Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
WIDMA NA STRYCHU? ZJAWY PRZY ŁÓŻKU? OD TEGO JEST LOCKWOOD I SPÓŁKA!
Przerażający wysyp duchów powoduje chaos w całym Londynie. Podczas gdy policja, rząd i prywatni detektywi są bezradni, trio z najmłodszej londyńskiej agencji detektywistycznej podejmuje największe jak dotąd wyzwanie w karierze. To będzie prawdziwy horror!
Agenci z Lockwood i Spółka, początkowo wyłączeni z dochodzenia nad źródłem tego wysypu zjawisk paranormalnych, i tak pracują pełną parą. Anthony niczego się nie boi, George rozwiąże każdą zagadkę, Lucy puszcza wodze swojego talentu, a duch zamknięty w słoju rzuca sardoniczne komentarze.
Od kiedy Lockwood odsłonił przed Lucy i George’em kilka faktów ze swojej przeszłości, cała trójka jeszcze bardziej się zbliżyła, a Lucy czuje, że na Portland Row jest jej prawdziwy dom. Gdyby tylko nie pojawiła się w nim nowa asystentka Lockwooda, irytująca, energiczna i kompetentna Holly Munro…
Tymczasem w Londynie jest coraz więcej nawiedzonych domów, nocnych napaści i niesamowitych zdarzeń. Czy Lockwood i Spółka zdołają odłożyć na bok niesnaski? A może narastający konflikt narazi ich wszystkich na śmiertelne niebezpieczeństwo?
W najnowszej części serii Lockwood i Spółka robi się naprawdę groźnie, napięcie rośnie, a wraz z nim powstają nowe więzi i nieoczekiwane sojusze.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 470
Dla Rosie i Franceski,z miłością
I.
Hotelikpod Lawendą
1.
Myślę, że właśnie dopiero wtedy, pod koniec naszej wizyty w hoteliku Pod Lawendą, gdy walczyliśmy o życie w tym potwornym pensjonacie, przez moment zobaczyłam naszą trójkę tak idealnie skoordynowaną. To trwało tylko chwilę, ale każdy detal wrył się w moją pamięć: ułamek sekundy, gdy Lockwood i Spółka działali jak doskonały zespół.
Tak, każdy detal. Anthony Lockwood w płonącym płaszczu, wymachujący w panice rękami, gdy cofa się na oślep, mając za plecami otwarte okno. George Cubbins wiszący na drabinie, uczepiony jedną ręką i odchylony od pionu jak wyrośnięta gruszka kołysana przez wichurę. I ja – Lucy Carlyle – poobijana, zakrwawiona i oblepiona pajęczynami, gdy miotam się na wszystkie strony, skaczę po podłodze i turlam się po niej, próbując desperacko uniknąć spektralnych macek...
Wiem, żadna z tych rzeczy nie brzmi zbyt imponująco. Pierwsza się zgodzę, że moglibyśmy obyć się bez kwików George’a. Ale chodzi mi o coś innego: o to, że nawet w tak beznadziejnej sytuacji jak ta Lockwood i Spółka nie poddali się i potrafili wyjść z tego zwycięsko.
Chcecie wiedzieć jak? Opowiem wam.
Sześć godzin wcześniej. Staliśmy na progu i dzwoniliśmy do drzwi. Było deszczowe listopadowe popołudnie. Cienie zaczynały gęstnieć, czarna linia dachów starych kamienic w Whitechapel rysowała się ostro na tle chmur. Krople deszczu ciemniały na naszych kurtkach i spływały po ostrzach rapierów. Zegary dopiero co wybiły czwartą.
– Gotowi? – spytał Lockwood. – Pamiętajcie, zadajemy im parę pytań i ukradkiem robimy parapsychiczny sondaż. Jeśli się domyślimy, w którym pokoju kogoś zamordowano lub gdzie ukryli ciała, nie dajemy niczego po sobie poznać. Grzecznie się żegnamy i idziemy zawiadomić policję.
– Jasne. – George skinął głową, poprawiając pas z ekwipunkiem.
– To beznadziejny plan! – odezwał się chrapliwy szept blisko mojego ucha. – Mówię wam, lepiej najpierw ich zadźgać, a potem zadawać pytania! To jedyna rozsądna opcja.
Trąciłam swój plecak łokciem.
– Zamknij się.
– Myślałem, że chcecie moich rad!
– Masz czuwać, a nie nas rozpraszać głupimi wtrętami. Bądź cicho.
Czekaliśmy pod drzwiami. Hotelik Pod Lawendą mieścił się w dwupiętrowej wąskiej szeregówce. Jak większość budynków w tej części londyńskiego East Endu doskonale wtapiał się w szarobure otoczenie. Jego fasada była brudna od sadzy i smogu, w oknach dyndały cienkie firanki. Pomieszczenia na obu kondygnacjach były ciemne, ale w holu paliło się światło, a za pękniętą szybką w drzwiach tkwił pożółkły kartonik z napisem WOLNE POKOJE. Lockwood próbował dojrzeć coś przez nią, przysłaniając czoło dłonią w rękawiczce.
– Hm... Ktoś jest w środku – stwierdził. – Widzę dwie osoby stojące nieruchomo na końcu holu.
Ponownie nacisnął dzwonek. Dźwięk był nieprzyjemny, prawdziwa brzytwa dla uszu. Lockwood sięgnął do kołatki i zastukał. Nadal nikt nie otwierał.
– Mam nadzieję, że właśnie sznurują wrotki – odezwał się George. – Nie żebym chciał was martwić, ale sunie tu coś białego.
Wzrok go nie mylił. Kawałek od nas w zapadającym zmierzchu można było dostrzec blady kształt. Dryfował powoli chodnikiem w cieniu budynków, zmierzając w naszą stronę.
Lockwood wzruszył ramionami, nawet się nie obejrzał.
– Pewnie koszula łopocze na sznurze. Jest jeszcze wcześnie. Nic strasznego nie łazi o tej porze.
George i ja spojrzeliśmy na siebie. O tej porze roku dni były równie pozbawione światła jak noce, a w wyjątkowo pochmurną pogodę zmarli zaczynali wychodzić nawet popołudniami. Choćby dzisiaj w drodze ze stacji metra widzieliśmy Cień na Whitechapel High Road. Niewyraźny, poskręcany ciemny kształt przypominający człowieka tkwił w rynsztoku, drżąc i chwiejąc się w podmuchach mijających go samochodów, których kierowcy spieszyli się do domów. Straszne stwory chodziły o tej porze ulicami i Lockwood dobrze o tym wiedział.
– Od kiedy to koszula wisząca na sznurze ma głowę i dwie cienkie nogi? – zapytał George. Zdjął okulary, dokładnie je wytarł i nałożył z powrotem. – Lucy, ty mu powiedz. On mnie nigdy nie słucha.
– Tak, Lockwood, zbierajmy się stąd – powiedziałam. – Nie możemy tu stać przez całą noc. Jak się nie pospieszymy, to ten duch się do nas przyczepi.
Lockwood się uśmiechnął.
– Nie będziemy tu stali przez całą noc. Ci mili państwo w holu zaraz nam otworzą. Nie mają wyboru. Jeśli tego nie zrobią, będzie to oznaczało przyznanie się do winy. Lada chwila podejdą do drzwi i zaproszą nas do środka. Wiem, co mówię. Bez obaw.
I tak to było z Lockwoodem. Nie dało się nie uwierzyć w to, co mówi, nawet gdy brzmiało to mało prawdopodobnie. Stał w swobodnej pozie, z dłonią opartą na rękojeści rapiera, elegancki jak zawsze, w długim płaszczu i ciemnym dopasowanym garniturze. Ciemne włosy opadały mu na czoło. Światło przenikające przez drzwi oświetlało jego szczupłą bladą twarz i migotało w oczach, gdy spojrzał na mnie z szerokim uśmiechem. Był symbolem opanowania. I takim chcę go pamiętać: gdy stał tam spokojny i bez cienia lęku w krótkiej przerwie pomiędzy horrorami: tym, który nas zaraz spotka, i tymi, które już przeżyliśmy.
W porównaniu z nim George i ja nie byliśmy tak stylowi, ale też wyglądaliśmy poważnie. Ciemne ubrania, ciemne buty. George nawet włożył koszulę w spodnie. Wszyscy mieliśmy plecaki i ciężkie worki marynarskie – stare i podniszczone. W płótnie widniały liczne dziurki wypalone przez ektoplazmę.
Gdyby teraz ujrzał nas jakiś przechodzień, pomyślałby pewnie – rozpoznając w nas pracowników parapsychicznej agencji detektywistycznej – że nasze worki są wypełnione typowym w tym fachu ekwipunkiem: granatami solnymi, lawendą, opiłkami żelaza, srebrnymi pieczęciami i łańcuchami. Było to prawdą, ale ja miałam jeszcze w plecaku czaszkę w słoju, więc nie byliśmy tak zupełnie przewidywalni.
Czekaliśmy. Porywy wiatru niosły ze sobą liście, paprochy i mżawkę. Żelazne amulety ochronne zawieszone na rynnach i kablach nad naszymi głowami dzwoniły i szczękały jak zęby czarownicy. Niewyraźny biały kształt sunął bezszelestnie w naszym kierunku. Zapięłam parkę pod szyję i przysunęłam się bliżej ściany.
– Tak, to Zjawa – odezwał się głos z mojego plecaka, szept słyszalny tylko dla mnie. – Już was zobaczyła i jest wygłodniała. Coś czuję, że George wpadł jej w oko.
– Lockwood, naprawdę musimy już iść – odezwałam się.
Lockwood właśnie cofnął się o krok od drzwi.
– Nie musimy – odparł. – Co wam mówiłem? Za chwilę nas wpuszczą.
Za szybką pojawiły się dwa rosnące cienie. Zagrzechotał odsuwany łańcuch, drzwi się otworzyły.
Stali w nich mężczyzna i kobieta.
Byli prawdopodobnie mordercami, ale nie chcieliśmy ich przestraszyć. Przywołaliśmy na twarze nasze najcieplejsze uśmiechy.
Niepozornym hotelikiem Pod Lawendą zainteresowaliśmy się przed dwoma tygodniami. Policja z Whitechapel prowadziła śledztwo w sprawie zaginięcia kilku osób – obwoźnych sprzedawców i robotników pracujących w pobliskich dokach – które zniknęły bez wieści w tej okolicy. Część z nich zatrzymała się w tanim hoteliku Pod Lawendą na Cannon Lane na krótko przed swoim zaginięciem. Policja przyszła sprawdzić ten przybytek oferujący noclegi ze śniadaniem, porozmawiała z właścicielami, panem i panią Evans, a nawet przeszukała budynek. Niczego nie znaleziono.
Ale to byli dorośli. Nie potrafili zajrzeć w przeszłość. Nie byli w stanie wyczuć parapsychicznych pozostałości zbrodni, które być może tu popełniono. Do tego potrzebowali specjalistów. Tak się złożyło, że agencja Lockwood i Spółka miała dużo zleceń z East Endu – nasz sukces w rozwiązaniu sprawy Wrzeszczącego Ducha ze Spitalfields uczynił nas sławnymi w tej dzielnicy. Zgodziliśmy się wpaść w odwiedziny do państwa Evansów i zorientować się, czy coś jest na rzeczy.
I właśnie tam wpadliśmy.
Biorąc pod uwagę, o co ich podejrzewano, spodziewałam się, że właściciele hoteliku Pod Lawendą będą wyglądać złowieszczo, ale myliłam się. Państwo Evans przypominali dwie stare sowy siedzące na gałęzi. Byli niscy, korpulentni i siwowłosi. Nosili okulary dla krótkowidzów. Ich ubrania dawno już wyszły z mody. Stali w drzwiach złączeni ramionami i zagradzali wejście. Jedyne, co mogłam dostrzec za ich plecami, to lampę z abażurem z frędzlami i spłowiałą tapetę.
– Państwo Evans? – Lockwood ukłonił się lekko. – Dobry wieczór. Anthony Lockwood z agencji Lockwood i Spółka. Dzwoniłem do państwa wcześniej. To moi współpracownicy, Lucy Carlyle i George Cubbins.
Wpatrywali się w nas szeroko otwartymi oczami. Przez dłuższą chwilę, jakby wszyscy byli świadomi tego, że ważą się losy pięciu osób, nikt się nie odezwał.
– Pan w jakiej sprawie? – spytał Evans.
Nie wiem, ile lat mógł mieć ten mężczyzna. Nie potrafię określić wieku osoby, która przekroczyła trzydziestkę, wszyscy wydają mi się wtedy leciwi, ale pan Evans z pewnością był już bliżej trumny niż kołyski. Pojedyncze włosy przylizane na łysinie, siateczki zmarszczek wokół oczu. Spoglądał na nas zza okularów łagodnym, roztargnionym wzrokiem.
– Jak już wspomniałem podczas naszej rozmowy telefonicznej, chcieliśmy zadać kilka pytań o jednego z lokatorów, niejakiego pana Bentona – odparł Lockwood. – W ramach policyjnego śledztwa dotyczącego jego zaginięcia. Może moglibyśmy wejść na chwilę?
– Niedługo będzie ciemno – zauważyła kobieta.
– Och, nie zostaniemy aż tak długo. – Lockwood uśmiechnął się słodko.
Ja też się uśmiechnęłam, potwierdzając nasze niewinne intencje. George był zbyt zaabsorbowany zbliżającą się Zjawą, żeby uczestniczyć w rozmowie.
Pan Evans skinął głową. Powoli odsunął się od drzwi, żeby nas przepuścić.
– Tak, oczywiście, ale lepiej się pospieszmy – powiedział. – Już zmierzcha. Niedługo zaczną wychodzić.
Był za stary, żeby widzieć Zjawę płynącą ulicą wprost na nas, a my woleliśmy o niej nie wspominać. Uśmiechaliśmy się potakująco i najszybciej, jak pozwalały dobre maniery, weszliśmy do środka. Pan Evans zamknął drzwi, zostawiając na zewnątrz zmrok, ducha i mżawkę.
Właściciele hoteliku poprowadzili nas długim korytarzem do salonu, gdzie w kominku palił się ogień. Wystrój był typowy: kremowe marmurkowe tapety, wytarta brązowa wykładzina, rząd dekoracyjnych talerzy i reprodukcje w brzydkich złotych ramach. W pokoju znajdowało się kilka kanciastych i niewygodnych foteli. Były też radio, barek i mały telewizor. Na szerokim niskim kredensie pod ścianą stały filiżanki, szklanki, dzbanki i inne akcesoria śniadaniowe, a dwa zestawy składanych krzeseł i stolików oparte o ścianę potwierdzały, że salon pełnił także funkcję jadalni dla gości pensjonatu.
Ale akurat byliśmy tam tylko my.
Położyliśmy nasze worki na podłodze. George znowu przetarł okulary, Lockwood przeczesał dłonią wilgotne włosy. Pan i pani Evans zatrzymali się naprzeciwko nas na środku pokoju. Z bliska jeszcze bardziej przypominali dwie sowy. Mieli zgarbione plecy i szyje wyciągnięte do przodu. On był ubrany w bezkształtny kardigan, ona w ciemną wełnianą suknię. Nadal stali blisko siebie: niemłodzi, ale może – przemknęło mi przez myśl – nie tak słabi i delikatni, jak mi się wydawało.
Nie zaproponowali, żebyśmy usiedli. Zdecydowanie chcieli, aby to była krótka wizyta.
– Benson, tak? – zapytał pan Evans.
– Benton.
– Zatrzymał się tu niedawno – wyjaśniłam. – Trzy tygodnie temu. Potwierdził to pan przez telefon. Jest jedną z kilku zaginionych osób, których...
– Tak, tak, policja już nas o niego pytała. Mogę wam pokazać jego nazwisko w księdze gości, jeśli chcecie. – Nucąc coś pod nosem, podszedł do regału. Jego żona stała bez ruchu, wpatrując się w nas. Mężczyzna wrócił z rejestrem gości, otworzył go i podał Lockwoodowi. – Tu jest wpisany.
Podczas gdy Lockwood pozorował, że z zainteresowaniem kartkuje księgę, ja wykonywałam pracę, która nas tu przywiodła. Nasłuchiwałam. Dom był cichy w sensie parapsychicznym. Niczego nie wyczułam. Okej, słyszałam szept dobiegający z mojego plecaka stojącego na podłodze, ale to się nie liczyło.
– Teraz macie szansę! – syknął głos ze słoja. – Zamordujcie oboje i po sprawie!
Ukradkiem trąciłam plecak obcasem i głos umilkł.
– Możecie nam państwo powiedzieć cokolwiek o panu Bentonie? – W blasku ognia z kominka nalana twarz George’a i jego słomkowe włosy wydawały się lekko świecić. Sweter opinał okrągły brzuch. Podciągnął pasek u spodni, przy okazji rzucając ukradkowe spojrzenie na termometr. – Lub o jakimkolwiek innym rezydencie? Rozmawiają państwo z nimi?
– Ja niespecjalnie – odparł pan Evans i zwrócił się do żony: – A ty, Noro?
Włosy pani Evans miały żółtawy odcień, jakby farbowała je nikotyną. Rzednące na czubku i utrzymane w niezmiennej pozycji jak hełm pociągnięty lakierem. Jej twarz była tak samo poorana zmarszczkami jak twarz jej męża, ale u niej najgłębsze bruzdy prowadziły do kącików ust i wyglądały jak nici, za które można by pociągnąć, aby zasznurować usta.
– Nie – odparła. – Ale to nic nadzwyczajnego. Nasi goście nie zatrzymują się na długo.
– Taki zawód – dorzucił pan Evans. – Naszą klientelą są głównie sprzedawcy, co jeżdżą z miejsca na miejsce.
Znowu zapadła cisza. W salonie unosił się mocny zapach lawendy, który odstrasza Przybyszy. Na parapecie i na kominku stały świeże bukiety w srebrnych wazonach. Dostrzegłam też ozdobne amulety ochronne z żelaza powyginanego artystycznie w kształty kwiatów, zwierząt i ptaków. Ten salon był bezpiecznym miejscem w domu, wręcz ostentacyjnie bezpiecznym.
– Czy macie państwo teraz jakichś gości? – spytałam.
– Obecnie nie.
– Ile jest tu sypialni?
– Sześć. Cztery na pierwszym piętrze i dwie na drugim.
– A gdzie państwo sypiają? – Chciałam wiedzieć.
– Ile pytań jak na tak młodą osobę – odparł pan Evans. – Ja jestem z pokolenia, które pamięta jeszcze czasy, gdy dzieci były dziećmi. Dziećmi, a nie agentami parapsychicznymi z mieczami u boku i złymi manierami. Śpimy na parterze w pokoju za kuchnią. Ale mówiliśmy już to wszystko policjantom. Nie bardzo rozumiem, po co tu przyszliście.
– Zajmiemy państwu tylko chwilę – kontynuował Lockwood. – Gdybyśmy jeszcze tylko mogli obejrzeć pokój, w którym zatrzymał się pan Benton, i zaraz potem pójdziemy.
Państwo Evans znieruchomieli, jakby zmienili się w dwa kamienne posągi. George podszedł do kredensu i przesunął palcem po butelce keczupu. Na palcu został mu kurz.
– Obawiam się, że to niemożliwe – odpowiedział pan Evans. – Przygotowujemy ten pokój dla nowych gości. Nie chcemy, by ktoś tam nabrudził. Wszystkie ślady po panu Bentonie i innych rezydentach już dawno zostały uprzątnięte. A teraz poproszę, żebyście opuścili nasz dom.
Ruszył w stronę Lockwooda. Mimo kraciastych kapci, rozciągniętego swetra i przygarbionych pleców w jego ruchach pojawiły się stanowczość i nagle obudzona siła.
Lockwood miał wiele kieszeni w płaszczu. W jednej nosił broń, w drugiej pęk wytrychów, w kolejnej – mogłam się o tym osobiście przekonać – zapas torebek herbaty. Z którejś z nich wyciągnął teraz zalaminowaną plakietkę.
– To jest oficjalny dokument wydany przez DPBiK – wyjaśnił. – Upoważnia on agencję Lockwood i Spółka do przeszukania budynku, w którym mogło dojść do przestępstwa lub nawiedzenia. Jeśli chciałby pan to potwierdzić, proszę zadzwonić do inspektora Montagu Barnesa.
– Przestępstwa? – Starszy mężczyzna cofnął się, przygryzając wargi. – Nawiedzenia?
Na twarz Lockwooda wypłynął wilczy uśmiech.
– Jak już wspomniałem, chcielibyśmy tylko rzucić okiem na pokój.
– Tam nie ma niczego nadprzyrodzonego – zaprotestowała pani Evans. – Niech pan się rozejrzy. Widzi pan, ile tu zabezpieczeń.
Mąż poklepał ją po ramieniu.
– W porządku, Noro. Są agentami. Naszym obowiązkiem jest im pomóc. O ile dobrze pamiętam, pan Benton mieszkał w pokoju numer dwa na drugim piętrze. Tędy po schodach i na samą górę. Na pewno traficie.
– Dziękuję. – Lockwood podniósł swój worek.
– Dlaczego nie zostawicie tu rzeczy? – zasugerował pan Evans. – Schody są wąskie, a na górę długa droga.
Popatrzyliśmy na niego bez słowa. George i ja także zarzuciliśmy worki na plecy.
– Cóż, nie spieszcie się – dorzucił pan Evans.
Na półpiętrze nie było światła. Idąc w półmroku po schodach za Lockwoodem i George’em, obejrzałam się na właścicieli hoteliku. Pan i pani Evans nadal stali pośrodku salonu, złączeni ramionami, rubinowo czerwoni i migocący w świetle płomieni z kominka. Patrzyli za nami, gdy wchodziliśmy coraz wyżej. Ich głowy były przechylone pod tym samym kątem, a szkła dwóch par okularów lśniły jak cztery kółka odbijające czerwonawy blask.
– I co myślicie? – zapytał szeptem George.
Lockwood zatrzymał się w połowie schodów. Przyglądał się solidnym drzwiom przeciwpożarowym wstawionym we framugę w tym miejscu. Były otwarte na oścież, ich skrzydło oparto o ścianę.
– Nie potrafię tego wyjaśnić, ale wiem, że są winni. Winni jak diabli.
George potaknął.
– Widzieliście tę butelkę keczupu? Nikt tam nie jadł śniadania od bardzo dawna.
– Muszą zdawać sobie sprawę, że zabawa skończona – powiedziałam półgłosem, gdy ruszyliśmy dalej. – Jeśli coś złego przytrafiło się ich gościom, wyczujemy to. Wiedzą, na czym polegają nasze Talenty. Jak myślicie, czego się spodziewają, gdy to odkryjemy?
Odpowiedź Lockwooda przerwał odgłos kroków na schodach za naszymi plecami. Ktoś się skradał. Obejrzeliśmy się. Twarz Evansa lśniła z napięcia i ze strachu, kosmyki włosów odkleiły się od łysiny i sterczały na boki. Z pustym wyrazem szeroko otwartych oczu złapał za skrzydło drzwi przeciwpożarowych i pociągnął je do siebie...
Lockwood w mgnieniu oka wyjął rapier. Rzucił się w dół z rozwianym płaszczem...
Drzwi przeciwpożarowe zatrzasnęły się z hukiem, odcinając wszelkie światło z dołu. Rapier Lockwooda zazgrzytał o metal.
Gdy staliśmy w ciemności, usłyszeliśmy, jak pan Evans w pośpiechu zasuwa kolejne rygle w drzwiach. A potem dobiegł nas jego śmiech.
– Panie Evans – odezwał się Lockwood. – Proszę otworzyć drzwi.
Głos mężczyzny był stłumiony, ale wyraźny.
– Powinniście byli wyjść, kiedy mieliście szansę! Teraz rozglądajcie się do woli! Czujcie się jak u siebie w domu! Duch znajdzie was do północy. A ja rano uprzątnę to, co po was zostanie.
Usłyszeliśmy ciche szuranie kapci. Pan Evans schodził do salonu.
– Ale z was agenci – dobiegł mnie głos czaszki z plecaka. – Przechytrzyło was dwoje emerytów. Brawo. To się nazywa ekipa.
Tym razem nie powiedziałam, żeby duch ze słoja się zamknął. Bo co tu kryć, miał rację.