Wyjęci spod prawa Scarlett i Browne - Jonathan Stroud - ebook + książka

Wyjęci spod prawa Scarlett i Browne ebook

Jonathan Stroud

4,1
44,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

 

Akcja! Fantazja! Suspens! Humor! Nowy brawurowy cykl książek autora adaptowanej przez Netflix bestsellerowej serii „Lockwood i Spółka”

 

Strzelaniny na porządku dziennym, czające się na odludziach zniekształcone zwierzęta i potwory, uzbrojeni po szyję prześladowcy i para uciekających wyrzutków – Scarlett McCain i Albert Browne. Oboje z ponurą przeszłością i kłopotami z prawem. Oboje z zadatkami na najbardziej zniesławionych odszczepieńców w krainie, która kiedyś była Brytanią.

 

 

 

Seria kataklizmów radykalnie zmieniła oblicze Anglii: duże miasta zniknęły, w miejscu Londynu powstała ogromna laguna. Niedobitki mieszkańców żyją w ufortyfikowanych miastach, pielęgnując tradycyjny styl życia, a po okolicznych dzikich terenach włóczą się dziwacznie przekształcone zwierzęta i bestie.

 

W tej krainie prawo jest surowo egzekwowane, a za naruszenie przepisów czekają surowe kary: jednych przestępców zabija się na miejscu, innych skazuje na banicję. Tylko nieliczni próbują stawiać opór, a dwoje spośród nich – Scarlett i Browne – swoją zuchwałością, talentem i odwagą przewyższają innych.

 

Kiedy razem uciekają przez dzicz, walcząc z potwornymi bestiami i unikając prześladowców, Scarlett zdaje sobie sprawę, że Albert Browne skrywa straszną tajemnicę. Czyżby to on miał być najniebezpieczniejszym zagrożeniem ze wszystkich…?

 

W błyskotliwej, pędzącej na złamanie karku i wciągającej jak wir fabule, Jonathan Stroud przedstawia nam przedziwną parę wyjętych spod prawa sojuszników, którzy wkrótce staną się najbardziej znanymi renegatami w Brytanii.

 

 

 

Amazon Studios zapowiedział produkcję filmową na podstawie powieści z Phoebe Dynevor („Brigertonowie”) w roli głównej!

 

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 439

Oceny
4,1 (67 ocen)
25
26
13
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
viki879
(edytowany)

Nie oderwiesz się od lektury

Super jest co prawda to bardziej książka młodzieżowa ale jest super opisana bohaterzy są świetnie wykreowani i co jest ciekawa pełna przygód tajemnic zaskakuje nie sposób się przy jej nudzić tak pędzi do przodu. Jedyne czego mi brakowało bo jest tutaj przedstawiony świat po apokalipsie to rozwinięcie bardziej tego wątku jak świat teraz funkcjonuje czy o co chodzi z skażonymi, zwierzętami itp. trochę właśnie tego mi brakło pewne przez pędząca akcje autor nie rozwijał tego wątku a może w kolejnych częściach się dowiemy.
00
Sysolek

Nie oderwiesz się od lektury

Ciekawa. Polecam
00
Felicja

Nie oderwiesz się od lektury

Zabawna, pełna akcji przygodówka młodzieżowa. Autor kreuje ciekawych bohaterów I fenomenalnie pokazuję post apotakaliptyczny świat. Czyta się rewelacyjnie, wciąga i daje do myślenia. Takie książki dla młodzieży mogę czytać 😊
00
Fton7

Nie oderwiesz się od lektury

fajna
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: The Outlaws: Scar­lett and Browne
Co­py­ri­ght © 2021 Jo­na­than Stroud All ri­ghts re­se­rved. Wszel­kie prawa za­strze­żone, łącz­nie z pra­wem do re­pro­duk­cji w ca­ło­ści lub we frag­men­cie w ja­kiej­kol­wiek for­mie.
Co­py­ri­ght © for the Po­lish trans­la­tion by Woj­ciech Szy­puła Co­py­ri­ght © for the Po­lish edi­tion by Po­rad­nia K, 2023
Re­dak­tor pro­wa­dząca i re­dak­cja: JO­LANTA KU­CHAR­SKA
Ko­rekta: AGNIESZKA ADA­MIAK, JO­ANNA CIER­KOŃ­SKA
Ilu­stra­cja na okładce: © 2021 STE­PHA­NIE HANS
Mapy: © 2021 TO­MI­SLAV TO­MIĆ
Ad­ap­ta­cja okładki: GRZE­GORZ ARA­SZEW­SKI/ga­rasz.pl
Wy­da­nie I
ISBN 978-83-67784-02-3
Wy­daw­nic­two Po­rad­nia K Sp. z o.o. Pre­zes: Jo­anna Ba­żyń­ska 00-544 War­szawa, ul. Wil­cza 25 lok. 6 e-mail: po­rad­niak@po­rad­niak.pl
Po­znaj na­sze inne książki. Za­pra­szamy do księ­garni:www.po­rad­niak.plfa­ce­book.com/po­rad­niaklin­ke­din.com/com­pany.po­rad­niakin­sta­gram.com/po­rad­nia­_k_wy­daw­nic­two
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Kel­sey, Na­omi i Alex

z mi­ło­ścią

I

PUST­KO­WIA

− 1 −

Nad mo­kra­dłami wstał blady wil­gotny po­ra­nek, gdy Scar­lett McCain obu­dziła się obok czte­rech mar­twych męż­czyzn. Czte­rech! Nie miała po­ję­cia, że było ich aż tylu. Nic dziw­nego, że czuła się tak bar­dzo obo­lała.

Roz­wi­nęła na ziemi wy­trzą­śnięty z tuby dy­wa­nik mo­dli­tewny. Usia­dła na nim po tu­recku i spró­bo­wała me­dy­ta­cji, ale cztery wpa­trzone w nią trupy i pul­su­jąca bó­lem rana ręki sku­tecz­nie jej to unie­moż­li­wiały. W ta­kich wa­run­kach nie spo­sób się skon­cen­tro­wać. Mu­siała coś zjeść i na­pić się kawy.

Wstała i spio­ru­no­wała wzro­kiem le­żące naj­bli­żej ciało: tęgi, czar­no­brody miesz­ka­niec Cot­swolds w dżin­so­wych spodniach i kurtce. Nie­młody, mógłby być jej oj­cem. Ba, może na­wet był jej oj­cem. Na jego twa­rzy, wci­śnię­tej po­licz­kiem w błoto i ka­mie­nie, ma­lo­wał się gry­mas nie­za­do­wo­le­nia.

– Tak, tak, każdy ma ja­kieś pro­blemy – po­wie­działa Scar­lett. – Do­sta­łeś za swoje, nie trzeba było na mnie na­pa­dać.

Prze­stą­piła nad nim i ze­szła nad je­zioro obej­rzeć wnyki. Znowu nie miała szczę­ścia: pu­łapki były po­ła­mane, sznu­rowe pę­tle po­prze­gry­zane. Na końcu krwa­wej smugi w wy­gnie­cio­nej mo­krej tra­wie le­żał po­rzu­cony kró­li­czy łe­bek. Dłu­gie rdzawe uszy ster­czały za­wa­diacko, ni­czym w ob­raź­li­wym fu­trza­stym ge­ście dwóch wy­pro­sto­wa­nych pal­ców. Zu­peł­nie jakby błotne szczury ce­lowo tak go usta­wiły.

Za­klęła siar­czy­ście, kie­ru­jąc wzrok w stronę lasu, po czym wy­jęła z kie­szeni jed­no­pen­sówkę i wrzu­ciła ją do za­wie­szo­nej na szyi skó­rza­nej kar­nej ka­setki. Do­piero ra­nek, a ona już była pod kre­ską. Przed śnia­da­niem!

Wró­ciła do obozu, roz­dmu­chała resztki wie­czor­nego ogni­ska i za­pa­rzyła kawę. Wy­piła ją na sto­jąco, ce­dząc przez zęby czarne fusy i wy­plu­wa­jąc je do stru­mie­nia. Za­po­wia­dał się po­godny dzień, z po­czątku chłodny, ale bez desz­czu. Wierz­chołki Cot­swolds ry­so­wały się ma­ślaną żół­cią, za­chod­nie zbo­cza na ra­zie to­nęły w gra­na­to­wym cie­niu. W od­dali, po dru­giej stro­nie mo­kra­deł, spo­nad for­ty­fi­ka­cji wy­zie­rały la­tar­nie uliczne w Chel­ten­ham. Kiedy na nie pa­trzyła, aku­rat wy­łą­czono ge­ne­ra­tor i świa­tła zga­sły. Za pół go­dziny otwo­rzą bramy i bę­dzie mo­gła wejść do mia­steczka.

Zwi­nęła koc, wsu­nęła zro­lo­wany dy­wa­nik do tuby i po­szła po­zbie­rać swoje pa­łeczki siar­kowe. Dwie po­ła­mały się pod­czas walki, ale trzy oca­lały i ich odór sku­tecz­nie od­stra­szał szczury przez całą noc. Po­krę­ciła głową. Do czego to do­szło, żeby czło­wiek nie mógł so­bie kim­nąć bez obawy, iż ja­kiś na­stro­szony skur­czy­byk nie wy­sko­czy z krza­ków i nie od­gry­zie mu nosa. Se­rio, te więk­sze sztuki były do tego zdolne. Przy­tra­fiło się to kilku jej zna­jo­mym.

Po­chy­liła się nad ple­ca­kiem, od­pięła dwie pu­ste bu­telki i po­szła z nimi nad stru­mień. Je­den z za­bi­tych przez nią męż­czyzn le­żał na brzegu, do po­łowy za­nu­rzony w wo­dzie, z twa­rzą zwró­coną do góry i blond wło­sami za­plą­ta­nymi w wo­do­ro­sty. Jego blada dłoń uno­siła się po­nad ka­mie­ni­stym dnem jak po­marsz­czona, sku­lona roz­gwiazda.

Scar­lett prze­szła ka­wa­łek w górę stru­mie­nia. Nie chciała się czymś za­ra­zić.

Poły jej skó­rza­nego płasz­cza za­szu­rały o trzciny, gdy od­da­liła się nieco od brzegu, żeby na­peł­nić bu­telki. Mu­li­sta woda się­gnęła jej do po­łowy cho­le­wek bu­tów. W toni mi­gnęła jej twarz: blada, znie­kształ­cona, z roz­cho­dzą­cymi się po po­wierzchni zmarszcz­kami. Unio­sła brwi. Od­bi­cie od­po­wie­działo tym sa­mym. Dłu­gie rude włosy miała splą­tane bar­dziej niż rzeczne wo­do­ro­sty – bę­dzie mu­siała coś z nimi zro­bić, za­nim uda się do mia­steczka.

Za­krę­cała bu­telki, kiedy po­czuła mro­wie­nie na karku. Od­wró­ciła się czuj­nie. Wszyst­kie jej zmy­sły na­gle się wy­ostrzyły.

Wscho­dzące słońce ob­le­wało Pust­ko­wia We­sseksu opty­mi­stycz­nym pło­mien­nym zło­tem. Wia­tru pra­wie nie było, nie­ru­choma po­wierzch­nia je­ziora cze­piała się trzcin, pła­ska i gładka ni­czym szkło.

Scar­lett stała nie­ru­chomo z bu­tel­kami w obu dło­niach i pró­bo­wała uzy­skać stan we­wnętrz­nej pustki, żeby wszel­kie do­stępne do­zna­nia mo­gły na­pły­nąć i ją wy­peł­nić. Po­woli wo­dziła wzro­kiem do­okoła. Nie do­strze­gła żad­nego za­gro­że­nia, ale to jej nie zwio­dło. Coś wy­szło z lasu zwa­bione wo­nią prze­la­nej krwi.

Gdzie za­tem się czai?

Nie­da­leko brzegu, w po­ło­wie od­le­gło­ści mię­dzy je­zio­rem a la­sem, z po­strzę­pio­nej trawy wy­zie­rały ru­iny. Sto­pione mury, stę­żałe w ostre tur­nie i tward­sze niż skała, przy­brały oso­bliwe czarne kształty. Stado pta­ków za­fur­ko­tało w gó­rze, za­to­czyło krąg i skrę­ciw­szy się w lo­cie jak rzu­cona ser­pen­tyna, po­fru­nęło po­nad las. Ni­czego wię­cej nie było wi­dać ani sły­chać.

Wró­ciła do ple­caka, przy­tro­czyła doń bu­telki i tubę i za­rzu­ciła go na plecy. Stopą przy­sy­pała ogni­sko pia­skiem, ob­cho­dząc je przy tym po­woli do­okoła i roz­glą­da­jąc się po oko­licy. Gdyby miała wię­cej czasu, prze­trzą­snę­łaby ubra­nia za­bi­tych w po­szu­ki­wa­niu za­pa­sów, te­raz jed­nak chciała się jak naj­szyb­ciej stąd od­da­lić. Z grub­sza ob­szu­kała tylko bro­da­cza – ko­lej­nego far­mera, który po tym, jak w ży­ciu mu nie wy­szło, do­szedł do wnio­sku, że nóż, wy­datne brzu­szy­sko i wredny cha­rak­ter wy­star­czą, by na­paść sie­dzącą przy ogni­sku sa­motną dziew­czynę. Nóż oka­zał się bar­dziej tępy od tego, który miała za pa­skiem, za to w kie­szeni kurtki trupa zna­la­zła im­pre­gno­waną to­rebkę z ka­nap­kami. Tym spo­so­bem roz­wią­zał się pro­blem po­siłku.

Zo­sta­wiła obo­zo­wi­sko za sobą i z sze­le­stem za­głę­biła się w wy­soką mo­krą trawę. Na za­cho­dzie, nad wa­lij­ską gra­nicą, chmury wy­pię­trzały się na nie­wia­ry­godną wy­so­kość: istne góry różu i bieli. Od­da­la­jąc się od je­ziora, skie­ro­wała się w stronę ruin. Le­piej sta­wić czoło nie­zna­nemu stwo­rowi te­raz, kiedy miała słońce za ple­cami, niż dać mu się tro­pić po mo­kra­dłach. Nie prze­pa­dała za za­bawą w cho­wa­nego.

Za­trzy­mała się po­nad czter­dzie­ści me­trów od resz­tek za­bu­do­wań. Nie mu­siała długo cze­kać: chwilę póź­niej po­dłużny, ni­ski, ciemny kształt wy­szedł z cie­nia i sprę­ży­stym kro­kiem wy­chy­nął na słońce. Do­ro­sły szary wilk w czarne cętki. Gdyby sta­nął na tyl­nych ła­pach, byłby dwa razy wyż­szy od niej. Utkwiw­szy w niej spoj­rze­nie bursz­ty­no­wych oczu, bez po­śpie­chu kie­ro­wał się ku niej, swo­bodny i pewny sie­bie jak ku­piec, który wie, że wkrótce do­bije targu. Bez nie­po­trzeb­nego za­mie­sza­nia, bez zbęd­nych emo­cji. On też chciał jak naj­szyb­ciej mieć to z głowy.

Scar­lett po­woli się­gnęła do pa­ska, nie ru­sza­jąc się z miej­sca: szczu­pła po­stać w sfa­ty­go­wa­nym brą­zo­wym płasz­czu, ob­cią­żona ple­ca­kiem, tubą, bu­tel­kami z wodą i ak­ce­so­riami nie­zbęd­nymi dziew­czy­nie na Pust­ko­wiach.

Wilk naj­pierw zwol­nił, a zbli­żyw­szy się na mniej wię­cej pięć me­trów, znie­ru­cho­miał. Pod­niósł łeb, który zna­lazł się na wy­so­ko­ści głowy Scar­lett. Tak­so­wali się na­wza­jem wzro­kiem. Dziew­czyna zwró­ciła uwagę na wil­gotne kły, czarne wargi, wy­zie­ra­jącą ze ślepi in­te­li­gen­cję. Może zwie­rzę rów­nież coś w niej do­strze­gło, bo nie­spo­dzie­wa­nie od­wró­ciło łeb w bok, ru­szyło i prze­szło obok. Jego ostra piż­mowa woń owio­nęła ją prze­lot­nie i za­raz się roz­wiała.

Dziew­czyna i zwie­rzę się roz­stali. Wilk – zwa­biony za­pa­chem tru­pów – po­truch­tał nad je­zioro. Scar­lett wy­jęła z kie­szeni grze­bień i roz­cze­sała naj­gor­sze koł­tuny. Na­stęp­nie wy­szpe­rała gumę do żu­cia, do­cią­gnęła troczki ple­caka, po­pra­wiła pas z pi­sto­le­tem i ru­szyła w stronę od­le­głego mia­steczka.

Dość tego ocią­ga­nia się. Czas wziąć się do ro­boty. Czas po­ka­zać, jak wy­gląda praw­dziwy roz­bój.

– 2 –

Pan H.J. Ap­pleby, dy­rek­tor banku Chel­ten­ham Co-Ope­ra­tive, jak zwy­kle w po­rze lun­chu roz­ko­szo­wał się her­batką. Ka­napki już zjadł, na szczę­ście cia­steczka – owsiano-im­bi­rowe, grubo kro­jone, naj­lep­sze w re­per­tu­arze pani Simp­son – wciąż cze­kały na swoją ko­lej. Ka­mi­zelka opi­nała mu się na brzu­chu, a myśl o tym, że wkrótce sta­nie się jesz­cze cia­śniej­sza, ogrom­nie po­pra­wiała mu sa­mo­po­czu­cie.

Sto­jący w ką­cie po­koju ze­gar – znany w jego ro­dzi­nie od czte­rech po­ko­leń jako Splen­dor Wie­ków – spo­koj­nym ba­sem od­mie­rzał ko­lejne se­kundy. Miesz­czący się na par­te­rze bank był za­mknięty, ka­sje­rzy ko­rzy­stali z prze­rwy obia­do­wej, żeby na­cie­szyć się póź­no­wio­sen­nym słoń­cem. Gdyby pan Ap­pleby od­wró­cił się wraz z fo­te­lem, mógłby ich zo­ba­czyć. Ba, z okna wy­cho­dzą­cego na główną ulicę Chel­ten­ham zo­ba­czyłby cał­kiem sporo po­czci­wych miesz­kań­ców mia­steczka: plot­ku­ją­cych sprze­daw­ców, li­sto­noszki koń­czące roz­no­sze­nie prze­sy­łek, swo­ich ka­sje­rów sto­ją­cych w ko­lejce do pie­karni pani Simp­son. Blask słońca kładł się na czy­stym as­fal­cie i chro­mo­wa­nych kie­row­ni­cach ro­we­rów przy sto­ja­kach. Było miło i schlud­nie, ci­cho i spo­koj­nie...

Do­kład­nie tak, po­my­ślał pan Ap­pleby, jak być po­winno.

Bez po­śpie­chu za­czął prze­glą­dać le­żące na biurku pa­piery, sta­ran­nie uło­żone i po­se­gre­go­wane przez pannę Pe­ter­sen. Po ko­lo­ro­wych ety­kiet­kach roz­po­zna­wał do­ku­menty z domu wiary, zle­ce­nia płat­no­ści do za­twier­dze­nia, li­sty cze­ka­jące na pod­pis. Nic uciąż­li­wego, a już na pewno nic rów­nie waż­nego jak cia­steczka. Za­śmiał się ci­cho, się­gnął do ta­le­rza i...

Znie­ru­cho­miał. Nie roz­legł się ża­den dźwięk, ale coś w po­koju się zmie­niło.

Gwał­tow­nie pod­niósł głowę.

W drzwiach stała dziew­czyna.

– Za­mknięte – po­wie­dział. Cof­nął rękę znad ta­le­rza. – Prze­rwa na lunch.

– Wiem – od­parła. – O to wła­śnie cho­dzi.

Ką­cik jej ust uniósł się w pół­u­śmie­chu, który nie się­gnął oczu. Zi­ry­to­wany pan Ap­pleby pa­trzył, jak dziew­czyna wcho­dzi do po­koju.

Dłu­gie rude włosy, spięte z tyłu czarną ko­ścianą klamrą, od­sła­niały bladą pie­go­watą twarz. Dżinsy, wy­so­kie buty, zno­szona biała bluza, ręce wci­śnięte głę­boko w kie­sze­nie dłu­giego brą­zo­wego płasz­cza. Pan Ap­pleby miał na­sto­let­nią córkę i choć rzadko in­te­re­so­wał się tym, jak jego la­to­rośl się ubiera, na­wet on wi­dział, że in­truzka nie hoł­duje tra­dy­cyj­nej chel­ten­ham­skiej mo­dzie.

– Jak tu we­szłaś?

Nie od­po­wie­działa. Jej oczy – duże, ciemne, w oso­bli­wym od­cie­niu zie­leni – mie­rzyły go bez­na­mięt­nym spoj­rze­niem. Pan Ap­pleby zwró­cił uwagę, że nie oka­zuje mu prze­sad­nego sza­cunku. Prawdę mó­wiąc, nie oka­zy­wała go w ogóle. W do­datku coś żuła. Ja­kąś gumę. Cały czas po­ru­szała szczę­kami. Jego córka też tak ro­biła. Nie cier­piał tego oby­czaju.

– Od­po­wiedz na moje py­ta­nie – po­wie­dział. – Na­le­gam.

Zro­biła krok w jego stronę, po­tem drugi, mi­nęła ze­gar, prze­szła obok ko­lek­cji fo­to­gra­fii na wy­ło­żo­nej prąż­ko­waną ta­petą ścia­nie. W prze­lo­cie zer­k­nęła na zdję­cie żony pana Ap­pleby’ego na przy­ję­ciu w klu­bie kry­kie­to­wym, w su­kience w kwiaty i ob­szer­nym słom­ko­wym ka­pe­lu­szu.

– Wiel­kie nieba – mruk­nęła. – Ależ duże ko­biety u was ro­bią... Wi­dać, że je­dze­nia nie bra­kuje.

Dy­rek­tor za­ci­snął usta i na lekko uniósł się z fo­tela.

– Młoda damo, je­stem zmu­szony pro­sić cię, że­byś stąd wy­szła.

Dziew­czyna po­ru­szyła się z za­ska­ku­jącą szyb­ko­ścią: do­sko­czyła do skó­rza­nego fo­tela przed biur­kiem (który po­dob­nie jak więk­szość me­bli w ga­bi­ne­cie na­le­żał wcze­śniej do ojca pana Ap­pleby’ego, a przed­tem do dziadka), od­wró­ciła go i roz­sia­dła się w nim wy­god­nie, nie wyj­mu­jąc rąk z kie­szeni.

– Rety, on się od­chyla! – Ucie­szyła się, żu­jąc gumę. – Cwane.

Pan Ap­pleby po­woli opadł na fo­tel. Le­piej nie ro­bić scen. Ciem­nymi pal­cami prze­cze­sał cia­sno skrę­cone loki na czubku głowy.

– No do­brze – ode­zwał się. – W czym mogę pani po­móc?

– Chcę pań­skich pie­nię­dzy – rzu­ciła dziew­czyna. Jej szczęki wy­ko­nały ko­lej­nych kilka ru­chów. Uśmiech­nęła się. – Przy­szłam ob­ra­bo­wać bank.

Pan Ap­pleby mi­mo­wol­nie wy­dał głę­boki gar­dłowy dźwięk. Czy ona osza­lała? To wprost nie do wiary, że przy tych wszyst­kich kon­tro­lach, nad­zo­rze, ple­wie­niu chwa­stów w dzie­ciń­stwie wciąż ja­cyś de­wianci prze­śli­zgi­wali się przez oka sieci. Rude włosy i ja­sna skóra po­winny były od razu ją zdra­dzić. Albo te dziwne oczy.

– Ach tak, panno... Naj­moc­niej prze­pra­szam, nie do­sły­sza­łem na­zwi­ska...?

– To dla­tego, że go nie po­da­łam. Ale do rze­czy: w ścia­nie za pa­nem jest sejf. Ma pan sześć­dzie­siąt se­kund, żeby go otwo­rzyć, pa­nie... – dziew­czyna spu­ściła wzrok na srebrną ta­bliczkę z na­zwi­skiem sto­jącą na biurku – ...Ho­race Ap­pleby. Ow­szem, wiem, jak się pan na­zywa. Do­brze jest umieć czy­tać, nie­praw­daż? Za­tem sześć­dzie­siąt se­kund, Ho­race. Od­li­czamy.

– Po­roz­ma­wiajmy o tym – za­pro­po­no­wał pan Ap­pleby. – Na­pije się pani her­baty?

– Nie pi­jam tego szlamu. – Dziew­czyna za­ło­żyła nogę na nogę i spoj­rzała na ze­ga­rek. – Pięć se­kund mi­nęło, zo­stało pięć­dzie­siąt pięć. – Mru­gnęła po­ro­zu­mie­waw­czo. – Li­czyć też umiem.

– To może cia­steczko?

Jedną ręką pan Ap­pleby pchnął ta­lerz w jej stronę, a drugą na­ci­snął umiesz­czony pod bla­tem biurka gu­zik. Eric się nią zaj­mie. Był po­tężny, spo­kojny i nie­prze­sad­nie miły. Ro­bił, co mu ka­zano. Wy­pro­wa­dzi ją dys­kret­nie na po­dwórko na ty­łach. Nic, co by spło­szyło ko­nie, ot, parę klap­sów, kilka si­nia­ków na mięk­kim ciele i niech za­pła­kana ru­sza w drogę.

Uśmiech­nął się. Zer­k­nął ku drzwiom. Eric nie przy­cho­dził.

– Pięć­dzie­siąt se­kund. Je­żeli czeka pan na tego du­żego je­go­mo­ścia z holu, to oba­wiam się, że nie przyj­dzie. Jest w tej chwili... nie­zbyt ru­chliwy.

Pan Ap­pleby za­mru­gał z nie­do­wie­rza­niem. Za­sko­cze­nie wzięło górę nad ostroż­no­ścią.

– Zwią­za­łaś go?!

Te­raz dziew­czyna na­prawdę się uśmiech­nęła, cała jej twarz po­marsz­czyła się jak u go­blina.

– Oczy­wi­ście, że nie! Skąd ten po­mysł? – Uśmiech znik­nął. – Ogłu­szy­łam go. Z pa­nem zro­bię to samo – do­dała – je­żeli nie otwo­rzy pan sejfu.

Nie wie­rzył jej, ale fakty były ta­kie, że ona sie­działa przed nim w ga­bi­ne­cie, a Erica jak nie było, tak nie ma. Po­chy­lił się nad biur­kiem, oparł na nim łok­cie i ze­tknął dło­nie czub­kami pal­ców. W szu­fla­dzie miał broń, ele­gancki chel­ten­ham­ski re­wol­wer ku­piony u rusz­ni­ka­rza dwa domy da­lej. Mu­siałby go jed­nak wy­jąć, i to szybko, a szu­flada wy­su­wała się z opo­rami.

– Je­żeli mnie ogłu­szysz – za­czął z uda­waną bez­tro­ską – nie będę mógł otwo­rzyć sejfu, prawda? Lo­giczne, czyż nie?

– Ow­szem, pod wa­run­kiem że zro­bię to w ta­kiej wła­śnie ko­lej­no­ści. Czter­dzie­ści se­kund.

Przyj­rzaw­szy się jej bli­żej, do­strzegł plamy błota na bu­tach i spodniach, prze­tar­cia i łaty na płasz­czu, cha­rak­te­ry­styczne oznaki ży­cia z dala od mia­sta. Na szyi no­siła oso­bliwy skó­rzany cy­lin­der za­wie­szony na brud­nym sznurku. Ka­setka po­kutna? A za­tem na­prawdę była obłą­kana. Ze­lotka, szur­nięta i zła do szpiku ko­ści. Zwio­dła go swoim mło­dym wy­glą­dem, a oka­zała się po pro­stu ko­lej­nym z wy­rzut­ków, któ­rzy prze­ni­kali do mia­steczka z Pust­kowi We­sseksu.

Da radę. Wyj­mie re­wol­wer. Ce­lo­wał kie­dyś do pta­ków na rów­ni­nach, ze­strze­li­wał je, gdy na­ga­nia­cze grali na ro­gach. Na­wet nie zdą­żyły się do­brze po­de­rwać do lotu. Ow­szem, od tam­tej pory się po­sta­rzał, ale nie był taki znowu po­wolny. Tak, da radę. Py­ta­nie brzmiało: kiedy.

Zdał so­bie sprawę, że ręce mu się trzęsą. Nie­ważne, na ra­zie mu­siał ją za­ga­dać.

– Wi­dzę, że nie­szczę­śliwa z cie­bie osóbka – za­uwa­żył. – Bra­kuje ci prze­wod­nika. Je­śli chcesz, mo­żemy zaj­rzeć ra­zem do domu wiary i zna­leźć ci men­tora. On ci wskaże drogę.

– Nie wy­daje mi się – od­parła. – Trzy­dzie­ści pięć se­kund.

Spoj­rzał na Splen­dor Wie­ków. Wska­zówki na po­czer­nia­łej ze sta­ro­ści tar­czy po­ka­zy­wały dwu­na­stą dwa­dzie­ścia sie­dem. Panna Pe­ter­sen za­zwy­czaj szybko wraca z lun­chu. Tak, na pewno. Inni pra­cow­nicy też nie­długo się po­ja­wią, znajdą Erica, zo­rien­tują się, że coś jest nie w po­rządku...

– Do­my­ślam się, że nie po­cho­dzisz stąd – za­gaił po­now­nie. – Wi­dzia­łaś klatki na rynku? Na­prze­ciw her­ba­ciarni?

– Trzy­dzie­ści se­kund. Tak, wi­dzia­łam.

– W Chel­ten­ham za­my­kamy w nich drob­nych prze­stęp­ców. Je­żeli w tej chwili za­koń­czysz tę farsę, wy­lą­du­jesz w klatce na dzień, może dwa, nie dłu­żej. Na­wet nie bę­dzie spe­cjal­nie bo­lało: lu­dzie z cie­bie po­szy­dzą, ktoś cię szturch­nie żer­dzią spra­wie­dli­wo­ści... A po­tem prze­pę­dzą cię z mia­sta. Je­śli jed­nak nie prze­sta­niesz się wy­głu­piać... – Sta­rał się mó­wić wolno, ak­cen­to­wać każde słowo. – Je­śli nie prze­sta­niesz, to na skraju pól stoją że­la­zne prę­gie­rze. Przy­wią­żemy cię tam i zo­sta­wimy na pa­stwę dzi­kich zwie­rząt. A może ja­kiś Ska­żony wyj­dzie z lasu i zgar­nie cię żyw­cem? Chcesz tego, moja droga? Na­zy­wam się Ap­pleby i wy­wo­dzę się z jed­nego z ro­dów rzą­dzą­cych tym mia­stem. Mogę ci to za­ła­twić, dla mnie to bułka z ma­słem. Zło­dzieje, de­wianci, ra­bu­sie ban­kowi: wszyst­kich spo­tyka taki wła­śnie los.

– Se­rio? – Dziew­czyna na­wet nie mru­gnęła. – Twar­dziel z cie­bie. Ale coś ci po­wiem: ja też po­tra­fię ro­bić różne rze­czy. Za­py­taj tego du­żego z holu na par­te­rze. Albo czte­rech nie­ży­wych ban­dy­tów na ba­gnach. – Wy­dmuch­nęła mały ró­żowy ba­lon gumy, wcią­gnęła go z po­wro­tem do ust i żuła da­lej. – Ale jest jedna rzecz, któ­rej ro­bić nie za­mie­rzam: tra­cić czasu, kiedy na szali spo­czywa moje ży­cie. Twoja prze­mowa za­jęła czter­na­ście se­kund, ja zu­ży­łam ko­lejne sześć. Zo­stało ci dzie­sięć, żeby otwo­rzyć sejf. Mu­sisz na­sta­wić wła­ściwą kom­bi­na­cję cyfr i za­krę­cić kół­kiem, a wszystko tymi drżą­cymi rę­kami, bie­dac­two...

Pan Ap­pleby z wy­sił­kiem prze­łknął ślinę.

– Nie otwo­rzę sejfu.

– Osiem se­kund.

Wy­star­czy szybki ruch. Od­wró­cić jej uwagę, wy­szarp­nąć szu­fladę, wy­jąć re­wol­wer...

– Na­prawdę uwa­żam, że po­win­ni­śmy o tym po­roz­ma­wiać.

Beł­ko­tał ner­wowo. Uspo­kójże się! Ona nic nie zrobi.

– Sześć.

Wyj­rzał przez okno.

– Pięć – po­wie­działa dziew­czyna. – Cztery.

– Spóź­ni­łaś się. – Wska­zał coś na ulicy. – Mi­li­cja już tu jest.

Prze­wró­ciła oczami, ale spoj­rzała we wska­za­nym kie­runku. Pan Ap­pleby szarp­nął szu­fladę. Rze­czy­wi­ście, ciężko cho­dziła, ale się udało! Otwo­rzył ją! Prze­klęty re­wol­wer był za­wi­nięty w chu­s­teczkę. Po co? Po co to zro­bił? Co mu przy­szło do głowy? Kto za­wija broń jak pre­zent uro­dzi­nowy? Od­rzu­cił chu­s­teczkę i już trzy­mał go w dłoni. Szyb­kim ru­chem pod­niósł rękę, od­wiódł ku­rek...

...i stwier­dził, że dziew­czyna ce­luje z re­wol­weru pro­sto w jego pierś. Spra­wiała wra­że­nie skraj­nie znu­dzo­nej. Z jej ust po­woli bez­czel­nie wy­pącz­ko­wał ko­lejny ba­lon. Od­gar­nęła z twa­rzy nie­sforne pa­semko wło­sów.

Bam!

Ba­lon pękł. Pan Ap­pleby jęk­nął ze zgrozy i sku­lił się na krze­śle. Wy­pu­ścił re­wol­wer, który z głu­chym ło­sko­tem spadł na biurko.

– Trzy, dwa, je­den – od­li­czyła dziew­czyna. – Czas do­biegł końca, Ho­race. Otwórz ten prze­klęty sejf.

– Do­brze, już do­brze!

Pan Ap­pleby wstał i go­rącz­kowo za­czął krę­cić tar­czą sejfu. Wpro­wa­dził dziad­kowy szyfr i po­cią­gnął drzwi. Wy­jął ciężką pan­cerną ka­setkę i po­sta­wił ją mię­dzy re­wol­we­rem a ta­le­rzem z cia­stecz­kami.

– No pro­szę. Nie było to chyba aż ta­kie trudne, co? – Dziew­czyna ski­nęła bro­nią. – Otwórz.

Zro­bił to. W ka­setce spo­czy­wały re­zerwy go­tów­kowe banku: ślicz­nie, rów­niutko, wła­sno­ręcz­nie przez niego uło­żone pliki pięć­dzie­się­cio­fun­tó­wek w ban­de­ro­lach, dru­ko­wane w We­ssek­sie, świe­żut­kie, czy­ste. Aż za­kłuło go w sercu na ich wi­dok, ta­kie wy­dały mu się na­gu­sień­kie i bez­bronne. Wpa­try­wał się w nie smęt­nie.

Nie wie­dzieć skąd dziew­czyna wy­trza­snęła ścią­gany sznur­kiem wo­rek. Strzą­snęła go i zer­k­nąw­szy w stronę drzwi, po­le­ciła Ap­pleby’emu:

– Prze­łóż do niego bank­noty, pro­szę.

Po­słu­chał, choć w jego sercu na­ra­stała wielka nie­na­wiść – nie­na­wiść do cha­osu pa­nu­ją­cego za mu­rami Oca­la­łych Miast, wśród bez­kre­snych la­sów i mo­cza­rów. Cha­osu, który miał czel­ność we­drzeć się do jego ga­bi­netu w ubło­co­nych bu­tach i skó­rza­nym płasz­czu.

– Do­pil­nuję, żeby cię za­bili – za­po­wie­dział. – Do­kąd uciek­niesz? Do Mer­cji? Na Pust­ko­wia? Mamy tro­pi­cieli.

– Wiem. – Za­sznu­ro­wała wo­rek. Spoj­rzała na ze­ga­rek. – Są do ni­czego.

– W każ­dym mie­ście mam przy­ja­ciół.

– Przy­ja­ciół? Z ta­kim cha­rak­te­rem? Po­waż­nie w to wąt­pię.

– Krad­niesz pie­nią­dze na­le­żące do domu wiary. Zda­jesz so­bie sprawę, że oni też mają swo­ich lu­dzi? Wy­tro­pią cię i zła­pią.

Zwa­żyła wo­rek w dłoni.

– Czyżby? A sły­szał pan kie­dyś o Jane Oakley, pa­nie Ap­pleby?

– Nie.

– A o Jenny Blac­kwood?

Po­krę­cił głową.

– Jejku... Nie czyta pan ga­zet?

– Do­my­ślam się, że to wy­rzutki, nie­cne, wy­jęte spod prawa ko­biety, które nę­kają mia­sta. – Na­chy­lił się ku niej po­nad biur­kiem, wstrzą­sany słusz­nym gnie­wem za­moż­nego, sza­no­wa­nego oby­wa­tela. – I twoje wspól­niczki, jak mnie­mam?

– Nie. – Ona rów­nież po­chy­liła się w jego stronę. Za­pach­niało od niej la­sem, wodą i nie­prze­sad­nie świe­żym weł­nia­nym swe­trem. – Nie, pa­nie Ap­pleby, nie są mo­imi wspól­nicz­kami. Są mną.

Od strony drzwi do­biegł stłu­miony krzyk. Oboje spoj­rzeli w tę stronę: w progu stała panna Pe­ter­sen, zbo­lała, z roz­dzia­wio­nymi ustami, a obok niej – Śi­wie niech będą dzięki! – mi­li­cjant w cha­rak­te­ry­stycz­nym zie­lo­nym me­lo­niku.

Przez uła­mek se­kundy nikt się nie po­ru­szył.

Ku swo­jemu za­sko­cze­niu pierw­szy za­re­ago­wał pan Ap­pleby: zła­pał wo­rek i szarp­nął. Dziew­czyna nie pu­ściła, więc po­le­ciała ra­zem z wor­kiem. Drugą ręką pan Ap­pleby mach­nął tro­chę na oślep. Zro­biła unik, wy­krę­ciła się i za­dała cios od dołu. Rękę miała chudą, ale silną: ból eks­plo­do­wał w re­jo­nie żo­łądka pana Ap­pleby’ego, her­batki i ka­na­pek. Pu­ścił wo­rek i z ję­kiem osu­nął się do tyłu, na fo­tel. Wy­ma­chi­wał dziko ra­mio­nami i pa­trzył przez łzy, jak mi­li­cjant wkra­cza do ak­cji... Ale gdzie po­działa się dziew­czyna? Stała nad nim, na biurku! Wsko­czyła na nie tak szybko, że nie na­dą­żył za nią wzro­kiem!

Za­uwa­żyła, że na nią pa­trzy, uśmiech­nęła się, a po­tem przy­kuc­nęła, przy­ci­snęła wo­rek z pie­niędzmi do piersi i po­nad głową dy­rek­tora wy­sko­czyła przez okno, tłu­kąc je po dro­dze i wlo­kąc za sobą stoż­ko­watą chmurę skrzą­cych się odłam­ków szkła.

Znik­nęła.

Błę­kitne niebo. Świa­tło słońca. Mo­ment ci­szy.

I krzyk z dołu.

Na pewno się za­biła!

Trzy­ma­jąc się za brzuch, pan Ap­pleby dźwi­gnął się z fo­tela. Zro­bił chwiejny krok, wy­chy­lił się przez okno i spoj­rzał w dół na cu­downą kra­inę osy­pu­ją­cego się szkła i roz­bie­ga­ją­cych się prze­chod­niów.

Gdzie ciało? Prze­tarł oczy.

Gdzieś nie­da­leko we­soło za­dźwię­czał dzwo­ne­czek. Pan Ap­pleby spoj­rzał w głąb ulicy.

Ro­wer! Dziew­czyna pe­da­ło­wała jak sza­tan, wo­rek z pie­niędzmi obi­jał jej się o plecy. Obej­rzała się przez ra­mię, do­strze­gła pana Ap­pleby’ego, wy­ko­nała ob­raź­liwy gest. A po­tem wy­mi­nęła ja­kie­goś ber­be­cia, ze­pchnęła star­szą ko­bietę do rynsz­toka i po­pę­dziła da­lej.

Sły­szał za ple­cami pa­nią Pe­ter­sen, ja­zgo­czącą ni­czym wrona. Sły­szał, jak mi­li­cjant dmie w gwiz­dek i nie­zgrab­nie zbiega na par­ter. Obo­jętny na te roz­pra­sza­jące go dro­bia­zgi wy­cią­gnął się jak długi, wy­krę­cił szyję i pa­trzył w ślad za od­da­la­ją­cymi się ulicą pie­niędzmi. Wkrótce stra­cił z oczu wo­rek, ale roz­tań­czone rude włosy zda­wały się ma­chać do niego we­soło, mi­ja­jąc naj­pierw pocztę, po­tem nie­wielki staw i przy­sta­nek au­to­bu­sowy, aż w końcu znik­nęły w bra­mie na dro­dze w głąb Pust­kowi.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki