei milkliwy mężczyzna, ten, który obserwował mnie, kiedy przyjechałem, a obok niego także kobieta wyglądająca na starszą od innych. Jej podobieństwa do gospodyni nie odnotowałem. Była ubrana cała na czarno, elementy jej garderoby w nieokreślony sposób wyrażały swoją cenę.
Siedziałem na rzeźbionym, polerowanym krześle, czekając, aż ktoś da sygnał. Czy mężczyzna z zarostem był tutaj panem domu? Chyba nie. Nie tylko wspólnym laptopem, lecz także mową ciała wydawał się powiązany z kobietą w bojówkach.
Jak Beata Gajus zamierzała mnie wprowadzić? Przedstawiła mi chłopca, a potem pozwoliła obserwować ich wspólną zabawę. Następnie zaczęła czytać Michałowi na dobranoc. O tej porze dnia byłem gotowy przyjąć wszystko, bylebyśmy tylko zaczęli jeść, bo od kanapki z serem na stacji pod Kielcami minęły godziny. Czułem ogromny głód.
Beata usiadła. Interesujące, że na ten sygnał rozmowy powoli ustały. Krótko ostrzyżony mężczyzna oderwał wzrok od komputera i tym razem poświęcił mi dłuższą chwilę. Miał intensywnie niebieskie oczy, które często przecierał, jakby był zmęczony, a może nerwowy.
– Chyba powinnam wam przedstawić Szczepana – powiedziała Beata.
Otrzymałem kiwnięcia głowami.
– To jest moja… mama mojego męża. – Wskazała na panią w czarnym stroju. – A to mój brat Andrzej.
To był ten cichy młody mężczyzna, który obserwował mnie na podwórzu.
– Bardzo mi miło.
– To moi przyjaciele, Filip i Kasia Matwiejewscy. A Szczepan jest psychologiem. I przyjechał tutaj na tygodniową interwencję.
Cisza.
– Proszę, nie mówcie tego w obecności Michała, dobrze?
Chyba jednak odnotowałem pewne zaskoczenie. Nie mogę powiedzieć, by takie chwile nie sprawiały mi drobnej przyjemności. Tak jakbym nagle zdjął maskę i z Clarka Kenta, przeciętniaka w szarej koszuli, przeobraził się w Supermana.
No ale to zainteresowanie nigdy nie trwało długo.
– Co pan będzie robił? – zapytała Kasia Matwiejewska.
– Będzie rozmawiał z Michałem – odpowiedziała za mnie Beata.
Nie poprawiłem jej, że nie na tym polega moja praca. Nie będę rozmawiał z Michałem, będę rozmawiał z wami – tak brzmiałaby prawidłowa odpowiedź. A jeszcze bardziej prawidłowa: stworzę przestrzeń do komunikacji i pokażę narzędzia, które pomogą w przeżywaniu złości u chłopca. Będę obserwował, a poprzez rozmowę oraz sprawdzone techniki interweniował, kiedy pojawią się trudności.
Nie przypuszczałem, aby chcieli tego wszystkiego słuchać, więc tylko pokiwałem głową.
– Dobrze – odezwał się z kolei Filip. – Czy w takim razie nie powinniśmy się lepiej poznać?
Świdrował mnie wzrokiem, tak jak wcześniej komputer i notatki.
– Tak. Przeszliśmy na ty, żeby było bardziej naturalnie – powiedziała Beata.
– Szczepan. Sensownych skrótów brak – oświadczyłem i choć to nie było bardzo śmieszne, nad stołem rozszedł się szmer.
Z moich obserwacji wynikało, że ludzie chętniej się śmieją, kiedy jest napięcie. Zawodowy komik powinien zawsze wyobrażać sobie, że występuje przed nową klasą pierwszego września. Świeże audytorium, które się nawzajem nie zna – przewidywalną reakcją będzie śmiech.
– Na czym właściwie polega twoja praca? – zainteresowała się Kasia. – Czy jesteś takim wujkiem, który niby zagaduje, a tak naprawdę analizuje pacjenta na fotelu?
– Obawiam się, że zupełnie nie.
Zapadła krótka cisza. Pomyślałem, że tak łatwo się nie wyłgam.
– Jak wspomniała Beata, będę uczestniczył w ich życiu przez krótką chwilę.
– Co to konkretnie oznacza?
– Przejdę się z Michałem na plac zabaw, zjemy wspólnie posiłek, pobawimy się, porozmawiamy i nawiążemy kontakt… Równie ważna, jeśli nie najważniejsza, jest praca z rodzicami.
– Czyli?
Odrobinę niezręczna sytuacja, do której trochę przywykłem, ale i tak wolałem sprawdzić, czy nie wywoła dyskomfortu. Wydawało mi się, że Beata lekko kiwnęła mi głową.
– Obserwuję reakcje dziecka i relację z rodzicami i potem doradzam pewne techniki.
– Dotyczące? – dociekał Filip.
– Gniewu, złości, rzeczy, z którymi boryka się dziecko.
– Co potem?
– Rekomenduję pewne działania, a potem sprawdzamy, czy przynoszą efekty.
– A przynoszą?
– Zazwyczaj tak.
Dziewczyna parsknęła śmiechem.
– Zaklinacz dzieci.
– Nie obrażam się na to określenie.
– No pewnie, brzmi lepiej niż treser – dodała, a potem wytknęła: – Powiedziałeś „zazwyczaj”. Skąd przekonanie, że twoje metody sprawdzą się w tym przypadku?
Wzruszyłem ramionami.
– Dzieci się złoszczą, nie ma w tym nic dziwnego ani nic złego. To normalne, dlatego istnieją pewne techniki.
– Czy wszystkie dzieci się złoszczą? – dopytał Filip.
Zacząłem już się lekko męczyć.
– Z mojego doświadczenia wynika, że wszystkie, choć oczywiście w różnym stopniu, tak jak różne są temperamenty…
– Jako naukowiec powinienem chyba zapytać o źródła.
– Powiedzmy, że ewolucyjne. Mały człowiek nie potrafi nazywać tego, co się z nim dzieje; nie umie wyrazić złości w oczekiwany przez dorosłych sposób. Dopiero z czasem uczy się samoregulacji i łatwiej jest mu się komunikować oraz wyrażać złość w konstruktywny sposób. Bada również granice.
– A jeśli dominuje?
– Jeśli usiłuje zdominować przestrzeń dookoła siebie, to jest to raczej efekt uboczny, a nie intencja.
– Czy nie jest pan zbyt surowy? – zapytała starsza kobieta, która przedstawiła mi się jako Elżbieta Gajus. Może z racji przewagi wieku, wyraźnie nie chciała przejść na ty. Uszanowałem to.
– A czy tak brzmię?
– A co, jeśli jednak źródła złości są gdzie indziej? – wtrącił się Filip, przeszywając mnie spojrzeniem.
– To znaczy?
– Sugerujesz, że są samoistne.
– Nie… – usiłowałem odpowiedzieć, ale on już podniósł głos.
– Tymczasem z reguły istnieje konkretna przyczyna, czyż nie? Za wszystkim stoi jakaś racja. Złość ma uzasadnienie. I nie każda jest czymś złym.
– To możliwe – odparłem uprzejmie.
– W rodzinie są urazy…
– W każdej są – wszedłem mu w słowo.
Rozmowa zaczęła mnie już drażnić i wolałem, żeby wszyscy zajęli się jedzeniem. Zapadła krótka cisza i miałem nadzieję na koniec pytań – jak to zwykle bywa, nieuzasadnioną.
– Dobrze – podjęła Kasia. – Czy zatem każde dziecko da się z tego wyleczyć?
– Wierzę, że tak.
– A jeśli złość jest odpowiedzialna na przykład za przestępstwa…?
– Nie jestem kryminologiem, ale to znacznie bardziej złożone.
– Jeśli twoje metody działają – ciągnęła swoje – to moglibyśmy się całkowicie pozbyć złości ze społeczeństwa, być może pozbyć się części przestępstw. Brzmi jak idylla, prawda?
– Bardziej utopia. To nie jest takie proste; chciałbym, żeby było, ale…
– Dość. – Beata Gajus stanowczo, mało uprzejmie weszła mi w słowo. Ale trochę też ratowała mi skórę. – Przepytujecie Szczepana jak gestapo. On przecież z uprzejmości niewiele mówi oraz dlatego, że niewiele może. Nie mieliście do czynienia z psychologami?
Czułem się jak jakieś budzące zainteresowanie zwierzątko. Nie dzikie, raczej takie z zoo. Dość egzotyczne, ale w gruncie rzeczy rozczarowujące i szybko po zobaczeniu wywołujące nudę. To było nawet dość zabawne.
– W porządku – powiedziałem. – Nie mam problemu z omawianiem mojej pracy, o ile rozmowy nie dotyczą konkretnych przypadków.
Milczenie.
– Powiedzcie lepiej coś o sobie – dodałem.
– Kasia i Filip badają strumienie – odparła Beata Gajus. – Kasia to jedna z moich najstarszych koleżanek, prowadzą analizę…
– Masz na myśli: najstarsza stażem…
– Tak, kochana, przepraszam. I będą u nas mieszkać jeszcze przez jakiś czas.
Całkiem niepotrzebnie skinąłem głową.
– Jeszcze przez jakiś czas? – zainteresowała się Elżbieta Gajus. – Mogłabyś przynajmniej dać jakieś ramy, moja droga.
Zerknąłem na obecnych: Filip Matwiejewski nie zareagował, ale Kasia się zmieszała. Spojrzała nieco bezradnie na Beatę.
– Może jednak robimy jakiś kłopot…
– Nie robicie. Mój dom jest waszym domem.
Kasia zwróciła się do pani Gajus:
– Myślałam, że pani wie.
– Nie wiedziałam, ale to oczywiście nie problem. Po prostu lepiej bym się przygotowała. Pokoje…
– Elu, wszystkiego dopilnowałam. Kasia i Filip zostaną w lewym skrzydle. Tam jest teraz najcieplej.
Elżbieta Gajus trzymała fason, ale na pewno nie była zadowolona. Mierzyły się spojrzeniem. Starcie totalne skrzyżowane z grecką tragedią; walka, którą matka przegrywała w dziewięćdziesięciu procentach przypadków. Bo gdyby świekra wygrała z synową – a takie przypadki też widywałem – mogłoby to oznaczać faktyczny koniec małżeństwa.
Na oko wydawało się jednak niemożliwe, żeby Beata Gajus przegrała walkę.
Poczułem impuls, aby nieco oczyścić atmosferę.
– Badania, tak? Czym konkretnie się zajmujecie? – zwróciłem się do Matwiejewskich. – Czuję, że już obnażyłem swoje wnętrze, a sam nie wiem o was niczego.
– Drzewa. Grzyby. Woda. Nic ciekawego – uśmiechnęła się Kasia. – Jesteśmy biologami. Prowadzimy badania w parku, więc moglibyśmy zatrzymać się w hotelu…
– To absolutnie wykluczone – rzekła Beata.
– Kochana jesteś – powiedziała do niej Kasia, a potem zwróciła się do mnie: – Studiowaliśmy we trójkę.
– A teraz oni robią wspaniałą karierę, ja zaś zajmuję się starym domem – powiedziała Beata.
Intuicyjnie i trochę wbrew sobie zerknąłem na panią Gajus. Nie wyglądała na zadowoloną.
– Prawdopodobnie to, co robisz, jest mniej frustrujące – powiedziała biolożka. – My głównie grzebiemy w ziemi, w bagnach. Badamy porosty na olchach…
– To pewien fenomen, mamy już sto siedem odmian – dodał Filip.
– Zgadza się. Naukowe małżeństwo – uśmiechnęła się Kasia jakby przepraszająco. – Cały dzień razem i zasypiamy z notatkami pod poduszką. Czego chcieć więcej?
– Wyników – podsunął jej mąż.
Uśmiechnąłem się uprzejmie, choć wydawało mi się, że mówi zupełnie serio. Zapadła krótka cisza i uświadomiłem sobie, że jedyną osobą, która do tej pory nie powiedziała ani słowa, jest mężczyzna, który mnie przywitał. Andrzej. Przyglądałem mu się. Czarne wąsy i nieco zapuszczone włosy nie zdołały zatuszować młodego wieku – wydawał się wyraźnie młodszy od Beaty – oraz podobieństwa do siostry.
Zaproponowałem wino Elżbiecie Gajus, aby pokazać, że nie jestem tu niczyim sojusznikiem. Że jestem Szwajcarią i będę nią przez cały tydzień – a potem wyjadę jak cień, miraż, jakbym nigdy się nie wydarzył. Bo też i moja podmiotowość nie była tutaj ważna, miałem być niewidzialną ręką, która pomoże.
Nie zasługiwałem na więcej.
– Bardzo proszę – powiedziała Elżbieta, kiedy podsunąłem butelkę.
Nalałem jej, a potem i pozostałym. Rozmowa inicjacyjna została zakończona, zaczęliśmy jeść, konwersacje zeszły na niższy rejestr.
Jedzenie było smaczne, ale myśli krążyły mi pod czaszką zdecydowanie zbyt szybko jak na tę porę dnia. Brytyjskie określenie „elephant in the room”, znacie ten termin? Pasowałoby do sytuacji jak ulał.
Słoniem był tu oczywiście pan Gajus. Dyrektor. Dlaczego o nim nie mówiono? Dlaczego w tym domu goście byli bardziej rozgadani niż gospodarze? Do moich zadań nie należała analiza otoczenia. Nie powiedziałem jednak całej prawdy swoim rozmówcom. W idealnym świecie każdy przypadek dziecka wyglądałby tak samo. Problem w tym, że czasem trzeba było najpierw rozpracować dom. I nie było innego wyjścia.
Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.
WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
czarne.com.pl
Wydawnictwo Czarne
@wydawnictwoczarne
Sekretariat i dział sprzedaży:
ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice
tel. +48 18 353 58 93
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
Dział promocji:
al. Jana Pawła II 45A lok. 56
01-008 Warszawa
Opracowanie publikacji: d2d.pl
ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków
tel. +48 12 432 08 52, e-mail: [email protected]
Wołowiec 2023
Wydanie I