Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Joanna Pascho zostawia swoje poukładane warszawskie życie – odchodzi z pracy, sprzedaje mieszkanie i przenosi się do Bukowców, malutkiej wioski w Beskidzie Niskim. W pobliskich Gorlicach otwiera gabinet dermatologiczny. Zaczyna remont domu. Szybko jednak nadchodzi zima, a z pozoru idylliczna wioska odsłania mroczne sekrety…
Wkrótce do Bukowców przybywa komisarz Nina Warwiłow. Próbuje dotrzeć do prawdy o losie przyjaciółki. Niebawem zorientuje się, jak wielu rzeczy o niej nie wiedziała. Śledztwo utrudnia śnieg, odcinający Bukowce od świata, wszyscy czekają na roztopy. Kiedy nadchodzą, policja dokonuje makabrycznego odkrycia.
Po świetnie przyjętym debiutanckim „Domu bez klamek” Jędrzej Pasierski powraca z kolejną książką o Ninie Warwiłow.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 342
Seria „Ze Strachem”:
Lotte i Søren Hammer Wszystko ma swoją cenę
Matti Rönkä Przyjaciele z daleka
Kjell Ola Dahl Wierny przyjaciel
Bernhard Jaumann Godzina szakala
Johan Theorin Święty Psychol
Friedrich Ani Ludzie za ścianą
Lars Kepler Świadek (wyd. 2)
Thomas Enger Żądza krwi
Kjell Ola Dahl Lodowa kąpiel
Bernhard Jaumann Kamienista ziemia
Jean-Luc Bannalec Śmierć w Pont-Aven
Lars Kepler Piaskun
Johan Theorin Duch na wyspie
Johan Theorin Zmierzch (wyd. 2)
Martín Solares Czarne minuty
Jean-Luc Bannalec Sztorm na Glenanach
Johan Theorin Nocna zamieć (wyd. 2)
Wojciech Chmielarz Wampir
Anna Kańtoch Łaska
Lars Kepler Stalker
Wojciech Chmielarz Podpalacz (wyd. 2)
Wojciech Chmielarz Osiedle marzeń
Wojciech Chmielarz Farma lalek (wyd. 2)
Wojciech Chmielarz Przejęcie (wyd. 2)
Wojciech Chmielarz Zombie
Anna Kańtoch Wiara
Jędrzej Pasierski Dom bez klamek
Więcej informacji: czarne.com.pl
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Projekt okładki Magdalena Palej
Projekt typograficzny Robert Oleś / d2d.pl
Fotografia na okładce © by Massimo Discepoli / Arcangel; Jinny Goodman / Arcangel; Evannovostro / Shutterstock; Woe / Shutterstock
Fotografia Autora © by Mikołaj Starzyński
Copyright © by Jędrzej Pasierski, 2019
Opieka redakcyjna Małgorzata Uzarowicz
Korekta d2d.pl
Redakcja techniczna Robert Oleś / d2d.pl
Skład Ewa Ostafin / d2d.pl
ISBN 978-83-8049-809-9
Najlepszym recenzentkom:
Mamie, Agnieszce, Magdzie i Tosi
Joanna Pascho ponownie nacięła cystę. Tym razem bardzo precyzyjnie. Z torbieli wylała się krew, a za nią, jak wyciśnięta z tubki, gęsta białożółta substancja. W gabinecie rozszedł się mdlący zapach sera.
– Wreszcie będę mógł się umówić na randkę – oświadczył pacjent, młody mężczyzna, który trafił do niej dzięki poczcie pantoflowej.
Żeby sama mogła tak powiedzieć. Na szczęście dochodziła już czwarta w czwartek. A to oznaczało jedno: początek trzydniowego weekendu; kolejna z zalet otwarcia gabinetu dermatologicznego Karamed. Zostawiając niedokończoną papierologię, wskoczyła do garbusa zaparkowanego przed budynkiem. Śpieszyła się, żeby nie utonąć w korkach, które nękały nawet niespełna trzydziestotysięczne Gorlice. Wszystko w tym mieście chodziło według innego harmonogramu niż w Warszawie. Sklepy zamykano o piątej, knajpy o siódmej, zaś korki zaczynały się już po trzeciej. A Joannie szczególnie zależało dziś na czasie.
Poszło całkiem nieźle. Po piętnastu minutach mijała stojący na miejskich rogatkach komunistyczny gmach szpitala miejskiego, a później grzała już pustą, pagórkowatą szosą prowadzącą w stronę Słowacji.
Szybko po przeprowadzce okazało się, że jej samochód, ukochany „Żółty”, pasował do lokalnych dróg jak pięść do nosa. Pierwsze salonowe auto w życiu Joanny wyraźnie męczyło się na błotnistych, kamienistych i przede wszystkim dziurawych drogach Beskidu Niskiego. Garbusem przewiozła większość swojego dobytku z Warszawy i czuła się jak zdrajczyni, przeglądając katalogi pojazdów z napędem na cztery koła. Samochodów, na które nie było jej jeszcze stać, na które była jednak skazana, od kiedy zamieszkała w Bukowcach, maleńkiej wsi położonej na stoku Warnicy. Garbus zwyczajnie nie był przygotowany na drogę, która już od wjazdu na Przełęcz Warnicką miała więcej dziur niż nowy budżet rządu.
Kiedyś była to chyba szosa, jednak teraz, w 2014 roku, Joanna uważnie lawirowała autem, wyłapując resztki asfaltu w nadziei na zachowanie podwozia „Żółtego”. Za to krajobraz, który wyłaniał się, gdy wjeżdżała na szczyt połoniny, był oszałamiający – jedyny w swoim rodzaju i wart wszelkiego cierpienia. Bukowce wiły się w dół i gdy Joanna mijała pierwszy od wjazdu do wsi budynek, pensjonat Kora, mogła zobaczyć swoją ziemię, a nawet fragment dachu nowo budowanego domu.
Z domem był ostatnio problem, a problem, jak jej powiedziano, przesiadywał w barze Potoczek w Odwieży, ostatniej miejscowości przed wjazdem serpentynami na Przełęcz Warnicką. Kilka tygodni wcześniej przyszłość budowy pod pewnym kierownictwem Sławka Fuszary rysowała się w jasnych barwach. Teraz ta przyszłość utknęła w mgle gęstej jak powietrze w Potoczku.
Joanna zaparkowała garbusa na placyku przed barem i przełknęła ślinę. Po prawej stronie majaczył masyw niemal ośmiusetmetrowej Warnicy, a gdzieś za szczytem góry leżały Bukowce. Tak bardzo chciała już tam być, zaszyć się z książką przed rozpalonym piecem kaflowym. Nie lubiła konfrontacji, zwłaszcza w tym górskim świecie, w którym postrzegano ją jako intruza i w którym wciąż jeszcze poruszała się po omacku.
W Potoczku pachniało mieszanką spirytusu, papierosów i brudnej łazienki, choć toalety w lokalu nie zauważyła. Zakazu palenia albo nie respektowano, albo sam bar zaczął po latach śmierdzieć kiepem. Barmanka nie zaszczyciła jej spojrzeniem, a Mariusza Nicińskiego Joanna dostrzegła dopiero po chwili. Siedział z kolegą, a twarz miał okropnie zapuchniętą. Z bliska zobaczyła, że na ławie, pochrapując, drzemie jeszcze jeden kompan, a i samemu Nicińskiemu daleko do stanu przytomności.
Wzięła głęboki oddech i podeszła do mężczyzny. Na stole stały brudne kieliszki i w połowie pusta flaszka wódki, której trochę rozlało się na dziurawą ceratę w wyblakłe kwiaty.
– Wczoraj nie przyszedł pan do pracy. Razem to już dwa dni – oznajmiła, siląc się na zdecydowany ton, w głębi drżąc jak osika.
Majster nawet nie podniósł głowy.
– Dałam panu pieniądze – powiedziała ostrzej.
Łypnął na nią w końcu złowrogo. Gdyby zaufała wtedy samej sobie i nie zatrudniała człowieka o tak chytrych oczach… O tym właśnie pomyślała, kiedy się poznali. A teraz było już o kilka tysięcy złotych za późno.
– Odpierdol się – wymamrotał Niciński, przeciągając sylaby, po czym wygrzebał papierosa i zapalił od drugiej zapałki.
Rozejrzała się, tak jakby ktoś miał zareagować na te słowa. Wzbudziły jednak nikłe zainteresowanie pozostałych gości baru i zerowe barmanki. Joanna tkwiła teraz w gryzącej chmurze dymu i poczuła ogromną bezradność. To najbardziej dotkliwe uczucie niewiedzy, co ma dalej robić. Zapłaciła Nicińskiemu z góry. Bolesna prawda, że jest tu, w górach, zupełnie sama, dotarła do niej w całej okazałości. Nie miała nikogo.
Niciński rzucił jej kolejne taksujące i zaskakująco bystre spojrzenie: jakby szacował, czy jeszcze da radę ją trochę naciągnąć. Nie mogła tego znieść, tak samo jak odoru knajpy. Odwróciła się.
– Tak łatwo pani odpuści? – Mężczyzna, który wypowiedział te słowa, obserwował ją z przyjaznym rozbawieniem w oczach i uśmiechem w kącikach ust.
Znała go już z widzenia. Z perspektywy bukowieckiej drogi patrzyła na tę wysoką, przygarbioną sylwetkę i bujną szpakowatą czuprynę, kiedy kręcił się po podwórzu albo palił przed swoją pracownią. Nie miała jednak odwagi, by podejść i zagadać, a i w Korze nigdy go nie zastała. Mimo że podobno znał się z Łowickimi, właścicielami, całkiem nieźle. Facet był pod pięćdziesiątkę, miał gęsty i obficie przetykany siwizną zarost sięgający aż pod oczy. Te oczy były ciemnozielone albo jasnopiwne i bardzo żywe, co dostrzegała nawet w barowym półmroku.
– Przepraszam… – zaczęła, niezdecydowana, czy akurat teraz powinni się zapoznać. A tak naprawdę walczyła z paniką; miała ochotę wskoczyć do garbusa i uciec. Nawet nie do Bukowców, ale jeszcze dalej.
– To mi się nie podoba – rzucił. – Zapłaciła mu pani, sam słyszałem. Robotę trzeba dokończyć.
– Ja…
– Proszę poczekać – powiedział.
Podszedł do zmęczonej życiem barmanki, która nieco ożywiła się na jego widok i oderwała od smartfona. Mężczyzna szepnął jej coś do ucha. Barmanka pokręciła głową, a po chwili wyszła zza lady leniwym krokiem.
– Koniec picia na kreskę – oznajmiła Nicińskiemu i Joanna ze zgrozą pomyślała, że zapłaciła majstrowi trzy tysiące złotych. – Płacić i wychodzić z lokalu. Wracajcie do żon, chłopaki.
Najwyraźniej to Niciński stawiał, bo kolega wbił w niego pytający wzrok. Ten trzeci, pochrapujący dotąd na ławie, niespodziewanie się wybudził, być może na hasło picia. Brudnymi pięściami przecierał sobie oczy, rozglądając się dookoła.
Niciński popatrzył na barmankę spod byka, wzruszył ramionami, po czym chwycił flaszkę i zaczął polewać jak gdyby nigdy nic. Sękate dłonie trzęsły mu się jednak i marnował połowę: wódka lała się po ceracie, potęgując woń alkoholu.
W oczach kobiety błysnęła złość. Wyrwała butelkę z rąk majstra.
– Nie słyszałeś, co mówiłam? – warknęła. – Wynocha! Za darmo pić u mnie nie będziecie. Podobno praca czeka.
Niciński spiorunował Joannę spojrzeniem. Jednak mężczyźni w końcu się podnieśli; po dłuższej chwili i z trudem. Potoczek był jedynym barem w okolicy, wyraźnie nie opłacało się zadzierać z barmanką. Przeszli obok Joanny w milczeniu, niepewnym krokiem, szurając podeszwami, jakby w knajpie oduczyli się chodzić.
– Czekam na pana jutro, panie Mariuszu – powiedziała, kiedy ją mijał, ciszej i słabiej, niż zamierzała. Nie zauważyła, by majster kiwnął głową.
Drzwi zatrzasnęły się. A po kilkunastu sekundach powoli, jak w transie, Joanna opuściła Potoczek. Czyste beskidzkie powietrze oszołomiło ją. Przystanęła na drewnianym tarasie. Właśnie ze względu na to powietrze przeprowadziła się w góry. Jak ci faceci mogli dobrowolnie skazywać się na knajpiany zaduch? I dlaczego dała się oszukać Nicińskiemu? Przecież nie jest tępa.
Usłyszała ciężkie kroki na zszarzałych deskach tarasu. Obrońca z baru przystanął obok niej. Był słusznego wzrostu; mierzył może nawet metr dziewięćdziesiąt. I nie miał brzucha, atrybutu niemal wszystkich lokalnych facetów.
Pomyślała, że powinna mu podziękować. A może przedstawić się? Choć przecież dobrze wiedziała, jak mu na imię. Już od dwóch miesięcy byli bliskimi sąsiadami.
Wybrała to drugie.
– Joanna Pascho – powiedziała, podając wilgotną od potu dłoń.
– Wojtek Ordowski. – Mężczyzna odpowiedział uściskiem jak imadło.
– Chyba powinnam panu podziękować…
– Psucie lokalnej siły roboczej nie jest w niczyim interesie – przerwał jej. – A co, jeśli sam będę miał coś do zrobienia? Nie tak łatwo u nas o wykwalifikowanego majstra. Pod warunkiem, że zapłaci mu się po robocie, a nie przed.
Wyszczerzył zęby, żółtawe, lecz mocne. Usiłowała dostrzec jego twarz pod gęstym zarostem. Cerę Ordowski miał ospowatą. A może ogorzałą od wiatru? Zaczęła kwestionować swój pierwszy osąd na temat wieku mężczyzny i zapamiętała, by zapytać o to Anetę Łowicką.
Na zewnątrz stał terenowy pick-up. Oczywiście widziała już ten samochód. Odnotowała wcześniej, że wszyscy posiadacze aut z Bukowców jeździli terenowcami, i kolejny raz pomyślała o garbusie, żałośnie nieprzystosowanym do lokalnych dróg.
Ordowski chyba czytał jej w myślach. Kiwnął głową, wskazując na jej samochód.
– Niedługo już pani tym pojeździ. – Zaśmiał się.
– Służył mi wiele lat – zauważyła.
– Jak to mówią, zima idzie. – Zachichotał szczekliwie jak pies, a potem zszedł z tarasu, otworzył i zatrzasnął za sobą przeżarte rdzą drzwiczki.
Odpalił głośny silnik i już go nie było. Obserwowała, jak pick-up wspina się serpentynami na przełęcz, skąd, tak jak i ona, będzie musiał skręcić w dziurawą drogę do Bukowców.
Poczuła na sobie czyjeś spojrzenie. Niciński nie odszedł daleko. Przysiadł na jedynej ławeczce na placyku, mrużąc oczy od słońca, średnio już imponującego o tej porze roku.
– Czekam na pana jutro – powiedziała nieco pewniej.
Majster nie zareagował. Ale następnego dnia przyszedł, skacowany albo wciąż wstawiony i chyba nawet trochę obrażony. W samą porę, bo stało się to, co zapowiedział Wojtek Ordowski. W Bukowcach, gdzie podobno panował mikroklimat, tego dnia spadł pierwszy śnieg.
Kilka miesięcy wcześniej, w maju, Joanna wybrała się na rajd po Beskidzie Niskim. Trasa biegła przez Bukowce. I to wystarczyło. Nie, to nie było w jej stylu. I chyba właśnie dlatego tak cieszyło ją to, czego dokonała po majówce, bo nigdy wcześniej nie zdobyła się na taką przedsiębiorczość.
Wieś wydała jej się urocza: ledwo kilka gospodarstw, pola uprawne i gęsty las dookoła. Droga kończyła się za ostatnim domem; dalej prowadziły tylko szlaki, zanikające leśne ścieżki, gdzieniegdzie błotniste fragmenty dróg do wywózki drewna.
Przystanęli wtedy przy zaniedbanej i zarośniętej chaszczami zagrodzie, by się napić i zjeść. Joanna powędrowała w krzaki, a potem obejrzała gospodarstwo, które wyglądało na pozostawione, i to dobre kilka lat wcześniej. Na małym wzniesieniu stał smukły dom z ciemnego drewna, o wysokich, podwójnych oknach. Zajrzała przez szybę – widziała fragment kuchni z blatem i piecem kaflowym. Wnętrze nie wyglądało na zdemolowane, jak w innych opuszczonych domach. Ganek pięknie wychodził na łąkę oddzieloną od terenu zabudowanego walącym się płotem. Po lewej stronie stała niewielka stodoła, a za dziką, majowo zieleniejącą się łąką widniała ciemna krawędź lasu.
Ten, kto zbudował dom, postawił go tylną ścianą do drogi. W efekcie, stojąc przed wejściem, Joanna nie musiała oglądać świata, tylko przyrodę – tak jak lubiła najbardziej.
I to właśnie gospodarstwo było na sprzedaż, a cena nie zwalała z nóg.
Kiedy podjęła decyzję, kiedy zobaczyła, jak blisko znajduje się rozwiązanie jej problemów, z ekscytacji nie mogła zasnąć. Zdjęcia w ogłoszeniu zgadzały się z tym, co widziała przez szybę. Wnętrze wymagało rzecz jasna gruntownego remontu, ale zachowały się szczątki kuchni i nawet uboga wersja łazienki. Z kibelkiem w środku, nie żadna śmierdząca i zimna sławojka na zewnątrz.
„Włoży się w to wszystko trochę pracy, odświeży i znów będzie można mieszkać”, pomyślała. Czego właściwie więcej potrzebowała z takim widokiem i na takim powietrzu? Drewniane domy stoją przecież i po dwieście lat, a ten, po architekturze sądząc, miał najwyżej pięćdziesiąt. Sama ziemia musiała być warta ceny całości, co Joanna stwierdziła po krótkiej analizie.
Z takiej okazji w każdym momencie mógł skorzystać ktoś inny. Tyle lat oszczędzała ze strachu przed bezrobociem – i donikąd jej to nie doprowadziło. Była obecnie nieszczęśliwa z kupką pieniędzy na lokatach. Nadszedł czas, by odwrócić te proporcje.
Transakcja została sfinalizowana 14 lipca w kancelarii w Gorlicach. Po fakcie podszedł do niej sympatyczny notariusz Wiesław Popielewicz.
– Pani to lepiej znajdzie dobrego cieślę – powiedział. – Ma pani jakieś namiary?
– Jeszcze nie – odparła. Postanowiła, że najpierw otworzy gabinet w Gorlicach. Związane z tym logistyka i czynnik ludzki w postaci pacjentów wydały jej się trudniejsze niż renowacja domu.
Notariusz pokiwał głową, zapisał jakiś numer na karteczce i wręczył jej.
– Niech pani zadzwoni do Sławka Fuszary. I niech pani z tym nie zwleka. I… yyy… – zawahał się – życzę powodzenia.
Wcisnął jej jeszcze swoją wizytówkę, w razie czego. Podziękowała.
Jak zdążyła się zorientować, ludzie tutaj byli bardzo mili. Obcy odnosili się do siebie prawie z czułością. Dla doświadczonej dermatolog zdobycie pacjentów w małym, ledwie powiatowym mieście nie powinno być specjalnie trudne.
Wystawiła na sprzedaż swoje żoliborskie M2, a gabinet w Gorlicach założyła w trzech rzutach. W lipcu najęła za psi grosz lokal, w którym przedtem przyjmował dentysta; pod koniec miesiąca przyjechała znowu, by zadbać o całe wyposażenie, i 20 sierpnia gabinet dermatologiczny Karamed otworzył swoje podwoje na ulicy Piekarskiej 21.
W trakcie tych trzech wizyt nocowała w hoteliku Dark Pub nieopodal gabinetu. Podawali tam pyszną, cienką pizzę i jeszcze lepszy okraszony gęstą śmietaną placek po węgiersku. Warszawskie ceny mogła dzielić na pół, ale swój cennik zostawiła na właściwym poziomie.
Nie mogła nie gratulować sobie świetnego wyboru życiowego, na przekór opinii tych wszystkich znajomych, którzy niemalże na głos zastanawiali się, jak skończy samotna kobieta w górskiej pustelni. Ale chyba nie wiedzieli, jak bardzo sama była Joanna w Warszawie, bo niekoniecznie chciała o tym każdemu opowiadać.
W Gorlicach żyło się spokojnie, sklepy zamykały się wcześnie, liczba pijaków była rozsądna, a bezdomnych – prawie zerowa. Ludzie przepuszczali się na światłach, z ciekawością spoglądając na żółtego garbusa. Tak jakby gorliczanie odnotowywali każdy nowy pojazd. Może zresztą tak było. I wcale nie zaobserwowała agresywnych reakcji na warszawskie blachy, przed czym powszechnie ostrzegali ją znajomi. A już po chwili wszyscy nazywali ją tutaj panią Asieńką i kochaniem, na co się nie burzyła, choć zwykle prosiła, by zwracać się do niej tylko pełnym imieniem. Dopiero teraz czuła, jak bardzo potrzebowała ludzkiej życzliwości.
Z sieciówką medyczną, w której pracowała w Warszawie, pożegnała się bez żalu; miała tam na każdego klienta piętnaście minut i więcej papierkowej roboty niż samego badania. Klinika zalecała, aby nie wysyłać abonamentowych pacjentów na dodatkowe leczenie. W efekcie Joanna głównie wypełniała dokumentacje i wypisywała recepty jak robot. Zabiegów nie wykonywała prawie w ogóle i nie przywiązywała się do swoich pacjentów. Dla niej to były tłumy anonimowych korpoludków z darmowym ubezpieczeniem medycznym, w dodatku zachowujących się tak, jakby chcieli na niej odbić całą frustrację spowodowaną pracą.
– Niech pani na mnie spojrzy, choć raz! – krzyknął kiedyś młody człowiek o przekrwionych oczach i wysypce niemal na pewno na tle nerwowym. Po chwili przeprosił, ale to właśnie Joannie zrobiło się wtedy głupio.
Przez te wszystkie lata myślała o założeniu prywatnego gabinetu, lecz rynek w Warszawie był trudny. Wkrótce i jej sieciówka miała zostać wchłonięta przez większą. Co wiązało się z dalszym rozwojem biurokracji, a Joanna już teraz nie wiedziała, czy jest urzędniczką, czy lekarką. Czas na zmianę nadszedł więc idealny. Dla przyzwoitości zadbała tylko, by jej stali pacjenci trafili w dobre ręce. Z niecierpliwością wypatrywała już nowych klientów, gorlickich. Może i oddychano tu lepszym powietrzem, ale problemy ze skórą trafiały się wszędzie.
Dwudziestego do gabinetu nie przyszedł nikt: nie przejęła się tym zbytnio, choć nowoczesna i kosztownie wypozycjonowana strona internetowa hulała już od dwóch tygodni. W dniu otwarcia była środa, a Joanna z góry zaplanowała, że będzie pracować w systemie poniedziałek–czwartek. Nie zamierzała robić wyjątków po dwóch dniach, a na Dark Pub nie mogła i nie chciała sobie dłużej pozwalać. Nie dlatego to wszystko robiła, żeby teraz mieszkać w hotelu na dziesięciu metrach kwadratowych.
W czwartek zdecydowała o finalizacji przeprowadzki. Bukowce, nie Gorlice, były sednem tej całej rewolucji życiowej.
Szykował się piękny weekend, jeden z ostatnich prawdziwie letnich, i nie obawiała się ciężkiej pracy – teraz, kiedy wiedziała, po co to wszystko robi. Zabrała materac dmuchany, nową pościel i jedzenie na trzy dni, bo reszta rzeczy miała dopiero dojechać. Lato powoli ustępowało, ale bukowiecka zieleń była jeszcze po królewsku głęboka i intensywna. Joanna miała tremę przed bliższym poznaniem z domem; może łatwiej jej przyszło otworzyć gabinet i dlatego tyle zwlekała. No i zapamiętała słowa notariusza. Kilka dni wcześniej postąpiła za jego radą i zadzwoniła do rekomendowanego majstra, który jednak miał czas dopiero od kolejnego tygodnia.
Chyba jednak nakręciła się za bardzo na swój nowy dom. Kiedy po krótkiej walce otworzyła zardzewiałą kłódkę, zatrzymała się w progu i przez kilka sekund stała jak sparaliżowana. W środku było gorąco, duszno i wilgotno. W przedpokoju znajdowało się coś, czego nie dało się nazwać inaczej niż brudnym klepiskiem. Dopiero w kuchni pojawiła się „podłoga”: deski pokryte odpadającą brunatną farbą, odsłaniającą podejrzane szarzyzny. Trzeszczały, kiedy zrobiła kilka kroków, jakby miały złamać się wpół. Słyszała jakieś szuranie, coś dużego przeleciało tuż obok. Osłoniła się dłonią. Dom okazał się zamieszkały, chociaż nie przez ludzi.
Miała nagłą ochotę wyjść i nie wrócić.
Odetchnęła głęboko pięć razy. Nie popełniła błędu, biorąc dom w ciemno ze względu na wartość samej ziemi. Powtarzała to sobie w głowie jak mantrę.
Zacisnęła dłonie w pięści, by opanować nerwy. Głęboko oddychała, wchłaniając nieprzyjemny zapach wilgoci. Obsługująca ją agencja nieruchomości raportowała, że pojawili się pierwsi zainteresowani mieszkaniem w Warszawie. Zastrzyk gotówki był kwestią czasu. Stać ją będzie może nawet na nowy dom, a ten wymagał tylko remontu. Zestarzał się i posmutniał bez właścicieli, ale Joanna wierzyła, że przedmioty też reagują na okazywaną troskę, i ona zamierzała go nią otoczyć.
Wnętrze zbudowano w formie amfilady. Z przedpokoju wchodziło się do bardzo dużej, nieźle oświetlonej słońcem kuchni, którą widziała na zdjęciu. Dalej było jednak gorzej: kolejne, również przestronne pomieszczenie stanowiło bezsensowną zbieraninę mebli, z podłogą tylko do połowy powierzchni, w drugiej części zerwaną niczym w ataku wściekłości. Wyzierała spod niej goła ziemia. Następny pokój okazał się tylko niewiele lepszy. Jeden z nich miał stać się jej nową sypialnią. A łazienki nie znalazła w ogóle, nawet kiedy przedostała się z powrotem na korytarz, zatoczywszy kółko. Niemal wpadała już w panikę, kiedy przypomniała sobie o jeszcze jednych drzwiczkach, tuż przy wejściu. I była tam: prostokątna łazienka z wanną i ubikacją, bez umywalki; odseparowana od reszty domu jak nielubiana w rodzinie ciotka.
Udało jej się pobieżnie ogarnąć kuchnię i to coś, co łaskawie nazwano w ogłoszeniu łazienką. Za sypialnię jeszcze się nie zabrała; doszła do wniosku, że drugi pokój jest w lepszym stanie niż pierwszy, i postanowiła, że w nim właśnie zamieszka. Zadowolona z podjętej decyzji, ostrożnie otworzyła piec. Nic z niego nie wyleciało. Był na węgiel: kiepska sprawa, ale w gruncie rzeczy odczuła ulgę, że nie będzie musiała załatwiać i rąbać drewna, a przecież z czasem zmieni to na coś bardziej ekologicznego. Cała Polska paliła węglem od zawsze, to i ona mogła przez kilka miesięcy.
Nagle to do niej dotarło. Wcześniej uznała, że wystarczy, jak napali w piecu kuchennym. Jakie to naiwne, przecież piec stał w każdym z obszernych pomieszczeń… I nie bez powodu. Pierwszy pokój miał szansę na przepływ ciepłego powietrza z kuchni. W drugim należało już bezwzględnie napalić; musiała z niego na razie zrezygnować.
Najbardziej przykrą niespodziankę przyniosła jednak nocna ulewa. Dach ze starego gontu przeciekał, a Joanna przenosiła się z miejsca na miejsce, aż wreszcie zrezygnowana okryła się tropikiem do namiotu, który przypadkiem zostawiła w bagażniku samochodu. W półśnie jakoś przetrwała noc, wiedząc, że lepiej by wyszła na spaniu w garbusie.
O poranku czuła się podle. Desperacko pragnęła kawy i wcale nie chciało jej się walczyć z przenośnym palnikiem. Miała ochotę gdzieś usiąść, zamówić latte do gazety i Facebooka. Z pewnością mogła to wszystko znaleźć w Gorlicach, ale nie po to wykonała całą tę pracę, żeby tak szybko rejterować. Pragnęła życia na wsi, bez tego i Karamed tracił sens.
Najlepszym wyjściem w tej sytuacji był bukowiecki pensjonat Kora: tam z pewnością mogli ją poratować kawą, choćby i rozpuszczalną. I nie obraziłaby się za jajka sadzone na boczku; poza tym nadszedł już czas, by poznać się z lokalną społecznością.
Po krótkim spacerze w górę wsi wprosiła się do pensjonatu. Był to rozciągnięty jak dżdżownica jednopiętrowy drewniany budynek; położony po lewej stronie drogi, od wjazdu do wsi patrząc. Dość nowoczesny, lecz wystarczająco już stary, by ładnie wtopić się w trawiasty dziedziniec, na którym stał. Za budynkiem znajdowała się niewielka stajnia; Joanna wiedziała, że gospodarze trzymają konie.
Aneta Łowicka, ładna trzydziestoletnia kobieta, szeroka i w biodrach, i w biuście, przyjęła ją bardzo serdecznie. Oczywiście dobrze wiedzieli w Korze o tym, że Joanna kupiła dom w pobliżu.
– Takie rzeczy nie przechodzą bez echa, za mało nas tutaj – śmiała się gospodyni.
Siedziały przy niewielkim okrągłym stole w obszernej kuchni położonej w narożniku na parterze budynku. Kuchni pełnej rondli i rondelków, kuchni pachnącej jednocześnie cynamonem, świeżą smażeniną i kawą – w takiej kuchni chciało się siedzieć, i to nie tylko na imprezach. Okna wychodziły na drogę i na stajnię: Joanna widziała fragment pastwiska dla koni, które jeszcze mogły cieszyć się świeżą trawą. Dalej rozpościerała się połonina. Wytężyła wzrok, by zobaczyć swoje gospodarstwo, następne po tej samej stronie drogi, ale drzewa wciąż były zbyt rozłożyste, a odległość znaczna.
– Nie zobaczysz swojego domu teraz, może dopiero gdy liście spadną. – Aneta czytała jej w myślach.
Szybko przeszły na przyjacielską stopę. Joanna nie chciała zamawiać jedzenia jak w regularnej knajpie, mimo że po drugiej stronie korytarza znajdowała się cała sala jadalna, po której gospodyni ją oprowadziła. Wisienką na torcie był tam kominek ze szklaną szybą, obudowany stylowym piaskowcem. A przy nim dwa fotele retro z zielonym obiciem. Joanna aż stanęła na ten widok, bo dokładnie o tym marzyła. Przed takim kominkiem, w takim fotelu chciała spędzić nadchodzącą zimę.
– Jeszcze za ciepło, żebyśmy rozpalali – powiedziała Aneta, kiedy Joanna zagaiła ją o ogrzewanie.
– Co z wodą?
– Nagrzewa się w termie. Teraz, latem, z kolektorów słonecznych.
– A reszta domu?
– Reszta?
– No, kominek jest tutaj…
– A, o to ci chodzi – odparła gospodyni. – Wszędzie są grzejniki. Ten jeden kominek ogrzewa cały pensjonat.
Joanna aż zesztywniała na myśl, że sama ma w domu trzy śmiercionośne, przedpotopowe piece. I pewnie średnio skuteczne, jeśli w ogóle działają. Co z wodą? Wczoraj nie wzięła kąpieli, ale dziś temat wróci. Czy mogła nie zauważyć termy w pseudołazience?
Wstydziła się teraz swojej ruiny. Łowiccy byli tacy nowocześni, i jeszcze te kolektory na dachu. Oszczędnie i ekologicznie. Właśnie tak powinna tu żyć.
Na szczęście Aneta nie zapytała o dom. A potem, jeszcze szczęśliwiej, postawiła na stole w kuchni makowiec i murzynek własnej roboty: ciasta były świeże, mokre. Doskonałe. Joanna zjadła po dwa kawałki każdego. Kawa zaś okazała się znacznie lepsza niż ze zwykłej kawiarki.
Wkrótce w kuchni pojawił się Rafał. Gospodarz miał na sobie grubą koszulę w kratę, robocze, przybrudzone dżinsy i pachniał stajnią. Starszy od żony, wyraźnie już po czterdziestce, miał wciąż bardzo gęste ciemne włosy, ujmujący uśmiech i gładką cerę. Joanna nie nazwałaby jego twarzy przystojną, ale na pewno bardzo sympatyczną. Była to twarz człowieka, który dobrze zorganizował sobie życie. Już wczoraj pozdrowił ją, kiedy przejeżdżała garbusem, ale dopiero teraz mogła usłyszeć jego głos.
Rafał pocałował żonę w usta: zdecydowanie bardziej zmysłowo niż zdawkowo, jeśli nie namiętnie. Joanna odwróciła wzrok w stronę okna, zapatrzyła się na jednego z koni, piękną appaloosę, o ile dobrze ją zidentyfikowała. Kochała jazdę konną, a zapach stajni działał na nią jak wabik.
Zajęty śniadaniem koń skubał soczystą bukowiecką trawkę. Aż nie chciało się wierzyć, że za kilka miesięcy wszystko pokryje śnieg i zetnie mróz. Gdzieniegdzie pojawiał się już rdzawy kolor, ale roślinność wciąż była bujna, przy drodze z Przełęczy Warnickiej rosły jeszcze jeżyny.
Rafał zagaił o jej dom.
– Tak nam się właśnie wydawało, że ktoś go w końcu kupi. Po urodzie. Oczywiście nie mówię, że to jest zły interes – zmieszał się, chyba pod karcącym spojrzeniem żony – ale długo stał pusty. Potrzebuje wiary w siebie.
– I nakładów – dodała Aneta.
– Nie bądź taką materialistką.
– Miłością dachu nie załatasz – zauważyła. – Joanna powiedziała właśnie, że przecieka.
– Ten gont zawsze wyglądał podejrzanie – skomentował Rafał. – A nasze zimy załatwiły go na cacy. Masz jakiegoś poleconego człowieka? Mógłbym zerknąć.
– Majster przyjedzie w przyszłym tygodniu.
– To on ci lepiej powie. – Uśmiechnął się, lustrując ją trochę zbyt uważnie. Włosy miała nieumyte, a po nieprzespanej nocy podkrążone, łzawiące oczy. Kurz również nie pomógł, ciągle wierciło ją w nosie. – Posłuchaj, jeśli chcesz, możemy cię przygarnąć, dopóki nie naprawisz tego dachu. Kończy się sezon, od jutra mamy wolną dwójkę.
Zerknęła szybko na Anetę. Jeśli propozycja męża ją zaskoczyła, to tego nie okazała.
– Policzymy ci po kosztach – zapewnił gospodarz. – I tak go już nie wynajmiemy.
Nie wiedziała, co powiedzieć, ale nie spieszyło jej się do opuszczenia tej ciepłej, przytulnej kuchni. Tutaj codziennie rano chciała pić kawę przed wyjazdem do gabinetu. Pełna zieleni perspektywa za oknem koiła nerwy. Joanna miała niemal tak samo pięknie u siebie; tylko że jej zarosłe brudem okna prawie nie przepuszczały światła.
Wszystko w Korze było właśnie takie, jak sobie wymarzyła. Chciała być już na miejscu Anety: z wygodnym domem, zaopatrzoną kuchnią i mężem o ciepłym spojrzeniu. Tymczasem przesiadywała w pustym gabinecie i miała dom z dziurawym dachem.
– Dziękuję, ale chyba nie powinnam… – odparła, nie bardzo wiedząc, dlaczego to mówi.
– O Jezu, dajże spokój – powiedziała Aneta. – Teraz jesteśmy sąsiadami. I będziemy sobie pomagać. Zobaczysz jeszcze, w Bukowcach nie masz wyjścia, musisz dobrze żyć z innymi. Nawet jeśli to trudne.
Niziutki pokój na piętrze, z lekkim skosem i łazienką na korytarzu, był kameralny i czysty. Kiedy go zobaczyła, zgodziła się, na początku na kilka dni. Czuła się zmęczona, nie tylko niedospana, ale wykończona, głęboko, aż do trzewi. Przy przeprowadzce wspięła się na wyżyny przedsiębiorczości, działała jak w transie, zdumiewając samą siebie, ale teraz organizm odbierał, co swoje. Nie miała ochoty ani energii robić zupełnie niczego. Wróciła do domu, wsadziła do garbusa torbę sportową i kilkanaście minut później leżała na łóżku w pensjonacie z Dziwnymi losami Jane Eyre w ręku. Za oknem tymczasem zachmurzyło się lekko i tym bardziej cieszyła się, że jest w środku. Potem zasnęła, a obudziła się, dopiero kiedy Aneta zapukała z pytaniem, czy nie chciałaby czegoś zjeść. Chciała, a nawet była głodna jak wilk.
Wkrótce okazało się, że tutejsza kuchnia nie tylko dobrze wygląda. Żurek z białym serem, domowej roboty chleb i ruskie z miętą smakowały niebiańsko; w jadalni, w której poza nią stołowały się dwie młode rodziny z dzieciakami, panowała żywa atmosfera i Joanna nawet wdała się w kilka pogawędek. Odżyła i poczuła, że ma już tę odrobinę energii potrzebną do normalnego funkcjonowania. Wyszła zaczerpnąć powietrza. Po odgłosach siekiery zlokalizowała Rafała.
– Czekają nas zimne noce – wyjaśnił, ładując szczapy na taczki. – Wy, miastowi, potrzebujecie wyższych temperatur – zaśmiał się – więc nie będę czekał na skargi gości.
Zapytała go o możliwość przejażdżki konnej.
– Oczywiście. Potrafisz jeździć?
– Dawno tego nie robiłam.
– To jak z jazdą na rowerze.
– Tego też dawno nie robiłam.
Przyjrzał jej się. Było w jego spojrzeniu coś seksualnego. Nie mogła jeszcze ocenić, czy jej się to podoba, i poczuła na twarzy uderzenie ciepła. Od miesięcy nie chodziła na jogę, mięśnie od siedzenia za biurkiem niemal zaczynały zanikać i z pewnością przytyła. Wyglądała jak trup z nadwagą, w przeciwieństwie do kobieco zaokrąglonej Anety.
Zganiła się w myślach; w końcu rozmawiała z żonatym mężczyzną, mężem przeuroczej kobiety, która od rana karmiła jej ducha i ciało.
– Poza tym nie wiem, dokąd jechać. – Rozejrzała się. – Znam tutaj tylko jedną drogę…
– Dotrzymam ci towarzystwa. Konikom przyda się rozruch.
Nieśmiało o to zapytany, dał jej do jazdy appaloosę, a dla siebie wybrał mocno zbudowaną kasztankę. Poprowadził Joannę zboczem Warnicy do Wyszyńca leżącego po drugiej stronie góry. Jechali leśnymi drogami.
Joanna miała ochotę zadać mu tysiąc pytań o Bukowce, tutejsze życie i ludzi, ale gospodarz milczał, a nie chciała obnażyć się jako samotna i zbzikowana.
Wyszyńca, który przywitał ją napisem „Arabusy wypierdalać”, jeszcze nie znała. Nie bardzo było czego żałować, rozrośnięta wieś, w której ludzie zaglądali sobie w okna, mogła okazać się piekłem za życia. Już miała tego małą namiastkę w postaci Władka Styczki, najbliższego sąsiada. Widziała go w sławojce wdzięcznie otwartej na drogę. Siedział na klopie i gapił się na nią, kiedy przechodziła, jak gdyby nigdy nic.
W Wyszyńcu, pozbawionym zarówno atrakcji dużego miasta, jak i spokoju małej wioski, zdążyła zatęsknić za Bukowcami.
Kiedy wracali, było już ciemno i wyczuwalnie chłodno. A im wyżej wjeżdżali lasem, tym bardziej drżała pod lekką wiatrówką. Rafał musiał to zauważyć.
– U nas na górze jest chłodno – powiedział – a poczekaj jeszcze na zimę. Czasem wokół ani jednego płatka śniegu, a u nas biało. Wszyscy o tym wiedzą w okolicy. Zazdroszczą nawet – zaśmiał się – że możemy lepić bałwany. Dopóki nie muszą się do nas wybrać. Przy pierwszej wizycie w rowie cała zazdrość przechodzi jak ręką odjął.
Po weekendzie kompulsywnie nakupiła rzeczy do remontu łazienki. Wyczyściła konto niemal do zera, ale poprawiła sobie nastrój. To jedno pomieszczenie musiała mieć bezwzględnie czyste; dla Joanny dom zaczynał się od czystej umywalki.
W sklepie kwękali na transport do Bukowców.
– Połamię resory w dostawczaku – martwił się sprzedawca. Dorzuciła do zakupów nowe krany i dał się przekonać do jazdy.
Polecony przez notariusza majster miał obsuwę i przyjechał dopiero 26 sierpnia.
– Sławek Fuszara jestem – przedstawił się – ale fuszerki nie odwalam! – Zarechotał i choć najwyraźniej zaserwował swój stały i mało śmieszny żart, ona zaśmiała się, bo facet budził sympatię. Był w nieokreślonym wieku, jak wielu ludzi ciężkiej pracy, i miał uczciwe spojrzenie. Wzrokiem skanował dom i coś tam fukał do siebie. Obserwowała go z napięciem. Opukiwał deski, wlazł na strych, wbił scyzoryk w boczną ścianę. Po wszystkim poszedł się wysikać za stodołę, a potem zapalił papierosa.
– Dużo pani zapłaciła za dom? – zapytał.
– Wolałabym to zachować dla siebie.
Machnął ręką.
– Wolę nie wiedzieć. Dom wymaga remontu.
– Wiem, dach… Już patrzyłam na ceny w internecie – zaczęła, ale jej przerwał.
– Tak, dach, ale nie to, co pani myśli. Z tego domu nic już nie będzie. Długo tak stał?
Zawahała się.
– Nie wiem.
Pokiwał głową, jakby właśnie tej odpowiedzi oczekiwał.
– Ja myślę, że wystarczająco długo, żeby deski zbutwiały. Pani dom to próchno.
Joanna zesztywniała, ale w porę przypomniała sobie, że tacy fachowcy zawsze coś gadają. Wzięła głęboki oddech.
– Czy ma pan pewność? To znaczy, ledwie pan obejrzał.
– Proszę pani – rzucił. – Woda lała się w te ściany jak Niagara. Dziw, że są jeszcze w miarę twarde. Ale w środku próchno, może mi pani wierzyć.
– Co możemy z tym zrobić?
– A ja wiem? – Fuszara zaciągnął się głęboko. – Zburzyć?
– Właśnie kupiłam rzeczy do zrobienia łazienki…
– Może pani sobie zrobić łazienkę jak w Wersalu, a później będzie tu stała po wsze czasy – zaśmiał się sucho majster. – Sprzęty to sobie pani przeniesie, ale kafelki… Zresztą AGD też w końcu zamoknie. Ja to bym niczego w środku nie trzymał, bo się zniszczy. Nie nocowała pani tutaj jeszcze czy co?
Z wyrazu jej twarzy wyczytał chyba odpowiedź i już się nie śmiał. Odwrócił wzrok. Oczywiście, miał rację, mogła wezwać innego majstra, co nie zmieniłoby faktu, że kupiła ruinę. Czy na pewno ziemia warta była swej ceny? Zakręciło jej się od tego wszystkiego w głowie.
– Co mam teraz zrobić? – zapytała.
Fuszara wzruszył ramionami.
– Może pani zbudować nowy.
– O jakim koszcie mówimy?
– Zależy od metrażu, materiału, wyposażenia. – Wyliczał na palcach. – Na dom całoroczny trzysta, czterysta tysięcy. No i jeszcze coś trzeba zrobić z tym, co stoi, tak? Niestety, sam tak prędko się nie zawali. No chyba że podpalony. Ubezpieczenie pani kupiła? Na taką ruinę to pewnie polis wystawiać nie chcą…
Poczuła, że ma go dość, i wszystkiego innego również. Bezczynne siedzenie w gabinecie, wertepy na drodze z przełęczy, od których garbus każdego dnia wyglądał coraz gorzej, i samotność: a jeszcze większa nastąpi, kiedy w końcu wyprowadzi się z pensjonatu.
Wciąż mogła to odkręcić. Mimo sporego zainteresowania mieszkanie w Warszawie nie chciało się sprzedać, w gabinet zainwestowała niewiele, a tu nagle miała burzyć dom, żeby postawić nowy, wikłać się w kosztowną budowę. To wszystko traciło i tak już dość rachityczny sens.
– Oczywiście, fundamenty można zachować – ciągnął nieubłaganie Fuszara – chyba że są kamienne, takie się kiedyś robiło. Z którego roku jest budynek?
– Nie wiem – odparła niepewnie.
– A. No trzeba by się przyjrzeć. Teraz to się takich dużych domów nie buduje i architektura też dziwna… Kogoś tu fantazja poniosła. Może i fundamenty warto usunąć, po co pani taka wielka chałupa, której nie można ogrzać? Dzieciaki pani ma w szkole? Rodzinę?
Milczała dłuższą chwilę.
– Muszę się nad tym wszystkim zastanowić – oznajmiła w końcu. – Zadzwonię do pana.
Ale Fuszara się ociągał. Powinna już przywyknąć; w Beskidzie ludzie byli inni, mniej urzędowi, ciekawi rozmówcy. Zatęskniła nagle za wielkomiejską obojętnością; nie chciała być chamska na starcie swojego wiejskiego życia i zanim cokolwiek postanowi. Tymczasem majster wciąż się kręcił na jej ziemi, teraz polazł za stodołę, po drodze do niej zaglądając. Nie wiedziała, czy znowu udał się za potrzebą, ale zaraz zobaczyła jego siwą głowę wśród ostów zarastających budyneczek.
– Ale tu zapuszczone – zauważył. – Stodoła jest nowsza niż dom – dodał i zamruczał coś do siebie. – Fundamenty pewnie betonowe. Dach też przecieka, ale powierzchnia mniejsza, łatwiej zburzyć. Ma pani wobec niej jakieś plany?
– Plany? – zapytała Joanna, kompletnie zbita z tropu.
– Ano tak. Bobyśmy może chałupę przenieśli, na fundamentach stodoły postawili. Mają dobry układ. Podłogę położymy. Razem z poddaszem będzie chatka ze sto metrów. I budynek już stoi, zgłosi pani w urzędzie, może nikt się nie przyczepi. A ten tak zwany dom… ja bym już go domem zresztą nie nazywał, to sobie pani zburzy kiedy indziej – zaśmiał się ponownie. – Albo na opał da, jeśli się nie rozpadnie wcześniej.
Co ona wiedziała o przenoszeniu budynków? Miała tylko głupie wspomnienie z dzieciństwa. Wyobrażała sobie wtedy dom ze wszystkim: dachem, oknami i drzwiami, wkładany na wielką przyczepę.
– To nie będzie kosztować więcej niż nowe? – zapytała.
– Tak znajdziemy, że nie będzie – powiedział Fuszara. – Za transport pani zapłaci, ale stare domy drogie nie są… A może znajdzie się zdrowszy od tego dziada. Głowa do góry! Jeszcze się to pani opłaci.
Dała majstrowi zielone światło na szukanie domu do przeniesienia. Zupełnie nie była do tego przekonana, ale do niczego teraz nie była, także do powrotu do Warszawy. W każdym razie mieszkanie w pensjonacie nie stanowiło rozwiązania. „Symboliczna” opłata okazała się całkiem rynkową, a wliczając w to pyszne obiady Anety, płaciła Łowickim jak za hotel, codziennie spędzając długie godziny w oczekiwaniu na klientów w Karamedzie. Przynajmniej zguglowała temat przenoszenia domu i mimo że naczytała się o mrożących krew w żyłach wypadkach, historie internautów miały wydźwięk pozytywny. No i na dobrą sprawę nie mogła już wrócić do Warszawy, do starej pracy.
Zadzwoniła do Fuszary, by upewnić się, że majster szuka domu. Mruczał coś o znajomym, nie brzmiało to przekonująco. Odmówił przyjęcia zaliczki, ale zakończyła rozmowę z przekonaniem, że coś uzgodnili. A w weekend zakasała rękawy i wyszorowała dom od góry do dołu, zakleiła też grubą folią najgorsze przecieki. Pozostawione graty i rzeczy do łazienki wyniosła do drugiego pokoju, który zamknęła. Zrobiło się trochę puściej; mogła wreszcie wstawić swoje bambetle.
Czystszy dom, choćby i spróchniały, nie był taki zły. Panował w nim zapach drewna i przykro jej się zrobiło, że zrobaczywiał. Przecież to nie wina chałupy, że dachu nikt nie naprawiał. Powynosiła resztę nieużywanych rzeczy do stodoły i pierwszy raz udało jej się napalić w starym kaflowym piecu. Grzał się wolno, a od węgla zrobiła się cała czarna, ale wnętrze ociepliło się i osuszyło.
Umyła okna, zyskując wreszcie widok na świat. Pod koniec weekendu miała już kawałek czystej, pustej przestrzeni, stanowisko do czytania w kuchni, łóżko ze świeżą pościelą. Do wazonów powstawiała bławatki, jaskry, a nawet dzikie maki, nielicznie rosnące na jej ziemi. Kwiaty w kuchni poprawiały humor i wnosiły do domu zapach łąki.
Wyszła na zewnątrz zapalić papierosa zwycięstwa. Padała ze zmęczenia, ale potrafiła docenić urok tej chwili. Powietrze było jeszcze po letniemu gęste. Nad zapuszczoną łąką unosiła się lekka mgiełka, a nad lasem zapadał zmierzch. Zapatrzyła się: czego właściwie potrzebowała więcej niż lasu i łąki? Te barwy i zapachy działały kojąco.
Las pod wpływem wiatru jakby się poruszył. Dopiero po chwili uświadomiła sobie, że to nie drzewa, tylko coś żywego. Z papierosem w ręku podeszła bliżej, aż do zniszczonego płotu. Teraz widziała wyraźniej. Ogarnął ją niepokój.
– Halo! – krzyknęła.
Kształt poruszył się, a po chwili zanurkował w lesie. Zdało jej się, że usłyszała trzask łamanej gałązki. Może to nie człowiek, tylko zwierzę, dzik albo, co gorsza, wilk?
Nie miała odwagi iść dalej. Zapamiętała, by zapytać Łowickich, jaka to zwierzyna grasuje w Bukowcach. Stała niezdecydowana, a dobry nastrój trochę z niej uleciał. Drzwi do domu, podobnie jak reszta budynku, dogorywały. Czy wilki atakują ludzi? Była samotna i może wyczuły, że łatwo ją osaczyć, że ona nie ma swojego stada.
Zaśmiała się na całe gardło.
– Głupie babsko! – rzuciła do siebie i to pomogło. Później, w przewietrzonym i czystszym wnętrzu, spała jak suseł. Rano wszystko, łącznie z garbusem, zdawało się być w lepszej formie.
Po trzech tygodniach od otwarcia w Karamedzie pojawiła się pierwsza osoba. Zabieg okazał się banalny, a klientka chyba przede wszystkim chciała się dowiedzieć, „co to za człowiek” z Joanny, bo powtórzyła to co najmniej trzy razy. I Joanna wcale nie musiała udawać miłej, bo spragniona była ludzkiego towarzystwa i zwyczajnie ciekawa gorliczan. A pierwsze w historii Karamedu leczenie przeprowadziła za darmo.
I może to również pomogło.
Już następnego dnia pojawiła się kolejna pacjentka. I kolejna, i kolejna. A potem, gdzieś po tygodniu, mężczyzna. Okazało się, że rynek w Gorlicach jednak jest chłonny, a Joanna – wielka niespodzianka – jest najlepiej wykwalifikowaną dermatolog w mieście. Łatwa sprawa, zważywszy na fakt, że wszystkie inne były w wieku mocno emerytalnym i na bakier z postępem w medycynie. Ponoć młodzi lekarze rodem z Gorlic niechętnie wracali do swojego miasta.
Otrzymała ofertę sprzedaży mieszkania w Warszawie. Wciąż wahała się, kiedy w drugiej połowie września zadzwonił Fuszara.
– Znalazłem pani dom – oznajmił.
Stał trzydzieści kilometrów dalej; mniejszy, nie wyglądał wiele lepiej niż jej własny, ale majster zapewniał, że budynek jest zdrowy. I kosztował sześć tysięcy złotych. Niemal tyle samo zapłaciła za transport.
– Będzie ciężko – kwękał Fuszara, kiedy rozbierali stodołę.
– Nie da rady? – zdenerwowała się. – Mówił pan, że fundamenty pasują. Może wykopać nowe?
– Co taka nerwowa? Za dużo ma pani pieniędzy? Spróbujemy.
Obyło się bez przeróbek, a majster okazał się prawdziwym cudotwórcą. Może i narzekał, ale pracował nadzwyczaj skutecznie. Z synem, który wciąż hodował pierwszy wąs nad wargą, harowali po dwanaście godzin dziennie i mogła powiedzieć, że dom rośnie w oczach.
Zrobiła wypad do stolicy, by podpisać akt notarialny sprzedaży mieszkania. Nie stęskniła się za Warszawą ani trochę. Tylko dla jednej przyjaciółki znalazła czas na poranną kawę, a potem, dysponując pękatym już kontem, pomknęła z powrotem w góry.
Tymczasem nieubłaganie nadchodziła jesień i Joannę niepokoiło to, że może nie wyrobić się przed zimą. W domu na całego chodził już grzejnik elektryczny; przestawiła się na niego, zmęczona brudzącym węglem.
– Są pieniążki, będzie dom – mówił Fuszara, którego obecność na budowie znaczył stale pęczniejący stos puszek Żubra. – A z wylewką poczekamy, aż będą ściany i dach, żeby ogrzać. Potem podłoga i elektryka: święta spędzi pani we własnym pokoju gościnnym.
Na szczęście nie miała wiele czasu na zamartwianie: gabinet rozhulał się na dobre. W Gorlicach były jednak pieniądze; zapisywała klientów już na tydzień do przodu. A w wolnych chwilach przeglądała ogłoszenia samochodowe. Zdecydowała się na używaną toyotę RAV4; wytelepany garbus miał z dnia na dzień coraz krótszy termin ważności.
A potem, tak po prostu, Fuszara nie przyszedł do pracy.
Nie dzwoniła. Bo i z czego: zasięgu komórkowego w Bukowcach nie było i korzystała czasem z telefonu stacjonarnego w pensjonacie. Jeszcze nie zdążyła załatwić własnego, jeśli w ogóle to miało sens w starym domu.
Poza tym nabrała do Fuszary zaufania na podstawie ciężkiej pracy i efektów.
Ale kiedy kolejnego dnia ponownie nie zastała majstra ani jego syna na budowie, wybrała się do Kory, żeby zatelefonować.
Żona odebrała po sześciu sygnałach.
– Sławek miał wypadek – poinformowała Joannę. – Leży w szpitalu.
– Gdzie?
– W Krakowie. Ale przenoszą go dzisiaj do Gorlic, na rehabilitację.
– Jaki wypadek? Będzie w stanie wrócić na moją budowę? – zapytała.
– Pytanie, czy będzie w stanie chodzić – odparła kobieta zachrypniętym głosem.
Przyjechała następnego dnia. Gmach szpitala jako pierwszy witał ją przy wjeździe do Gorlic i żegnał. Nie sądziła, że tak szybko będzie musiała go odwiedzić.
Fuszara leżał na ortopedii i już wcześniej postanowiła, że nie będzie mu się przyglądać. Mężczyzna wciąż cierpiał.
– Tak mi przykro – próbował się mimo wszystko tłumaczyć.
Pokiwała głową. Co właściwie miała powiedzieć facetowi, któremu obcięło nogę?
– Jak to się stało? – zapytała głucho.
Opowiedział, jak dorabiał sobie w lesie wieczorem, jak nie założył spodni ochronnych. Nie musiał mówić, że nie był trzeźwy; tydzień wcześniej pozbierała i wywiozła kilka worków na śmieci zapełnionych puszkami po piwie. A potem majster opowiedział jej, jak upadł na chodzącą piłę. Zademonstrował, co zrobiła z jego nogą, i Joanna znowu powstrzymała się przed spojrzeniem.
– Przyszyli. – powiedział. – Mówią, że jest szansa, że się zrośnie. Ale trochę to potrwa.
Został jej syn Fuszary, wąsaty gówniarz, który gapił się na nią za jej plecami.
– A pana syn?
– To dzieciak. Nie poradzi sobie sam. Nie ma nawet prawa jazdy, żeby dojechać.
– Gdzie ja teraz znajdę majstra? – zapytała bezradnie.
Nie zganił jej za bezduszność, choć miał do tego prawo.
– Nie znajdzie pani – odparł.
– To co mam zrobić?
Fuszara wzruszył ramionami. Nie wiedział.
Przez kilka następnych dni starała się o tym nie myśleć, lecz teraz, kiedy miała perspektywę nowego domu, stary stał się całkiem nie do zniesienia. Latem wszystko wyglądało korzystniej i ładniej pachniało. Teraz spróchniałe ściany waliły stęchlizną i z dnia na dzień robiło się coraz zimniej. Mogła wynająć znowu pokój w pensjonacie, może Łowiccy daliby jej żebraczą zniżkę. Hotel albo mieszkanie w Gorlicach stanowiły ostateczność: w krótkim czasie miasto zaczęło ją irytować tym, że wszyscy wszystko wiedzieli. W Gorlicach miała tylko zarabiać pieniądze, taki od początku był plan. Ale może ten plan nie był taki dobry.
Reszta tekstu dostępna w regularniej sprzedaży.
WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
czarne.com.pl
Sekretariat: ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice
tel. +48 18 353 58 93, fax +48 18 352 04 75
[email protected], [email protected]
[email protected], [email protected]
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
Sekretarz redakcji: [email protected]
Dział promocji: ul. Marszałkowska 43/1, 00-648 Warszawa
tel./fax +48 22 621 10 48
[email protected], [email protected]
[email protected], [email protected]
Dział marketingu: [email protected]
Dział sprzedaży: [email protected]
[email protected], [email protected]
Audiobooki i e-booki: [email protected]
Skład: d2d.pl
ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków
tel. +48 12 432 08 52, [email protected]
Wołowiec 2019
Wydanie I