Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Akcja! Fantazja! Suspens! Humor! Nowy brawurowy cykl książek autora adaptowanej przez Netflix bestsellerowej serii „Lockwood i Spółka”
Strzelaniny na porządku dziennym, czające się na odludziach zniekształcone zwierzęta i potwory, uzbrojeni po szyję prześladowcy i para uciekających wyrzutków – Scarlett McCain i Albert Browne. Oboje z ponurą przeszłością i kłopotami z prawem. Oboje z zadatkami na najbardziej zniesławionych odszczepieńców w krainie, która kiedyś była Brytanią.
Seria kataklizmów radykalnie zmieniła oblicze Anglii: duże miasta zniknęły, w miejscu Londynu powstała ogromna laguna. Niedobitki mieszkańców żyją w ufortyfikowanych miastach, pielęgnując tradycyjny styl życia, a po okolicznych dzikich terenach włóczą się dziwacznie przekształcone zwierzęta i bestie.
W tej krainie prawo jest surowo egzekwowane, a za naruszenie przepisów czekają surowe kary: jednych przestępców zabija się na miejscu, innych skazuje na banicję. Tylko nieliczni próbują stawiać opór, a dwoje spośród nich – Scarlett i Browne – swoją zuchwałością, talentem i odwagą przewyższają innych.
Kiedy razem uciekają przez dzicz, walcząc z potwornymi bestiami i unikając prześladowców, Scarlett zdaje sobie sprawę, że Albert Browne skrywa straszną tajemnicę. Czyżby to on miał być najniebezpieczniejszym zagrożeniem ze wszystkich…?
W błyskotliwej, pędzącej na złamanie karku i wciągającej jak wir fabule, Jonathan Stroud przedstawia nam przedziwną parę wyjętych spod prawa sojuszników, którzy wkrótce staną się najbardziej znanymi renegatami w Brytanii.
Amazon Studios zapowiedział produkcję filmową na podstawie powieści z Phoebe Dynevor („Brigertonowie”) w roli głównej!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 439
Kelsey, Naomi i Alex
z miłością
I
PUSTKOWIA
− 1 −
Nad mokradłami wstał blady wilgotny poranek, gdy Scarlett McCain obudziła się obok czterech martwych mężczyzn. Czterech! Nie miała pojęcia, że było ich aż tylu. Nic dziwnego, że czuła się tak bardzo obolała.
Rozwinęła na ziemi wytrząśnięty z tuby dywanik modlitewny. Usiadła na nim po turecku i spróbowała medytacji, ale cztery wpatrzone w nią trupy i pulsująca bólem rana ręki skutecznie jej to uniemożliwiały. W takich warunkach nie sposób się skoncentrować. Musiała coś zjeść i napić się kawy.
Wstała i spiorunowała wzrokiem leżące najbliżej ciało: tęgi, czarnobrody mieszkaniec Cotswolds w dżinsowych spodniach i kurtce. Niemłody, mógłby być jej ojcem. Ba, może nawet był jej ojcem. Na jego twarzy, wciśniętej policzkiem w błoto i kamienie, malował się grymas niezadowolenia.
– Tak, tak, każdy ma jakieś problemy – powiedziała Scarlett. – Dostałeś za swoje, nie trzeba było na mnie napadać.
Przestąpiła nad nim i zeszła nad jezioro obejrzeć wnyki. Znowu nie miała szczęścia: pułapki były połamane, sznurowe pętle poprzegryzane. Na końcu krwawej smugi w wygniecionej mokrej trawie leżał porzucony króliczy łebek. Długie rdzawe uszy sterczały zawadiacko, niczym w obraźliwym futrzastym geście dwóch wyprostowanych palców. Zupełnie jakby błotne szczury celowo tak go ustawiły.
Zaklęła siarczyście, kierując wzrok w stronę lasu, po czym wyjęła z kieszeni jednopensówkę i wrzuciła ją do zawieszonej na szyi skórzanej karnej kasetki. Dopiero ranek, a ona już była pod kreską. Przed śniadaniem!
Wróciła do obozu, rozdmuchała resztki wieczornego ogniska i zaparzyła kawę. Wypiła ją na stojąco, cedząc przez zęby czarne fusy i wypluwając je do strumienia. Zapowiadał się pogodny dzień, z początku chłodny, ale bez deszczu. Wierzchołki Cotswolds rysowały się maślaną żółcią, zachodnie zbocza na razie tonęły w granatowym cieniu. W oddali, po drugiej stronie mokradeł, sponad fortyfikacji wyzierały latarnie uliczne w Cheltenham. Kiedy na nie patrzyła, akurat wyłączono generator i światła zgasły. Za pół godziny otworzą bramy i będzie mogła wejść do miasteczka.
Zwinęła koc, wsunęła zrolowany dywanik do tuby i poszła pozbierać swoje pałeczki siarkowe. Dwie połamały się podczas walki, ale trzy ocalały i ich odór skutecznie odstraszał szczury przez całą noc. Pokręciła głową. Do czego to doszło, żeby człowiek nie mógł sobie kimnąć bez obawy, iż jakiś nastroszony skurczybyk nie wyskoczy z krzaków i nie odgryzie mu nosa. Serio, te większe sztuki były do tego zdolne. Przytrafiło się to kilku jej znajomym.
Pochyliła się nad plecakiem, odpięła dwie puste butelki i poszła z nimi nad strumień. Jeden z zabitych przez nią mężczyzn leżał na brzegu, do połowy zanurzony w wodzie, z twarzą zwróconą do góry i blond włosami zaplątanymi w wodorosty. Jego blada dłoń unosiła się ponad kamienistym dnem jak pomarszczona, skulona rozgwiazda.
Scarlett przeszła kawałek w górę strumienia. Nie chciała się czymś zarazić.
Poły jej skórzanego płaszcza zaszurały o trzciny, gdy oddaliła się nieco od brzegu, żeby napełnić butelki. Mulista woda sięgnęła jej do połowy cholewek butów. W toni mignęła jej twarz: blada, zniekształcona, z rozchodzącymi się po powierzchni zmarszczkami. Uniosła brwi. Odbicie odpowiedziało tym samym. Długie rude włosy miała splątane bardziej niż rzeczne wodorosty – będzie musiała coś z nimi zrobić, zanim uda się do miasteczka.
Zakręcała butelki, kiedy poczuła mrowienie na karku. Odwróciła się czujnie. Wszystkie jej zmysły nagle się wyostrzyły.
Wschodzące słońce oblewało Pustkowia Wesseksu optymistycznym płomiennym złotem. Wiatru prawie nie było, nieruchoma powierzchnia jeziora czepiała się trzcin, płaska i gładka niczym szkło.
Scarlett stała nieruchomo z butelkami w obu dłoniach i próbowała uzyskać stan wewnętrznej pustki, żeby wszelkie dostępne doznania mogły napłynąć i ją wypełnić. Powoli wodziła wzrokiem dookoła. Nie dostrzegła żadnego zagrożenia, ale to jej nie zwiodło. Coś wyszło z lasu zwabione wonią przelanej krwi.
Gdzie zatem się czai?
Niedaleko brzegu, w połowie odległości między jeziorem a lasem, z postrzępionej trawy wyzierały ruiny. Stopione mury, stężałe w ostre turnie i twardsze niż skała, przybrały osobliwe czarne kształty. Stado ptaków zafurkotało w górze, zatoczyło krąg i skręciwszy się w locie jak rzucona serpentyna, pofrunęło ponad las. Niczego więcej nie było widać ani słychać.
Wróciła do plecaka, przytroczyła doń butelki i tubę i zarzuciła go na plecy. Stopą przysypała ognisko piaskiem, obchodząc je przy tym powoli dookoła i rozglądając się po okolicy. Gdyby miała więcej czasu, przetrząsnęłaby ubrania zabitych w poszukiwaniu zapasów, teraz jednak chciała się jak najszybciej stąd oddalić. Z grubsza obszukała tylko brodacza – kolejnego farmera, który po tym, jak w życiu mu nie wyszło, doszedł do wniosku, że nóż, wydatne brzuszysko i wredny charakter wystarczą, by napaść siedzącą przy ognisku samotną dziewczynę. Nóż okazał się bardziej tępy od tego, który miała za paskiem, za to w kieszeni kurtki trupa znalazła impregnowaną torebkę z kanapkami. Tym sposobem rozwiązał się problem posiłku.
Zostawiła obozowisko za sobą i z szelestem zagłębiła się w wysoką mokrą trawę. Na zachodzie, nad walijską granicą, chmury wypiętrzały się na niewiarygodną wysokość: istne góry różu i bieli. Oddalając się od jeziora, skierowała się w stronę ruin. Lepiej stawić czoło nieznanemu stworowi teraz, kiedy miała słońce za plecami, niż dać mu się tropić po mokradłach. Nie przepadała za zabawą w chowanego.
Zatrzymała się ponad czterdzieści metrów od resztek zabudowań. Nie musiała długo czekać: chwilę później podłużny, niski, ciemny kształt wyszedł z cienia i sprężystym krokiem wychynął na słońce. Dorosły szary wilk w czarne cętki. Gdyby stanął na tylnych łapach, byłby dwa razy wyższy od niej. Utkwiwszy w niej spojrzenie bursztynowych oczu, bez pośpiechu kierował się ku niej, swobodny i pewny siebie jak kupiec, który wie, że wkrótce dobije targu. Bez niepotrzebnego zamieszania, bez zbędnych emocji. On też chciał jak najszybciej mieć to z głowy.
Scarlett powoli sięgnęła do paska, nie ruszając się z miejsca: szczupła postać w sfatygowanym brązowym płaszczu, obciążona plecakiem, tubą, butelkami z wodą i akcesoriami niezbędnymi dziewczynie na Pustkowiach.
Wilk najpierw zwolnił, a zbliżywszy się na mniej więcej pięć metrów, znieruchomiał. Podniósł łeb, który znalazł się na wysokości głowy Scarlett. Taksowali się nawzajem wzrokiem. Dziewczyna zwróciła uwagę na wilgotne kły, czarne wargi, wyzierającą ze ślepi inteligencję. Może zwierzę również coś w niej dostrzegło, bo niespodziewanie odwróciło łeb w bok, ruszyło i przeszło obok. Jego ostra piżmowa woń owionęła ją przelotnie i zaraz się rozwiała.
Dziewczyna i zwierzę się rozstali. Wilk – zwabiony zapachem trupów – potruchtał nad jezioro. Scarlett wyjęła z kieszeni grzebień i rozczesała najgorsze kołtuny. Następnie wyszperała gumę do żucia, dociągnęła troczki plecaka, poprawiła pas z pistoletem i ruszyła w stronę odległego miasteczka.
Dość tego ociągania się. Czas wziąć się do roboty. Czas pokazać, jak wygląda prawdziwy rozbój.
– 2 –
Pan H.J. Appleby, dyrektor banku Cheltenham Co-Operative, jak zwykle w porze lunchu rozkoszował się herbatką. Kanapki już zjadł, na szczęście ciasteczka – owsiano-imbirowe, grubo krojone, najlepsze w repertuarze pani Simpson – wciąż czekały na swoją kolej. Kamizelka opinała mu się na brzuchu, a myśl o tym, że wkrótce stanie się jeszcze ciaśniejsza, ogromnie poprawiała mu samopoczucie.
Stojący w kącie pokoju zegar – znany w jego rodzinie od czterech pokoleń jako Splendor Wieków – spokojnym basem odmierzał kolejne sekundy. Mieszczący się na parterze bank był zamknięty, kasjerzy korzystali z przerwy obiadowej, żeby nacieszyć się późnowiosennym słońcem. Gdyby pan Appleby odwrócił się wraz z fotelem, mógłby ich zobaczyć. Ba, z okna wychodzącego na główną ulicę Cheltenham zobaczyłby całkiem sporo poczciwych mieszkańców miasteczka: plotkujących sprzedawców, listonoszki kończące roznoszenie przesyłek, swoich kasjerów stojących w kolejce do piekarni pani Simpson. Blask słońca kładł się na czystym asfalcie i chromowanych kierownicach rowerów przy stojakach. Było miło i schludnie, cicho i spokojnie...
Dokładnie tak, pomyślał pan Appleby, jak być powinno.
Bez pośpiechu zaczął przeglądać leżące na biurku papiery, starannie ułożone i posegregowane przez pannę Petersen. Po kolorowych etykietkach rozpoznawał dokumenty z domu wiary, zlecenia płatności do zatwierdzenia, listy czekające na podpis. Nic uciążliwego, a już na pewno nic równie ważnego jak ciasteczka. Zaśmiał się cicho, sięgnął do talerza i...
Znieruchomiał. Nie rozległ się żaden dźwięk, ale coś w pokoju się zmieniło.
Gwałtownie podniósł głowę.
W drzwiach stała dziewczyna.
– Zamknięte – powiedział. Cofnął rękę znad talerza. – Przerwa na lunch.
– Wiem – odparła. – O to właśnie chodzi.
Kącik jej ust uniósł się w półuśmiechu, który nie sięgnął oczu. Zirytowany pan Appleby patrzył, jak dziewczyna wchodzi do pokoju.
Długie rude włosy, spięte z tyłu czarną kościaną klamrą, odsłaniały bladą piegowatą twarz. Dżinsy, wysokie buty, znoszona biała bluza, ręce wciśnięte głęboko w kieszenie długiego brązowego płaszcza. Pan Appleby miał nastoletnią córkę i choć rzadko interesował się tym, jak jego latorośl się ubiera, nawet on widział, że intruzka nie hołduje tradycyjnej cheltenhamskiej modzie.
– Jak tu weszłaś?
Nie odpowiedziała. Jej oczy – duże, ciemne, w osobliwym odcieniu zieleni – mierzyły go beznamiętnym spojrzeniem. Pan Appleby zwrócił uwagę, że nie okazuje mu przesadnego szacunku. Prawdę mówiąc, nie okazywała go w ogóle. W dodatku coś żuła. Jakąś gumę. Cały czas poruszała szczękami. Jego córka też tak robiła. Nie cierpiał tego obyczaju.
– Odpowiedz na moje pytanie – powiedział. – Nalegam.
Zrobiła krok w jego stronę, potem drugi, minęła zegar, przeszła obok kolekcji fotografii na wyłożonej prążkowaną tapetą ścianie. W przelocie zerknęła na zdjęcie żony pana Appleby’ego na przyjęciu w klubie krykietowym, w sukience w kwiaty i obszernym słomkowym kapeluszu.
– Wielkie nieba – mruknęła. – Ależ duże kobiety u was robią... Widać, że jedzenia nie brakuje.
Dyrektor zacisnął usta i na lekko uniósł się z fotela.
– Młoda damo, jestem zmuszony prosić cię, żebyś stąd wyszła.
Dziewczyna poruszyła się z zaskakującą szybkością: doskoczyła do skórzanego fotela przed biurkiem (który podobnie jak większość mebli w gabinecie należał wcześniej do ojca pana Appleby’ego, a przedtem do dziadka), odwróciła go i rozsiadła się w nim wygodnie, nie wyjmując rąk z kieszeni.
– Rety, on się odchyla! – Ucieszyła się, żując gumę. – Cwane.
Pan Appleby powoli opadł na fotel. Lepiej nie robić scen. Ciemnymi palcami przeczesał ciasno skręcone loki na czubku głowy.
– No dobrze – odezwał się. – W czym mogę pani pomóc?
– Chcę pańskich pieniędzy – rzuciła dziewczyna. Jej szczęki wykonały kolejnych kilka ruchów. Uśmiechnęła się. – Przyszłam obrabować bank.
Pan Appleby mimowolnie wydał głęboki gardłowy dźwięk. Czy ona oszalała? To wprost nie do wiary, że przy tych wszystkich kontrolach, nadzorze, plewieniu chwastów w dzieciństwie wciąż jacyś dewianci prześlizgiwali się przez oka sieci. Rude włosy i jasna skóra powinny były od razu ją zdradzić. Albo te dziwne oczy.
– Ach tak, panno... Najmocniej przepraszam, nie dosłyszałem nazwiska...?
– To dlatego, że go nie podałam. Ale do rzeczy: w ścianie za panem jest sejf. Ma pan sześćdziesiąt sekund, żeby go otworzyć, panie... – dziewczyna spuściła wzrok na srebrną tabliczkę z nazwiskiem stojącą na biurku – ...Horace Appleby. Owszem, wiem, jak się pan nazywa. Dobrze jest umieć czytać, nieprawdaż? Zatem sześćdziesiąt sekund, Horace. Odliczamy.
– Porozmawiajmy o tym – zaproponował pan Appleby. – Napije się pani herbaty?
– Nie pijam tego szlamu. – Dziewczyna założyła nogę na nogę i spojrzała na zegarek. – Pięć sekund minęło, zostało pięćdziesiąt pięć. – Mrugnęła porozumiewawczo. – Liczyć też umiem.
– To może ciasteczko?
Jedną ręką pan Appleby pchnął talerz w jej stronę, a drugą nacisnął umieszczony pod blatem biurka guzik. Eric się nią zajmie. Był potężny, spokojny i nieprzesadnie miły. Robił, co mu kazano. Wyprowadzi ją dyskretnie na podwórko na tyłach. Nic, co by spłoszyło konie, ot, parę klapsów, kilka siniaków na miękkim ciele i niech zapłakana rusza w drogę.
Uśmiechnął się. Zerknął ku drzwiom. Eric nie przychodził.
– Pięćdziesiąt sekund. Jeżeli czeka pan na tego dużego jegomościa z holu, to obawiam się, że nie przyjdzie. Jest w tej chwili... niezbyt ruchliwy.
Pan Appleby zamrugał z niedowierzaniem. Zaskoczenie wzięło górę nad ostrożnością.
– Związałaś go?!
Teraz dziewczyna naprawdę się uśmiechnęła, cała jej twarz pomarszczyła się jak u goblina.
– Oczywiście, że nie! Skąd ten pomysł? – Uśmiech zniknął. – Ogłuszyłam go. Z panem zrobię to samo – dodała – jeżeli nie otworzy pan sejfu.
Nie wierzył jej, ale fakty były takie, że ona siedziała przed nim w gabinecie, a Erica jak nie było, tak nie ma. Pochylił się nad biurkiem, oparł na nim łokcie i zetknął dłonie czubkami palców. W szufladzie miał broń, elegancki cheltenhamski rewolwer kupiony u rusznikarza dwa domy dalej. Musiałby go jednak wyjąć, i to szybko, a szuflada wysuwała się z oporami.
– Jeżeli mnie ogłuszysz – zaczął z udawaną beztroską – nie będę mógł otworzyć sejfu, prawda? Logiczne, czyż nie?
– Owszem, pod warunkiem że zrobię to w takiej właśnie kolejności. Czterdzieści sekund.
Przyjrzawszy się jej bliżej, dostrzegł plamy błota na butach i spodniach, przetarcia i łaty na płaszczu, charakterystyczne oznaki życia z dala od miasta. Na szyi nosiła osobliwy skórzany cylinder zawieszony na brudnym sznurku. Kasetka pokutna? A zatem naprawdę była obłąkana. Zelotka, szurnięta i zła do szpiku kości. Zwiodła go swoim młodym wyglądem, a okazała się po prostu kolejnym z wyrzutków, którzy przenikali do miasteczka z Pustkowi Wesseksu.
Da radę. Wyjmie rewolwer. Celował kiedyś do ptaków na równinach, zestrzeliwał je, gdy naganiacze grali na rogach. Nawet nie zdążyły się dobrze poderwać do lotu. Owszem, od tamtej pory się postarzał, ale nie był taki znowu powolny. Tak, da radę. Pytanie brzmiało: kiedy.
Zdał sobie sprawę, że ręce mu się trzęsą. Nieważne, na razie musiał ją zagadać.
– Widzę, że nieszczęśliwa z ciebie osóbka – zauważył. – Brakuje ci przewodnika. Jeśli chcesz, możemy zajrzeć razem do domu wiary i znaleźć ci mentora. On ci wskaże drogę.
– Nie wydaje mi się – odparła. – Trzydzieści pięć sekund.
Spojrzał na Splendor Wieków. Wskazówki na poczerniałej ze starości tarczy pokazywały dwunastą dwadzieścia siedem. Panna Petersen zazwyczaj szybko wraca z lunchu. Tak, na pewno. Inni pracownicy też niedługo się pojawią, znajdą Erica, zorientują się, że coś jest nie w porządku...
– Domyślam się, że nie pochodzisz stąd – zagaił ponownie. – Widziałaś klatki na rynku? Naprzeciw herbaciarni?
– Trzydzieści sekund. Tak, widziałam.
– W Cheltenham zamykamy w nich drobnych przestępców. Jeżeli w tej chwili zakończysz tę farsę, wylądujesz w klatce na dzień, może dwa, nie dłużej. Nawet nie będzie specjalnie bolało: ludzie z ciebie poszydzą, ktoś cię szturchnie żerdzią sprawiedliwości... A potem przepędzą cię z miasta. Jeśli jednak nie przestaniesz się wygłupiać... – Starał się mówić wolno, akcentować każde słowo. – Jeśli nie przestaniesz, to na skraju pól stoją żelazne pręgierze. Przywiążemy cię tam i zostawimy na pastwę dzikich zwierząt. A może jakiś Skażony wyjdzie z lasu i zgarnie cię żywcem? Chcesz tego, moja droga? Nazywam się Appleby i wywodzę się z jednego z rodów rządzących tym miastem. Mogę ci to załatwić, dla mnie to bułka z masłem. Złodzieje, dewianci, rabusie bankowi: wszystkich spotyka taki właśnie los.
– Serio? – Dziewczyna nawet nie mrugnęła. – Twardziel z ciebie. Ale coś ci powiem: ja też potrafię robić różne rzeczy. Zapytaj tego dużego z holu na parterze. Albo czterech nieżywych bandytów na bagnach. – Wydmuchnęła mały różowy balon gumy, wciągnęła go z powrotem do ust i żuła dalej. – Ale jest jedna rzecz, której robić nie zamierzam: tracić czasu, kiedy na szali spoczywa moje życie. Twoja przemowa zajęła czternaście sekund, ja zużyłam kolejne sześć. Zostało ci dziesięć, żeby otworzyć sejf. Musisz nastawić właściwą kombinację cyfr i zakręcić kółkiem, a wszystko tymi drżącymi rękami, biedactwo...
Pan Appleby z wysiłkiem przełknął ślinę.
– Nie otworzę sejfu.
– Osiem sekund.
Wystarczy szybki ruch. Odwrócić jej uwagę, wyszarpnąć szufladę, wyjąć rewolwer...
– Naprawdę uważam, że powinniśmy o tym porozmawiać.
Bełkotał nerwowo. Uspokójże się! Ona nic nie zrobi.
– Sześć.
Wyjrzał przez okno.
– Pięć – powiedziała dziewczyna. – Cztery.
– Spóźniłaś się. – Wskazał coś na ulicy. – Milicja już tu jest.
Przewróciła oczami, ale spojrzała we wskazanym kierunku. Pan Appleby szarpnął szufladę. Rzeczywiście, ciężko chodziła, ale się udało! Otworzył ją! Przeklęty rewolwer był zawinięty w chusteczkę. Po co? Po co to zrobił? Co mu przyszło do głowy? Kto zawija broń jak prezent urodzinowy? Odrzucił chusteczkę i już trzymał go w dłoni. Szybkim ruchem podniósł rękę, odwiódł kurek...
...i stwierdził, że dziewczyna celuje z rewolweru prosto w jego pierś. Sprawiała wrażenie skrajnie znudzonej. Z jej ust powoli bezczelnie wypączkował kolejny balon. Odgarnęła z twarzy niesforne pasemko włosów.
Bam!
Balon pękł. Pan Appleby jęknął ze zgrozy i skulił się na krześle. Wypuścił rewolwer, który z głuchym łoskotem spadł na biurko.
– Trzy, dwa, jeden – odliczyła dziewczyna. – Czas dobiegł końca, Horace. Otwórz ten przeklęty sejf.
– Dobrze, już dobrze!
Pan Appleby wstał i gorączkowo zaczął kręcić tarczą sejfu. Wprowadził dziadkowy szyfr i pociągnął drzwi. Wyjął ciężką pancerną kasetkę i postawił ją między rewolwerem a talerzem z ciasteczkami.
– No proszę. Nie było to chyba aż takie trudne, co? – Dziewczyna skinęła bronią. – Otwórz.
Zrobił to. W kasetce spoczywały rezerwy gotówkowe banku: ślicznie, równiutko, własnoręcznie przez niego ułożone pliki pięćdziesięciofuntówek w banderolach, drukowane w Wesseksie, świeżutkie, czyste. Aż zakłuło go w sercu na ich widok, takie wydały mu się nagusieńkie i bezbronne. Wpatrywał się w nie smętnie.
Nie wiedzieć skąd dziewczyna wytrzasnęła ściągany sznurkiem worek. Strząsnęła go i zerknąwszy w stronę drzwi, poleciła Appleby’emu:
– Przełóż do niego banknoty, proszę.
Posłuchał, choć w jego sercu narastała wielka nienawiść – nienawiść do chaosu panującego za murami Ocalałych Miast, wśród bezkresnych lasów i moczarów. Chaosu, który miał czelność wedrzeć się do jego gabinetu w ubłoconych butach i skórzanym płaszczu.
– Dopilnuję, żeby cię zabili – zapowiedział. – Dokąd uciekniesz? Do Mercji? Na Pustkowia? Mamy tropicieli.
– Wiem. – Zasznurowała worek. Spojrzała na zegarek. – Są do niczego.
– W każdym mieście mam przyjaciół.
– Przyjaciół? Z takim charakterem? Poważnie w to wątpię.
– Kradniesz pieniądze należące do domu wiary. Zdajesz sobie sprawę, że oni też mają swoich ludzi? Wytropią cię i złapią.
Zważyła worek w dłoni.
– Czyżby? A słyszał pan kiedyś o Jane Oakley, panie Appleby?
– Nie.
– A o Jenny Blackwood?
Pokręcił głową.
– Jejku... Nie czyta pan gazet?
– Domyślam się, że to wyrzutki, niecne, wyjęte spod prawa kobiety, które nękają miasta. – Nachylił się ku niej ponad biurkiem, wstrząsany słusznym gniewem zamożnego, szanowanego obywatela. – I twoje wspólniczki, jak mniemam?
– Nie. – Ona również pochyliła się w jego stronę. Zapachniało od niej lasem, wodą i nieprzesadnie świeżym wełnianym swetrem. – Nie, panie Appleby, nie są moimi wspólniczkami. Są mną.
Od strony drzwi dobiegł stłumiony krzyk. Oboje spojrzeli w tę stronę: w progu stała panna Petersen, zbolała, z rozdziawionymi ustami, a obok niej – Śiwie niech będą dzięki! – milicjant w charakterystycznym zielonym meloniku.
Przez ułamek sekundy nikt się nie poruszył.
Ku swojemu zaskoczeniu pierwszy zareagował pan Appleby: złapał worek i szarpnął. Dziewczyna nie puściła, więc poleciała razem z workiem. Drugą ręką pan Appleby machnął trochę na oślep. Zrobiła unik, wykręciła się i zadała cios od dołu. Rękę miała chudą, ale silną: ból eksplodował w rejonie żołądka pana Appleby’ego, herbatki i kanapek. Puścił worek i z jękiem osunął się do tyłu, na fotel. Wymachiwał dziko ramionami i patrzył przez łzy, jak milicjant wkracza do akcji... Ale gdzie podziała się dziewczyna? Stała nad nim, na biurku! Wskoczyła na nie tak szybko, że nie nadążył za nią wzrokiem!
Zauważyła, że na nią patrzy, uśmiechnęła się, a potem przykucnęła, przycisnęła worek z pieniędzmi do piersi i ponad głową dyrektora wyskoczyła przez okno, tłukąc je po drodze i wlokąc za sobą stożkowatą chmurę skrzących się odłamków szkła.
Zniknęła.
Błękitne niebo. Światło słońca. Moment ciszy.
I krzyk z dołu.
Na pewno się zabiła!
Trzymając się za brzuch, pan Appleby dźwignął się z fotela. Zrobił chwiejny krok, wychylił się przez okno i spojrzał w dół na cudowną krainę osypującego się szkła i rozbiegających się przechodniów.
Gdzie ciało? Przetarł oczy.
Gdzieś niedaleko wesoło zadźwięczał dzwoneczek. Pan Appleby spojrzał w głąb ulicy.
Rower! Dziewczyna pedałowała jak szatan, worek z pieniędzmi obijał jej się o plecy. Obejrzała się przez ramię, dostrzegła pana Appleby’ego, wykonała obraźliwy gest. A potem wyminęła jakiegoś berbecia, zepchnęła starszą kobietę do rynsztoka i popędziła dalej.
Słyszał za plecami panią Petersen, jazgoczącą niczym wrona. Słyszał, jak milicjant dmie w gwizdek i niezgrabnie zbiega na parter. Obojętny na te rozpraszające go drobiazgi wyciągnął się jak długi, wykręcił szyję i patrzył w ślad za oddalającymi się ulicą pieniędzmi. Wkrótce stracił z oczu worek, ale roztańczone rude włosy zdawały się machać do niego wesoło, mijając najpierw pocztę, potem niewielki staw i przystanek autobusowy, aż w końcu zniknęły w bramie na drodze w głąb Pustkowi.