Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
To opowieść o kreaturach i kobietach.
Gdy zejdziesz pod powierzchnię, pod bruk chodników i asfalt ulic, pod strzeliste gmachy i wiszące mosty, gdy zstąpisz na samo dno, tam, gdzie w mroku mieszka Bestia, ujrzysz zbiorowisko amoralnych kreatur zanurzonych po szyję w czymś gęstym o odrażającym kolorze, czymś, co powstało ze zmieszania płynnego kłamstwa z pianą obłudy i stężałym cynizmem. Oglądanie tego wywołuje w przyzwoitych ludziach mdłości, ale to uczucie ma uzdrawiającą moc, więc trzeba zstąpić i patrzeć, patrzeć i słuchać, co oni mówią o tobie, kiedy wiedzą, że nie słyszysz, jaką przyszłość ci szykują, kiedy odwracasz wzrok.
Opowieść o kobietach jest inna. Przede wszystkim dzieje się w świetle dnia, w pełnym blasku prawdy. Jest tragiczna, złożona z aktu desperacji, uwięzienia, milczącego marszu, zamachu bombowego, ofiar i przemiany Loli. Kim jest Lola? Jest kobietą, która otworzyła oczy; kobietą dającą nam wszystkim nadzieję. Lola zabije Bestię. Co prawda brzmi to jak jedna z tych fantastycznych przepowiedni, niewielu w nią wierzy, ale zapewniam – spełni się.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 304
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
© Copyright by Lira Publishing Sp. z o.o., Warszawa 2020
© Copyright by Krystian Piwowarski, 2020
Projekt okładki: Magdalena Wójcik
Zdjęcia na okładce: © Pixel Embargo/AdobeStock
Zdjęcie Krystiana Piwowarskiego: © Jacenty Dędek
Redakcja techniczna: Kaja Mikoszewska
Redaktor inicjujący: Paweł Pokora
Redakcja: Ewa Popielarz
Korekta: Marta Kozłowska
Skład: Klara Perepłyś-Pająk
Producenci wydawniczy: Marek Jannasz, Anna Laskowska
Lira Publishing Sp. z o.o.
Wydanie pierwsze
Warszawa 2020
ISBN: 978-83-66503-05-2 (EPUB); 978-83-66503-06-9 (MOBI)
www.wydawnictwolira.pl
Wydawnictwa Lira szukaj też na:
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej
Więc już nie morze południowe, słońce, biel, seledyn i kobalt, nie przestrzeń i wolność, ale morze krwi; nie delfiny, ale ciała i fragmenty ciał. Inne barwy, inny krajobraz, inny sens.
Antoni Kruda i Wontroba spotkali się w stajni. Wontroba prosił o dyskrecję. Zaproponował rozmowę o polityce, ale bez polityki. Polityką nazywał trzy prawdy o jednej i tej samej sprawie, kiedy myśli się jedno, mówi drugie, a trzecie robi. Wontroba tak nie chce. Niech to będzie spotkanie mężczyzn mających na widoku dobro kraju. Kruda przystał na warunek. O partnerstwie nie było mowy z uwagi na różnice w statusie majątkowym, prestiżu, sile wpływów, rozpoznawalności i tak dalej. Wontroba musiał przekonać Toniego do siebie, co jednakże nie było trudne, zważywszy na otwartość rozmówcy, na jego umiarkowane poglądy i sprzyjanie rozsądnym pomysłom.
Wontroba przyjechał w porze, kiedy rozgwieżdżone, litościwe ciemności przykrywały ziemię. Wysiadłszy z samochodu, wciągnął w płuca powietrze tak lekkie, tak pachnące trawą i ziołami, jakby umęczona ziemia, za dnia mordowana, tylko nocą mogła odetchnąć pełnią swych łąk i lasów. Wontroba oddychał razem z nią. Współczuł ziemi, bolał nad jej coraz słabszym zdrowiem. Skierował się w stronę światła; wrota stajni były szeroko otwarte, co pozwalało mu oglądać koński teatr. Kruda stękał, przemawiał miękkim głosem i czyścił spocone konie wiechciem siana, zgrzebłem i dłonią. Sam także był spocony. Miał na sobie wypchane portki i fantastyczną koszulę w zielonobiałą kratę. Konie śmierdziały sobą, a Kruda końmi. Pracował bez pośpiechu, pieszczotliwie i starannie. Przesuwał palcami po końskich karkach i bokach i przemawiał do końskiego rozumu. Konie strzygły uszami i pochrapywały. Wontroba oparł się o ścianę i patrzył. Kruda nie przerwał końskiej serenady.
– Koniarz z pana – zauważył Wontroba.
– A pan? Ma pan jakieś zwierzę?
– Nie.
– Nie lubi pan?
– Nie potrzebuję.
– Wytrzymuje pan sam ze sobą?
– Tak. Jakoś się dogadujemy.
– Dobrze. Już kończę.
– One rozumieją?
– Nie rozumieją słów, ale wyczuwają sercem, co do nich mówię.
– Podzielają pańskie opinie?
– Zazwyczaj tak.
– Poczekam na zewnątrz. Noc jest piękna.
– Tu zawsze jest piękna. Zaraz będę.
Wontroba wyszedł. Zadarł twarz i patrzył w przeszłość. Wie, że stamtąd przyszedł, wie, gdzie jest, wie, dokąd chce pójść. Nie wie, czy dojdzie. Nadszedł Kruda. On także zadarł twarz. Zapytał, czy Wontroba zna nocne niebo, umie nazwać gwiazdy i konstelacje.
– Słabo. Właściwie wcale. A pan?
– Wiem sporo. Kiedy jestem tu nocą, rozkładam leżak i patrzę. Może ma pan ochotę?
– Rozmawiać pod gwiazdami?
– Nie rozmawiać. Milczeć. Inaczej to nie ma sensu, wie pan. Czy można powiedzieć coś, co znaczeniem przewyższy pustkę, która nas pochłonie? Chciałbym – ciągnął Kruda, patrząc w górę – żeby dusza człowieka była tak czysta, tak przejrzysta jak to niebo. Pan najwyraźniej też tego chce. Każdy na pewnym etapie życia tego chce. Ale jest inaczej. Rozmawiając o ludzkich sprawach, nie należy spoglądać w górę. Należy patrzeć w dół, pod stopy, i widzieć błoto, z którego się zrodziliśmy i w którym żyjemy. Chodźmy do środka. Napijemy się.
Kruda zaprowadził Wontrobę do bungalowu. W pokoju bilardowym zaproponował hiszpańską brandy. Cardenal Mendoza.
– Zna pan?
– Nie. Nie piję – powiedział Wontroba.
– Choroba alkoholowa?
– Nie. Po prostu. Lubię mieć trzeźwy umysł. Chcę panować nad sytuacją.
– Udaje się panu?
– Tak. Na ogół.
– Jak pan określi swoją sytuację?
– Jako niewygodną. Bez przyszłości.
– Ja się napiję. Może pan mówić bez skrępowania.
– Uważam pana za człowieka dotrzymującego słowa – zaczął Wontroba.
– Dlatego chciał się pan spotkać?
– Tak. Panu można powierzyć sekret.
– Miło mi to słyszeć. Proszę mówić. Wszystko zostanie między nami.
– Chcę z pana pomocą wejść do sejmu.
– Odejdzie pan od Kota?
– Tak. Jeżeli pan mi obieca.
– Nie obawia się pan jego reakcji?
– Obawiam. Dlatego zabezpieczam naszą transakcję.
– W jaki sposób?
– Gromadząc kompromitujące dokumenty.
– On nie zauważy?
– Jestem ostrożny.
Kruda się napił. Zapytał:
– Dlaczego związał się pan z tym człowiekiem?
– Nie tylko ja. Pan również. I jeszcze paru.
Kruda pochylił głowę. Przetarł usta wierzchem brudnej dłoni.
– Obyśmy nie musieli za to zapłacić – powiedział.
– Jeśli nic się nie zmieni, zapłacicie.
– Pan nie?
– Ja także, ale dużo mniej. Ucierpi moja ambicja. To wszystko.
– Chce pan popatrzeć na gwiazdy? Śmiało, bierz pan leżak. Ja tu dzisiaj zostanę. Dołączę do pana.
– Nie, dziękuję.
– Kosmos to za dużo dla pana?
– Dla pana nie?
– Również. Ale od czasu do czasu warto sobie uświadomić, że nic nie znaczymy.
Wontroba odjechał. Kruda zatelefonował do żony. Powiedział, że przenocuje w hacjendzie. Trochę wypił i chce mu się spać. Życzył Loli dobrej nocy. Zapytał o syna. Poszedł z butelką do stajni. Pogadał z końmi. Łyknął raz i drugi. Powiedział koniom dobranoc. Ułożył się na belach siana i nakrył derką.
Józef miał się spotkać z informatorem pod linowym mostem, w miejscu zakazanym. Linowy most robi duże wrażenie, zwłaszcza z oddalenia. Wspaniałe, monumentalne, a zarazem lekkie dzieło inżynierów i architektów. Pod mostem zjednoczeni bandyci urządzali rzymskie igrzyska krwi i kości, gwałcili kobiety, bili dla zabawy i na śmierć, handlowali narkotykami, uprawiali politykę. Tyle Antoni Kruda i Józef wiedzieli, tyle wiedziała policja, tyle i jeszcze więcej mówiła miejska legenda. Kiedy jest się na mrocznym, potępionym dole, nie widać, jaki piękny może być świat u góry. A kiedy jest się u góry, nie widać plugastwa wszelkich miejsc ukrytych.
Józef zostawił samochód przed centrum budowlanym, dalej pojechał tramwajem. Zszedł betonowymi schodami nad rzekę. Między północnym przyczółkiem mostu a rzeką rozciągał się zarosły krzakami teren zalewowy śmierdzący mułem, padliną i zwierzęcymi, i ludzkimi odchodami. Informator miał przekazać Toniemu Krudzie dowody korupcji na wielką skalę, w którą zamieszanych jest paru facetów z rządu, biznes zbrojeniowy, importerzy węgla. Wieloma podziemnymi strumieniami popłynęło do prywatnych kieszeni bardzo dużo pieniędzy.
Toni nie pojechał, wysłał Józefa.
– Niech pan będzie pod telefonem, szefie – poprosił Józef.
– Obawiasz się czegoś?
– Dlaczego wyznaczył to miejsce? Pytał pan?
– Nie. Wydało mi się naturalne dla tego typu spotkań.
– Proponował pan inne?
– W hacjendzie. Nie chciał. Można to zrozumieć. Jeżeli mówi prawdę, ryzykuje. Może powinieneś zabrać broń.
– Zabiorę. Zadzwonię po wszystkim.
– A jeśli nie zadzwonisz?
– Niech pan sam zdecyduje.
– Mam przyjechać?
– Niech pan sam zdecyduje.
– Czuję się odpowiedzialny za ciebie.
– Nie jestem dzieckiem, szefie.
Józef pod mostem. Człowiek samotny. Prawie noc. Nad Józefem dudnienie samochodów i tramwajów, oleiste światło lamp upadające ciężko na asfalt. Józef zatrzymał się na skraju żółtej poświaty. Kilka kroków dalej poświata przechodziła w ciemność i, choć przejście nie było gwałtowne, to budziło w Józefie niespokojne myśli o tym, co jest w głębi czerni, czego trzeba się wystrzegać, przed czym uciekać. Słuchał łagodnych dźwięków niesionych przez łagodną rzekę, matkę wszystkich rzek, czuł jej mokry, nieco mdły, nieco słodkawy, zapach. Ktoś zakaszlał w ciemnościach.
– Pokaż się – powiedział Józef.
– Stój tam, gdzie stoisz – powiedział głos. – Chcę cię widzieć.
Głos był głuchy, jakby dolatywał spod ziemi.
– Masz to? – zapytał Józef.
– Mam.
Józef wyciągnął rękę. Czekał.
– Dam ci następnym razem – odezwał się głos.
– Dlaczego nie teraz?
– Kim jesteś?
– Pracuję dla faceta, któremu złożyłeś propozycję.
– On jest na górze?
– Przyjechałem sam.
– Dlaczego sam?
– Pracuję dla niego. Już ci mówiłem.
– Nie znam cię.
– On mnie tu przysłał. Skąd inaczej miałbym wiedzieć?
– Za dużo gadamy!
– Boisz się? Połóż to, co masz, na ziemi i odejdź. Nie muszę cię widzieć. Nie chcę.
Józef usłyszał dźwięk, którego nie przyniosła rzeka. Wrócił na most. Chodnikami po obu stronach i w obu kierunkach szło wiele osób. Ludzie spacerowali wczesną letnią nocą. Oddychali powietrzem znad rzeki. Powietrze w mieście było brudne, skażone, oddychało się nim z trudem. Po stronie Józefa nadjeżdżała grupa rowerzystów. Po przeciwnej także rowerzyści. Ludzie z psami, dzieci, samochody, tramwaj. Jeszcze jeden tramwaj. Józef przyglądał się przechodniom o oliwkowych w świetle lamp twarzach i ciałach. Pozbawieni świadomości tego, co żyje pod ich nogami, co zbiera siły przed wyjściem z ciemności nocy, rozmawiali, śmiali się, fotografowali iluminację i siebie na tle. Most był długi, zdawał się nie mieć końca. Na jego smukłych jak maszty pylonach osadzono czerwone światła. A na linach podczas wietrznych dni grał wiatr – i liny śpiewały. Tej nocy wiatru nie było. Z mostu skakali samobójcy.
Toni od wieczora galopował, kłusował, jechał stępa i znowu galopował na czarnym ogierze o imieniu Pik, koniu z charakterem. Drugi ogier, srokacz Łata, ganiał luzem. Bawili się we trójkę. Toni kochał swoje konie. Zwierzał się im. Konie słuchały. Strzygły uszami, kiedy Toni opowiadał, jak minął mu dzień. Każdy dzień Toniego wypełniony był licznymi obowiązkami; czasem zdarzyła się jakaś drobna przyjemność. Przelatywała jak meteoryt na nocnym niebie i przepadała w nieskończoności. Czyszcząc Pika i Łatę, popijał kardynała mendozę. Lubił zapach brandy i kwaśny, słodki i gorzki, przemieszany zapach stajni. Lubił zapach końskiego potu i lubił czuć ten zapach na sobie, na swoim ciele, na dłoniach, na twarzy. Mieszał się z jego zapachem. Wszystkie te wonie pasowały do siebie i do wyobrażeń Toniego o sobie, mężczyźnie otwartym, silnym i honorowym; mężczyźnie o wielu powszechnie znanych zaletach i wielu zaletach i talentach nieodkrytych; o sobie – walecznym żołnierzu, zuchwałym żeglarzu, dzielnym odkrywcy.
Józef przyglądał się szefowi przy pracy, jego oddaniu koniom, jego czułości wobec zwierząt. Toni nie okazywał czułości ludziom. Nawet najbliższym. Nawet Loli.
– No? – zapytał Toni. – Nie dzwoniłeś.
– Nie.
– Co masz?
– Nic, szefie. Facet pogadał chwilę i zniknął. Niczego mi nie przekazał.
– Widziałeś go?
– Nie.
– Co myślisz?
– Powiedział, że spotkamy się jeszcze.
– Poznałbyś go po głosie?
– Nie. Gadał sztucznie.
– Zastanawiałeś się, dlaczego akurat ja miałem to dostać?
– Widocznie ufa panu.
– A co z tego będzie dla nas? Jaki profit polityczny?
– Nie dowiemy się, póki nie zobaczymy.
– Jeżeli to coś przejmiemy, może być za późno.
– Jeżeli to prowokacja, szefie.
– Sam widzisz.
– W tym wypadku daliby mi od razu. Po co czekać?
– Daliby, gdybym ja tam był. Dokumenty miały trafić bezpośrednio do moich rąk. Mogli to filmować.
– Może.
– Jutro pojedziesz do Zawisaka i powiesz o spotkaniu.
– Myśli pan, że to jego robota?
– Możliwe, Józefie.
– Ale po co?
– Wiem tyle, co ty, mój drogi.
– Jakieś domysły?
– Nieśmiałe.
Mówiono o nim powszechnie Niepokalanek. Był młodym i wysportowanym mężczyzną o ujmującym, pokornym, jakby nieco zawstydzonym uśmiechu. Grał na gitarze i śpiewał ciepłym tenorem. Znał wiele pieśni religijnych i popularnych piosenek. Inteligentny, skromny i wielce utalentowany. A przy tym łatwo się wzruszał. Nie wstydził się łez. Powiadał: dobry człowiek płacze, podczas gdy zły ma suche oczy, wyniosłe spojrzenie, gładkie czoło i wiele fałszywych słów, które wytrząsa z rękawa jak szuler lewe karty. Ponad wszystko Niepokalanek kochał dzieci i wszystko by im oddał. Nie miał dużo, więc oddawał głównie swoją miłość. Żywy święty. Wielu mogło poświadczyć, że ślad, jaki pozostawiał ksiądz Kazimierz, był mokrym śladem. Chodzi o łzy. Zbierał jedzenie po sklepach i przygotowywał paczki z kaszą, makaronem i mydłem dla dzieci z byłych pegeerów, dla tych najbiedniejszych z biednych ofiar neoliberalnej polityki gospodarczej spod znaku wyznawców amerykańskiego Żyda Friedmana. Sam te paczki zawoził własnym gruchotem. Mówił, że uśmiech na buzi brudnego wiejskiego dziecka jest dla niego najlepszą zapłatą. I od razu kazał matce szykować balię, to umyje dziecko.
Humanitarna działalność zawiodła Kazimierza do pałacu biskupa Łupiny. Przyszedł prosić o datek. Gorącokrwisty, owładnięty szlachetną ideą miłosierdzia, młody intelektualista i artysta, wpadł biskupowi w oko. Zaprosił Kazimierza do stołu. Akurat jadł obiad. Coś z mięs. Żuł i mruczał z wielkiego ukontentowania. Zapytał, czy Kazimierz myśli o karierze.
– To zależy, księże biskupie – odrzekł młodzieniec.
– Od czego?
– Od przychylności pewnej osoby.
– Której to?
– Księdza biskupa, ekscelencjo.
– Dyplomata z ciebie, Kazimierzu – oznajmił biskup. – Ileż talentów w jednym ciele!
Kazimierz spuścił duże, przepastne oczy. A rzęsy miał długie, dziewczęce. Oczy Kazimierza wydały się biskupowi jak jeziora pośród tataraku. Tak to ujął. Kazimierz podziękował.
– Przyglądam ci się – przemówił biskup – i widzę, że masz zapał, energię, jesteś bystry. Szkoda by cię było na probostwo w jakiejś dziurze. A nawet i w mieście.
– Nie staram się o probostwo. To by mnie krępowało.
– I słusznie. Zostawmy durniom użeranie się z głupimi ludźmi. Co byś powiedział na pracę u mnie? Asystent, kierowca, sekretarz, czy jak byśmy to nazwali. Potrzebuję kogoś, komu mogę zaufać. Powiem ci w sekrecie, choć to pewnie żaden sekret, że otaczają mnie ludzie niepewni. I wariaci.
– Propozycja księdza biskupa jest, doprawdy, jak głos z nieba. Nie spodziewałem się. Proszę mi wybaczyć, ale nie mogę, nie jestem godzien służyć księdzu biskupowi. Któż ja jestem, ja lubię dzieci. Bardzo je lubię.
– Wiem. Wszyscy lubimy dzieci, mój drogi.
– Dzieci to moje powołanie. Nie mogę z niego zrezygnować. Nie chcę. Bóg tak zrządził, że kocham dzieci.
– Jakoś temu zaradzimy. Mamy pod naszą kuratelą wiele sierocińców. Są tam ładne dziewczynki. Zostaniesz wizytatorem kościelnych placówek opiekuńczych. Na pewno znajdziesz coś dla siebie.
– O, mój Boże! – Kazimierz złożył dłonie. – Jakie dziewczynki?
Biskup odłożył widelec. Otarł usta serwetą. Łyknął czerwonego wina. Wstał od stołu.
– Nie unoś się, mój drogi – powiedział. – Wiem dobrze o twojej słabości. Może Bóg w istocie maczał w tym palce, a może nie. Może to defekt genetyczny, a na to nie ma rady. Zresztą także z woli Boga te rozmaite defekty. Nie możemy się sprzeciwiać. Medycyna grzebie w ludzkich genach. I po co? Widać, Bóg ma w tym jakiś zamiar, żeby ludzie rodzili się kalekami, żeby cierpieli. Co? Jak myślisz? Och, jak ślicznie spąsowiałeś! Bardzo ci do twarzy z tym uroczym zmieszaniem. No, no, nie płacz. Chodź, przytulę cię.
Kazimierz utonął w obfitych ramionach biskupa. Wstrzymał oddech.
Buuurrrp!
Biskupowi odbiło się gęsim tłuszczem. Woń trafiła w ucho Kazimierza.
– Przepraszam – rzekł biskup.
– Nie szkodzi, księże biskupie.
– A możeś ty głodny? Co?
– Nie. Jadłem.
– Co?
– Jajka.
– Chudyś.
– W sam raz.
– Chudyś. Trzeba cię będzie podkarmić.
Józef spał snem przerywanym, niespokojnym, snem dziwacznym, nieprzyjemnym. Walczył w tym śnie i przegrywał. Nie zdarzyło się, żeby kiedykolwiek wygrał, choć niemal zawsze chodziło o życie. Zadzwonił telefon. Józef rozkleił wargi, poluzował zaciśnięte w gniewie szczęki.
– Co jest, szefie?
– Przyjeżdżaj. Natychmiast.
– Gdzie pan jest?
– W domu.
– Okej – powiedział Józef.
– Czarnuch – szeptał Toni. – Czarnuch. Za dużo tego.
To bolesne i tkliwe, z niedowierzaniem rzucone czarnuch brzmiało jak wstęp do dłuższej opowieści o rozczarowaniu. Józef wskoczył w spodnie, na grzbiet naciągnął polo. Jeździł brudnym terenowym roverem w kolorze błota. Przecisnął się przez miasto zastygłe w brudnym śnie o brudnej walce, która się nie kończy. Niedaleko mu do przebudzenia się, ale brudne będzie nadal i na zawsze.
Toni chlał przy barku. Jedną ręką uczepił się niklowanej poręczy, drugą przeznaczył na pracę z butelką. Miał spocone oczy. A może to były łzy. Mało prawdopodobne, uważał Józef.
– Idź do juniora – powiedział Toni.
– Co się stało?
– Idź. Zobaczysz.
Józef poszedł na górę.
Chłopak był nagi, leżał na tapczanie, z podciągniętymi nogami. Miał naprężone przyrodzenie. Na skraju tapczanu siedziała Lola i paliła. Podawała juniorowi skręta ze słowami: teraz synuś, a kiedy sama ciągnęła, mówiła: a teraz mamusia.
Józef zapytał, co tym razem mały zmalował.
– Zabił kogoś – odparła Lola. – Podobno.
– Kogo?
– Nie wiem. Nie powiedział.
– Stoi mu. Dlaczego?
– A bo ja wiem? Jest napalony.
– Na ciebie, Lola?
– Aha. To mnie zastanawia, Józefie.
Lola wydęła wargi.
– Ciekawe, co on we mnie widzi.
– Chyba nic takiego – odparł Józef.
– Och, nie bądź zazdrosny, Józefie. To jeszcze dzieciak.
– Junior!
Chłopak się roześmiał.
– Powiesz, coś zrobił? – zapytał Józef.
– Pierdol się – odparł junior.
– Toni mówi o czarnuchu – powiedział Józef.
– Tak? Czemu? Ty – Lola uderzyła chłopaka pięścią w bok – odpręż się. Jesteś nieprzyzwoity.
– Czarnuch? Jaki czarnuch? Nie znam, kurwa – powiedział junior.
– Toni mówił: czarnuch – przyznała Lola. – Potwierdzam. Bo junior tak mówił. Mówiłeś?
– Ja? Kurwa, nie pamiętam.
– Za to ja pamiętam. Toni przyszedł i mówi, że junior gada o jakimś czarnuchu.
– Dodatkowo coś jeszcze?
– Mówił: junior zadźgał jakiegoś negra.
– Negra? Nie czarnucha?
– No. Negresko. Tysiąc negrów w ładowni. Negroidalny.
– Skąd u ciebie takie słowa, Lola?
– Czyta się, panie szyderco.
– Neger – powiedział junior.
– Negr, nieuku – poprawiła go Lola.
Józef wrócił do szefa uczepionego poręczy. Stanął nad nim. Widywał Toniego Krudę upojonego alkoholem, ale to zawsze był stan aprobowany i zrozumiały, bo szef chlał z kumplami od polityki, a jedyna trudność wiązała się z zawleczeniem ciała w pobliże łóżka. O wciągnięciu ciała na łóżko nie było mowy, Toni był za ciężki. Ale też nie miał o to do Józefa pretensji. A teraz Józef widział szefa złamanego, pogiętego, skręconego. Współczuł mu. Jest wiele rzeczy, które mogą złamać człowieka, choćby to był człowiek najtwardszy z twardych. W każdym jest jądro ciemności, z ołowiu, i jest jądro światłości, z antymaterii. Jedno jest zimne i ciężkie, leży na dnie, drugie gorące i unosi się. Póki nie stygnie, jest dobrze, jest nadzieja na powstanie.
– Przyłączysz się? – zapytał Toni.
– Do czego?
– Do komitetu.
– Nie chwytam, szefie. Jest noc. Spać mi się chce.
– Pogrzebowego.
– Mamy nieboszczyka?
– Patrzysz na niego.
– Litości!
– Tak, Józefie. Ulituj się.
– Napiję się.
– Napij się i zapłacz nade mną.
Józef zrobił sobie szprycera, choć miał wielką ochotę na wódkę, żeby ukoić nerwy.
– Jeszcze pan żyje, szefie.
– Jedź do hacjendy.
– Po co?
– Junior był tam dzisiaj.
– Tam zadźgał negra?
– Kogo?
– Negra. Lola użyła tego słowa. Czarnucha.
– Tak. Kucharza.
Ramiona Józefa same uniosły się do góry. Krzyknął:
– Szefie, co jeszcze?!
– Wiem tyle, co ci mówię. Tyle chłopak mi powiedział.
Toni zsunął się z barowego stołka. Wciąż trzymał się rury. To, co miał w oczach, to jednak były łzy. Niedobrze. Wyprostował się na całe metr dziewięćdziesiąt. Brzuch wypadł mu ze spodni i zawisł nad paskiem. Toni kiwał się na mięsistych, bosych stopach i patrzył na Józefa pijanymi oczami.
– Zajmę się tym, szefie – powiedział Józef.
– Weź Lolę.
– Po co?
– Umyje podłogę.
– A co z ciałem?
– Pozbądź się. Lola ci pomoże.
– Nie będzie chciała.
– Lola musi przy tym być. Oddala się ode mnie. Czuję, że już mnie nie kocha.
– Na jakiej podstawie tak myślisz, szefie?
– Czuję.
– Chcesz ją umoczyć, szefie?
– Nie.
– Nie podoba mi się to.
– Rób, co ci każę.
– Panu się podoba?
– Nie.
Józef wrócił do pokoju juniora.
– Masz ze mną jechać, Lola.
– Chce, żeby mu ulżyć – powiedziała Lola.
– Sam sobie ulży. Przykryj go czymś.
Rzucił na juniora koc.
– Nic nie wiesz. Jemu brakuje miłości. Prawda, skarbie?
– Kochasz mnie, Lola? – spytał junior.
– Kocham. Jak matka.
– Wolę jak siostra.
– Niech ci będzie. Wymagasz opieki. Nie wiem, dlaczego ci stoi, ale na pewno nie z podniecenia. Jeżeli kogoś zabiłeś i masz z tego powodu erekcję, to znaczy, że jesteś amoralny. Nie chcę mieć z kimś takim do czynienia, ty zboczku!
Lola podniosła się, zatoczyła, zaśmiała, wpadła w ramiona Józefa. Kleiła się do Józefa. Pachniała słodkim kobiecym potem.
– Pomyliłam się. Żałuję – powiedziała.
– Czego żałujesz?
– Och, wielu rzeczy, Józefie. Złych rzeczy. Głupich myśli...
– Zostaw go, Lola! – krzyknął junior.
– Chcesz iść do siebie? – zapytał Józef.
– Nie. Opowiem juniorowi bajkę na dobranoc.
– Idź do siebie, Lola.
Józef pchnął ją do drzwi.
– Nie pójdę. Mam obowiązki. Toni by mi nie wybaczył.
Józef pojechał do podmiejskiej posiadłości szefa. Nazywali ją hacjendą. Znajomi bogacze Toniego, z parlamentu i biznesu, mieli kilkusethektarowe amerykańskie rancza, a on niedużą meksykańską hacjendę. Tak ją ochrzcił. Powiedział Loli, że taką miał fantazję. I z przekory. W stajni wisiało kilka meksykańskich kapeluszy i meksykańskie damskie siodło. Namawiał Lolę, żeby dosiadła Łatę, bo to łagodny i mądry koń, i będą razem galopować. Czasem jeździli, nie galopem jednak, najwyżej kłusem, ale rzadko; po przejażdżkach Lolę bolała pupa.
Dwuskrzydłowa kuta brama w wysokim murze z kamiennych ciosów była otwarta, skrzydło wygięte. Józef zatrzymał auto w zacienionym miejscu. Resztę drogi pokonał pieszo. Na podjeździe paliło się światło. Stało tu kilka czarnych aut. Z okien bungalowu dolatywały pijackie ryki, chamskie głosy, męski gruby śmiech. Młodzi półnadzy mężczyźni bawili się w pokoju bilardowym. Dwaj to byli dziesiętnicy Kota, Przemysław i Jarosław, trzecim był Wontroba, w białej koszuli z krótkimi rękawami, gauleiter na miasto i województwo. Reszty tatuowanych mięśniaków Józef nie znał. Rozwalali się w szacownych fotelach. Ich zachowanie oburzało Józefa. Wszedł do bungalowu, przemierzył korytarz z malowanymi końskimi łbami, widoczkami koni w galopie, koni pasących się, koni skaczących i leżących na grzbiecie, kopytami do góry. Stanął w drzwiach pokoju. Nie od razu został dostrzeżony. Cuchnęło ciałami i piwem, przez smród przebijała się woń stearyny z płonących zniczy. Józef pomyślał o zapachu domu pogrzebowego. Mimo woli. Nie chciał wpaść w przygnębienie. A jednak, uczucie było dojmujące. Wontroba rozgrywał solową partię. Bile stukały. Józef rozglądał się po kątach za trupem Murzyna.
– Wontroba! – krzyknął.
– Patrzcie, kto przyjechał – powiedział Wontroba. Odłożył kij na stół. – Witaj, Józefie.
– Co tu robicie?
– Przyjmujemy nowych – odparł Wontroba.
– Jest z wami junior?
– Jest.
– Gdzie?
– Tu.
– Ty go widzisz?
Wontroba szukał wzrokiem juniora.
– Nie ma. Ale był – powiedział.
– A gdzie jest teraz? Szef wam pozwolił? Wie o tym?
– Nasz? Nasz wie.
– Pytam o mojego. On wam pozwolił robić tutaj naziolski gnój?
– Tylko bez tych słów, proszę.
– Jakich?
– Tych, których przed chwilą użyłeś, drogi Józefie.
– Naziolski gnój? Naziolskie gówno?
Dziesiętnik Przemysław splunął na podłogę.
– Kurwa, czuję żydka – powiedział. – Jedzie czoskiem.
– Zamknij się, Przemo – poprosił Wontroba. – Robię politykę.
– Był tu sam? – pytał Józef. – Przyjechał z wami?
– Kto?
– Junior.
– Z nami.
– Kto rozwalił bramę?
– Junior.
– Gdzie jest teraz?
– Och, Józefie. Nie wiem – rzekł Wontroba. – Zniknął.
– A co wiesz?
– Co mam wiedzieć? Wiecie, gdzie jest? – zwrócił się do żołnierzy.
– Pojechał – rzekł dziesiętnik Jarosław.
– Był pijany?
– Najebał się.
– Mówił, dokąd jedzie?
– Do domu.
– No, to już wiesz, drogi Józefie – powiedział Wontroba.
– Wiem. A teraz zabierajcie Adolfa i wynocha. Tu się nie robi polityki. To miejsce jest czyste.
– Śmierdzi jebanym mośkiem – oznajmił Przemysław.
Podniósł się. Zagrała czarnymi, zielonymi i czerwonymi barwami jego potężna, pokryta tatuażami klatka piersiowa.
– Zapominasz się, Przemo – powiedział Józef.
Przemysław zrobił krok w stronę Józefa.
– Wyciąg chuja, Icek.
– Nie ruszaj go, Przemo – odezwał się Wontroba. – Nasz szef i jego szef są po słowie. Współpracują. Polityczny kompromis. Język dyplomacji. Nasza krew jest cenna, nie wolno jej przelewać.
– Twoje na wierzchu, Wontroba – przyznał Przemysław. – Kiedyś go dorwę.
– Kiedyś. Teraz idziemy – rzekł Wontroba.
– Zgaś to – rzekł Józef.
– Jasne. Nie gniewaj się, Józefie.
Wontroba zgasił znicze. Spakował retuszowany portret i egzemplarz Mojej walki do czarnego neseserka. Żołnierze Pułkownika powsiadali do samochodów, śmiejąc się urągliwie z Żyda Józefa i odjechali. Józef wrzucił do kosza znicze, puszki, zebrał niedopałki z podłogi, wstawił kije do stojaka, ułożył bile. Zatelefonował do szefa. Uspokoił Toniego. Przy innej okazji powie mu, jak niegodziwe było wciąganie Loli w politykę, jak bardzo to Józefa oburzyło i zabolało. Zajrzał do reszty pokoi, pozamykał okna, pogasił światło. Zamknął bungalow na klucz. Nie przyszło mu do głowy wejść do stajni.
Toni Kruda unosił się w gondoli kanapy. Żeglował w głupim śnie nad grafitową spękaną skorupą stygnącej skały. Pod skorupą skała miała kolor krwistej czerwieni, była płynna i wrzała. Ze szczelin w skorupie tryskały ogniste fontanny i słupy gęstego dymu. Odezwał się telefon. Telefon leżał na podłodze, poza zasięgiem, i wygrywał, i nie przestawał wygrywać.
– Jezu – powiedział Toni i wrócił na ziemię. – Zamknij się.
Jego wzrok padł na spuchnięty paluch prawej stopy. Toni obserwował. Paluch narywał. Pulsował. Żył dzikim, tajemnym życiem przeciwko Toniemu.
Weszła Lola w majtkach, bez stanika. Skierowała się do barku z lustrem i butelkami. Toni miał tu zakorkowany cały świat.
– Wiesz, która godzina? – zapytała Lola.
– Która?
– Może byś wreszcie odebrał?
– Palec mnie boli. Od nogi.
– Tak? A co mu jest?
– Nie wiem.
Lola postukiwała butelkami. Coś tam sobie przyrządzała z zamorskich trunków. Zapytała, czy jemu też zrobić. Nie chciał. Polskiej wódki też nie chciał.
– Niedobrze z tobą, Toni.
– Musiałem w coś kopnąć.
– W co?
– Nie wiem. Może byś go obejrzała?
– Po co?
– Może to coś poważnego.
– Nie będę oglądać twoich paluchów. Są wstrętne. Masz żółte, zrogowaciałe stopy. Jak kopyta. Brrr! Do tego ohydnie wielkie!
Wstrząsnęła się.
– Mówiłam ci już dawno, że masz iść do mojej pedikjurzystki.
– Nie mam czasu.
– Nie miej dalej. W końcu wylądujesz u kowala, żeby cię podkuł.
Telefon przestał, ale na krótko. Znowu zagrał.
– Podaj – poprosił Toni.
– Sam weź.
– Nie wiem, czy będę mógł chodzić.
– Będziesz. Musisz. Masz ważne sprawy. Co by to było, gdybyś sobie odpuścił. Strach pomyśleć.
– Nie ma Józefa.
– Jak widzisz. Był w hacjendzie?
– Był. Tam wszystko w porządku.
– Dlaczego miałam z nim jechać?
– Na wszelki wypadek.
– Wypadek czego? Miałam być świadkiem?
– Tak. Nic takiego.
– Może byś porozmawiał z synem?
– Coś mówił?
– O czym?
– Co wczoraj wygadywał.
– Nie. Jeszcze śpi. Nie byłam u niego. Porozmawiaj z nim nie o tym, co zrobił albo nie zrobił, tylko jak ojciec z synem.
– On mnie nienawidzi.
– A ty się go boisz. Oszaleję! Odbierz ten telefon! Powiedz swoim kolesiom, że dzisiaj jest niedziela! W niedzielę się nie pracuje! Niedziela jest dla rodziny!
– Mógłby mnie przeprosić.
– Kto?
– Junior. Napędził mi stracha. Modliłem się.
– Umyj się, bo cuchniesz. Wychodzimy. Masz kaca, a ruch dobrze ci zrobi.
– On mi chyba gnije.
– Na pewno. Nawet czuję.
Lola pociągnęła nosem.
– W mojej rodzinie był przypadek stopy cukrzycowej. U ciotki. Pojechała do sanktuarium, kupiła woskową cukrzycową stopę i wrzuciła w ogień oczyszczenia.
– Pomogło?
– Nie.
– Ogień nie oczyszcza, tylko spala na popiół.
– Obcięli jej stopę i spalili.
– Założysz sandały.
– Mam sandały?
– A nie masz?
– Nigdy nie nosiłem sandałów.
– Są higieniczne. Gdyby mężczyźni częściej chodzili w sandałach, to stopy by im tak koszmarnie nie śmierdziały. Skończyłby się męski fanatyzm. Widziałeś fanatyka w sandałach?
– Muzułmanie chodzą w sandałach.
– Bo tam jest gorąco. Pytam, czy u nas, wśród twoich kolesi fanatyków.
– Nie jestem fanatykiem. Oni też nie są.
– Ale śmierdzą ci stopy. Jedź do tego sanktuarium i spal śmierdzącą stopę.
Toni wciągnął potężny brzuch i trwał tak przez chwilę. Wydął grube wargi. Spęczniał. Nurkował.
– Chcesz się zabić?
Wypuścił powietrze. Brzuch wrócił do siebie. Krudzie pojaśniało w oczach. Opuścił się na kolana i ruszył do telefonu. Wsadził aparat do kieszeni spodni. Wrócił na kanapę, wypinając wielki niedźwiedzi zad.
– Która godzina?
– Zawsze zła – odparła Lola. – Nie pamiętam, kiedy ostatnio było miło.
– Niedługo.
– Co niedługo?
– Będzie miło.
– Kiedy?
– Gdzie wychodzimy?
– Co?
– Mówiłaś, że wychodzimy. Gdzie?
– Do kina. Potem na lody. Albo do teatru.
Pokręcił głową z rodzaju tych dużych i szlachetnych w kroju. Loli podobała się głowa Toniego.
– Bo masz sprawy? Bo masz być gdzieś tam w ważnych sprawach? Po co pytasz? Pójdę sama.
– Będziesz ze mną.
– U twego boku. Jestem żoną. Miejsce żony jest przy mężu. Pamiętam.
– Czasem zapominasz – rzekł Toni z wyrzutem.
– Tylko czasem. Poprawię się. Jestem dobrą żoną?
Toni uniósł dłoń. Lola umilkła. Te kilka metrów dzielących go od barku i Loli za barkiem pokonał na stopie i pięcie.
– Pochwal mnie, Toni – poprosiła Lola.
– Byłaś w nocy z juniorem.
Opuścił głowę i wpatrywał się w Lolę. Był jak stary, zmęczony walkami byk. Chciałby chwilę odpocząć.
– Byłam.
– Nie pojechałaś z Józefem.
– Nie.
Wyszła zza barku, kołysząc biodrami. Płynęła. Przycisnęła się do męża, w ten sposób mówiła, że już po wszystkim. Nie ma trupa. Nic się nie stało. Jestem twoją żoną. Masz do mnie prawo. Korzystaj z niego. Oddam ci się. Chcesz? Przekonaj się, że nie kłamię. Bez sprawdzania powiedział, że wierzy Loli. Poklepał jej pośladek, jak klepał konia po udanym galopie i kiedy opuszczał stajnię, mówiąc: dobranoc, moje koniki.
– Uwielbiam twoje ciało – powiedział. – Jest doskonałe. Anielskie. Nie kłamiesz, Lola. Naprawdę nie kłamiesz. Ale musisz wiedzieć, że prawda i wiara nie są tym samym. Prawdą jest twoje ciało – ciągnął – a wiarą twoja miłość do mnie.
– Nie rozumiem, Toni.
– To nie jest trudne, Lola.
– Nie rozumiem, dlaczego w takiej chwili mówisz o wierze. Jesteś mężczyzną. Ja jestem kobietą. Dzisiaj jest niedziela. To święty dzień. Dla rodziny. Jesteśmy rodziną. Jesteśmy mężem i żoną.
Toniego ogarnęło przemożne zmęczenie. Powlókł się z powrotem do kanapy. Opadł na oparcie. Patrzył na Lolę.
– Ubierz się – powiedział.
Wróciła za barek, napiła się tego, co sobie przygotowała, a co nie było mocne, tylko orzeźwiające. Wsparła się łokciami. Przyglądała się Toniemu.
– Powiesz coś jeszcze o prawdzie i wierze? – zapytała.
– Nic. Przepraszam, Lola.
– Nie masz za co przepraszać. Powiedz, jestem dobrą żoną?
– Tak. Jesteś także dobrą matką dla juniora.
– Junior woli siostrę.
Skinął aprobująco głową.
Lola poszła do siebie. Miała pokój na piętrze. Biało malowany. Cała jedna ściana to były szafy z lustrzanymi drzwiami. Lola gromadziła w szafach wszystko, co pozwala pięknej kobiecie przyćmiewać słońce w jego wędrówce po niebie i księżyc, jeśli jest akurat w pełni, a piękna kobieta bawi się na wieczornym, ogrodowym przyjęciu. Lola była jeszcze dość młoda, żeby łapać swoje odbicie i mówić: ach, jaka jestem ładna, wiotka, zgrabna i powabna. Położyła się na łóżku z białych, fantastycznie poskręcanych drutów. Druty skręcił wzięty artysta. Robił wyłącznie w drucie. Lola nie chciała się kochać z Tonim. Badała teren. Szukała przejścia. Albo ujścia? Jednak przejścia, przesmyku między mężem a polityką. Mogłaby nim wypływać z małżeńskiego bajora na otwarte, przejrzyste wody i powracać, kiedy będzie miała ochotę wrócić. Bycie z Tonim wymaga od Loli wyrzeczeń, cierpliwości i zręczności. Kobiece cnoty pozwalające unikać rujnujących katastrof miłosnych. W poprzednich związkach niepodległa Lola pozwalała sobie na zbyt wiele, dlatego faceci ją rzucali. Lola poszła po rozum do głowy i w dniu poznania Toniego była w pełni gotowa do stania się kobietą podległą, co na początku wcale nie było takie nieprzyjemne, wszak zostawiła za sobą rozchwiane, burzliwe życie i zakotwiczyła w bezpiecznym porcie. Miała trzydzieści sześć lat, pora, żeby poważnie pomyśleć o przyszłości. Wyrozumowana decyzja doprowadziła Lolę do miejsca, w którym jest. Lola się pilnuje, nie pozwala sobie na wiele.
Spotkali się przy gorzkim obiedzie. W menu był niedzielny rosół, rolady wołowe, kluski z mąki i utartych kartofli, ciemny sos śmietanowy i czerwona gotowana kapusta z boczkiem i jabłkiem. Ciężka, tłusta, niezdrowa kuchnia bawarska i śląska. Zjedli niewiele. Grzebali widelcami, skubali. Nie patrzyli na siebie, pełni wzajemnych pretensji. Stefanii, gosposi i kucharce, zwanej kuchasią Stefką, było przykro. Przeprosili. Toni wytłumaczył się kacem, a Lola po prostu nie miała apetytu. Gdyby był z nimi junior, jemu z pewnością też byłoby przykro. Lola zapytała o to męża.
– Nie wiem – odparł. – Chyba. Mam nadzieję. Junior cię lubi, Stefciu?
– Bardzo – powiedziała kuchasia.
– Lubi twoje jedzenie.
– Bardzo lubi. Ale je mało. Zawsze zostawi połowę. Mówi, że żołądek mu się skurczył. Daję mu mniej, a on znowu zje połowę. Jak mu dam jeszcze mniej, też zje połowę. Żołądek ciągle mu się kurczy, aż mu się całkiem skurczy. Te świństwa, co je bierze, muszą go wysuszać. Mógłby mu pan przemówić do słuchu, panie Toni.
– Próbuję, Stefciu.
– A ja jestem pewna, że byłoby mu przykro – powiedziała Lola. – Jak myślisz?
– Oj, na sto procent – zgodziła się Stefania.
Zniknęła w kuchni. Siedzieli jeszcze przy stole, skrępowani sobą nawzajem, kiedy zjawił się Józef.
– Witaj, Lola. Dzień dobry, szefie.
– Zjesz z nami? – zapytała Lola.
– Już jadłem.
– Co?
– Kubeł kurzych udek.
– Nie jedz takich rzeczy – powiedziała Lola. – Są niezdrowe.
– Wiem, ale co robić?
– Twoja kobieta ci nie gotuje? – zapytał Toni.
– Już nie. Rozeszliśmy się. Rozmawiał pan z Kotem?
– Nie. Kiedy? Dzisiaj pogadam.
– Powinien pan. Jego chłopcy za dużo sobie pozwalają.
– Mówiłeś, że to sprawka juniora.
– Oni tak twierdzą.
– Nie rozmawiałeś z nim?
– Junior nic nie powie. Ale nawet gdyby, to oni sami powinni wiedzieć, gdzie ich miejsce. Uważam, że Kot zbytnio się usamodzielnił. Działa małymi krokami. Posuwa się. Stracicie nad nim kontrolę. Przyjdzie taki dzień.
– Nie pozwolę na to. Bez obaw – rzekł Toni.
Z kuchni wyszła Stefania.
– A może pan zje porządny niedzielny obiad, panie Józefie? W tej rodzinie nikt nie je. Pani nie je, pan nie je, panicza chyba w ogóle nie ma. Zaniosłam mu śniadanie, a tu pusty pokój.
– Zjedz – powiedział Toni. – Sprawisz przyjemność Stefanii. Bardzo się przejęła.
– Bo się przejmuję, panie Toni. Pan się nie przejmuje? Pana syn niknie w oczach. Lecą z niego spodnie. Chudy jak święty Sebastian przeszyty strzałami.
– Przejmuję się.
– Skoro tak – zgodził się Józef. – Nałóż mi, Stefa. Ale mało.
– Zje pan i będzie chciał więcej. Zupę też?
– Nie.
Kuchasia dała Józefowi na dużym białym talerzu. Stękał, ale zjadł, pochwalił Stefkę, że jest znakomitą kucharką. Toni dodał, że jedyną, a Lola, że najlepszą w mieście. Nie mogli lepiej trafić. Wie, bo jadła u kosmopolitycznych przyjaciółek, one mają beznadziejnie nowoczesnych kucharzy. Ich propozycje to właściwie pokarmowa abstrakcja, plastyczna kompozycja z łodyżek, korzonka, warzywnych pasemek, cienko krojonych plasterków i, oczywiście, kwiatowych płatków. Nie da się tego oprawić, ale można zrobić zdjęcie. O jedzeniu nie ma mowy. Był taki włoski malarz, który malował twarze z odpowiednio ułożonych warzyw i owoców. Zabawny pomysł.
Lola wyszła do ogródka naciąć mieczyki do wazonu, a Toni i Józef przeszli do biblioteki, na kawę i mały koniak. Zapadli w głębokie klubowe fotele. Toni narzekał na ból głowy, ból w dole brzucha i na mdłości. Puścił duże wiatry. Przeprosił.
– Nie ma za co – powiedział Józef. – Ludzka rzecz. I zdrowa.
– Ty nie?
– Nie.
– Nawet dla towarzystwa?
– Nie chce mi się, szefie.
– Podobno Dmowski miał to samo – odezwał się Toni.
– Co to samo, szefie?
– Dużo pierdział. Kwiatki więdły.
– Nie z jego winy, szefie.
– Nie mówię, że z jego. Źle trawił.
– Pewnie woreczek żółciowy. Wątroba. Musiał mieć nieświeży oddech.
– Hitlerowi cuchnęło z ust. Dziąsła mu gniły. Miał tylko pięć własnych zębów. Nie wiem, jak ta Braun mogła z nim wytrzymać. Całować się. To musiała być prawdziwa miłość. Ślepa.
– Suki do potwora – zauważył Józef.
– Ale miłość. Z jej strony. Co do niego, to nie wiadomo.
– Ciekawe, że się nie spotkali.
– Kto?
– Hitler i Dmowski.
– Dzięki Bogu.
– Ciekawe, co by z tego wyszło, szefie.
– Co masz na myśli?
– Jeszcze większy smród.
– Pewnie masz rację, Józefie.
– Kotowi też jedzie z gęby, szefie.
– On cały śmierdzi. Ma zepsutą duszę. Rozkłada się w nim i zatruwa otoczenie. Zatruwa swoich żołnierzy. Nawet na strażników się nie nadają. Nie znają karności. Są zdziczali jak bandyci Dirlewangera. Jeden Wontroba jest do rzeczy. Talent polityczny. Marnuje się przy Kocie. Kiedy naprawią bramę?
– Jutro.
– Oglądałeś samochód juniora?
– Nic poważnego. Co z pana stopą, szefie?
– Nie wiem. Byłem pijany.
– Junior jest lekkomyślny, ale nie posunąłby się do morderstwa. To nie w jego stylu.
– A co jest w jego stylu? Bawić się? Nie mieć poglądów? Przyjaźnić się z kryminalistami? Niczego nie brać na poważnie? Nie dać ojcu oparcia? Wczoraj wbił mi nóż w serce, Józefie.
– Musimy jechać, szefie.
– Na bosaka?
– Niech pan go ciasno owinie. Powstrzyma pan puchnięcie. Musiał pan w coś mocno kopnąć. Po cholerę pan kopał?
– Przypuszczam, że chciałem cofnąć czas. Kopnąć czas. Żeby poleciał w drugą stronę. Dużo o tym myślę. O czasie. Wszystko dałoby się naprawić, gdyby nie czas. Zastanawiałeś się nad tym? Niczego nie da się naprawić. Można zmienić, ale to nie jest żadna naprawa, choć nam się wydaje, że jest. Wolimy tak myśleć. Popełnisz błąd, odpokutujesz i myślisz, że jesteś wolny od grzechu. Nie, Józefie, płacisz do końca. Płacą twoi najbliżsi i to też idzie na twoje konto.
Junior wstał o różowym bladym świcie. Śpiewały pierwsze ptaki, ale to nie one go obudziły. Obudził go zapach krwi. Wpadał do nosa, zmieszany z pasemkami mgły nadciągającej znad ogrodów. Zapach wiódł juniora od tarasu, na którym spał, do odległej o kilometry hacjendy. Zdumiewała juniora siła woni i siła nakazu podążania ku jej dalekiemu źródłu. Junior mknął pustymi ulicami budzącego się miasta. Wąchał palce. Na miejscu pobiegł do stajni. Konie w boksach rżały, stukały kopytami, machały ogonami. Brzęczały muchy. Śmierdziało jak zwykle końskim potem, końskim łajnem i moczem, ale junior przysiągłby, że przede wszystkim czarnym ciałem, które legło na plecach i przeleżało bez ruchu przez noc. Junior tak je ułożył. Nakrył je końską derką. Był mistrzem ceremonii. Potem on, Wontroba i dziesiętnicy wrócili do bungalowu i junior się schlał. Rzucał pawie.
Dotknął szczotką ciała. Poszturchał. Przemógł obrzydzenie, złapał czarną stopę i przeciągnął ciało. Szorował posadzkę z klinkierowej cegły ryżową szczotą na kiju, lał wodę i wąchał powietrze. Śmierdziało wilgotnym mięsem. Być może śmierdziało w wyobraźni juniora, a być może krew czarnucha cuchnie intensywniej niż krew białego. Ludzie mówią, że pot czarnucha śmierdzi gorzej niż pot białego. Biały przez tydzień nie zaśmierdzi się tak, jak czarny w jeden dzień. Z drugiej strony tej krwi nie było dużo, serce tylko pompuje, nie przechowuje, ale junior miał urojenia, chciał zmyć coś, czego nie było.
Przyjechał dziesiętnik Jarosław. Radził polać to coś, co się zwidywało juniorowi, domestosem.
– Nie mam – odparł junior.
– Mega ci odjebało – powiedział Jarosław.
– Kurwa, chyba – przyznał junior. – Dlaczego?
– Pierwszy raz taki jest – odparł Jarosław.
– Też tak miałeś?
– Tak. Przyzwyczaisz się.
Ale przede wszystkim rzucili czarnucha na tył pikapa Nissana i pojechali do fabryki kiełbasy niejakiego Walczaka, zasłużonego parteigenosse. Ten gość był nieaktywnym strażnikiem czystości rasy. Taki miał tytuł w tych ich partyjnych kręgach. Tytuł śmieszył juniora.
– Było dobrze, Jaro? – zapytał junior w drodze.
– Dobrze – odparł Jarosław. – Profesjonalnie. Czysto. Duże wrażenie, żołnierzu.
Podjechali od zaplecza. Śmierdziało gnijącymi kopytami. Sebastian Walczak z mięsa robił eko kiełbasy, a z kopyt eko klej.
– Biały Orzeł – pozdrowił Walczaka Jarosław.
– Biały Orzeł – odparł Walczak.
Przyklepali spotkanie piątkami, żółwiami i klatami. Wtaszczyli czarnucha do chłodni. Tam naciągnęli na sztywniaka biały, grubo tkany worek i powiesili na haku.
– Nowy żołnierz? – zagadnął strażnik Walczak.
– Aha – powiedział junior.
Dziesiętnik Jarosław zakołysał workiem.
– Biały świt – rzekł strażnik Walczak.
– Biały świt – odparł junior.
– Jak mu poszło? – zainteresował się strażnik Walczak.
Dziesiętnik Jarosław sięgnął po telefon. Junior zobaczył siebie, mimo to miał wrażenie, że nie ogląda siebie, tylko obcego. Widział, jak obcy składa przysięgę na portret i księgę, jak wyrzuca ramię, następnie otrzymuje oryginalny esesmański kord. Czarnuch jest spętany i kręci białymi gałami na wszystkie strony. Mówi:
– Cio bić? Ja nić, ja gotować, ja Mbeke ze Tanziania, dlaciego, ja kukać, ja mieć papir, ja mogie, mi pozwolić pracia.
Trajkocze. Junior widzi, jak chłopak zbliża się z kordem. Czarnuch krzyczy:
– Dlaciego, dlaciego? Nie zabijać, ja dobri ciowiek, ja mieć ziona, ja chcieć, w Tanziania bić bida, duzia bida!
Dziesiętnik Przemysław przykleja na piersi czarnucha strzęp papieru toaletowego, żeby wysoki, chudy chłopak z bródką i wąsem à la hiszpański grand wiedział, gdzie ma dźgać, i chudzielec wbija kord mocnym, pewnym pchnięciem, jakby robił to już wiele razy, a przecież to debiut. Czarnuch krótko drga. I już.
– Jak wypadłem? – spytał junior. – Dobrze wyszedłem?
Walczak klepnął juniora w plecy, powiedział:
– Sprawiłeś się, żołnierzu.
Teraz junior zakołysał workiem.
– Zrobisz z niego wędliny? – zapytał.
– Odjebało ci? Lisy wpierdolą.
– Szwagier Seby – wyjaśnił Jarosław – ma fermę lisów. To wiesz, nie?
– Kurwa, ludziom nigdy bym nie dał czarnego ścierwa – powiedział Walczak.
– Kurwa – powiedział junior. – Ja pierdolę.
– To jest, kurwa, biznes – tłumaczył Walczak. – W biznesie nie ma, że się, kurwa, marnuje.
– Z lisów jest kasa?
– Jeszcze jest. Chinole się wpierdalają na rynek. Jebane lewaki protestują. Psują opinię.
– Srebrne?
– Rude, kurwa. Zwykłe, jebane lisy.
– Dlaczego nie srebrne?
– Kurwa, nie wiem. Szwagier mówi, że srebne są wybredniejsze w wymaganiach. I łatwo chorują. Jak będą miały futro poza klasą, to, kurwa, padasz na ryj.
– Daniele – ciągnął junior. – Albo strusie. Tu jest, kurwa, kasa.
– Kurwa, musisz mieć teren. Od chuja metrów. Zjecie coś?
– Można. A co? – zapytał junior.
– Karkówka z grilla pasuje?
– To jest mistrz grilla – poinformował juniora Jarosław.
– Ode mnie gość nie ma prawa wyjść głodny – powiedział Walczak.
– Kurwa – powiedział junior – myślałem, że będzie ciężko wbić. Bałem się spierdolić. Zawadzę o żebro czy coś, utknę na jakiejś jebanej kości i dam dupy. Kurwa, Jaro, zdawało mi się, że ja tam nie jestem.
– Gdzie nie jesteś?
– Na tym filmie. Byłem w stajni, wszystko pamiętam, ale jak teraz oglądałem, to nie byłem.
– Jesteś. Byłeś i jesteś.
– Naprawdę nie było mnie.
– A kto tam był?
– Nie wiem. Jakiś, kurwa, koleś.
– Dragi zjebały ci czachę, junior – oznajmił Jarosław.
– Kurwa, wiem – przyznał junior. – Przestaję brać.
– Kurwa, tego nie lubię – powiedział Walczak juniorowi. – Nie jesteś czysty.
– W jakim sensie, strażniku Walczak? – zapytał junior.
– Masz brudno w mózgu.
– Mam – zgodził się junior. – Ale się odrodzę w blasku nowego świata.
– Nie pasujesz do nas – powiedział Walczak.
– Magia kina, strażniku – powiedział junior. – O to chodzi. Teraz zrozumiałem to uczucie obcości. Jestem aktorem. Odgrywam scenę z Szekspira. Takiego choćby Tytusa Andronikusa.
Walczak spojrzał pytająco na Jarosława.
– Pułkownik stawia na niego – odparł Jarosław.
– Nie podoba mi się taka polityka – powiedział Walczak.
– Nie na twoją kiełbasianą głowę, strażniku Walczaku – powiedział junior.
Walczak zdzielił juniora grubą pięścią w wątłą pierś.
– Powiem Pułkownikowi – powiedział junior.
– Nikomu nie powiesz – powiedział Jarosław.
– Wypierdalaj! – wrzasnął Walczak.
– Idę – powiedział junior.
– Mam tu worek na ciebie! – krzyknął Walczak za juniorem.
Junior się śmiał.
Postać, dla której tak licznie przybyli tu dostojnicy, była spowita białą tkaniną zdobioną złotymi watykańskimi kluczami. Cała nadnaturalnej wielkości. Sześć metrów i sześć ton brązowego odlewu. Żywy Wojtyła wielkością swego pontyfikatu także był nadnaturalny, a po śmierci stał się do tego stopnia nadnaturalny, że trafił do miejsca, gdzie człowiek nic nie waży i obraca się w anielskich kręgach. W dwóch miejscach u góry postać była dziwnie spiczasta. Tkwiła na kamiennym wielokącie wpisanym w szeroką żelazną obręcz z kolcami. A wszystko razem stało na granitowym globusie, zaś globus umieszczono na grubej betonowej płycie, na wysokiej skarpie. W dole skarpy płynęła szeroko rozlana, leniwa rzeka. Jeśli spojrzeć z biegiem rzeki, można dostrzec na horyzoncie żagiel linowego mostu płynącego w przestworzu. Między skarpą a rzeką ciągnęły się bulwary. Na wodzie kołysały się pontony z antyterrorystami w czarnych uniformach. Nad figurą wisiał sześcioskrzydły dron i filmował. Czarni antyterroryści obstawiali boki i bulwary.
Ku figurze zmierzał średniego wzrostu premier Safeta, w jasnym garniturze, pod krawatem. Poruszał się w miłosnym kręgu wysokich ochroniarzy w ciemnych garniturach i ciemnych okularach.
– Kurwa, wielki jak Decepticon – zauważył premier.
– Kto? – zapytał asystent.
– Megatron Wojtyła. Kto to wymyślił?
Nikt z agentów ochrony nie znał nazwiska artysty. Jakiś bardziej oczytany napomknął o sztuce zdegenerowanej, co pozostało bez komentarza. Asystent premiera wiedział tyle, że kula, co ją widać spod zasłony, to jest sferoidalna, uniwersalna mobila kosmiczna. Tak się nazywa. Do przenoszenia Wojtyły w czasie i przestrzeni. Nadleciała z przeszłości i mknie ku przyszłości. Jest zwiastunem miłości. Warto zauważyć, że Wojtyła ma na stopach sandały. Dla podkreślenia skromności i tego, że Wojtyła trzymał sztamę z biedakami z Azji i Afryki. Ludzie stamtąd też chodzą w sandałach. Robią je z opon samochodowych. Asystent przeczytał o tym częściowo w folderze, a częściowo powiedział mu sam artysta. To znany w świecie rzeźbiarz.
– Ile chuj za to wziął? – zapytał premier.
– Pięćset tysięcy.
– Złotych czy euro?
– Złotych.
– Była jakaś umowa? Ktoś sprawdził kosztorys? Kto zatwierdził koszt? Skończą się te rzeźbienia. Obiecuję. Kto go tu wpuścił? – pytał Safeta.
– Kogo, szefie?
– Mówiłem, żeby trzymać go z daleka ode mnie. Psuje krajobraz.
Pułkownik Kot w szarym garniturze stał przy samochodzie i machał papierową chorągiewką w narodowych barwach. Nosił czarne, okrągłe okulary, wyglądał w nich jak ślepiec. Nie wiadomo było, na kogo ślepy patrzy. Premier założył, że Pułkownik macha jemu, więc odpowiedział sztywno głową. Rozświetlony Wontroba, cały na biało, trzymał się Pułkownika i filmował uroczystość.
– Jest daleko, panie premierze.
– Niewystarczająco. Zasłońcie go. Albo gdzieś przesuńcie. Nie chcę go mieć w jednym kadrze ze mną.
Safeta pomachał Krudzie i jego żonie. Oboje odmachali. Premier zbliżał się ku figurze. To, co nieuchronne, nigdy człowieka nie minie. Skrócił krok, a wreszcie zatrzymał się, widząc biskupa włażącego na podium. Barwny jak bizantyjskie malowidło Łupina rozmawiał z jakimś skromnie ubranym księdzem. Skromny ksiądz podtrzymywał biskupa pod rękę. Biskup coś mu klarował, ksiądz potakiwał.