Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
17 osób interesuje się tą książką
W wąwozie w Beskidzie Sądeckim pasterz znajduje ciała słynnego podróżnika i jego żony. Do doliny Popradu zostaje ściągnięta komisarz Nina Warwiłow. Nad potokiem na miejscu zbrodnibrakuje plecaka i aparatu Łazęgi – tak w okolicy nazywają podróżnika. Co zaś oznaczają szarfy na drzewach w wąwozie położonym między schroniskiem a wsią Rytów? Śledztwo sięga od zaułków Nowego Sącza po dawne opuszczone hale pasterskie. Nieuchronnie prowadzi Ninę do samego Rytowa, osady położonej wysoko w górach, gdzie osiedliła się nietypowa społeczność. Tu wiedzie najszybsza droga, jaką mógł podążyć sprawca po morderstwie.Wiejska zasłona milczenia kryje starą prawdę, że zabójca zawsze wraca na miejsce zbrodni. Zwłaszcza gdy u źródła zostawił po sobie szczególny ślad…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 386
Seria „Ze Strachem”:
Wojciech Chmielarz Zombie
Anna Kańtoch Wiara
Jędrzej Pasierski Dom bez klamek
Jędrzej Pasierski Roztopy
Jędrzej Pasierski W Imię Natury
Anna Kańtoch Pokuta
Jędrzej Pasierski Czerwony świt
Jędrzej Pasierski Kłamczuch
Jędrzej Pasierski Gniazdo
Jędrzej Pasierski Martwy klif
Jędrzej Pasierski Wodnik
Więcej informacji:czarne.com.pl
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Projekt okładki Magdalena Palej
Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś
Fotografie na okładce © Silas Manhood / Trevillion Images
Copyright © by Jędrzej Pasierski, 2024
Redakcja Martyna Tondera-Łepkowska
Korekta Justyna Żebrowska / d2d.pl, Julia Żak / d2d.pl
Skład Robert Oleś
Konwersja i produkcja e-booka: d2d.pl
ISBN 978-83-8191-863-3
Oleńce i Maćkowi
moje królestwo
przełęcz w szaleństwie ziół
kroków trzysta
do serca źródlanej wody
Barbara Paluchowa, Moim górom
Witek Rozenba ponownie przeliczył stado, tym razem zaczynając z drugiej strony. Zamknął oczy, zbierając siły na konfrontację z ponurymi wnioskami. Jedna owca się zgubiła. Ewidentnie. Młoda owieczka, której jeszcze nie zdążył nadać imienia.
Rozejrzał się, coraz bardziej świadomy tego faktu i coraz bardziej podenerwowany. Pies Aren, najmądrzejsza istota, jaką znał, przegapił sprawę albo zwyczajnie się starzał. Trudno było w tym momencie wyrokować – w każdym razie nie wykonał swojej pracy: stado było niepełne.
Wilki… Nie ułatwiały im życia. Watahy grasowały w Paśmie Jaworzyny Krynickiej i zbierały krwawe żniwo. Nikt obecnie nie wiedział, ile ich krąży, ale na pewno więcej niż oficjalnie oceniano. A Rozenba czuł się zmęczony sporami, które przetaczały się przez Polskę i czasami dosięgały nawet do Rytowa. Pisano o mordercach zwierząt. O zagrożonych gatunkach.
Większość z zabierających głos nie miała pojęcia, o czym mówi. Nigdy nie widzieli wilka, a już na pewno nie takiego na wolności.
– Aren!
Zawołał ponownie, ale wiatr zagłuszał dźwięki. Aż podskoczył, kiedy poczuł ciepły język na palcach. Pies spojrzał na niego tak, jakby rozumiał. Miał w sobie jakiś wilczy pierwiastek, jak połowa psów w Rytowie, i podchodził również jak wilk. Bezszelestnie.
Pasterz i pies. Stado cakli. No i jednej owieczki brakowało: Aren o tym wiedział i był z tego powodu niespokojny. Jedna z czarnych owieczek opuściła stado. Były inne niż białe owce, mądrzejsze, jakby razem z czernią dotknął je diaboł i obdarzył przy okazji mądrością. Wobec wilka oczywiście były bezbronne, pozbawione masy i rogów.
Witek rozejrzał się. Wykarczowana przez gazdów Hala Rytowska przechodziła tutaj w gęsty, stary las. Postrzępionym, szerokim jęzorem właził w tereny pomiędzy Halą i mieszczącym się na niej schroniskiem PTTK a Rytowem.
Las dawał schronienie w letnie dni na tych nienaturalnie łysych polach. Może była to grupowa decyzja, a może jakiś mądry człowiek zauważył, że na rozległych terenach, zamienionych decyzją gazdów w pastwiska i źródło drewna, przyda się przynoszący cień pas drzew. Cień i ciemność.
Witek nie miał z kim się podzielić swoimi obawami. Wydawało się mało prawdopodobne, aby wilki przyszły za dnia, ale ich zwyczaje się zmieniały, a stada się rozrastały. Watahy stały się zuchwałe, lisy podchodziły pod gazdówki i wyczekiwały w krzakach, aż zbłąkana kura sama do nich podejdzie. Aren wciąż mógł straszyć posturą, choć nie był już tak szybki jak dawniej, a i zębów trochę pogubił w trakcie swojego bogatego życia. Wilki zwyczajnie wyczuwały zapach starego psa. Rozzuchwaliły się.
Witek podrapał ukochanego zwierzaka za uchem i szepnął mu parę słów.
„Zostań”.
Wydawało mu się, że pies zrozumiał.
A potem okazało się, że Witek zupełnie się myli, bo kiedy zszedł w las, usłyszał za plecami charakterystyczne sapanie.
Zawahał się.
– Zróbmy to szybko – powiedział.
Zaczął schodzić stromym zboczem, wspierając się na kiju.
Ta owieczka ledwo co się urodziła. Była za mała, żeby zabłąkać się daleko. Być może ciekawość pociągnęła ją do Zawoi, strumienia przecinającego las, i nie potrafiła wdrapać się z powrotem. Strome zbocza wąwozu porastały buki – ich zachowało się tutaj najwięcej, dawniej wycinano przeważnie jodłę i świerk, aby spławić je następnie Popradem.
Poniżej Żmijowego Jaru, jak nazywano we wsi ten fragment lasu, potok spływał do Rytowa, stając się osią całej wsi. Niegdyś największą wartość miały domy pod lasem. Najczystszy strumień był u góry, gdzie nie wylewano jeszcze tylu pomyj, nie prano i – jeszcze całkiem do niedawna – nie wyrzucano śmieci. Obecnie bardziej dochodowe były ziemie bliżej Piwnicznej, gdzie stok stawał się łagodniejszy i bardziej przychylny dla rolnictwa.
Witek widział już przebłyski słońca między koronami drzew, odbijające się punktowo w tafli Zawoi. Może wszystko skończy się dobrze – owieczka zwyczajnie odłączyła się od stada, a Zawoja w tym miejscu była zbyt płytka, aby owca się utopiła. Dopiero we wsi osiągała szerokość pięciu–sześciu metrów, by pod mostem, w dolnej części Rytowa, złączyć się z drugim strumieniem. Tam właśnie znajdował się miejscowy bunior.
Witek schodził ostrożnie, opierając się o kij. Ciało miał trzydziestoletnie i względnie wysportowane, ale z pewnością nie mógł sobie pozwolić na żadną kontuzję. Nikt poza nim stadem zająć się nie mógł.
Aren, mimo swojego wieku, radził sobie lepiej od pana. Szczeknął i pognał przodem, aż wzbił nosem ziemię zbocza i piach pofrunął do góry. A potem nagle, już bliżej strumienia, pies zaczął zajadle szczekać.
Witek stracił go z oczu, ale słyszał ten dźwięk. To nie było radosne poszczekiwanie, sygnalizowało niebezpieczeństwo. Zamknął oczy i już widział tę scenę. Rozwleczone wnętrzności owcy ze śladami po zębach wilków. Szkoda, że obrońcy środowiska z Sącza i Krakowa nie będą musieli dobijać i zakopywać rozczłonkowanego zwierzęcia ani odnotowywać w zeszycie straty finansowej, a potem ukrywać tego zeszytu przed ojcem, żeby się niepotrzebnie nie zdenerwował.
Oby ta owieczka już nie żyła i nie musiał kończyć jej cierpienia. Najchętniej w tym celu pożyczyłby strzelbę od Marka Czargonia, mieszkającego w Rytowie, dwa domy niżej. Nie, żeby Czargoń posiadał broń legalnie, ale to nie miało znaczenia. Policja z Piwnicznej do Rytowa dojeżdżać nie lubiła. Jeśli ktoś siedział cicho, to mógł więcej niż w dolinie.
Czarne myśli pochłonęły mu głowę, a musiał iść tak cholernie ostrożnie, bo w tym miejscu Żmijowy Jar wydawał się niesamowicie stromy. Dzisiaj było niedzielne popołudnie i dawni znajomi z Sącza strzelali pewnie drugiego breezerka nad Zalewem Rożnowskim, a on myślał, że zaraz przyjdzie mu dobić owcę. Nie tak wyobrażał sobie lato.
Z lewej strony w prześwitach widział ścieżkę wiodącą skarpą nad wąwozem. O tej porze roku, na początku czerwca, wzmagał się ruch turystyczny. Pojawiało się więcej chętnych, żeby przemierzyć te tereny, przejść się szlakiem opuszczonych hal pasterskich. Ludzi kręciło się więcej niż w pustawym Beskidzie Niskim, ale mniej niż w Pieninach. I tak to ruch rósł aż do Tatr, gdzie na Giewont ustawiały się kolejki. U nich było w sam raz, uważał Witek, żeby petetek na Hali Rytowskiej jeszcze jakoś ciągnął, ale w Rytowie turyści nie zawracali im przesadnie głów.
Aren, kilkanaście metrów niżej, wciąż szczekał. Ale potem przestał. Następnie zaś wydał z siebie jeszcze jeden przeciągły dźwięk.
Witek poczuł ból brzucha, a następnie błysk intuicji. Tutaj stało się coś złego, pomyślał. Ostatnie metry po prostu przebiegł, odrzucając kij i ślizgając się w błocie, które wiecznie zalegało na zboczach wąwozu.
Dotarł na miejsce. Nad strumieniem nie było jego owcy, ale w zasadzie zapomniał o biednym zwierzęciu, kiedy tylko dotarł do wypłaszczonego terenuna dole.
Parę sekund zajęło mu zrozumienie tego, co właściwie miał przed oczami.
Ciała, leżący ludzie. Między nimi rozrzucono jakieś rzeczy, koszulkę termiczną, mapę, skarpetki, przezroczysty bidon… Jeden plecak został ciśnięty niedbale na ziemię, jakby podróżny chciał odpocząć, ale absolutny bezruch ciał wskazywał na coś innego. Mężczyzna leżał na brzuchu, kobieta na plecach. Wokół obojga utworzyły się plamy krwi. Witek podszedł bliżej, już na miękkich nogach.
Mężczyzna i kobieta. On miał dredy związane w kucyk, miejscami czerwone, jakby obryzgał się farbą; ona z kolei blond włosy średniej długości. Twarz miała bladą, spokojną, ale koszulkę we krwi. Byli młodzi, ale jakie to wszystko miało w tym momencie znaczenie… Krew sączyła im się z głów i okolic brzucha, równomiernie plamiąc okolicę nad strumieniem. Chłód wąwozu podkreślał idealną ciszę, jaka panowała na dnie jaru.
Nagle drgnął. Ciszę przerwał Aren, który znowu zaczął wyć nad ciałami; zaniepokojone, smutne wycie.
– Cicho, kurwa! – krzyknął Witek.
Pies posłuchał, pewnie dlatego, że „pan” nigdy się do niego tak ostro nie zwracał – a tego, że Aren rozpoznaje przekleństwa, Witek był pewien.
Myślał gorączkowo. Może powinien podejść, sprawdzić tętno, ale nie potrafił się ruszyć, czuł się przyspawany do podłoża. I być może właśnie dlatego usłyszał jeszcze jeden dźwięk, coś jak kwilenie. Ten głos dochodził zza ciała kobiety, coś potwornego w tych okolicznościach.
Wyrwał się z letargu i rzucił w tamtym kierunku.
Oparty o ciało matki siedział malutki, może dwuletni chłopczyk.
I płakał.
W Gorlicach unosił się zapach kurzu oraz jeszcze jeden, charakterystyczny dla miast w lecie niezależnie od części świata, przywodzący na myśl połączenie woni dworca autobusowego, kiełbasy i benzyny. Spalin unoszących się z rur wydechowych aut kupionych „u Niemca” – w połowie z nich wycięto drogie katalizatory. Nina Warwiłow już się tego nauczyła: im głębiej w wieś beskidzką, tym mniej katalizatorów i więcej samowolek… Był piąty dzień czerwca. Czuła ciepło, widziała zieleń i przede wszystkim młodość. Młodzież gorlicka wychodziła z osiedli i regularnie przesiadywała na Rynku w tych nowo otwartych budkach, gdzie można było kupować lody, piwo i frytki.
Lody. Chrzanić kryzys ekonomiczny, konflikty na świecie i spory polityczne. Już przywykła, że co roku o tej porze, jak w zegarku, rozpoczyna się angażująca wszystkich dysputa: gdzie są najlepsze lody? Większość gorliczan odpowiadała, że u Czernika, tuż obok deptaku 3 Maja. Jej samej te lody nie smakowały, ale być może zamiłowania kulinarne dziedziczyło się w Gorlicach w genach. Sezonowe pytanie brzmiało więc, czy pojawił się nowy konkurent gotowy zepchnąć Czernika z lodowego tronu.
Komisarz Warwiłow zakończyła rozmowę telefoniczną i położyła telefon na biurku. Jej myśli zrejterowały w stronę zakupów. Parkowała na zakurzonym parkingu mieszczącym się między Biedronką, Jarmarkiem Pogórzańskim a stacją benzynową. Przynajmniej w drodze powrotnej do doliny Brzennej Nina mogła się już kierować znakomitą obwodnicą, ciągnącą się wzdłuż dzikiego parku miejskiego i oplatającą miasto od południa, gdzie tak niedawno znalazła zwłoki kobiety z tatuażem…
Sześć miesięcy temu, a wydawało się to zamierzchłą epoką. Mimo kilku absurdów, jak korek w mieście, które nie miało nawet trzydziestu tysięcy mieszkańców, Nina pokochała to miejsce. W Gorlicach należało trochę pobyć, aby to wszystko polubić. Pustkę górskiego miasteczka, gdzie z Dark Pubu można było dostrzec panoramę Beskidu z kopułą cerkwi w Szymbarku. Spokój pochyłego wybetonowanego rynku, deptak 3 Maja i specjały Rynku Maślanego na Placu Dworzysko. Tylko tych kilka zakrętów, aby znaleźć się w Beskidzie Niskim.
Bliżej tu było czasem do miasteczka na Dzikim Zachodzie z jednym saloonem, gdzie w rogu przesiadywali pokerzyści, niż regularnego miasta powiatowego, ale był w tym pewien powab.
Prowincjonalność okazywała się zresztą mocno pozorna, przynajmniej na poziomie umysłowym. Kiedy Nina się otworzyła i zaczęła rozmawiać, okazało się, że mają tu bardziej otwarte głowy niż pełni samozadowolenia ludzie z metropolii. Wymieniają się poglądami, ale co ważniejsze – książkami. I stojąc w oknie swojego całkiem niezłego pokoju na komendzie, przyglądała się nie tylko górom wyłaniającym się zza rogatek, ale i samemu miastu. Przybyła tu, by żyć bliżej natury, ale z czasem polubiła też Gorlice.
Usłyszała, jak za jej plecami otwierają się drzwi. Poczuła ten ciężki krok, zdolny wgnieść wykładzinę na niższy poziom. Słowem: do gabinetu wkroczył nadkomisarz Karpiuk. Po prostu właził i z sapnięciem – zarówno ciała, jak i fotela – siadał.
Milczał chwilę i leniwie zaczynał rozmawiać o sprawach. Z miesiąca na miesiąc zdawało jej się, że wszystko dzieje się nieco wolniej. Jakby niechybnie już staczał się w stronę emerytury, do której tak konsekwentnie zmierzał.
– I co w firmie, Nina?
– Może ty mi powiesz?
Michał Karpiuk. Postarzały, choć wciąż przystojny facet, zdawał się samą aurą wypełniać połowę pokoju. Drugą – gabarytami. Prywatna wędzarnia rybek złowionych w Klimkówce prężnie działała. Im bliżej emerytury, tym szczelniej zdawał się wypełniać mundur. Ale jako że wędzarnia zajęła w życiu Karpiuka miejsce planów politycznych, Nina gorąco mu kibicowała i chwaliła ryby, których nie jadła.
Otrzymywali je sąsiedzi w Brzennej i miała nadzieję, że nie dotrze to do Karpiuka. Choć pewnie roznosiło się, jak większość informacji tutaj, pocztą pantoflową. W końcu odnosiła wrażenie, że nawet pyzaty listonosz poruszający się lanosem wiedział o niej wszystko.
Z rybami, rzecz jasna, miała jeszcze inny problem.
W obecnym stanie nie mogła na nie patrzeć, nie mogła nawet być blisko. Dla niej wszystkie ryby powinny płynąć Wisłokiem aż do Atlantyku – przynajmniej dopóki była w ciąży.
– Nie zgadniesz, z kim właśnie rozmawiałam – powiedziała.
Karpiuk skrzywił się.
– Czy to zagadka?
– Tak.
– Czy odpowiedź mi się spodoba? – zapytał inteligentnie.
– Zależy, czy emocjonalnie do tego podejdziesz.
– Nie lubię zagadek.
Nawet nie skomentowała.
– Emocjonalnie, powiadasz? – podjął.
– Tak. Właśnie rozmawiałam z Pawłem Całkiewiczem.
Zapadła krótka cisza, w jej trakcie słyszała tylko przyśpieszony oddech Karpiuka. Martwiła się o ten oddech – w jakiś sposób w ciągu tych paru lat Karpiuk stał się jej przyjacielem. Chyba taki był jej los: potrafiła się przyjaźnić tylko z mężczyznami. Choć był zupełnie inną osobą, jednak w kwestii szczerości Karpiuk stał się w pewnym sensie wcieleniem Chodkowskiego, jej przyjaciela i podwładnego na Pradze-Północ. Temperamenty mieli odmienne, ale za onieśmielającą aparycją i aurą Karpiuka krył się, jej zdaniem, dobry człowiek.
– Masz na myśli – podkreślił nieco chmurnie – komendanta wojewódzkiego Pawła Całkiewicza.
– Nazywaj go, jak chcesz. Chociaż jestem zdziwiona.
– Czym?
– Że go tak tytułujesz. Ostatnio nie mieliście się ku sobie.
– To są stare problemy, Nina. Mam jednak szacunek do urzędu.
– Rozumiem.
– No to czego on chciał od ciebie?
– W zasadzie to od ciebie. Zgody – dodała szybko, w obawie, aby Karpiukowi nie podskoczyło ciśnienie.
– Wyjaśnij.
– Otóż chce mnie gdzieś wysłać… – powiedziała i urwała.
– Gdzie to niby… – Karpiuk poczerwieniał, ale po chwili w jego oczach pojawił się błysk zrozumienia. Stary lis, z postury może raczej niedźwiedź beskidzki, wciąż potrafił szybko kojarzyć. – Czyżby… czy może chodzi o Pasmo Jaworzyny?
– Tak. A dokładnie to o Halę Rytowską – powiedziała to powoli, aby się nie pomylić.
W końcu nazwa poznana ledwie parę dni temu już wbiła się w pamięć, i to pewnie nie tylko jej własną. Wskoczyła do zbiorowej świadomości policyjnej, ale i opinii publicznej w całej Polsce.
Karpiuk poczerwieniał, a po chwili, niby patriotycznie, pobladł.
Polska dudniła, a co dopiero ich mała ojczyzna położona tak blisko miejsca zbrodni.
Dudniły media, wydania internetowe i papierowe gazet. Wielkie krajowe dzienniki. „Wyborcza”, „Rzeczpospolita”, „Krakowska”. Jej lokalny odłam – „Gorlicka” – pisała o tym codziennie.
Śmierć Arkadiusza i Ewy Drużyńskich w lesie nieopodal Hali Rytowskiej była makabryczna. A to wierzchołek góry lodowej, ponieważ martwi turyści na szlaku – podróżnicy – to nie był najbardziej wstrząsający aspekt tej sprawy.
Najnowszy numer „Gazety Gorlickiej” Nina miała jeszcze na biurku. Widziała fragment artykułu z serii. Dziennikarze ciągnęli temat choć niewiele wiedziano, bo Piwniczna i Sącz nabrały wody w usta. Tak więc, niestety, analizowano najbardziej niepokojące szczegóły.
Pisano o morderstwie na szlaku (chociaż z tego, co wywnioskowała, doszło do niego poniżej). O dwójce turystów i dziecku. O ich trojgu…
– Dziecko, które przeżyło – powiedział Karpiuk, który podążył za jej wzrokiem, a głos mu lekko drżał.
Może objaw starości – bo nadkomisarz postarzał się mocno, od kiedy go poznała – a może zaskakujących emocji.
– Czytałam bardziej pojechane nagłówki.
– Całkiewicz… Co on dokładnie powiedział?
Nie zapytał jeszcze, dlaczego komendant nie zwrócił się do niego bezpośrednio. Ale po pierwsze, Nina nie była niewolnicą, tylko komisarzem policji i drugą osobą w wydziale kryminalnym Gorlic.
Po drugie – do Karpiuka Całkiewicz, jego były podwładny, nie zadzwoniłby nieprzyciśnięty. Poza procedurami i hierarchią byli też ludzie i ich prywatne zaszłości.
– Nic o tobie, więc nie rób takiej miny – odparła. – Powiedział mi tak: jest sprawa, którą możesz rozwiązać.
– Bo?
– Bo to jest specyficzny teren.
– Czyli twój – rzekł Karpiuk z lekkim uśmiechem.
Wzruszyła ramionami.
– Pasmo Jaworzyny – powiedział. – Dawno tam nie byłem. Teraz pewnie bym nawet nie wszedł.
Nie skomentowała.
– Kilka ofiar, rodzina – ciągnął Karpiuk. – Smutna sprawa. On był jakimś podróżnikiem, prawda?
– Zdaje się, że tak.
– A więc lokalna sława… Da się to rozwiązać?
Nie lubiła tych jego podchwytliwych pytań. Można by je zinterpretować jednak jako oznakę doświadczenia. Nie każdą sprawę dało się rzeczywiście rozwikłać: zbrodnie w górach miały tutaj niechlubną tradycję.
– Może tak, może nie – powiedziała. – Przypuszczam, że Całkiewicz nie wzywałby mnie, gdyby rzecz była prosta. Po artykułach prasowych widzę, że gazety niewiele mają, pewnie i śledczy również. Przy tym to, wiesz, wygląda mi na jakąś egzekucję. Pośrodku lasu, z dala od ludzi, dwie ofiary…
Tu urwała, uświadamiając sobie, z czym się może kojarzyć ta rozmowa. Ze śledztwem w Bukowcach. Karpiuk pewnie nie chciał do tego wracać. Tam właśnie się poznała z obecnym komendantem wojewódzkim. Pewnego poranka Całkiewicz wjechał po prostu na przełęcz Warnicy ze swoją doborową ekipą. Był krępy, średniego wzrostu, w zasadzie niski, ale nabity jak czołg Abrams, do tego energiczny i bystry. Dawny podwładny Karpiuka, rodowity gorliczanin, wspiął się już bardzo wysoko w hierarchii policyjnej, a przecież daleko mu było do końca kariery.
– Powiedziałbym, że jesteś tutaj potrzebna – rzekł Karpiuk.
– Teraz?
W gruncie rzeczy moment nie był najgorszy. Świekra, z którą udało się ułożyć relacje nad morzem, a dokładnie na wyspie Wolin, zainwestowała w Milę. Dosłownie, bo zabrali ją na Costa Brava, gdzie zgodnie z nową ekstrawagancką modą (kiedy Polacy stali się tacy bogaci?) zamożni warszawiacy kupowali domy. Wolałaby skromniej, ale czy mogła odmawiać swojej córce słońca, morza i kultury śródziemnomorskiej?
– A poza tym tylko z szacunku dla waszej historii nie powiem, że to nasz szef. To rodzaj polecenia służbowego. I chyba jestem tam bardziej potrzebna, nie sądzisz? Z tego, co pamiętam, ostatni Bruńka jeszcze siedzi.
Karpiuk kiwnął ponuro głową. To, o czym mówiła, to tak naprawdę nie była robota dla prawdziwego śledczego. Klan Bruńków z Glinika stanowił kryminogenną i zgoła patologiczną gałąź przestępczego światka Gorlic. Niestety dla wszystkich zainteresowanych – w tym kręgu pozostawała ona i Karpiuk – Bruńkowie w żaden sposób nie chcieli się socjalizować.
Mimo że raporty temu przeczyły, policjanci odnosili wrażenie, że rodzinka była odpowiedzialna za większość przestępstw w mieście. Ale ostatnio młody Bruńka, raz na jakiś czas cieszący się wolnością, uraczył swoją młodą żonę kosą… Kobieta przeżyła dzięki zabiegom gorlickiego szpitala, a Bruńka poszedł siedzieć.
Co rzeczywiście oznaczało, że dopóki nie wyjdzie kolejny z rodu, lato przebiegnie spokojnie.
Również dlatego, że wszystkich poważnych przestępców, czy może bardziej przestępców, których wyobraźnia sięgała dalej niż własne sprzęty kuchenne, Nina już wyłapała.
Karpiuk pokiwał głową.
– A twoje sprawy?
Cisza.
– Powiedziałaś mu? – rzekł, wpatrując się w nią uważnie.
– Nie, nie powiedziałam.
– Mam na myśli…
Zawahał się, więc weszła mu w słowo.
– Wiem, kogo masz na myśli.
– Nie mówimy o Całkiewiczu.
– Zrozumiałam za pierwszym razem.
– Może powinnaś.
Milczała.
– Nie sądzisz, że się domyśli, że jesteś…?
– W ciąży – uzupełniła, bo Karpiuk zamilkł, jakby miał nie dokończyć. – Niedługo całe Gorlice będą widziały.
Karpiuk wiedział. Musiał wiedzieć, bo był jej przełożonym. Ale też jej sojusznikiem, mimo kilku, w zasadzie kilkunastu starć, które mieli na koncie. Nie chciała ukrywać swojego stanu, choć całkiem nieźle ukrywało go jej ciało – wciąż nie było widać. Zwłaszcza teraz, na początku czerwca, gdy w związku z falą upałów mogła nosić luźniejsze lniane albo bawełniane koszulki.
Ot, wyroki losu: była naprawdę w niezłej formie. USG I trymestru poszło gładko i czekała na USG połówkowe.
Mogłaby już pójść na zwolnienie lekarskie. Ale nie chciała.
– Musiałby zjechać z gór – oznajmiła. – To nie jest takie pewne.
– Kiedyś zjedzie.
– Wojtek pewnie teraz pracuje, przygotowuje materiał do rzeźb, rozwozi zamówienia do klientów przed zimą – ucięła, sama rozumiejąc, że brzmi to absurdalnie.
– Więc zamierzasz to – zrobił okrężny ruch dłonią – ukrywać?
Ponownie nie odpowiedziała.
– Dobra. Powiedz mu, bo sam się nie domyśli. Jedź na te hale, pij wodę z Piwnicznej, podobno bogatsza niż Wysowianka, mówią, że po niej kobiety zachodzą w ciążę… – urwał.
– Mnie to już nie grozi, Michał – uspokoiła go, żeby się nie zdenerwował na to faux pas. – Zresztą, jestem wierna Wysowiance. Biorę ze sobą zgrzewkę.
– Uważaj na siebie w tej Piwnicznej.
– Dobrze, Michał. Tylko nie jadę do Piwnicznej, przynajmniej nie w pierwszej kolejności.
– A gdzie?
– Do Nowego Sącza.
Roma Ignerska potrząsnęła mokrą głową, podnosząc ją znad strumienia. W lecie łatwiej było w ten sposób, aniżeli walczyć z pordzewiałą i nieprzewidywalną słuchawką prysznicową w schronisku. W wąskim strumyczku płynącym nieopodal chatki PTTK i spływającym w kierunku większej Zawoi paradoksalnie łatwiej to było zorganizować.
Wykręciła włosy i potrząsnęła miedzianorudą czupryną. Były tak gęste, że mogła z nich wycisnąć kubek wody. Jak z ubrań pranych nad strumieniem w lesie. Bo czasem, w lecie, też łatwiej jej tak było prać, niż czekać, aż tata znowu podłubie w starym polarze, aby zaczął chodzić.
Tato to w ogóle lubił udawać, że nie widzi wielu rzeczy. Przyziemności, jak to nazywał. Starej pralki, kuchenki, słuchawki prysznicowej. Ostatnio zaś – że nie widzi braku pieniędzy. Coś, co było niewidoczne, nie mogło stanowić problemu, tak to rozumiała.
Turyści już wyszli na szlak posileni jajecznicą na boczku, którą im usmażyła na śniadanie. Tata pogawędził z nimi rano i doradził w temacie trasy. Uśmiechnęli się. Lubili go. Kto by go zresztą nie lubił? Wyglądał w końcu jak Włóczykij z Doliny Muminków. W lecie chodził w luźnej koszuli rozpiętej na całej długościoraz lnianych spodniach. Żuł źdźbło trawy, a jeśli było chłodniej, zakładał kurtkę w kratę, z kieszeni której wystawała proza Stachury czy poezja Poświatowskiej. Siadywał pod dębem, wyjmował tomik. Zwykle musiała go budzić, kiedy zaczynał pochrapywać.
Tatuś.
Zebrała swoje sprężyste ciało znad wody, zerkając, czy jakiś spragniony i głodny turysta nie zawita do schroniska. „Nisko”, tak je nazywała, jak była zupełnie mała, a „nora” – już bardziej świadomie, kiedy urosła.
Może tym właśnie było. Norką. Zazwyczaj nawet nie widziała turystów, przyjmując zamówienie, a potem przyrządzając pierogi sądeckie, łomnicańskie albo smażąc frytki w przedpotopowej frytkownicy, no i oczywiście zapiekankę z ziemniakami na ostro. To wszystko wędrowało potem drewnianą windą w górę. I z powrotem, wraz z należnością. A więc nora, bo sama pozostawała mieszkanką podziemia.
Wyglądało na to, że jest pusto. Schronisko należało do najstarszych w Beskidzie Sądeckim, a tato co roku przebąkiwał coś o remoncie. Z tego, co zrozumiała, ludzie z PTTK specjalizowali się jednak w rozkładaniu rąk. Mamrotanie o braku środków stanowiło następny etap.
Dla niej – nie tak źle. Choć rozumiała, że im mniej będą mieli z tatą ruchu turystycznego, tym mniej będzie potem opuszczania Hali Rytowskiej.
– Benzyna też kosztuje, Ronju. – Tato głaskał ją po głowie, po czym szedł na wieczorne „rozmowy” ze zwierzętami do obórki.
Kiedy była mniejsza, łaziła tam z nim, karmiąc co pomniejsze baranki (których już nie było, tajemniczo poznikały z kolejnymi turnusami, kiedy tato zorientował się w temacie popularności baraniny nad ogniem). Teraz nie miała na to za bardzo czasu.
Dzień wyglądał na spokojny, ale trenowana od urodzenia intuicja nauczyła ją wyczuwać, kiedy turyści znowu się zejdą. Będą głodni, to po pierwsze. Rozgadani, to po drugie. Zapytają, kiedy będzie jedzenie, po trzecie. Nie będą narzekać przy niej, że drogo, ale mogą między sobą. Echa tych rozmów słyszała przez otwór windowy. Zostawią umiarkowany porządek, pogłaszczą kota, który się łasił (i który miał pchły), no i pójdą. Milsi, mniej mili, starzy, młodsi, bogatsi, biedniejsi – wszyscy w gruncie rzeczy zachowywali się podobnie, bo ludzie byli powtarzalni.
Piesek nie hałasował, a dzień wyglądał na pogodny. Takie właśnie lubiła najbardziej, żeby wymykać się z książkami i iść do lasu. Książki, w przeciwieństwie do turystów, nie były powtarzalne. Może dla matołów w szkole, ale ona widziała każdą historię zupełnie inaczej, jakby wędrowała pomiędzy światami, bo każdy autor widział świat odmiennie.
Tutaj była przestrzeń taty i pracy. Już parę lat temu zaczęła się wymykać, a ostatnio po prostu znikać na parę godzin. Tatko, jak to on, nie kapnął się albo może i łatwiej mu było, kiedy zajmował się swoim drugim poza Stachurą, znacznie poważniejszym hobby, do którego bardzo się przykładał – przyrządzaniem nalewek. Mawiał, że zostawi jej swoją kolekcję trunków w spadku, ale wiedziała, że ta kolekcja nie przyrasta, a sama sprzedała kilka w Rytowie, kiedy finansowo było już bardzo źle. Tato i tak nie orientował się w swoim „majątku”.
Nie traktowała schroniska jak domu – przedtem mieszkali przecież w innych. Podobno, bo Roma ledwo to pamiętała. Byli chociażby na Maciejowej, potem przez parę lat w Bieszczadach i w pewnej dolinie w Beskidzie Niskim… No i w końcu tutaj, na Hali Rytowskiej.
– Żaden szef nie będzie mi stał nad głową – mówił tata i wyprowadzali się w ciągu paru dni. Tato potrafił w takich sytuacjach działać niesamowicie szybko. Zaczynał dzwonić, słyszała jakieś ryki śmiechu (miał znajomych wszędzie), a potem przychodził i mówił z uśmiechem, jakby zaczynała się Gwiazdka: „Jest wolne miejsce na Hali Rytowskiej”.
Hala Rytowska. Mieliła sobie tę nazwę w uszach, usiłując ją trochę oswoić, „umoić”. Hala, fajne słowo, kojarzyło jej się z mitami skandynawskimi. Odyn siedział i przyjmował u siebie krwiożerczego Thora i przebiegłego Lokiego. Wokół siedzieli inni bogowie oraz wywyższeni śmiertelnicy… Hala Rytowska. A że przyjechali tu zimą, to ich stara furgonetka ześlizgiwała się na oblodzonej drodze, tak że cały dobytek latał po aucie. Mijali wieś, gdzie miała kiedyś pójść do szkoły. W końcu ukazał im się potężny dom z grubych czarnych bali, równo przykryty śniegiem.
Wydawał jej się groźny i niepokojący. No i zimny, grzali się wtedy z tatą przed kominkiem, pod jakimiś starymi kocami, i było nawet fajnie. Bała się jednak tego domu. Bała się pokojów na poddaszu, bała się nawet wchodzić sama do jadalni na górze. No a teraz to była po prostu nora, nie wierzyła, że mogła się bać tego domu. I chyba w sumie wolała tamto schronisko, jeszcze tajemnicze, niż rozsypującą się zapyziałą norę. Wolała nieznane.
Zresztą, dla niej ten dom sprowadzał się tak naprawdę do pomieszczenia na parterze po niższej stronie zbocza i szarej kotary, za którą spała. Nora nawet jak na schronisko wydawała się skonstruowana wyjątkowo. Żadna nowość, że dom stał na zboczu i wejście dla turystów, gdzie warowały zapchlone koty, było wyżej. Ale niezwykle mało miejsca zostawiono na pomieszczenia prywatne, jakby architekt był człowiekiem o niskim poczuciu własnej wartości – albo mściwym. Bo pokoje pachnące drewnem, klimatyczne wnętrza przeznaczono dla turystów. Dla niej był pokój za kotarą i drugie pomieszczenie, gdzie ledwo się można było obrócić.
Najwięcej miejsca zajmowała kuchnia, która zdawała się wskazywać na charakter miejsca: mieli służyć, mieli kuchcić. Smażyć słynne placki ziemniaczane, bo przecież tradycję trzeba było podtrzymywać, co oznaczało, że dłonie przez okrągły rok miała czerwone od tarcia ziemniaków. Najważniejsze, że turyści wciąż wystawiali dobre oceny, pytając na forach, w jaki sposób tak długo może być zachowany wysoki standard. Właśnie w taki, odpowiadały jej starte od środka dłonie.
Na podstawie liczby samochodów, które przyjechały do Żmijowego Jaru, przewidywała, że intruzi rozjeżdżą trawę. I tak nie było jej zbyt wiele dla owiec w tym roku. Zostawią po sobie papierki i puszki po energetykach z Biedronki w Piwnicznej. Tak również było, kiedy zjeżdżali ci, których nie cierpiała najbardziej, czyli rajdowcy aut z napędem na cztery koła oraz quadowcy.
Tylko że ostatni przybysze na Hali Rytowskiej nie byli rajdowcami. Większości twarzy nie znała, ale do identyfikacji profesji wystarczyło, że mieli mundury.
Czuła, że w końcu zawitają do niej, ale jakoś nie miała ochoty na to czekać. Zgarnęła do płóciennego worka z logo anioła, który wygrała na odpuście, kilka książek, jabłko i scyzoryk. Weszła w las, ściągając przy okazji jedną z czerwonych szarf, teraz przybrudzonych, wyblakłych i wyglądających zupełnie nie na miejscu wśród gałęzi ze świeżą czerwcową zielenią.
Poznała już Żmijowy Jar na pamięć, prawie tak samo dobrze, jak pokoik za kotarą.
Jej las, chociaż nie dzisiaj.
Wyczuwała obecność tych ludzi. Włazili tu i ślizgając się po błocie, schodzili do Zawoi. Wchodzili na jej teren. Roma wyjrzała zza drzew, pozostając jeszcze niewidoczną, przynajmniej we własnym mniemaniu. Wiedziała z książek, że obserwowanie ludzi nie jest aż tak proste – zwłaszcza jeśli obserwowani są z policji.
Bo to była policja. Bez dwóch zdań i bez trzech. Choć nie wszyscy mieli mundury i przez to wyglądali lepiej, nawet poważniej.
Łączyło ich jedno, czyli niepewne schodzenie do Zawoi. Gdyby ją zapytano, mogłaby im wskazać szybszą drogę od strony schroniska. Oczywiście miała nadzieję, że nikt jej o nic nie zapyta i pozwolą jej być widzem tego spektaklu – ześlizgiwania się dorosłych ludzi po błotnistych, kamienistych brzegach wąwozu.
Gazety dochodziły do Rytowa, od jakiegoś czasu mieli też internet, korzystając z wysokiego położenia budynku na hali. Z początku, kiedy to wszystko się wydarzyło, trudno było jej uwierzyć, że ciała na zdjęciach leżały dokładnie tam. W jej własnym lesie.
Zaś to zgromadzenie, które się utworzyło – policjanci dokumentujący ślady krwi, technicy robiący zdjęcia, usiłujący utrwalić ślady, czy cokolwiek w tym błocie będzie do znalezienia – wszystko to znajdowało się dosłownie kilkadziesiąt metrów od miejsca, w którym Roma zbudowała sobie na wiosnę szałas.
Nowy Sącz. Beskidzki wielki brat regionu. Z jakichś powodów, może historycznych, Warwiłow miała wrażenie, że te dwa miasta powiatowe są ze sobą połączone. Gorlice i Nowy Sącz, Nowy Sącz i Gorlice – i to bardziej niż z pobliskim Krosnem i Jasłem. W końcu Małopolska. Oczywiście ostateczną instancją był Kraków: kierunek, w którym wyjeżdżały gorlickie dzieci i często nie wracały. Tam teatry, muzea, uniwersytety… A tak serio, to knajpy na Kazimierzu.
Dla wielu gorliczan, może z uwagi na przeszłość wojewódzką, drugą, znacznie bliższą odskocznię stanowił właśnie Sącz. Nina znała co najmniej osiem osób, które codziennie jeździły tą drogą do pracy, do jednego z licznych przedsiębiorstw: Dako, Newag i oczywiście do Korali, a lokalny skansen nowosądecki był prawdziwą gwiazdą w świecie filmu. Kręcono tam Janosika, Papuszę, bywało również i BBC. W Beskidzie Niskim taką funkcję pełniły Jaśliska, zagubiona wioska w Krośnieńskiem, która przyciągała filmowców jak magnes…
W Gorlicach Nina grała twardzielkę przed Karpiukiem, stare przyzwyczajenie. Ale tak naprawdę w ogóle nie spodziewała się telefonu od nadkomisarza (teraz pewnie już wyżej) Pawła Całkiewicza.
Spięła się, jak tylko zadzwonił. Znali się. Pamiętała tego krępego mężczyznę, który co prawda nie rozwiązał sprawy zaginięcia Joanny Pascho, ale zrobił na niej wrażenie kompetentnego i rzutkiego śledczego.
– Wysyłam cię tam – rzekł po kilku słowach wstępu – bo udowodniłaś, że potrafisz rozwiązywać sprawy na obcym terenie.
– No nie wiem.
– Wielokrotnie – dodał. – Nie wiem, jak to robisz, Nina. W gruncie rzeczy nikt nie wie.
Wyczuła w jego głosie lekkie rozbawienie, więc nie zamierzała się nad tym rozwodzić.
– Rozmawiam i słucham – rzuciła.
– W tym rzecz! Właśnie ciebie mi trzeba. Miejsce jest bardzo specyficzne. Wysoko w górach wytworzyła się społeczność rządząca się własnymi prawami. Wiesz, jedna z tych, gdzie masz parę tysięcy ludzi, ale nie masz nikogo, kto by ich przypilnował. Nie wiem, co mają w głowach ludzie, którzy pchają się w takie miejsca.
– Ja chyba wiem.
– No i znowu, Nina. Jeszcze mnie pytasz, dlaczego ty.
Miała go przed oczami: silnego jak byk, ale niskiego, dyndającego krótkimi nogami gdzieś na stołku w gorlickim komisariacie. Ostatecznie to był jednak szef jej szefa – i człowiek, który w polskiej policji miał nad sobą tylko jedną osobę.
– Policji jednak brak w Rytowie… Wprowadzi cię jednostka z Piwnicznej.
– Czyli to postanowione?
– Tak – rzekł krótko.
Pomyślała o czekającej ją rozmowie z Karpiukiem.
– Rozważaliście, że to sprawca z zewnątrz, ktoś zupełnie niepowiązany… – podjęła.
– Celnie. Sącz przesłał mi mapy tego miejsca. Niebieski szlak biegnie nad wąwozem, który usytuowany jest pomiędzy schroniskiem PTTK na Hali Rytowskiej a Rytowem. Ktoś musi znać ten wąwóz… Po drugie – przypomniała sobie, jaki Całkiewicz jest metodyczny – niełatwo jest zejść tą ścianką. Przypuszczamy, że sprawca zmusił swoje ofiary do tego, ale musiał znać okolicę. Wiedzieć, gdzie wąwóz nie zmienia się w rozpadlisko. Ślady wskazują na to, że orientował się w terenie, ale potem rozpłynął się w powietrzu… No, tyle, nie chcę ci mówić za dużo, żebyś się nie zasugerowała. Chcę tylko uprzedzić, z czym będziesz się mierzyć. Sama zobaczysz to miejsce, ja je tylko sobie wyobraziłem na podstawie materiałów. Z pewnością dwa razy więcej dostrzeżesz, kiedy tam dotrzesz.
– Nie wiem, czy mnie nie idealizujesz, Paweł?
– Wystarczy mi, co widziałem w górach. Jesteś odpowiednią osobą. – Przerwał. – Bardzo mi na tym zależy, Nina. Nie traktuj tego jako czysto służbowego polecenia, dobra?
– Które powinien zatwierdzić Karpiuk.
– Nie przejmuj się tym.
Zabrzmiało arogancko. Może nie powinna mieć wyrzutów, że go sobie – fizycznie – zapamiętała jako karła z przerostem ego.
– Słuchaj – dodał. – Region Piwnicznej stara się odbudować, wzmocnić turystycznie. Ludzie tam są porządni, pracowici, bardzo rodzinni… no i jest przed wakacjami. Po co komu takie poczucie zagrożenia? Znajdźmy sprawcę i dajmy im spokojnie opijać się wodą szczawiową i żeby nikt się nie stresował i nie oglądał za siebie. To co, załatwione?
Wciąż była skołowana. Rzecz jasna Całkiewicz z Gorlic pił tylko Wysowiankę: miłość do tej wody pozostawała na zawsze.
– Na razie mam bardzo mało informacji – odparła.
– Szerzej wprowadzi cię komisariat w Piwnicznej, jak powiedziałem.
– Chwila… Czy to już?
– Już. Tyle. Jedziesz, Nina. Nie udawaj, że się nie cieszysz. Znam cię. Wiem, że chcesz tej sprawy.
Tak naprawdę otrzymała polecenie służbowe. A przecież mogła je obalić jednym zdaniem. Nie powiedziała go, bo czuła się dobrze i może nie chciała zajmować się sprawami Bruńków przez resztę lata. Chciała sprawy. I nie tylko dlatego, że głównie do tego się w życiu nadawała: do śledztw, dochodzeń, rozwiązywania tajemnic.
Również dlatego, że na kłopoty życiowe miała od zawsze tylko jedną odpowiedź: drogę, która potrafiła ją ze wszystkiego cudownie wybawić – pracę. Takie było jej życie, a do nielicznych plusów sytuacji, w jakiej się znalazła, należało to, że nie musiała się nikomu z niczego tłumaczyć.
Jechała niespełna czterdzieści minut przepiękną drogą, która zdawała się prowadzić zboczem gór, a czasem ich grzbietem przez Grybów z jego słynnym browarem. Słyszała, że niedługo wyjdzie edycja Piwa Gorlickiego.
Góry wydawały się wyższe, z gradacją prowadzącą aż do Tatr.
Było gorąco, a klimatyzacja w maździe pozostawiała wiele do życzenia. Nina odnosiła wrażenie, że tak samo jest z amortyzatorami. Ta druga wiadomość była gorsza. Tej zimy mazda mocno się posunęła. W zwałach śniegu, w których utknęła na górze Kosoń, jakby się postarzała, a po wyprawie na wyspę Wolin wydawało się, że silnikowi brakuje już sił.
Dojechała na miejsce; po drodze dostrzegła McDonalda i Castoramę, innymi słowy wielki świat. Jako prażanka z pochodzenia również zaczęła tak postrzegać wielkomiejskość. Jak szybko skraca się perspektywa. Minęła most nad kamieniczną rzeczką (jedną z dwóch przepływających przez Sącz) i zajechała pod gmach szpitala.
Zaparkowała i rozejrzała się. Pamiętała, że parę kilometrów dalej jest uroczy i zaskakująco spokojny rynek położony nad Dunajcem, z wystawną salą zbudowaną za panowania Franciszka Józefa (zgodnie z regionalnym sentymentem). Wokół szpitala królowały jednak czteropiętrowe bloczki.
Niska zabudowa, trochę jak w Gorlicach. Wiedziała jednak, że potężna górska rzeka pompuje miasto od środka, napełniając je energią biznesową. Sącz był zamierzchłą potęgą galicyjską, jednym z najstarszych i największych miast Małopolski, a dynamiczny Dunajec dał mu w XXI wieku nowy wymiar. Nowy Sącz zyskał, czy może zachował, status tygrysa biznesowego, czego zwieńczeniem było polskie Davos w Krynicy.
Zaparkowała i wyszła z auta. Przetarła dłonią czoło. Nawet przy klimatyzacji włączonej na najwyższe obroty miała mokrą bluzkę. Poczuła zapach benzyny i lata w mieście; znienacka przypomniała sobie Warszawę. Szpital położony był przy ruchliwej, stromej arterii, którą w korku wspinały się samochody, w tym nawet autobusy.
Z murku nieopodal podniósł się jakiś zaniedbany facet. Jego nieodpowiedni na tę pogodę płaszcz od razu zdradzał ofertę startową: pięć złotych za przypilnowanie samochodu, pani kierowniczko. Przed szpitalem, w środku dnia. Był niczym prawnik wyszukujący klientów poszkodowanych w wypadkach – ale z propozycją ograniczoną do auta. W przypadku jej czternastoletniej mazdy nie miało to wielkiego sensu.
Zaczęła szukać w kieszeni złotówek, kiedy mężczyzna zbliżył się, znacznie szybciej niżby chciała. Odchrząknął i odezwał się głosem wyraźnym i głębokim.
– Rumsztyński.
– No bardzo ładnie, proszę pana, ale jestem zajęta.
– Komisarz Nina Warwiłow?
Przyjrzała mu się ponownie. Był wysoki, przygarbiony i opalony. Może raczej spalony, z pogardą dla ostrzeżeń o raku skóry, w zasadzie wysuszony jak cegła.
– Pracuję na komisariacie w Piwnicznej, nie uprzedzono pani?
Nie rozpoznała policjanta. Czy to upał, wyższe stężenie progesteronu i estrogenu utrudniały przetwarzanie informacji? Sama do tej pory nie odczuwała wpływu hormonów, z drugiej strony, stale była w śledztwie. Kiedy niby jej umysł miał mieć wolne? Człowiek stojący przed nią mógł sobie nosić sprane ciuchy, ale spojrzenie miał bystre, przytomne oraz – przede wszystkim – badawcze.
Jego twarz była niezwykle szczupła. Oczy miał piwne, a spojrzenie charakterystycznie skanujące. Wiedziała, że sama tak spogląda. Wysoko sklepione czoło, na czubku głowy łysina, ale włosy po bokach ciemne. Pomięta oliwkowa koszula była mocno sprana, choć odpowiednia na taki upał. Dżinsy zdradzały w pasie, że mężczyzna nie ma żadnej tkanki tłuszczowej. Pewnie był w dobrej formie, ale zbrązowiała od słońca twarz dodawała mu lat. A może i liczył sobie tyle lat, na ile wyglądał, czyli szósty krzyżyk? Obrazu zaniedbania dopełniał niestarannie przycięty zarost i nos z szerokimi nozdrzami, jakby przystosowanymi do niuchania.
Śledczy.
– Nina Warwiłow – powiedziała, jakby to do tej pory nie było w pełni oczywiste. – Nina.
– Komisarz Andrzej Rumsztyński, komisariat w Piwnicznej – uzupełnił sucho, niby z pewnym wysiłkiem.
Kurwa, jeszcze komisarz. Zawahała się przed przejściem na ty, ale facet przed nią był jej równy stopniem, a już na pewno stażem, i z dużym prawdopodobieństwem zaszeregowaniem. Jakiej wielkości miastem była Piwniczna? Przejeżdżała kiedyś pociągiem na Węgry, przypomniała sobie, że doliną Popradu wiodła też linia kolejowa…
– Niech pani pójdzie za mną – rzekł.
Weszli do szpitala i przeszli przez izbę przyjęć. Z jakichś powodów szpitali bała się bardziej niż innych instytucji i z pozoru bardziej niebezpiecznych miejsc – może dlatego, że w trakcie swojej kariery tak dobrze je poznała. Weszli schodkami w górę, wchłaniając zapachy medykamentów. Wkroczyli na podłużny korytarz; szpital wydawał się jeszcze przed remontem.
– Tutaj – rzekł Rumsztyński i wskazał jej drogę do pokoju. – Dogadałem się z lekarzem, da ci piętnaście minut.
– Jasne. Starczy.
Weszła. Z początku nic nie widziała.
Chłopiec był malutki. Niewielki cień na łóżku szpitalnym.
Z jej informacji wynikało, że miał ledwie półtora roku..
Podeszła. Chłopiec spał, trzymając w objęciach szpitalnego misia, ale na odgłos wejścia ocknął się i spojrzał na nią. Uśmiechnęła się. Proste, ciemne, bardzo już gęste włosy opadały mu na czoło. Być może był jeszcze przed pierwszymi postrzyżynami. Takie szczegóły bolały. Orzechowe oczy miał okolone długimi rzęsami. Ładny chłopiec, wszystkie dzieci w tym wieku są ładne.
Przymknęła oczy.
Dziecko przed nią miało wiele innych ról. Było poszkodowanym w sprawie, trzecią ofiarą zbrodni i, może przede wszystkim, jej świadkiem.
Podeszła bliżej i położyła mu dłoń na piąstce.
– Cześć, jestem Nina.
Spojrzał na nią, zdawało się, że bystro i badawczo. Z bliska dostrzegła ślady dżemu na koszulce w dinozaury. Po chwili cofnęła jednak dłoń, palce jej drżały.
Weź się w garść – pomyślała – przecież jesteś tutaj policjantką.
Półtora roku, Chryste…
– Pić – powiedział cicho chłopiec.
Rozejrzała się za bidonem. Nie było go. Kubek z wodą stał na szafce. Przepłukała go w umywalce i wlała świeżej wody mineralnej z butelki, która tam stała. Podała mu naczynie, przytykając do buzi.
– Pić! – krzyknął nagle chłopiec i odsunął od siebie kubek. Woda się rozlała. Tyranozaur na bluzce się nałykał, a i diplodokowi się dostało.
Zapomniała, jakie dzieci w tym wieku potrafią być już silne.
Wpatrywał się w nią intensywnie. Jakby miał coś powiedzieć.
– Czy pamiętasz, kiedy mama i tata… – urwała.
Nagle straciła pomysł i napęd do pytań: tak emocjonalnie odebrała widok tego chłopca. Mijały sekundy. Ona i chłopiec w maleńkim pokoju. Nie miała pojęcia, kiedy lekarka, młoda, z warkoczami, pojawiła się za jej plecami i dotknęła jej ramienia.
– Wiem, że potrzebujecie zadawać pytania – oznajmiła, nie patrząc Ninie prosto w oczy. – Ale może już dosyć, co?
– Fizycznie…
– Nie, fizycznie nic mu już nie jest, miał jakieś leciutkie zadrapania, być może sam to sobie zrobił.
Nina zerknęła na chłopca. Miał plaster na czole.
– Dlaczego sam? Są płytkie?
– Tak. On przypuszczalnie był przy rodzicach przez jakiś czas.
– Jezu…
– Fizycznie, jak mówię, jest okej – dodała lekarka. – Ale ze względów psychicznych, emocjonalnych jeszcze chwilę tu posiedzi, dobrze?
– Jasne.
– Bo ja się na to nie zgadzałam – uzupełniła dziewczyna ostrzej, jakby nabrała trochę odwagi – żebyście państwo go tu przepytywali. Wiele zresztą nie wskóracie.
Dziecko stanowiło wrota do rozwiązania zagadki. Chłopiec, który widział śmierć rodziców, przeżył, ale nie jest w stanie tego przekazać. Nina przypuszczała, że morderca o tym wiedział. Dlatego go oszczędził, przy tak sprawnej egzekucji.
Oczywiście mały nie był również w stanie sam wyjść z wąwozu. Gdyby nie ten pasterz…
– Musi już pani iść – powiedziała zdecydowanym głosem lekarka.
Dzień na halach był parny. Witek Rozenba zanurzył się nago w strumieniu, w „swoim” miejscu. Od dzieciaka wynajdywał takie miejsca, których nikt nie znał. I oswajał je. Były położone daleko od powszechnie uczęszczanych buniorów i głębin. Już od maja rozbierał się do naga i chodząc po zimnych jak lód kamieniach, zanurzał się, aż głowa bolała, jakby go brało w kleszcze. Dzisiaj jednak wszedł do strumienia bardziej siłą rytuału.
– Czyli morsujesz, tak? – zapytaliby znajomi w Sączu.
Morsowanie. Zimą nie wchodził, bo zimno, jaki to miało sens. Tutaj wszystko wracało do swojego porządku. Ludzie wchodzili do wody, żeby się schłodzić w letni, a nie zimowy dzień. Zimą się nie wchodzi, ale od maja do października strumień po prostu chłodził. Z roku na rok na wykarczowanych halach było coraz bardziej gorąco.
W większości miejsc nie było internetu, żeby relacjonować swoje życie. Bo tutaj było prawdziwie; czuł to jak nigdy, zanurzając się nago w Zawoi, wypasając stado, pomagając rodzicom. Jednego tylko mama nie mogła zdzierżyć, że nie chodził regularnie do kościoła, bo ludzie w Nadpopradziu byli bardzo religijni. Ale nie przestał wierzyć. Po prostu czuł, że jest bliżej Boga, będąc blisko jego najdoskonalszego dzieła, czyli natury.
Trudno mu się dzisiaj wszystko robiło, myślał tylko o zmasakrowanych zwłokach na brzegu Zawoi. Przywołał w pamięci wycie i ciała znalezione przez Arena. To, co potem nastąpiło. Sznur samochodów ciągnący z Piwnicznej, a tak naprawdę wsparty jeszcze Sączem. Spoceni policjanci wysypujący się z radiowozów. Mieszkańcy Rytowa, którzy wyszli z domów, żeby na nich spojrzeć, istny orszak powitalny. Samochody nieprzystosowane do drogi, która za ostatnim domem Rytowa nie doczekała się remontu (z czego prywatnie się zresztą cieszył), wiodła wzdłuż pastwisk i lasu, na rozległe hale, i w zasadzie nie nadawała się do jazdy.
Potem były przesłuchania, które musiał przejść, najpierw w górach, następnie w Piwnicznej.
I to, co poczuł, kiedy wyszedł z komisariatu na Nadbrzeżnej i przeszedł kilka kroków nad Poprad szumiący nieopodal. Zmęczenie i nieopisaną pustkę.
I tak śledczy mieli szczęście, że do morderstwa doszło latem. Zimą potrafili tu jeździć tylko miejscowi, a i tak nierzadko na drodze robił się ścisk. Najbardziej drażniąca sytuacja: nawet ludzie z doliny nie rozumieli, że jedziesz pod górę, tylko kiedy droga jest wolna. I Bóg jeden wie, dlaczego usiłowali dotrzeć zimą do peteteku. Jedzenie tam było ostatnio paskudne.
Tacy ryzykanci schodzili z powrotem do Rytowa z rozpaczą w spojrzeniu. Wówczas Witek wsiadał do swojej dwudziestopięcioletniej nivy z napędem na cztery koła Czasem ich wyciągał – a czasem nie. Nigdy nie zapomni faceta, który utknął w zaspie, a śnieg tak go zasypał, że dopiero odśnieżarka rano wydobyła półżywego gościa… W efekcie Witek co najmniej tysiąc złotych wydawał na benzynę, holując ludzi z powrotem. Trudu nie liczył – miał z tego frajdę. Czynił małe dobro, bo idioci mogli zamarznąć albo wypaść z drogi.
Spojrzał w kierunku, gdzie powinno być PTTK. Obecny najemca, Ignerski, i tak siedział dłużej niż pozostali. To nie było miejsce dla każdego, zwłaszcza zimą. Witek był przekonany, że konwój policyjny skierował się w tamtą stronę. Niebieski szlak wiódł brzegiem lasu, tuż nad wąwozem. Wystarczyło przejść przez łąkę, żeby pokazał się budynek z ciemnych bali.
Przynajmniej jego samego na razie nie szukali, choć przypuszczał, że będą chcieli go jeszcze maglować. Do tej pory zebrali odciski, ślady butów i tak dalej… Starał się niczego nie zadeptać nad Zawoją.
Wyszedł z wody i chwilę stał w słońcu, żeby go dobrze wysuszyło. Przywołał Arena, który uciął sobie drzemkę pod śliwą, a potem skierował się w stronę wsi. Było już późne popołudnie. Kiedy wrócił z Sącza, zamieszkał u rodziców, od czego się odzwyczaił w stolicy powiatu. Co gorsza, zamieszkał w starym gospodarstwie, bo przecież nowy dom, który zaczął stawiać razem z tatą parę lat temu, był dla letników. Ale coś go ciągnęło z powrotem na hale, nie umiał się przed tym obronić w trakcie kilku lat pracy w kotlinie.
Wrócił tam, gdzie się wychował. Nic się nie zmieniło, poza tym, że kilka lat temu namówił rodziców na łazienkę. Sławojka nie była już potrzebna. Dało się żyć. A do nowego domu przyjeżdżały zaprzyjaźnione rodziny – na dużą skalę nie wynajmowali, to było ryzykowne – i rodzice mieli z tego dodatkowy zarobek.
– Wituś, znajdziesz żonę, to dostaniesz dom – powiedział tato.
– A bez żony?
– Sam będziesz w gospodarstwie siedział? Za duże dla ciebie. Rodzina jest najważniejsza, bez rodziny to po co żyć, synek?
Rodzice żyli jeszcze w innej epoce. Wokół nich były tysiące hektarów pól i lasów, a mama spędzała większość czasu w dziesięciometrowej kuchni. A może była w tym skromność, pokora wobec gór?
Wszedł do środka i napił się wody.
Rozejrzał się. Dopiero w kuchni zobaczył, że przy stole ktoś siedzi. Za długo przebywał na słońcu, w domu było mu ciemno. Miał ochotę zapalić światło, dość już miał ciemności, od kiedy w wąwozie znalazł zwłoki.
Na ławie siedział ciemnowłosy, smagły mężczyzna po czterdziestce, z zarostem i wąsem. Popijał ze szklanki. Nagle w polu widzenia pojawił się również ojciec z czwórką piw w ręku. Był już podejrzanie czerwony.
Witek spojrzał na niego pytająco. Kochał ojca. Tato był z innego świata, całą młodość spędził w kolibach na halach i w szałasach pasterskich. Jeszcze teraz, po sześćdziesiątce, miał kruczoczarne włosy (podczas gdy on sam nabrał zagadkowej siwizny w Sączu), mocną budowę i podobno trzydzieści lat temu siał spustoszenie w sercach dziewczyn z Rytowa.
Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.
Kryminalne śledztwa Niny Warwiłow
Dla czytelników wiadomość bardzo dobra jest taka, że każda kolejna książka z cyklu o Ninie Warwiłow jest lepsza od poprzedniej.
Piotr Bratkowski
To nie intryga, choć misterna, sprawia, że tak chętnie sięgam po Pasierskiego. Sprawia to Nina Warwiłow, jedna z najbardziej udanych postaci kobiecych w kryminale ostatnich lat.
Marta Guzowska
WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
czarne.com.pl
Wydawnictwo Czarne
@wydawnictwoczarne
Sekretariat i dział sprzedaży:
ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice
tel. +48 18 353 58 93
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
Dział promocji:
al. Jana Pawła II 45A lok. 56
01-008 Warszawa
Opracowanie publikacji: d2d.pl
ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków
tel. +48 12 432 08 52, e-mail: [email protected]
Wołowiec 2024
Wydanie I