Dom bez klamek - Jędrzej Pasierski - ebook + audiobook + książka

Dom bez klamek ebook

Jędrzej Pasierski

4,3

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.

25 osób interesuje się tą książką

Opis

12 grudnia rano pielęgniarka na oddziale C8 szpitala psychiatrycznego w Weseliskach dokonuje makabrycznego odkrycia. W nocy jeden z pacjentów został brutalnie zamordowany. Podejrzenie pada na pozostałych chorych i personel medyczny. Policja, która wkrótce przyjeżdża na miejsce zdarzenia, nie może pozwolić, by ktokolwiek opuścił oddział. C8 zostaje zamknięte dla świata.

Niebawem okaże się, że pytań jest więcej niż odpowiedzi, a przeszłość osób zamieszanych w zbrodnię pełna jest mrocznych tajemnic, przemocy, bólu i zła. Splątane wątki śledztwa próbuje rozwikłać podkomisarz Nina Warwiłow. Jednak morderstwo w szpitalu psychiatrycznym to nie jedyne, co zaprząta jej myśli. Musi poradzić sobie ze swoją przeszłością i podjąć trudne decyzje, które zaważą na jej przyszłości.

Czasami własne wspomnienia mogą być więzieniem, z którego najtrudniej się wyrwać…

„Dom bez klamek” to pierwszy tom z cyklu powieści kryminalnych z Niną Warwiłow.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 404

Oceny
4,3 (3548 ocen)
1706
1247
489
93
13
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Biadaszki

Nie oderwiesz się od lektury

wykonanie przez lektora Zadurę cudowne😍 historia wciągająca od początku do końca.
20
Doodziak

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo dobrze napisana historia i naprawdę świetnie się czyta / slycha !
20
belunia2

Z braku laku…

Początek zapowiadał się dobrze ale im dalej tym gorzej.
10
AraneaTattoo

Dobrze spędzony czas

Książka całkiem niezła. W sumie zainteresowała mnie na tyle, że sprawdzę kolejne pozycje od autora. :) Pozdrawiam i miłego dnia! :)
10
Boste24

Z braku laku…

syntezator mowy nawet nie zaczęłam słuchać
00

Popularność




Już w księgarniach:

Thomas Enger Bóle fantomowe

Lotte i Søren Hammer Wszystko ma swoją cenę

Matti Rönkä Przyjaciele z daleka

Kjell Ola Dahl Wierny przyjaciel

Bernhard Jaumann Godzina szakala

Johan Theorin Święty Psychol

Friedrich Ani Ludzie za ścianą

Lars Kepler Świadek

Thomas Enger Żądza krwi

Kjell Ola Dahl Lodowa kąpiel

Bernhard Jaumann Kamienista ziemia

Jean Luc Bannalec Śmierć w Pont-Aven

Lars Kepler Piaskun

Johan Theorin Duch na wyspie

Johan Theorin Zmierzch (wyd. 2)

Martín Solares Czarne minuty

Jean-Luc Bannalec Sztorm na Glenanach

Johan Theorin Nocna zamieć (wyd. 2)

Wojciech Chmielarz Wampir

Anna Kańtoch Łaska

Lars Kepler Stalker

Wojciech Chmielarz Podpalacz (wyd. 2)

Wojciech Chmielarz Osiedle marzeń

Wojciech Chmielarz Farma lalek (wyd. 2)

Wojciech Chmielarz Przejęcie (wyd. 2)

Wojciech Chmielarz Zombie

Anna Kańtoch Wiara

Więcej informacji: czarne.com.pl

Jędrzej Pasierski

Dom bez klamek

Wszelkie powielanie lub wykorzystanie niniejszego pliku elektronicznego inne niż autoryzowane pobranie w zakresie własnego użytku stanowi naruszenie praw autorskich i podlega odpowiedzialności cywilnej oraz karnej.

Projekt okładki Magdalena Palej

Projekt typograficzny Robert Oleś / d2d.pl

Fotografia na okładce © by Mark Owen / Trevillion Images

Fotografia Autora © by Mikołaj Starzyński

Copyright © by Jędrzej Pasierski, 2018

Redakcja Wojciech Górnaś / redaktornia.com

Korekta Ewa Ostafin / d2d.pl, Anna Gancarczyk / d2d.pl

Redakcja techniczna Robert Oleś / d2d.pl

Skład Agnieszka Frysztak / d2d.pl

Skład wersji elektronicznej d2d.pl

ISBN 978-83-8049-710-8

1

O siódmej rano budzono pacjentów na leki. Wydawano je w plastikowych kubeczkach. Na podłodze leżało później sporo porozrzucanych tabletek, które po wieczornym myciu podłogi lądowały w śmieciach.

Większość pacjentów wracała potem do łóżek, część czekała w jadalni na śniadanie złożone z zupy mlecznej, kromek chleba z mielonką, czasem odrobiny marmolady i kawy zbożowej. Chorzy ustawiali się w kolejkę już kilka­naście minut przed przybyciem wózka. Stali, milcząc, najczęściej w piżamach, niektórzy czyści i schludni, inni niedomyci.

Pokój numer dwa dla mężczyzn znajdował się najbliżej wejścia na oddział i dyżurki pielęgniarskiej; wąski, ale dość obszerny jak na standardy szpitala w Weseliskach. Przeznaczony był dla pacjentów, którzy stanowili największe zagrożenie, przede wszystkim dla samych siebie. Na pierwszy rzut oka nie było tego widać: trzej rezydujący tam mężczyźni przeważnie spali, czasem czytali, siedzieli na łóżkach, a nawet – choć z rzadka – konwersowali.

Każde łóżko na oddziale miało swój numerek i tak też nazywani byli pacjenci: „piątka spod siódemki”, „trójka spod dwójki” i tym podobnie. Niektórych pacjentów oddziału przyjmowanych na okres nawrotu choroby traktowano jak stałych bywalców w lokalnym barze. Pielęgniarze używali ich imion, często zdrobniałych. Ci pacjenci wiedzieli, gdzie można palić i kiedy przemycić na oddział coś do picia, które produkty ze wspólnej lodówki są do wzięcia, kiedy wystawiają chleb i gdzie nie zostawiać papierosów. Mieli pod kontrolą pilota w sali telewizyjnej i zajmowali najwygodniejsze fotele. Codzienność oddziału C8 z podziałem na „nowych” i „starych” nie różniła się wiele od świata zewnętrznego.

We środę 12 grudnia o siódmej pięć rano pielęgniarka Barbara Traczyk stała nad „jedynką spod dwójki”. Wysoka, o szerokich barkach byłej pływaczki, pracowała na oddziale C8 na pół etatu, a resztę wyrabiała na neurologii. Już poprzedniego wieczoru nie mogła pacjenta dobudzić, obawiała się też, że rozrzucił swoje tabletki i wziął najwyżej połowę. Zdenerwowała się. Lekarze jeszcze nie przyszli na obchód, do tego czasu oddział był we władaniu pielęgniarzy. Traczyk nie patyczkowała się z trudnymi pacjentami, miała renomę tej, na której można polegać w kryzysowych sytuacjach.

„Jedynka spod dwójki”, czyli pan Piotr, wciąż spał na brzuchu, szczelnie przykryty kołdrą i kraciastym kocem. Gdy słowa nie wystarczyły, potrząsnęła go lekko za ramię. Nie zareagował, ciało było zimne i nieruchome. Zwęziła oczy i mocnym, zdecydowanym ruchem przekręciła pacjenta na plecy.

W życiu widziała już wiele martwych ciał, choć oddział psychiatryczny z pewnością dostarczał ich mniej niż neuro­logiczny. Kiedy jednak zobaczyła zmasakrowany korpus „jedynki”, z głębokim westchnieniem osunęła się ciężko na ziemię.

Obchód zawieszono i czekano na przybycie policji. Ordynator wezwał rezydentów do gabinetu – niewielkiego, wysokiego pomieszczenia, z którego wyszli po piętnastu minutach. Policja przez telefon nakazała zabezpieczyć miejsce zbrodni i niczego nie ruszać, należało więc ewakuować pozostałych pacjentów z pokoju numer dwa. Oddział jednakże był obłożony, i to nadmiernie, jak zwykle o tej depresyjnej porze roku – z powodu braku wolnych łóżek dwóch pacjentów wciąż leżało na korytarzu. W związku z tym ordynator podjął jedyną możliwą decyzję: pozostałych pacjentów z dwójki również wyprowadzi się na korytarz, ale na razie posadzono ich na krzesłach w jadalni, gdzie pielęgniarze mieli na nich oko.

Wieść o morderstwie szybko obiegła niewielki oddział. Niektórzy pacjenci reagowali na nią jak na wszystko inne: całkowitą obojętnością. Inni, w stanie manii, zaczynali na tej podstawie snuć teorie spiskowe, szybko oddalając się od źródła i zapominając, co się naprawdę stało. Kilkoro bardziej przytomnych, z lżejszymi objawami, szukało ze sobą kontaktu, by zebrać do kupy skąpe informacje.

Wszyscy jednak zwrócili uwagę na młodą podkomisarz Ninę Warwiłow, kiedy weszła na oddział czterdzieści minut później. Skromnie ubrana, miała śniadą cerę, lekko zadarty nos o dużych nozdrzach i pełne usta, a do tego zielone oczy poważnie spoglądające spod mocnych, niemal męskich brwi. Warwiłow była średniego wzrostu, ale sprawiała wrażenie gibkiej i silnej.

Mniejszym zainteresowaniem pacjenci obdarzyli jej towarzysza. Miał szeroką, przyjazną twarz, dobiegał trzydziestki, mimo to wyraźnie już łysiał i tył. Obydwoje byli po cywilnemu, ale przyjechali z nimi funkcjonariusze z prewencji, których postawiono przy wejściu. Zabroniono pacjentom, a także pielęgniarzom, którzy dyżurowali tragicznej nocy, opuszczać oddział. C8 zostało zamknięte dla świata.

Podkomisarz Warwiłow poczekała, aż technicy sfotografują zwłoki i otoczenie, następnie w gumowych rękawiczkach zbadała łóżko i trupa. Tania flanelowa piżama zmarłego była podarta na brzuchu. W dziurze widać było z lekka już zakrzepłą krew, mieszały się tam fragmenty materiału i wnętrzności. Biała wykrochmalona pościel i jasne ściany kontrastowały z karmazynem zeskorupiałej krwi, a cały pokój – wąski i wysoki – przypominał kosmicznie powiększoną kryptę.

Zmarły był mężczyzną średniego wzrostu, w wieku około sześćdziesięciu lat. W przeszłości mógł być przystojnym facetem, o ile dało się to ocenić po masce bólu, która zastygła na jego pomarszczonej twarzy. Spod stężenia wyzierały regularne rysy, włosy miał gęste i jeszcze nie całkiem siwe. Delikatnie odchyliła kołnierz koszuli – na szyi denata widoczny był rozległy krwiak.

„Źle się stało, że pielęgniarka obróciła zwłoki”, westchnęła do siebie Warwiłow. Spojrzała na podłogę: choć posadzka wyglądała na czystą, w pobliżu łóżka widać było wiele śladów butów. Polecono nie zbliżać się do zwłok aż do przyjazdu ekipy, mimo to dostrzegła co najmniej trzy różne odciski. „Z traseologii nici”, pomyślała. Jeśli technikom uda się cokolwiek opisać, okaże się, że ślady należą do pielęgniarek, lekarzy, no i pozostałych pacjentów w pokoju.

Spojrzała na pozostałe łóżka: wymięte, nieposłane, może wciąż ciepłe; pozostawione tak, jakby ich użytkowników wyrwano ze snu w środku nocy. „Próbki zapachowe i DNA”, zanotowała w głowie. Dopiero teraz dotarło do niej, że w pomieszczeniu nie ma nawet ubikacji. Szpitalne standardy… Mimo wszystko była zdziwiona, bo pamiętała, że w ośrodku, do którego ten jeden raz udało się zabrać ojca, były i odnowione wnętrza, i telewizory, i nawet łazienka z prysznicem w każdym pokoju… Weseliska wyglądały zaś, jakby świat przestał tu zaglądać dawno temu.

Monitoringu też w szpitalu nie było – bo i tak zaraz będą likwidować placówkę, potem pewnie wyburzać budynek, no a poza tym kamery to punkt zapalny dla obrońców prywatności. Westchnęła. Wyczytała po drodze, że szpital powstał z udziałem prywatnych darczyńców w dziewiętnastym wieku. Od tego czasu chyba niewiele się zmieniło.

Stanęła przy ścianie przeciwległej do miejsca zbrodni. Łóżko zmarłego było pierwsze od wejścia, a pokój na tyle wąski, że wychodząc, nie dało się przejść obok niego w odległości większej niż półtora, może dwa metry. „Ci faceci musieli być na jakichś prochach – pomyślała. – Ale w pewnym wieku nie obędzie się bez pieluch albo wyprawy do łazienki, gdziekolwiek ona była”.

Prokuratura do Weselisk wysłała dyżurnego, a po wyglądzie sądząc, może wręcz asesora, który nawet nie pofatygował się na miejsce zbrodni. Wymknął się z oddziału, chyba zapalić na zewnątrz, byle tylko nie oczekiwano od niego, że przejmie dowodzenie. To nie była żadna nowość dla Warwiłow, mimo to trochę się zdziwiła, bo stary Włodkiewicz, z którym zazwyczaj współpracowała, nie odpuszczał zabójstw i miał niezły instynkt śledczy. W tej sytuacji faktycznie nadzorowała postępowanie. Podszedł do niej szef ekipy z Nowolipia, gruby, irytująco zadowolony z siebie, ale znający się na rzeczy technik.

– Był między materacem a stelażem – powiedział, pokazując jej nóż kuchenny, opisany i zabezpieczony, w torebce foliowej.

Wyglądał, jakby pośpiesznie ścierano z niego krew; blado­czerwone smugi były wciąż widoczne. Rączka była wytarta, a ostrze sprawiało wrażenie wielokrotnie ostrzonego.

– DNA, daktyloskopia, próbki zapachowe, chemia – wyliczyła Warwiłow dla porządku. Głos miała niespodziewanie niski, jak u chłopaka. – Chyba mocno używany?

Technik przytaknął.

– Nie należy oczywiście do asortymentu kuchennego – powiedział. – Nie dają tutaj ostrych rzeczy, same tępawe noże.

– Zabójca mógł przyjść z zewnątrz albo był kimś z oddziału, kto tylko otrzymał narzędzie – odparła Warwiłow. – Wyślijcie protokół prosto na Jagiellońską, polecenie inspektora Matkowskiego.

Oddała torbę z dowodem technikowi.

– Odciski? – zapytała.

– Nie. Tylko denata. Solidna, dokładna robota – stwierdził z uznaniem w głosie. – Sprawdzimy DNA i ślady bio­logiczne, ale nie spodziewajcie się wiele. Zdaje się, że facet był duszony. Ma krwiak na szyi, ale lekarz nie może stwierdzić, czy to jest przyczyną śmierci, czy krwotok spowodowany uszkodzeniem narządów wewnętrznych. Sekcja prawdę powie.

– Czas zgonu?

– Niech pani porozmawia z lekarzem. Ale stężenie jest we wszystkich grupach mięśniowych. Ciało chłodne w dotyku. Mówimy o kilku godzinach, to na pewno.

– Morderca wytarł nóż, który zostawił… Czym wytarł? I co z tym zrobił? – zapytała Warwiłow.

– Raczej nie wyrzucił przez okno – zarechotał technik. – Zamknięte i bez klamek, jak to w psychiatryku.

– No ale jakoś się je otwiera, nie? Może miał klucz.

– No, możemy sprawdzić na zewnątrz, czy czegoś tam nie ma.

– Tak zróbcie. Choć wątpię, żebyśmy coś znaleźli. A jeśli morderca był z zewnątrz, to… czemu pozostawił nóż? A zabrał rękawiczki? I cokolwiek innego miał na sobie?

– Czy to pytanie? – skomentował technik. – Hipotezami śledczymi się nie zajmuję, a mam jeszcze robotę.

– Głośno myślę. Pracujcie dalej. Wyjdźmy na korytarz – rzuciła Warwiłow do młodszego aspiranta Chodkowskiego, który w czasie rozmowy wsunął się do dwójki.

Narada okazała się kłopotliwa. Podkomisarz nie wiedziała, którzy chorzy na oddziale wykonują swoje codzienne rytuały, snując się w piżamach i dresach po niedoświetlonym korytarzu, którzy zaś są zwyczajnymi gapiami. I jedni, i drudzy wprawiali ją w irytację.

– Morderca użył rękawiczek: lateksowych, winylowych albo z jakiegoś bardziej fikuśnego materiału. Postawmy hipotezę, że pielęgniarze nie wpuścili go od środka – powiedziała do aspiranta. – Pozostają wtedy trzy opcje.

– Pierwsza?

– Odpływ. No bo w końcu dlaczego zostawił narzędzie zbrodni, a usunął wszystko inne? Takiej brzytwy z wodą nie spuścisz. Zostawił ją, bo nie miał innego wyjścia.

– Będziemy grzebać w szpitalnej kanalizacji? – zapytał Chodkowski. – Technicy nie będą zachwyceni.

Żachnęła się.

– To nie dwudziesty wiek. W Stanach wydobyli ostatnio dowody przy pomocy zakładu oczyszczania. Mieli coś w rodzaju kamerki do wykrywania blokad w rurach.

Chodkowski parsknął śmiechem.

– Brzmi jak rewolucja dla ludzi, co gubią telefony w ­kiblu.

– Zorientuj się w tym. Nie wiem, czy nasi spece od gówna mają taką technologię. Ale jeśli mają, to niech nam pomogą, i to jak najszybciej. W końcu jesteśmy w szpitalu, a nie w domku jednorodzinnym.

– A jeśli hipoteza dotycząca pielęgniarzy jest błędna i jednak otworzyli komuś drzwi? – zapytał Chodkowski. – Niby dyżur, a zamordowano gościa. Co robili?

– Może się rżnęli? – zapytała.

– Może. – Aspirant się zaśmiał. – Choć zakładam, że nie całą noc. Poza tym męska łazienka jest tylko jedna, w dalszej części korytarza. W takim razie pacjenci muszą chodzić w nocy po oddziale, choćby żeby się wysikać. Pielęgniarze powinni widzieć, kto wchodził do dwójki i kto wychodził.

– Nie wiem, co ci ludzie robili w nocy, czy powinniśmy ich od razu zgarnąć – powiedziała Warwiłow. – Rozpruli faceta pod ich okiem. Może obyło się bez hałasu, choć w to nie wierzę. Będziemy mądrzejsi po badaniu krwi, dowiemy się, czym go tutaj faszerowano. Jeśli mordercą jest jeden z pacjentów z dwójki, mógł wynieść rękawiczki, idąc w nocy do łazienki. Dla mnie to wszystko jednak przemawia za drugą opcją.

– To znaczy?

– Że one wciąż znajdują się na oddziale – odparła Warwiłow. – Zwłaszcza że sprawca miał na sobie coś więcej.

– Co masz na myśli? – zapytał Chodkowski.

– Pomyśl: nie ma odcisków. Jeśli technicy nie znajdą DNA ani śladów zapachowych… Morderca był przygotowany. Może miał na sobie jakiś uniform czy kombinezon ochronny. Maseczka medyczna, coś na głowę, czepek laboratoryjny albo kaptur… Pełen rynsztunek.

– To za duże, żeby spuścić w toalecie.

– No właśnie. Dlatego pozostaje nam druga opcja: rewizja.

– Myślisz, że to wciąż tu jest?

– Nic nie myślę, to tylko hipotezy. Bo zostaje nam jeszcze jedna: morderca to spalił.

– Byłby smród. I za długo.

– Zależy, jaki materiał. Polipropylen na pewno będzie śmierdział. Ale jest za cienki, dobry może na sam korpus, ale nie na dłonie. Może winyl, który łatwiej się pali… Trzeba zapytać techników – stwierdziła Warwiłow. – Ale to wszystko ryzykowne. Przeprowadź rewizję u wszystkich, którzy byli wczoraj na oddziale.

– Lekarze nie będą robić problemów?

– Poradzisz sobie, ja muszę przesłuchać ordynatora. Czas ucieka, ślady się zacierają, a nie mamy w tym momencie więcej ludzi. – Poklepała go po ramieniu. – Może to i jest szczególne miejsce, ale nie dajmy sobie wejść na głowę, trup to trup.

Dopiero teraz Warwiłow miała okazję rzucić okiem na oddział. Dwójka była pierwszym pokojem od wejścia, naprzeciwko znajdował się magazyn leków, jak przeczytała na mosiężnej tabliczce. Pod magazynem, odróżniając się kolorystycznie od reszty, stał czerwony pojemnik na odpady medyczne. Zajrzała do środka. Worek był świeżo założony, znalazła tylko pozostałości po porannym przyjmowaniu leków: puste pojemniczki po tabletkach i kubki po wodzie.

Skierowała się w głąb oddziału. Tuż za dwójką korytarz skręcał w lewo pod kątem prostym. Przeszła tam i znalazła się w ciemnej jadalni zastawionej odrapanymi wąskimi stołami; na ścianach wisiało kilka tandetnych pejzaży, a także bardziej fantazyjnych dzieł, zapewne wyprodukowanych przez pacjentów.

Po drugiej stronie korytarza była dyżurka; w środku jak zaniepokojone kury siedziały pielęgniarki. Ucichły i wgapiły się w Warwiłow, kiedy podeszła. Z pokoju pielęgniarskiego miało się bezpośrednio oko na cały oddział poza dwójką, magazynem leków i drzwiami wejściowymi.

Dalej korytarz ciągnął się prosto, z braku okien coraz mniej widoczny pod żarówkami zbyt słabymi na tak wysokie wnętrza. Dopiero teraz dotarło do Warwiłow, że muszą tu być prawie cztery metry, grubo ponad metr powyżej współczesnych standardów. Ciemno, no i zimno, bo skoro wyżej, to i większa objętość… Dla dziewiętnastowiecznych ludzi wnętrza musiały być wysokie, reprezentacyjne; sto lat później było to w warunkach szpitalnych absurdalne. Brakowało tylko fresków na ścianach.

Zdawało jej się, że na końcu jest jeszcze jeden zakręt. Na oddziale pachniało melanżem jedzenia, środków dezynfekujących, potu i – co ją zaskoczyło – dymu papierosowego, od którego rozbolały ją oczy. Odniosła wrażenie, że jego źródło znajduje się gdzieś na samym końcu korytarza.

Usłyszała donośny baryton Chodkowskiego, ­który sprawnie organizował przeszukanie mimo słabych protestów młodziutkiej lekarki, zdaje się rezydentki. „W sam raz zajmie uwagę ordynatora”, pomyślała Warwiłow, opuszczając C8, bo gabinet szefa oddziału był na zewnątrz.

Inspektor Matkowski uczulił ją, by była ostrożna, a Chodkowski wydobył nawet i streścił po drodze instrukcję policyjną na temat postępowania z pacjentami z psychiatryka. Zamykając drzwi oddziału, wiedziała, że aspirant sobie poradzi. Chodkowski dysponował tą naturalną, przydatną miękkością obycia, a jego budzący zaufanie wygląd i ślad swojskiego akcentu również nie zawadzały.

Doktor habilitowany Adam Barwiecki był wysokim mężczyzną w średnim wieku. Miał okulary w modnych rogowych oprawkach i zaczesane do tyłu włosy, którym już przydałby się fryzjer. Wyglądał jak jeden z wiecznie młodych biznesmenów branży informatycznej, reklamowej bądź medialnej: do tego stopnia, że kitel w dziwny sposób do niego nie pasował. Sztywnym, pozbawionym cienia kurtuazji gestem zaprosił ją do środka. Ten wąski pokój był mniejszą kopią miejsca zbrodni i również przypominał trumnę, tak jakby po zmroku to wampiry zasiedlały szpital w Weseliskach. Wnętrze ocieplały jednak półki, które uginały się pod ciężarem książek, a biurko zawalone było papierami i czasopismami, w większości, jak zauważyła, zagranicznymi. Na szczęście było odrobinę jaśniej niż na oddziale.

– Napije się pani czegoś? Blado pani wygląda – stwierdził ordynator.

Odmówiła i wyjęła brązowy notatnik, a także dyktafon.

– Proszę opowiedzieć o Piotrze Setniku: wiek, choroby, związki, rodzina, praca, zachowanie w ostatnim czasie – poprosiła.

Spojrzała na szarą teczkę na biurku, a ordynator przechwycił jej spojrzenie.

– Tak, zebrałem jego dokumentację, ale jej pani nie wydam.

Założyła nogę na nogę i taksowała lekarza uważnym wzrokiem. Głos i spojrzenie miał spokojne, wręcz kojące, ale na czole pojawiła się niewielka kropla potu, mimo że w szpitalu zdecydowanie nie było ciepło. Warwiłow czekała.

– Był u nas leczony od dawna, z powodu ChAD-u – zaczął w końcu Barwiecki.

– Czego?

– Skrót od choroby afektywnej dwubiegunowej. Chyba nie odrobiła pani lekcji.

– Od jak dawna? – zignorowała złośliwość.

– Musiałbym zweryfikować, żeby nie wprowadzić pani w błąd, ale myślę, że najmniej rok. W zeszłym tygodniu, o ile dobrze pamiętam, pełnił funkcję przewodniczącego zebrania społeczności. Ta funkcja zmienia się raz na tydzień. Chory wywiązywał się całkiem skrupulatnie.

– Czyli jego stan nie pogorszył się ostatnio drastycznie?

– Nie powiedziałbym – odparł Barwiecki. – Rozumiem, że samobójstwo jest wykluczone?

Powoli pokręciła głową.

– Nie sądzę, żeby to było możliwe przy takich obrażeniach. Zmarłby, zanim zadałby sobie te wszystkie cięcia. Sam pan to rozumie jako lekarz.

– Jestem psychiatrą. Zresztą nie oglądałem zwłok. Poleciliście zostawić je tak, jak leżały.

„Dziwne, że tego nie zrobił. Może i psychiatra nie musi być specjalistą od obrażeń wewnętrznych, ale w końcu to też lekarz, a na jego oddziale poćwiartowano człowieka”, pomyślała.

– Zgadza się – powiedziała. – Poczekamy na protokół oględzin, a potem na sekcję zwłok. Czy oddział jest zamykany na noc?

– Oczywiście. Ostatni odwiedzający wychodzą zwykle około dwudziestej.

– Tak późno? Na drzwiach wisi tabliczka. Godziny są tam sztywne.

– W praktyce trudno je utrzymać. Zależy nam, by pacjenci byli odwiedzani przez bliskich, utrzymywali kontakt ze światem. To dobry oddział – powiedział, patrząc jej prosto w oczy. – Tak jak mojemu poprzednikowi, tak i mnie zależy na pacjentach, na tym, żeby mieli tu jak najlepszą atmosferę do wyzdrowienia, jak najbardziej odpoczęli.

– Gdzie znajduje się klucz?

– Drzwi otwierane są elektronicznie, przycisk jest w pokoju pielęgniarek.

– Czy istnieje inny sposób otwierania drzwi? Może kluczem?

– Nie. Tylko elektronicznie i tylko z pokoju pielęgniarskiego.

– Czy zdarzało się, że drzwi były otwierane przez osoby niepowołane?

– Nie za mojej ordynatury – powiedział z naciskiem. – W pokoju zawsze przebywa przynajmniej jedna pielęgniarka bądź pielęgniarz, a wejście jest starannie zamykane.

– Ale nie może pan całkowicie wykluczyć włamania bądź otwarcia drzwi przez osoby niepowołane?

– Określiłbym to jako wysoce nieprawdopodobne.

– Kto dyżurował w nocy?

– Pielęgniarka i pielęgniarz, zawsze musi być jakiś mężczyzna.

– Dwie osoby na cały oddział?

– Sezon na chorobowe nie omija szpitali. Nawet salowa nam zachorowała. Przewidziana jest jeszcze jedna pielęgniarka, ale jest na zwolnieniu. Musimy sobie jakoś radzić.

– To zgodne z regulaminem?

Barwiecki wzruszył ramionami.

– Jesteśmy państwową placówką i, jak sama pani widzi, średnio nowoczesną. Zgodne z regulaminem jest, że dyżurował pielęgniarz mężczyzna.

– To dlatego, że pacjenci są niebezpieczni? Były jakieś wypadki? – zapytała Warwiłow.

– Bardzo rzadko. Kiedyś pacjent stłukł szybę… pielęgniarzem. Ale to było lata temu. – Na surowej twarzy Barwieckiego pojawiło się coś na kształt uśmiechu. Obserwowała to prawie z fascynacją.

– Proszę mi opowiedzieć o tych pracownikach – zażądała.

Lekarz skrzywił się lekko.

– Mam nadzieję, że ich pani nie podejrzewa? Jacek Antkowiak, który jest wręcz legendą oddziału, i Barbara Traczyk. Obydwoje należą do pracowników o najdłuższym stażu.

– Zakładając, że nikt nie przedostał się na oddział, zostają oni albo pacjenci?

– Niewiele mogę pani pomóc w zakresie personelu. Proszę ich przesłuchać. Ja mam do nich pełne zaufanie – powiedział Barwiecki, nieznacznie poprawiając pozycję. Linoleum wydało z siebie jęk po zetknięciu z nóżką krzesła.

– Od tego zacznę. Ilu pacjentów przebywa na oddziale?

– W tym momencie siedemnaścioro – odparł. – Pana Setnika, jak rozumiem, już nie liczymy.

Nie zareagowała.

– Sale mamy na szesnaście osób – kontynuował lekarz – ale chorych jest więcej. Obecnie dwie osoby śpią na korytarzu. Przeważnie kilkoro pacjentów czeka, aż zwolnią się miejsca.

– Czemu?

– No, takie mamy warunki – oświadczył cierpko Barwiec­ki. – Na oddziale znajdują się trzy pokoje męskie i trzy kobiece. Miejsc dla mężczyzn jest o kilka więcej.

– Z jakich względów?

Ordynator wzruszył ramionami.

– O tym proszę rozmawiać z dyrekcją szpitala – powiedział.

– Leczycie tutaj na depresję, zgadza się?

– Zajmujemy się leczeniem chorób afektywnych. W tym zarówno zaburzeniami depresyjnymi, jak i ChAD-em.

– Czy mężczyźni chorują na to częściej?

– Nie ma na to żadnych dowodów.

– Okej – skwitowała. – Zatem mamy siedemnaścioro pacjen­tów i dwoje pielęgniarzy na dyżurze. Personel śpi w nocy?

– Każdy jest człowiekiem. Ich zwierzchniczką jest pielęgniarka oddziałowa. Wie, na ile może im pozwolić. Jeśli pielęgniarzom zdarza się zdrzemnąć, to normalne.

– Śpią w pokoju pielęgniarskim?

– Czujnie odpoczywają – podkreślił z irytacją lekarz. – Przeważnie rozkładają sobie przenośne łóżka, zwłaszcza że dwójki, która jest objęta szczególną ochroną, nie widać z pokoju pielęgniarskiego. Oddział ma trochę niekorzystny rozkład i również dlatego pielęgniarze śpią w tej części korytarza. Poza tym obok znajduje się magazyn leków, na który trzeba mieć oko.

– Dlaczego?

– Zdarzały się włamania.

– Czyli jeśli inny pacjent z oddziału miałby wejść do dwójki, musiałby przejść koło pielęgniarza?

– Tak, można tak założyć – odparł Barwiecki.

– Czy w przeszłości pacjentom się to udawało? Powiedział pan o włamaniach.

Ordynator się zawahał.

– Nie sądzę, by tak się zdarzyło w czasie dyżuru pana Jacka – stwierdził w końcu. – To doświadczony pracownik, ma najdłuższy staż po siostrze oddziałowej.

– Czy zatem wszyscy spali tej nocy?

Barwiecki skrzywił się ponownie.

– A pani swoje. Dyżurowali. Nie sposób nie spać całą noc, ci ludzie ciężko pracują, często na kilka etatów.

– Jak było dzisiejszej nocy?

– Zespół jest na tyle doświadczony, że wie, na ile sobie może pozwolić.

– A jednak pod ich okiem doszło do zabójstwa – zauważyła Warwiłow.

– Nie popełnia błędów ten, kto nie jest człowiekiem.

– Ten błąd kosztował ludzkie życie.

– Z pewnością zbadamy ten przypadek dokładnie – odciął się Barwiecki. – Siostra oddziałowa przeprowadziła wywiad z pełniącymi dyżur i przedstawi mi jego wyniki. Obawiam się, że więcej nie pomogę.

Wcześniej ledwie widoczna kropelka potu na czole teraz spływała w całej swej okazałości. Warwiłow była ciekawa, czy Barwiecki o tym wie. A jeszcze bardziej – co zrobi, jeśli wie. Zrobiła krótką pauzę, by dokończyć notatki. Miała nadzieję, że to go zaniepokoi. Niestety: najzwyczajniej w świecie wyjął dość elegancką, zdaje się jedwabną, chusteczkę i dyskretnie otarł czoło. Udała, że nie zauważyła. Barwiecki patrzył, jak notowała, miał przy tym uśmiech sfinksa i ręce założone w uspokajający, zamknięty sposób.

– Ależ przeciwnie, jest pan bardzo pomocny. Chciałabym zapoznać się z tym wywiadem. Jeśli zespół dyżurujący był w istocie tak profesjonalny, to zawęża nam się krąg podejrzanych, zgadza się? – zapytała Warwiłow.

– Wolałbym nie zajmować się przypuszczeniami. Pani prowadzi śledztwo, ja leczę ludzi.

– W pokoju razem z Setnikiem przebywało jeszcze dwóch pacjentów, tak?

– Tak – powiedział Barwiecki. – Ale na ich temat nie udzielę pani szczegółowych informacji lekarskich.

– Jeszcze nie – podkreśliła. – Proszę mi z grubsza przedstawić ich profile.

– Pierwsze łóżko w pokoju zajmował pan Piotr. Dalej, po lewej stronie, leży Michał Strąk. To nasz stały pacjent, choruje na depresję od dawna i właściwie w ogóle nie rusza się z łóżka.

– Młody?

– Zależy, jak patrzeć. Sądzę, że w pani wieku.

– Mam trzydzieści siedem lat – powiedziała wprost.

– Może być nieco młodszy. Tak dokładnie to nie pa­miętam.

– Sprawdzimy później. Czy może być niebezpieczny?

– Bardzo wątpię. Przebywa u nas już trzeci albo czwarty raz, przywozi go rodzeństwo. Bardzo senny.

Czekała, lecz nie powiedział nic więcej.

– Ale pan tajemniczy. Żeby nie powiedzieć: niepomocny – rzuciła z irytacją. – Proszę mi opowiedzieć o drugim pacjencie.

– Andrzej Białorzeczny, śpi na łóżku numer trzy, jest u nas od kilku miesięcy. Dobiega trzydziestki. Dobrze reaguje na leki.

– Na co choruje?

– Na ChAD.

– Trzymacie razem pacjentów z ChAD-em i depresją? – zapytała.

– Trzymać to można konie wyścigowe. Pacjentów się leczy – rzucił Barwiecki. – Jedynek na oddziale nie mamy.

– Andrzej Białorzeczny. Może stwarzać zagrożenie?

– Wątpię. Miał nawracające myśli samobójcze, dlatego lekarz prowadzący skierował go do nas. Ale jest żywy, skory do kontaktu.

– Nie odpowiedział pan na moje pytanie.

Barwiecki westchnął.

– Ci ludzie nie są tutaj na wczasach. Kilka razy przywoziła go do nas policja. Agresja Białorzecznego była jednak skierowana przede wszystkim przeciwko własnej rodzinie, to dość częste, niestety. Interesujący młody człowiek. Potrafi podejść do kogoś i znienacka zadeklamować Puszkina. W oryginale – dodał, ale kiedy nie doczekał się reakcji Warwiłow, zakończył: – Ma świetną pamięć.

– Mógł tej nocy znajdować się przy łóżku zmarłego?

– Innej nocy, nie zdziwiłbym się.

– Dlaczego zatem nie tej?

– Bo nie jest mordercą – powiedział Barwiecki.

– Czy ma urojenia? Czy może być niebezpieczny? Czy mógłby sobie wyobrazić, że zmarły był jego wrogiem albo że chciał go skrzywdzić? Że był powiązany z jego rodziną?

Ordynator parsknął nieprzyjemnym, drwiącym śmiechem.

– Pani sądzi, że to takie proste. Urojenia… My preferujemy określenie, że cierpi na zaburzenia psychotyczne. W każdym razie uważam, że nie. To łagodny człowiek, kontekst rodzinny nie jest do końca jasny. Bliscy mogli nim manipulować, żeby się go pozbyć ze wspólnego mieszkania. Zaburzenia, jeśli w ogóle je ma, są łagodne, skupiają się na nim samym.

Warwiłow nie odpowiedziała, uzupełniła notatki. Wieczne pióro wydawało chroboczący odgłos w ciszy gabinetu. Nie śpieszyła się. Barwiecki z kolei taksował ją spojrzeniem, jak gdyby oceniał staranność, z jaką była ubrana: zbyt dobry jak na policjantkę płaszcz, niebieski żakiet pod spodem, białą bluzkę bez dekoltu. I twarz – bo cerę podkomisarz miała dość zadbaną, ale z niezdrowym zielonkawym odcieniem.

– Okej, dziękuję – powiedziała Warwiłow. – Bardzo proszę nie odpowiadać na żadne pytania dziennikarzy, zajmiemy się tym.

– Nie zamierzałem. – Barwiecki się uśmiechnął.

– Wolę uprzedzić. Teraz chciałabym wrócić na salę. W dalszej kolejności będę musiała przesłuchać nie tylko pielęgniarzy, ale również pacjentów z dwójki.

– Nie jestem tego pewien.

Spojrzała na niego z autentycznym zdziwieniem.

– No chyba pan żartuje! Byli w pokoju, gdzie brutalnie zamordowano człowieka. Są z miejsca podejrzanymi. Zastanawiam się, czy od razu ich nie zatrzymać.

Barwiecki pokręcił głową.

– Morderstwo jest wstrząsem, przesłuchanie przez policję może u niektórych pacjentów spowodować regres. Szczególnie pan Strąk jest bardzo wrażliwy, obawiam się o niego.

Wzruszyła ramionami.

– Musi zostać przesłuchany – powiedziała.

– Nawet kosztem jego zdrowia?

– Nie wygra pan. – Pokręciła głową. – Rozumiem, że kieruje się pan dobrem pacjentów. To pana prawo. Ale moim przywilejem i obowiązkiem jest ich przesłuchać.

Wgapiał się w nią, jakby usiłował zmusić ją do posłuszeństwa. Nie spuściła wzroku. W końcu to on pochylił głowę i zrobił ręką pojednawczy gest z nutą rezygnacji.

– W takim razie niech będzie, ale w obecności lekarza.

– Nie widzę problemu – powiedziała sucho Warwiłow.

Kiedy wyszła z gabinetu ordynatora, zachciało jej się palić, ale wtedy przypomniała sobie poranne wymioty. Myśl, co mogły oznaczać, była tak nieprzyjemna, że stanowczym krokiem podeszła do drzwi wejściowych na oddział i wcisnęła guzik. Po chwili się otworzyły. Obok nich stał policjant, którego postawiła na straży. Nie znała faceta. Zwykły pies z prewencji, starszy od niej i niższy rangą. Spróbował rzucić jej spojrzenie jednocześnie pogardliwe i lubieżne. Zignorowała to całkowicie.

Nie zamknęła od razu drzwi, bo przez chwilę badała mechanizm i rygiel. Wyglądały na nienaruszone, ale niech technik na to zerknie. W dwójce wciąż kręcili się jej ludzie, mimo że zwłoki zostały już zabrane do prosektorium. Chodkowski wręczył jej kubek kawy.

– Z bufetu szpitalnego. Pewnie potrzebujesz. – Uśmiechnął się. Nie chciał się przypodobać, taki był: poczciwy, bardzo lojalny chłopak z prowincji. Miał sylwetkę jak zaniedbany grubas, mimo że regularnie przerzucał żelastwo na siłowni i Warwiłow nie widziała, by jadł jakieś śmieci jak inni policjanci. Była w stanie doskonale wyobrazić go sobie za kilkanaście lat: łysy facet z nadwagą, ofiara bezlitosnych genów. Bystrością, pracowitością i lojalnością nadrabiał niedostatki fizyczne, poza tym cieszył się sławą jednego z najlepszych strzelców na komendzie. Jako pierwszy w rodzinie ukończył studia, w dodatku prawnicze, ale zamiast togi wybrał karierę w policji. Wyjaśnił kiedyś Warwiłow, że w jego stronach policja jest bardzo poważana. Odczekał, aż napije się kawy. Smakowała zupą grzybową i czymś chemicznym, ale przynajmniej była ciepła. Przeszli z powrotem do dwójki.

– Jak przeszukanie? – zapytała.

– Na razie okrągłe nic. Kończymy ostatni pokój. Za to znaleźliśmy masę niebezpiecznych przedmiotów, choć raczej niezwiązanych z naszym morderstwem. Scyzoryki, nożyczki, paski od spodni i tym podobne. Cały arsenał samobójcy.

– Nie sprawdzają ich tutaj czy co?

– Sprawdzają, ale tylko przy wpisie, tak powiedziała pielęgniarka. Przeglądają torbę i ubranie. A potem chorzy wychodzą na przepustki. I wracają. Tak po prostu, nie przez izbę przyjęć. Podobno nie sposób tego ogarnąć.

– Jaki kraj, takie procedury – mruknęła. – U nas dziurawe jak ser. Nawet nie szwajcarski, tylko jakiś produkt seropodobny. Czyli któryś z naszych kuracjuszy mógł przynieść kosę w plecaczku?

– Nie miałby większego problemu – rzekł Chodkowski.

– Przynajmniej teraz wiemy, że narzędzie zbrodni mog­ło zostać wniesione przez kogokolwiek kiedykolwiek – zauważyła.

– Również przez odwiedzających. Tych przecież nikt nie sprawdza.

– Czegoś się dowiedzieliśmy. Dobra robota. Dodzwoniłeś się do ludzi z kanalizacji?

– Miałaś rację, mają taki sprzęt. Przyjadą jak najszybciej. Co z ordynatorem? – zapytał Chodkowski.

Roześmiała się.

– To był dobry pomysł, żeby zająć jego uwagę. Kłopotliwy facet.

– Co gadał?

– Chyba sugerował, że to wewnętrzna robota – powiedziała po chwili zastanowienia.

– Tak twierdzi?

– Nie wprost, ale jest przekonany, że nikt nie sforsował drzwi zewnętrznych.

– Aha… Czyli mamy… ilu?

– Siedemnaścioro pacjentów.

– To znacznie lepiej. A i tak sprawca może się wywinąć niepoczytalnością.

– Niekoniecznie. I jeszcze mamy zespół pielęgniarski. To dziewiętnaście osób. Ale zakładając, że ordynator ma rację i pielęgniarze rzeczywiście przebudziliby się, gdyby ktoś przeszedł z głębi oddziału, zostają nam tylko współlokatorzy ofiary: Strąk i Białorzeczny. Poza tym nie możemy odrzucić możliwości udziału kogoś z zewnątrz tylko dlatego, że ordynator tak nie uważa.

– To chyba byłoby w jego interesie? Wskazać kogoś spoza oddziału?

– Z drugiej strony w ten sposób pokazałby, że zabezpieczenia nie działają. Skompromitowałby się jako szef oddziału.

– Mógłby to zrzucić na dyrekcję szpitala – powiedział Chodkowski i pociągnął łyk kawy, po czym na ułamek sekundy nieświadomie, po chłopięcemu przygryzł krawędź plastikowego kubka.

– Przesłuchajmy teraz Strąka i Białorzecznego, a później pielęgniarzy. I tak jesteśmy do tyłu z czasem, a nie wiadomo, czy ta dwójka już czegoś nie zapomniała. Zrobiłeś wywiad o Setniku? – zapytała Warwiłow.

– Wstępny. Lat pięćdziesiąt osiem. Bez żony, bez dzieci. Rodzice nie żyją, rodzeństwa nie miał. Ostatnia zarejestrowana robota była na magazynie, wynajmował też kiedyś jakieś garaże. W ostatnich latach nie pracował.

– Chorował?

– Od lat… Miał też przyznaną rentę.

– Zamożny?

– Rencista i magazynier? – zapytał Chodkowski.

– Nie kieruj się pozorami, tylko sprawdź. Ktoś po nim dziedziczy. I rozejrzyj się jeszcze, kiedy znajdziesz czas – dodała. – Musimy mieć sto procent pewności, żeby wykluczyć motyw finansowy. Nieślubne dzieci, dalsi krewni. Wypytaj, może ktoś go odwiedzał.

– Nikt – odpowiedział Chodkowski. – I jeszcze lepiej. Rejestr przepustek.

– To znaczy?

– Pusty.

– Nie wychodził z oddziału?

– Nigdy nie wychodził z oddziału – uściślił Chodkowski.

– Nawet na kawę do barku?

– Tego nie wiem, choć akurat bym się nie dziwił, taka to lura. Pacjenci z dłuższym stażem mogą się poruszać po terenie szpitala, ale Setnik z pewnością go nie opuścił, przynajmniej nie legalnie. Przepustki wystawia lekarz, na dni, czasem godziny. Setnik z tego nie skorzystał.

– Może nie miał gdzie wyjść? Dlatego nie chciał? – powiedziała Warwiłow, wybierając na telefonie numer do Matkowskiego, żeby poinformować szefa o czynnościach śledczych. – Proszę, przyprowadź Strąka i Białorzecznego. Ja zaraz przyjdę.

Oddział powoli się uspokajał, korytarz wyludnił, życie szpitalne wracało do swej rutyny. Tylko taśmy policyjne odgradzające wejście do dwójki zdradzały, że to scena zabójstwa. Podkomisarz nie zamierzała otwierać sali przed upływem dwunastu, jeśli nie dwudziestu czterech godzin. Rozejrzała się i ruszyła w ciemnię, dokąd nie dotarła ostatnio. Gotyckie wnętrze zdecydowanie wymagało remontu, ale było dość czysto i ktoś włożył widoczny trud w oswojenie tej przestrzeni. W pokoju rekreacyjno-telewizyjnym, na który z zaskoczeniem natrafiła, znalazła stare fotele i odrapany kwadratowy stolik kawowy; przywodziły na myśl tani, rzadko odwiedzany pensjonat albo podupadły rodzinny hotelik. Przez wysokie drewniane okna, sprawiające wrażenie, jakby nie dało się ich otworzyć, wpadało szare, markotne światło grudniowego poranka.

Coraz bardziej pachniało dymem. Skręciła w prawo za salką rekreacyjną, ujrzała jednego z pacjentów zamykającego drzwi na samym końcu oddziału, spostrzegła kawałek brunatnej ściany. Uchyliła drzwi, zapach nikotyny mieszał się tam z potem, zakratowane okienko nasuwało skojarzenia z celą więzienną. Dostrzegła szczątki sprzętu łazienkowego: antyczną, klasycznie elegancką czarno-białą posadzkę i odpływy. Pomieszczenie wyglądało na starą salę natryskową, teraz ktoś, może pacjenci, wstawił tam ławeczkę i popielniczkę.

Zapiekły ją oczy od dymu i znowu zakręciło jej się w głowie. Wyszła i oparła się jedną ręką o ścianę, mając nadzieję, że jest niewidoczna za rogiem. Musiała tak stać dłuższą chwilę; na plecach na wysokości brzucha poczuła czyjąś dłoń. Odwróciła się szybko i przez moment miała wrażenie, że wyobraźnia płata jej figla: miała przed oczyma malutką osobę w czarnym stroju zakonnym – habicie i welonie. Pokurczona sylwetka, podłużna, wychudzona twarz i brązowe oczy. Siostra mogła mieć równie dobrze czterdzieści lat, jak i sześćdziesiąt.

– Niech będzie pochwalony – powiedziała zakonnica. Miała cichy, śpiewny głos, na wysuszonych ustach błąkał się uśmiech.

– Na wieki wieków – odpowiedziała Warwiłow jedyne, co jej przyszło do głowy.

– Zasłabła pani?

– Skądże znowu. Tak wyglądałam? – Roześmiała się. Zrobiło jej się gorąco, na szczęście nikt nie nadchodził. Była sama z tą małą, dziwną osobą.

– Płomienie – rzekła niespodziewanie siostra.

– Proszę?

– Śmierć i piekło zostały wrzucone do jeziora ognia…

– Czy to z Biblii?

Nie była pewna, czy malutka zakonnica w ogóle słyszy jej pytania. A potem rozejrzała się, czy nie stoi obok żaden z lekarzy, i zapytała:

– Znała może siostra Piotra Setnika? Pana Piotra?

Znienacka zakonnica wyciągnęła rękę w górę i dotknęła twarzy Warwiłow. Policjantka poczuła na policzku wyschnięte dłonie, powyginane artretyzmem palce. A potem siostra odwróciła się i mamrocząc coś do siebie, odeszła. Podkomisarz patrzyła za nią. W ciemnym świetle oddziału nie było widać stóp, zakonnica wyglądała jak zjawa, duch staruszki albo dziecko upiór.

Przez chwilę korytarz oddziału był zupełnie pusty, wymarły, po czym z męskiej łazienki wyszedł mężczyzna: wysoki, w pilotce narzuconej na poszarpaną piżamę. Mówił coś do siebie agresywnym tonem. Kiedy mijał Warwiłow, obrzucił ją złym, zarazem niespecjalnie zainteresowanym spojrzeniem. Usłyszała kilka przekleństw, chyba pod swoim adresem, ale tak abstrakcyjnych i oderwanych od momentu, że nawet nie myślała zareagować. Poczuła się jak manekin, pod którym detonowano złość.

Ci pacjenci, których do tej pory widziała, wyglądali w gruncie rzeczy na nieszkodliwych i poturbowanych przez życie. Ale czy taka była istota niepoczytalności? Co, jeśli malutka zakonnica zobaczyła w Setniku samego Lucyfera? Czy nie mogłaby go zabić, choćby ze strachu? Który lekarz był w stanie powiedzieć, co siedziało w głowach tych ludzi…? W mocy szpitala było izolowanie chorych od świata i faszerowanie tabletkami, ale nie zapanowanie nad ludzkim umysłem. Tak naprawdę nie znano nawet istoty choroby. Arogancka wydała jej się wiara w możliwość wyleczenia szaleństwa. Z rozmyślań wyrwał ją dźwięk telefonu. Chodkowski.

– Gdzie jesteś? – zapytał. – Nagle zaginęłaś.

Malutkiej czarnej figurki już nie było na horyzoncie, a i mężczyzna w pilotce zniknął, jakby cała scena jej się przywidziała.

– Chciałam się rozejrzeć – mruknęła Warwiłow. – Rozmawiałeś z lekarzami?

– Białorzeczny już czeka w pokoju lekarskim.

– Idę. – Chwilę później spotkała się z aspirantem przed wejściem do pokoju lekarskiego. – Lekarz udzielił zgody na udostępnienie dokumentacji?

Chodkowski pokręcił głową.

– To nic. Porozmawiam z prokuratorem. Przydałby się Włodkiewicz, do cholery, postraszyłby tymi swoimi papierkami. Nie rozumiem, czemu go nie ma. Na razie zobaczmy, ile uda się nam z nich wyciągnąć.

Andrzej Białorzeczny miał dość ładną, pociągłą twarz i przetłuszczone czarne włosy. Zarówno wychudzona fizjonomia, jak i dzika czarna broda przywodziły na myśl Chrystusa, dopóki nie spojrzało mu się w oczy: zimne, zarazem odrobinę mętne. Towarzyszyła mu onieśmielona blondwłosa lekarka o nazwisku Sykulska, wyglądająca na osiemnaście lat, choć pewnie miała z dziesięć więcej.

Warwiłow próbowała sobie przypomnieć instrukcję dotyczącą przesłuchiwania świadków z odchyleniami od normy psychicznej, którą streścił jej Chodkowski. Delikatne traktowanie, uspokojenie, odpowiednia atmosfera, krótka lista pytań? Co za pieprzone bzdury, niech to szlag trafi, kto ma rozwiązać sprawę w takich warunkach?

Białorzeczny był etatowym bezrobotnym, ale od dwóch lat wciąż się leczył – tyle Warwiłow zdołała wyciągnąć od lekarzy. Przyjmował na noc trazodon, położył się o dwudziestej drugiej, później niż większość pacjentów, bo czytał.

– Czy budził się pan w nocy? – zapytała.

– Właściwie to nie – powiedział. Głos miał radiowy, gładki. – Ale sen mam trochę niespokojny ostatnio. Nie wszystko pamiętam. Jestem w fazie schodzącej.

– Co to oznacza? 

– Pan Białorzeczny cierpi na zaburzenia dwubiegunowe – powiedziała lekarka. – Ale ordynator Barwiecki…

– Wiem, co uważa doktor Barwiecki – przerwała Warwiłow i zwróciła się ponownie do pacjenta: – To znaczy obudził się pan w nocy czy nie?

– Jestem prawie pewien, że nie.

– Lunatykuje pan czy co?

– Nawet jeśli, to nie jest przebudzenie, prawda? – zapytał.

Spojrzała na niego, mrużąc oczy.

– Proszę posłuchać: w pańskim pokoju został zamordowany człowiek. Szpital pana nie uchroni, możemy pana zatrzymać. I zrobimy to, jeśli nie powie pan całej prawdy. – Gestem uciszyła lekarkę, która próbowała coś wtrącić. – Chyba nie muszę panu mówić, że miał pan najlepszą sposobność?

– Po co miałbym go zabijać? – zapytał.

– Tego jeszcze nie wiem. Miał pan powód?

– Nie – odpowiedział lekko spłoszony, choć jego spojrzenie pozostało badawcze. – Oczywiście, że nie.

– Trazodon to jeden z lżejszych środków nasennych, prawda? – zapytała Warwiłow.

– To właściwie lek antydepresyjny – wyjaśniła lekarka. – Uwalnia się powoli i zapewnia stabilny sen. Większość pacjentów dobrze na niego reaguje.

– No to jak? – zapytała Warwiłow. – Budził się pan w nocy czy nie?

– Nie – odpowiedział Białorzeczny. – Nie, na pewno nie. Dopiero kilka minut po szóstej.

– Przeczy pan sam sobie.

– Szósta to nie noc. – Wzruszył ramionami.

– Jest pan pewien tej godziny?

– Tak. Zwykle sprawdzam, ile śpię. Ale sądzę, że mogłem jeszcze zasnąć na kilkanaście minut, zanim poszedłem do łazienki.

– Czyli można powiedzieć, że poszedł pan do łazienki między szóstą a szóstą trzydzieści?

– Tak. Bliżej szóstej. – Nagle wyraźnie się spłoszył. – Prawie na pewno. Przepraszam, ale ta rozmowa mnie stresuje.

Lekarka usiłowała rzucić Warwiłow ostrzegawcze spojrzenie, lecz ta ją zignorowała. Bardziej instynktem niż intelektem policjantka wyczuwała, że Białorzeczny kłamie. Mącił, tylko dlaczego? Świerzbiło ją, by go zgarnąć.

– Spotkał pan kogoś po drodze do łazienki?

Potrząsnął kudłatą głową.

– Tylko pielęgniarza.

– Pana Antkowiaka?

– Zgadza się. Zwróciłem na niego uwagę, bo często zabiera mnie na badania i dużo żartuje.

– A pielęgniarkę?

– Nie.

– Jest pan pewien?

– Tak.

– Pielęgniarz pana widział?

– Nie sądzę. Spał.

– Spał? Gdzie?

– Na posłaniu rozłożonym na podłodze. Co mnie trochę zdziwiło, bo zazwyczaj jest czujny.

– Pielęgniarka pana widziała?

– Nie mam pojęcia. Chyba jej powinna pani zapytać.

Zlekceważyła to.

– Spoglądał pan na innych pacjentów? W kierunku łóżka zmarłego?

Białorzeczny namyślał się chwilę.

– Zastanawiałem się nad tym już kilka razy.

– No i?

– Sądzę, że spał, jak oni wszyscy tutaj cały czas. No może pan Piotr to akurat mniej. Kiedyś solidnie mnie nastraszył, sterczał nade mną w nocy.

– Powiedział coś?

– Nie, tylko się gapił. Ale jak zobaczył, że patrzę, to wrócił do łóżka.

– Wie pan, o co mogło chodzić?

Białorzeczny wzruszył ramionami.

– To jest psychiatryk, nie mam pojęcia. Gdyby to się powtórzyło, może bym się poskarżył. – Spojrzał na blond lekarkę i dokończył: – Ale już nigdy później tego nie robił. Właściwie to… miałem wrażenie, jakby mnie oglądał, przypatrywał się. Wydaje mi się, że świecił sobie zapalniczką, ale nie jestem pewien, bo jak otworzyłem oczy, to już było ciemno.

– Zapalniczką? – zdziwiła się Warwiłow. Przypomniała sobie zakonnicę. A potem znaleziska Chodkowskiego: scyzoryki, sznury, zapalniczki. Co jeszcze: laska dynamitu? – Czy to legalne? – skierowała pytanie do lekarki.

– Pacjenci palą. Niestety. – Sykulska westchnęła. – Próbowaliśmy to ukrócić.

– Kiedy to mogło być? – zwróciła się do Białorzecznego.

– Może z miesiąc temu – sprecyzował.

– Rozumiem – odnotowała. – Czy zauważył pan, w jakiej pozycji zwykle sypiał Setnik?

Białorzeczny spuścił wzrok.

– Proszę się spokojnie zastanowić, nie ma pośpiechu – zapewniła.

Namyślał się albo grał na czas, nie mogła tego stwierdzić.

– Na plecach – powiedział w końcu. – Teraz wiecie, że zginął przed szóstą, zgadza się?

Warwiłow spojrzała mu prosto w oczy.

– Jest pan pewien?

Białorzeczny westchnął.

– Tak myślę. Ale czasem umysł nas zwodzi.

– Miewa pan urojenia? – podłapała Warwiłow.

– Pani komisarz… – wtrąciła lekarka, ale Warwiłow uciszyła ją zdecydowanym gestem.

– Proszę nie ingerować w przesłuchanie – wycedziła.

– Pan Andrzej tyle już dzisiaj przeszedł… Pan Piotr… – tłumaczyła Sykulska. – A potem pobieranie odcisków palców i DNA, i wszystkie te wasze procedury.

– Nie, w porządku – odparł Białorzeczny. – Tylko trudno mi powiedzieć, czy mam urojenia. Bo gdybym je miał, tobym tego nie wiedział, prawda?

– Wyrażę się jaśniej – powiedziała Warwiłow. – Czy w historii pana choroby zdarzały się epizody, kiedy miał pan zaburzenia psychotyczne? Nie oceniał pan rzeczywistości poprawnie, zgodnie z normą?

– A co to jest norma?

– Rozumie pan pytanie. Proszę odpowiedzieć!

– Nie miałem takich epizodów.

– Prokurator zwróci się o wydanie pana dokumentacji medycznej – ostrzegła.

– Nie – powtórzył już pewniej.

– Czy zeznałby pan pod przysięgą wszystko, co powiedział do tej pory? – zapytała.

– Tylko jeśli musiałbym udzielić definitywnej odpo­wiedzi.

– W porządku, to wystarczy.

Lekarka spojrzała wymownie na zegarek, przełknęła ślinę i zdobyła się na urzędowy ton:

– Jeśli to już wszystko, chcielibyśmy zakończyć roz­mowę.

– Jeszcze chwila – powiedziała Warwiłow. – A Michał Strąk? Czy widział go pan? Wasze łóżka sąsiadują ze sobą.

– Tak – odparł zdecydowanym głosem. – Strąk spał.

– Dziękuję. Przy okazji: słyszałam, że recytuje pan Puszkina. Co najczęściej? Oniegina?

– Preferuję wiersze…

Spojrzała na niego uważnie.

– „Jakże mi ciężkie twe zjawienie i jakieś ciemne krwi wzburzenie…” – zadeklamowała po rosyjsku.

– „Że dziś się serce moje wzbrania. Przyjąć rozkoszne upojenie” – dokończył automatycznie Białorzeczny, wpatrując się w Warwiłow. Usta ułożyły mu się w spodek.

– Bardzo proszę o wprowadzenie pana Strąka – ucięła.

Białorzeczny wymamrotał jakieś podziękowanie.

– Sprawdzałaś jego pamięć? – zapytał Chodkowski, kiedy pacjent wyszedł.

Wzruszyła ramionami.

– Barwiecki o tym wspomniał. Nie zaszkodziło zweryfikować. Co o nim sądzisz?

– Odniosłem wrażenie, że nas sprawdza… ile wiemy. Może trzeba było zacząć rozmowę od tego, że ktoś go widział, jak szlachtował Setnika.

– Nie tutaj – mruknęła. – Na pewno coś kręcił – dodała.

– Nie wiemy jeszcze, czy ma interes w utrzymywaniu, że Setnika zamordowano przed szóstą.

– Zwłoki były chłodne. To mogą być równie dobrze trzy godziny albo pięć. A nawet dwie, biorąc pod uwagę tutejszą temperaturę. Poczekajmy na opinię patologa. Bardziej niepokoi mnie, że według Białorzecznego pielęgniarz się nie ruszył. Ordynator zapewniał o jego profesjonalizmie – zauważyła Warwiłow.

– Jak go zapytamy, będzie się zapierał.

– Zatem zapytamy go ogólnie. Nie bądźmy zbyt agresywni, poczekajmy na czyjś błąd – powiedziała. – Możesz to zanotować.

W tym momencie drzwi się otworzyły i wszedł przygarbiony mężczyzna, a za nim wślizgnęła się ta sama młoda lekarka. Pacjent Michał Strąk usiadł powoli i ostrożnie, jakby był ze szkła. Miał rudawe, przerzedzone włosy, był bardzo szczupły, choć z wystającym brzuszkiem. Nosił okulary w brązowych oprawkach i brązowy sweter z golfem. Pacjent był wymięty i wyraźnie rozespany, ale podkomisarz odniosła wrażenie, że rzeczy, które miał na sobie, plus zegarek były drogie i dobrej jakości.

Przede wszystkim rzucała się w oczy jego senność: Warwiłow nie była pewna, czy mężczyzna w ogóle wie, co się wokół niego dzieje. Lekarka pomogła mu usiąść, a Warwiłow przedstawiła się i poprosiła o podanie personaliów. Strąk skończył studia ekonomiczne na mało znanej prywatnej uczelni, lecz nigdy nie pracował, we wczesnym wieku zapadł na depresję i zajmowało się nim starsze rodzeństwo. Wypowiadał się przytomniej, niż wyglądał. Odpowiadał uprzejmie, ale nic nie wiedział. Zasnął około siódmej, po ósmej szpitalnym zwyczajem obudzono go na przyjęcie leków nasennych, po których obudził się ­dopiero, kiedy pielęgniarka zapaliła światło. Nie wstawał do łazienki, nie budził się w nocy, nie miał żadnych koszmarów. Po prostu spał.

– Pana łóżko jest najbliżej łóżka Setnika. Nic pan nie zauważył?

– Niestety.

– Co pacjent przyjmuje? – zapytała lekarki.

Sykulska się zawahała. Pod karcącym spojrzeniem policjantki poinformowała, że prometazynę. Cała ta gadka o lekach sprawiła, że Warwiłow sama poczuła zmęczenie pulsujące na skroniach i nieprzyjemny metaliczny posmak w ustach. Od wyprowadzki Tomka nie spała dobrze, pomyślała z pożądaniem o szpitalnych prochach.

– Ach tak? – powiedziała zrezygnowana. – Czy po tym leku pacjenci często się wybudzają?

– Zależy od przypadku – wyjaśniła lekarka.

– Dobrze pan po nim śpi? – Warwiłow zwróciła się do Strąka. – Wybudza się pan?

Reszta tekstu dostępna w regularniej sprzedaży.

WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.

czarne.com.pl

Sekretariat: ul. Kołłątaja 14, III p., 38-300 Gorlice

tel. +48 18 353 58 93, fax +48 18 352 04 75

[email protected], [email protected]

[email protected], [email protected]

[email protected]

Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa

[email protected]

Sekretarz redakcji: [email protected]

Dział promocji: ul. Marszałkowska 43/1, 00-648 Warszawa

tel./fax +48 22 621 10 48

[email protected], [email protected]

[email protected], [email protected]

[email protected]

Dział marketingu: [email protected]

Dział sprzedaży: [email protected]

[email protected], [email protected]

Audiobooki i e-booki: [email protected]

Skład: d2d.pl

ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków

tel. +48 12 432 08 52, [email protected]

Wołowiec 2018

Wydanie I