Mroczny sobowtór - Jonathan Stroud - ebook

Mroczny sobowtór ebook

Jonathan Stroud

4,6

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

 

WIDMA NA STRYCHU? ZJAWY PRZY ŁÓŻKU? OD TEGO JEST LOCKWOOD I SPÓŁKA!

 

Przerażający wysyp duchów powoduje chaos w całym Londynie. Podczas gdy policja, rząd i prywatni detektywi są bezradni, trio z najmłodszej londyńskiej agencji detektywistycznej podejmuje największe jak dotąd wyzwanie w karierze. To będzie prawdziwy horror!

 

 

 

Agenci z Lockwood i Spółka, początkowo wyłączeni z dochodzenia nad źródłem tego wysypu zjawisk paranormalnych, i tak pracują pełną parą. Anthony niczego się nie boi, George rozwiąże każdą zagadkę, Lucy puszcza wodze swojego talentu, a duch zamknięty w słoju rzuca sardoniczne komentarze.

 

 

 

Od kiedy Lockwood odsłonił przed Lucy i George’em kilka faktów ze swojej przeszłości, cała trójka jeszcze bardziej się zbliżyła, a Lucy czuje, że na Portland Row jest jej prawdziwy dom. Gdyby tylko nie pojawiła się w nim nowa asystentka Lockwooda, irytująca, energiczna i kompetentna Holly Munro…

 

 

 

Tymczasem w Londynie jest coraz więcej nawiedzonych domów, nocnych napaści i niesamowitych zdarzeń. Czy Lockwood i Spółka zdołają odłożyć na bok niesnaski? A może narastający konflikt narazi ich wszystkich na śmiertelne niebezpieczeństwo?

 

 

 

W najnowszej części serii Lockwood i Spółka robi się naprawdę groźnie, napięcie rośnie, a wraz z nim powstają nowe więzi i nieoczekiwane sojusze.

 

 

 

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 470

Oceny
4,6 (174 oceny)
124
37
12
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
EnvieRaspberry

Nie oderwiesz się od lektury

Póki co to najlepsza część z dotąd wydanych. Tym razem o wiele więcej dzieje się w relacjach między bohaterami, ale sprawa kryminalna jest bardziej wstępem dla czegoś grubszego. Czy polski wydawca mógłby się nieco pospieszyć z wypuszczaniem kolejnych części? Ładnie proszę. 🙂
60
czesiu_0319

Nie oderwiesz się od lektury

czy wydawnictwo mogłoby wydać resztę części bardzo proszę bo chyba oszaleje
20
Czulemon

Nie oderwiesz się od lektury

Najlepszy tom! Tajemnica się zacieśnia, grożą rośnie a Lockwood&sp. mają pełne ręce roboty. Lucy czuje się zagrożona w miejscu, który zaczęła nieśmiało nazwać domem. Locky jak zawsze brawurowo podejmuje ryzyko a George jak to George...
10
Anna-Malgorzata

Dobrze spędzony czas

Ponownie Lockwood i Spółka nie zawodzą. Z wielką przyjemnością obserwowałam ich kolejne poczynania. Było i poważnie, i mrocznie, ale nie zabrakło również delikatnego humoru. Autor świetnie wykreował świat duchów, ich typologię. Idealnie włączył wymiar paranormalny w codzienność Anglików. Barwni, autentyczni bohaterowie, interesujące przypadki nawiedzeń i pozbawiona utartych schematów fabuła to główne zalety książki. Jestem bardzo ciekawa kontynuacji cyklu. Czekam z niecierpliwością na czwarty tom, a „Mrocznego sobowtóra” zdecydowane polecam. Ania ze Skarbca Książek Cała recenzja: http://skarbiecksiazek.blogspot.com/2023/04/mroczny-sobowtor-jonathan-stroud.html
10
Adaa1

Dobrze spędzony czas

Naprawdę spoko
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: Loc­kwood & Co.: The Hol­low Boy
Co­py­ri­ght © Jo­na­than Stroud, 2015 All ri­ghts re­se­rved. Wszel­kie prawa za­strze­żone
Co­py­ri­ght © for the Po­lish trans­la­tion by Tina Ozie­wicz Co­py­ri­ght © for the Po­lish edi­tion by Po­rad­nia K, 2023
Re­dak­tor pro­wa­dząca: JO­LANTA KU­CHAR­SKA
Re­dak­cja: AGNIESZKA TRZEB­SKA-CWA­LINA
Ko­rekta: JO­LANTA KU­CHAR­SKA, AGNIESZKA ADA­MIAK
Ilu­stra­cja na okładce: © Ales­san­dro „Ta­lexi” Ta­ini Pu­bli­shed by ar­ran­ge­ment with Ran­dom Ho­use Chil­dren’s Pu­bli­shers UK, a di­vi­sion of The Ran­dom Ho­use Group Li­mi­ted
Ad­ap­ta­cja okładki: MA­RZENA PIŁKO
Wy­da­nie I
ISBN 978-83-67195-70-6
Wy­daw­nic­two Po­rad­nia K Sp. z o.o. Pre­zes: Jo­anna Ba­żyń­ska 00-544 War­szawa, ul. Wil­cza 25 lok. 6 e-mail: po­rad­niak@po­rad­niak.pl
Po­znaj na­sze inne książki. Za­pra­szamy do księ­garni:www.po­rad­niak.plfa­ce­book.com/po­rad­niaklin­ke­din.com/com­pany.po­rad­niakin­sta­gram.com/po­rad­nia­_k_wy­daw­nic­two
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Dla Ro­sie i Fran­ce­ski,z mi­ło­ścią

I. 

Ho­te­likpod La­wendą

1.

My­ślę, że wła­śnie do­piero wtedy, pod ko­niec na­szej wi­zyty w ho­te­liku Pod La­wendą, gdy wal­czy­li­śmy o ży­cie w tym po­twor­nym pen­sjo­na­cie, przez mo­ment zo­ba­czy­łam na­szą trójkę tak ide­al­nie sko­or­dy­no­waną. To trwało tylko chwilę, ale każdy de­tal wrył się w moją pa­mięć: uła­mek se­kundy, gdy Loc­kwood i Spółka dzia­łali jak do­sko­nały ze­spół.

Tak, każdy de­tal. An­thony Loc­kwood w pło­ną­cym płasz­czu, wy­ma­chu­jący w pa­nice rę­kami, gdy cofa się na oślep, ma­jąc za ple­cami otwarte okno. Geo­rge Cub­bins wi­szący na dra­bi­nie, ucze­piony jedną ręką i od­chy­lony od pionu jak wy­ro­śnięta gruszka ko­ły­sana przez wi­churę. I ja – Lucy Car­lyle – po­obi­jana, za­krwa­wiona i ob­le­piona pa­ję­czy­nami, gdy mio­tam się na wszyst­kie strony, ska­czę po pod­ło­dze i tur­lam się po niej, pró­bu­jąc de­spe­racko unik­nąć spek­tral­nych ma­cek...

Wiem, żadna z tych rze­czy nie brzmi zbyt im­po­nu­jąco. Pierw­sza się zgo­dzę, że mo­gli­by­śmy obyć się bez kwi­ków Geo­rge’a. Ale cho­dzi mi o coś in­nego: o to, że na­wet w tak bez­na­dziej­nej sy­tu­acji jak ta Loc­kwood i Spółka nie pod­dali się i po­tra­fili wyjść z tego zwy­cię­sko.

Chce­cie wie­dzieć jak? Opo­wiem wam.

Sześć go­dzin wcze­śniej. Sta­li­śmy na progu i dzwo­ni­li­śmy do drzwi. Było desz­czowe li­sto­pa­dowe po­po­łu­dnie. Cie­nie za­czy­nały gęst­nieć, czarna li­nia da­chów sta­rych ka­mie­nic w Whi­te­cha­pel ry­so­wała się ostro na tle chmur. Kro­ple desz­czu ciem­niały na na­szych kurt­kach i spły­wały po ostrzach ra­pie­rów. Ze­gary do­piero co wy­biły czwartą.

– Go­towi? – spy­tał Loc­kwood. – Pa­mię­taj­cie, za­da­jemy im parę py­tań i ukrad­kiem ro­bimy pa­rap­sy­chiczny son­daż. Je­śli się do­my­ślimy, w któ­rym po­koju ko­goś za­mor­do­wano lub gdzie ukryli ciała, nie da­jemy ni­czego po so­bie po­znać. Grzecz­nie się że­gnamy i idziemy za­wia­do­mić po­li­cję.

– Ja­sne. – Geo­rge ski­nął głową, po­pra­wia­jąc pas z ekwi­pun­kiem.

– To bez­na­dziejny plan! – ode­zwał się chra­pliwy szept bli­sko mo­jego ucha. – Mó­wię wam, le­piej naj­pierw ich za­dźgać, a po­tem za­da­wać py­ta­nia! To je­dyna roz­sądna opcja.

Trą­ci­łam swój ple­cak łok­ciem.

– Za­mknij się.

– My­śla­łem, że chce­cie mo­ich rad!

– Masz czu­wać, a nie nas roz­pra­szać głu­pimi wtrę­tami. Bądź ci­cho.

Cze­ka­li­śmy pod drzwiami. Ho­te­lik Pod La­wendą mie­ścił się w dwu­pię­tro­wej wą­skiej sze­re­gówce. Jak więk­szość bu­dyn­ków w tej czę­ści lon­dyń­skiego East Endu do­sko­nale wta­piał się w sza­ro­bure oto­cze­nie. Jego fa­sada była brudna od sa­dzy i smogu, w oknach dyn­dały cien­kie fi­ranki. Po­miesz­cze­nia na obu kon­dy­gna­cjach były ciemne, ale w holu pa­liło się świa­tło, a za pęk­niętą szybką w drzwiach tkwił po­żół­kły kar­to­nik z na­pi­sem WOLNE PO­KOJE. Loc­kwood pró­bo­wał doj­rzeć coś przez nią, przy­sła­nia­jąc czoło dło­nią w rę­ka­wiczce.

– Hm... Ktoś jest w środku – stwier­dził. – Wi­dzę dwie osoby sto­jące nie­ru­chomo na końcu holu.

Po­now­nie na­ci­snął dzwo­nek. Dźwięk był nie­przy­jemny, praw­dziwa brzy­twa dla uszu. Loc­kwood się­gnął do ko­łatki i za­stu­kał. Na­dal nikt nie otwie­rał.

– Mam na­dzieję, że wła­śnie sznu­rują wrotki – ode­zwał się Geo­rge. – Nie że­bym chciał was mar­twić, ale su­nie tu coś bia­łego.

Wzrok go nie my­lił. Ka­wa­łek od nas w za­pa­da­ją­cym zmierz­chu można było do­strzec blady kształt. Dry­fo­wał po­woli chod­ni­kiem w cie­niu bu­dyn­ków, zmie­rza­jąc w na­szą stronę.

Loc­kwood wzru­szył ra­mio­nami, na­wet się nie obej­rzał.

– Pew­nie ko­szula ło­po­cze na sznu­rze. Jest jesz­cze wcze­śnie. Nic strasz­nego nie łazi o tej po­rze.

Geo­rge i ja spoj­rze­li­śmy na sie­bie. O tej po­rze roku dni były rów­nie po­zba­wione świa­tła jak noce, a w wy­jąt­kowo po­chmurną po­godę zmarli za­czy­nali wy­cho­dzić na­wet po­po­łu­dniami. Choćby dzi­siaj w dro­dze ze sta­cji me­tra wi­dzie­li­śmy Cień na Whi­te­cha­pel High Road. Nie­wy­raźny, po­skrę­cany ciemny kształt przy­po­mi­na­jący czło­wieka tkwił w rynsz­toku, drżąc i chwie­jąc się w po­dmu­chach mi­ja­ją­cych go sa­mo­cho­dów, któ­rych kie­rowcy spie­szyli się do do­mów. Straszne stwory cho­dziły o tej po­rze uli­cami i Loc­kwood do­brze o tym wie­dział.

– Od kiedy to ko­szula wi­sząca na sznu­rze ma głowę i dwie cien­kie nogi? – za­py­tał Geo­rge. Zdjął oku­lary, do­kład­nie je wy­tarł i na­ło­żył z po­wro­tem. – Lucy, ty mu po­wiedz. On mnie ni­gdy nie słu­cha.

– Tak, Loc­kwood, zbie­rajmy się stąd – po­wie­dzia­łam. – Nie mo­żemy tu stać przez całą noc. Jak się nie po­spie­szymy, to ten duch się do nas przy­czepi.

Loc­kwood się uśmiech­nął.

– Nie bę­dziemy tu stali przez całą noc. Ci mili pań­stwo w holu za­raz nam otwo­rzą. Nie mają wy­boru. Je­śli tego nie zro­bią, bę­dzie to ozna­czało przy­zna­nie się do winy. Lada chwila po­dejdą do drzwi i za­pro­szą nas do środka. Wiem, co mó­wię. Bez obaw.

I tak to było z Loc­kwo­odem. Nie dało się nie uwie­rzyć w to, co mówi, na­wet gdy brzmiało to mało praw­do­po­dob­nie. Stał w swo­bod­nej po­zie, z dło­nią opartą na rę­ko­je­ści ra­piera, ele­gancki jak za­wsze, w dłu­gim płasz­czu i ciem­nym do­pa­so­wa­nym gar­ni­tu­rze. Ciemne włosy opa­dały mu na czoło. Świa­tło prze­ni­ka­jące przez drzwi oświe­tlało jego szczu­płą bladą twarz i mi­go­tało w oczach, gdy spoj­rzał na mnie z sze­ro­kim uśmie­chem. Był sym­bo­lem opa­no­wa­nia. I ta­kim chcę go pa­mię­tać: gdy stał tam spo­kojny i bez cie­nia lęku w krót­kiej prze­rwie po­mię­dzy hor­ro­rami: tym, który nas za­raz spo­tka, i tymi, które już prze­ży­li­śmy.

W po­rów­na­niu z nim Geo­rge i ja nie by­li­śmy tak sty­lowi, ale też wy­glą­da­li­śmy po­waż­nie. Ciemne ubra­nia, ciemne buty. Geo­rge na­wet wło­żył ko­szulę w spodnie. Wszy­scy mie­li­śmy ple­caki i cięż­kie worki ma­ry­nar­skie – stare i pod­nisz­czone. W płót­nie wid­niały liczne dziurki wy­pa­lone przez ek­to­pla­zmę.

Gdyby te­raz uj­rzał nas ja­kiś prze­cho­dzień, po­my­ślałby pew­nie – roz­po­zna­jąc w nas pra­cow­ni­ków pa­rap­sy­chicz­nej agen­cji de­tek­ty­wi­stycz­nej – że na­sze worki są wy­peł­nione ty­po­wym w tym fa­chu ekwi­pun­kiem: gra­na­tami sol­nymi, la­wendą, opił­kami że­laza, srebr­nymi pie­czę­ciami i łań­cu­chami. Było to prawdą, ale ja mia­łam jesz­cze w ple­caku czaszkę w słoju, więc nie by­li­śmy tak zu­peł­nie prze­wi­dy­walni.

Cze­ka­li­śmy. Po­rywy wia­tru nio­sły ze sobą li­ście, pa­pro­chy i mżawkę. Że­la­zne amu­lety ochronne za­wie­szone na ryn­nach i ka­blach nad na­szymi gło­wami dzwo­niły i szczę­kały jak zęby cza­row­nicy. Nie­wy­raźny biały kształt su­nął bez­sze­lest­nie w na­szym kie­runku. Za­pię­łam parkę pod szyję i przy­su­nę­łam się bli­żej ściany.

– Tak, to Zjawa – ode­zwał się głos z mo­jego ple­caka, szept sły­szalny tylko dla mnie. – Już was zo­ba­czyła i jest wy­głod­niała. Coś czuję, że Geo­rge wpadł jej w oko.

– Loc­kwood, na­prawdę mu­simy już iść – ode­zwa­łam się.

Loc­kwood wła­śnie cof­nął się o krok od drzwi.

– Nie mu­simy – od­parł. – Co wam mó­wi­łem? Za chwilę nas wpusz­czą.

Za szybką po­ja­wiły się dwa ro­snące cie­nie. Za­grze­cho­tał od­su­wany łań­cuch, drzwi się otwo­rzyły.

Stali w nich męż­czy­zna i ko­bieta.

Byli praw­do­po­dob­nie mor­der­cami, ale nie chcie­li­śmy ich prze­stra­szyć. Przy­wo­ła­li­śmy na twa­rze na­sze naj­cie­plej­sze uśmie­chy.

Nie­po­zor­nym ho­te­li­kiem Pod La­wendą za­in­te­re­so­wa­li­śmy się przed dwoma ty­go­dniami. Po­li­cja z Whi­te­cha­pel pro­wa­dziła śledz­two w spra­wie za­gi­nię­cia kilku osób – ob­woź­nych sprze­daw­ców i ro­bot­ni­ków pra­cu­ją­cych w po­bli­skich do­kach – które znik­nęły bez wie­ści w tej oko­licy. Część z nich za­trzy­mała się w ta­nim ho­te­liku Pod La­wendą na Can­non Lane na krótko przed swoim za­gi­nię­ciem. Po­li­cja przy­szła spraw­dzić ten przy­by­tek ofe­ru­jący noc­legi ze śnia­da­niem, po­roz­ma­wiała z wła­ści­cie­lami, pa­nem i pa­nią Evans, a na­wet prze­szu­kała bu­dy­nek. Ni­czego nie zna­le­ziono.

Ale to byli do­ro­śli. Nie po­tra­fili zaj­rzeć w prze­szłość. Nie byli w sta­nie wy­czuć pa­rap­sy­chicz­nych po­zo­sta­ło­ści zbrodni, które być może tu po­peł­niono. Do tego po­trze­bo­wali spe­cja­li­stów. Tak się zło­żyło, że agen­cja Loc­kwood i Spółka miała dużo zle­ceń z East Endu – nasz suk­ces w roz­wią­za­niu sprawy Wrzesz­czą­cego Du­cha ze Spi­tal­fields uczy­nił nas sław­nymi w tej dziel­nicy. Zgo­dzi­li­śmy się wpaść w od­wie­dziny do pań­stwa Evan­sów i zo­rien­to­wać się, czy coś jest na rze­czy.

I wła­śnie tam wpa­dli­śmy.

Bio­rąc pod uwagę, o co ich po­dej­rze­wano, spo­dzie­wa­łam się, że wła­ści­ciele ho­te­liku Pod La­wendą będą wy­glą­dać zło­wiesz­czo, ale my­li­łam się. Pań­stwo Evans przy­po­mi­nali dwie stare sowy sie­dzące na ga­łęzi. Byli ni­scy, kor­pu­lentni i si­wo­włosi. No­sili oku­lary dla krót­ko­wi­dzów. Ich ubra­nia dawno już wy­szły z mody. Stali w drzwiach złą­czeni ra­mio­nami i za­gra­dzali wej­ście. Je­dyne, co mo­głam do­strzec za ich ple­cami, to lampę z aba­żu­rem z frędz­lami i spło­wiałą ta­petę.

– Pań­stwo Evans? – Loc­kwood ukło­nił się lekko. – Do­bry wie­czór. An­thony Loc­kwood z agen­cji Loc­kwood i Spółka. Dzwo­ni­łem do pań­stwa wcze­śniej. To moi współ­pra­cow­nicy, Lucy Car­lyle i Geo­rge Cub­bins.

Wpa­try­wali się w nas sze­roko otwar­tymi oczami. Przez dłuż­szą chwilę, jakby wszy­scy byli świa­domi tego, że ważą się losy pię­ciu osób, nikt się nie ode­zwał.

– Pan w ja­kiej spra­wie? – spy­tał Evans.

Nie wiem, ile lat mógł mieć ten męż­czy­zna. Nie po­tra­fię okre­ślić wieku osoby, która prze­kro­czyła trzy­dziestkę, wszy­scy wy­dają mi się wtedy le­ciwi, ale pan Evans z pew­no­ścią był już bli­żej trumny niż ko­ły­ski. Po­je­dyn­cze włosy przy­li­zane na ły­si­nie, sia­teczki zmarsz­czek wo­kół oczu. Spo­glą­dał na nas zza oku­la­rów ła­god­nym, roz­tar­gnio­nym wzro­kiem.

– Jak już wspo­mnia­łem pod­czas na­szej roz­mowy te­le­fo­nicz­nej, chcie­li­śmy za­dać kilka py­tań o jed­nego z lo­ka­to­rów, nie­ja­kiego pana Ben­tona – od­parł Loc­kwood. – W ra­mach po­li­cyj­nego śledz­twa do­ty­czą­cego jego za­gi­nię­cia. Może mo­gli­by­śmy wejść na chwilę?

– Nie­długo bę­dzie ciemno – za­uwa­żyła ko­bieta.

– Och, nie zo­sta­niemy aż tak długo. – Loc­kwood uśmiech­nął się słodko.

Ja też się uśmiech­nę­łam, po­twier­dza­jąc na­sze nie­winne in­ten­cje. Geo­rge był zbyt za­ab­sor­bo­wany zbli­ża­jącą się Zjawą, żeby uczest­ni­czyć w roz­mo­wie.

Pan Evans ski­nął głową. Po­woli od­su­nął się od drzwi, żeby nas prze­pu­ścić.

– Tak, oczy­wi­ście, ale le­piej się po­spieszmy – po­wie­dział. – Już zmierz­cha. Nie­długo za­czną wy­cho­dzić.

Był za stary, żeby wi­dzieć Zjawę pły­nącą ulicą wprost na nas, a my wo­le­li­śmy o niej nie wspo­mi­nać. Uśmie­cha­li­śmy się po­ta­ku­jąco i naj­szyb­ciej, jak po­zwa­lały do­bre ma­niery, we­szli­śmy do środka. Pan Evans za­mknął drzwi, zo­sta­wia­jąc na ze­wnątrz zmrok, du­cha i mżawkę.

Wła­ści­ciele ho­te­liku po­pro­wa­dzili nas dłu­gim ko­ry­ta­rzem do sa­lonu, gdzie w ko­minku pa­lił się ogień. Wy­strój był ty­powy: kre­mowe mar­mur­kowe ta­pety, wy­tarta brą­zowa wy­kła­dzina, rząd de­ko­ra­cyj­nych ta­le­rzy i re­pro­duk­cje w brzyd­kich zło­tych ra­mach. W po­koju znaj­do­wało się kilka kan­cia­stych i nie­wy­god­nych fo­teli. Były też ra­dio, ba­rek i mały te­le­wi­zor. Na sze­ro­kim ni­skim kre­den­sie pod ścianą stały fi­li­żanki, szklanki, dzbanki i inne ak­ce­so­ria śnia­da­niowe, a dwa ze­stawy skła­da­nych krze­seł i sto­li­ków oparte o ścianę po­twier­dzały, że sa­lon peł­nił także funk­cję ja­dalni dla go­ści pen­sjo­natu.

Ale aku­rat by­li­śmy tam tylko my.

Po­ło­ży­li­śmy na­sze worki na pod­ło­dze. Geo­rge znowu prze­tarł oku­lary, Loc­kwood prze­cze­sał dło­nią wil­gotne włosy. Pan i pani Evans za­trzy­mali się na­prze­ciwko nas na środku po­koju. Z bli­ska jesz­cze bar­dziej przy­po­mi­nali dwie sowy. Mieli zgar­bione plecy i szyje wy­cią­gnięte do przodu. On był ubrany w bez­kształtny kar­di­gan, ona w ciemną weł­nianą suk­nię. Na­dal stali bli­sko sie­bie: nie­mło­dzi, ale może – prze­mknęło mi przez myśl – nie tak słabi i de­li­katni, jak mi się wy­da­wało.

Nie za­pro­po­no­wali, że­by­śmy usie­dli. Zde­cy­do­wa­nie chcieli, aby to była krótka wi­zyta.

– Ben­son, tak? – za­py­tał pan Evans.

– Ben­ton.

– Za­trzy­mał się tu nie­dawno – wy­ja­śni­łam. – Trzy ty­go­dnie temu. Po­twier­dził to pan przez te­le­fon. Jest jedną z kilku za­gi­nio­nych osób, któ­rych...

– Tak, tak, po­li­cja już nas o niego py­tała. Mogę wam po­ka­zać jego na­zwi­sko w księ­dze go­ści, je­śli chce­cie. – Nu­cąc coś pod no­sem, pod­szedł do re­gału. Jego żona stała bez ru­chu, wpa­tru­jąc się w nas. Męż­czy­zna wró­cił z re­je­strem go­ści, otwo­rzył go i po­dał Loc­kwo­odowi. – Tu jest wpi­sany.

Pod­czas gdy Loc­kwood po­zo­ro­wał, że z za­in­te­re­so­wa­niem kart­kuje księgę, ja wy­ko­ny­wa­łam pracę, która nas tu przy­wio­dła. Na­słu­chi­wa­łam. Dom był ci­chy w sen­sie pa­rap­sy­chicz­nym. Ni­czego nie wy­czu­łam. Okej, sły­sza­łam szept do­bie­ga­jący z mo­jego ple­caka sto­ją­cego na pod­ło­dze, ale to się nie li­czyło.

– Te­raz ma­cie szansę! – syk­nął głos ze słoja. – Za­mor­duj­cie oboje i po spra­wie!

Ukrad­kiem trą­ci­łam ple­cak ob­ca­sem i głos umilkł.

– Mo­że­cie nam pań­stwo po­wie­dzieć co­kol­wiek o panu Ben­to­nie? – W bla­sku ognia z ko­minka na­lana twarz Geo­rge’a i jego słom­kowe włosy wy­da­wały się lekko świe­cić. Swe­ter opi­nał okrą­gły brzuch. Pod­cią­gnął pa­sek u spodni, przy oka­zji rzu­ca­jąc ukrad­kowe spoj­rze­nie na ter­mo­metr. – Lub o ja­kim­kol­wiek in­nym re­zy­den­cie? Roz­ma­wiają pań­stwo z nimi?

– Ja nie­spe­cjal­nie – od­parł pan Evans i zwró­cił się do żony: – A ty, Noro?

Włosy pani Evans miały żół­tawy od­cień, jakby far­bo­wała je ni­ko­tyną. Rzed­nące na czubku i utrzy­mane w nie­zmien­nej po­zy­cji jak hełm po­cią­gnięty la­kie­rem. Jej twarz była tak samo po­orana zmarszcz­kami jak twarz jej męża, ale u niej naj­głęb­sze bruzdy pro­wa­dziły do ką­ci­ków ust i wy­glą­dały jak nici, za które można by po­cią­gnąć, aby za­sznu­ro­wać usta.

– Nie – od­parła. – Ale to nic nad­zwy­czaj­nego. Nasi go­ście nie za­trzy­mują się na długo.

– Taki za­wód – do­rzu­cił pan Evans. – Na­szą klien­telą są głów­nie sprze­dawcy, co jeż­dżą z miej­sca na miej­sce.

Znowu za­pa­dła ci­sza. W sa­lo­nie uno­sił się mocny za­pach la­wendy, który od­stra­sza Przy­by­szy. Na pa­ra­pe­cie i na ko­minku stały świeże bu­kiety w srebr­nych wa­zo­nach. Do­strze­głam też ozdobne amu­lety ochronne z że­laza po­wy­gi­na­nego ar­ty­stycz­nie w kształty kwia­tów, zwie­rząt i pta­ków. Ten sa­lon był bez­piecz­nym miej­scem w domu, wręcz osten­ta­cyj­nie bez­piecz­nym.

– Czy ma­cie pań­stwo te­raz ja­kichś go­ści? – spy­ta­łam.

– Obec­nie nie.

– Ile jest tu sy­pialni?

– Sześć. Cztery na pierw­szym pię­trze i dwie na dru­gim.

– A gdzie pań­stwo sy­piają? – Chcia­łam wie­dzieć.

– Ile py­tań jak na tak młodą osobę – od­parł pan Evans. – Ja je­stem z po­ko­le­nia, które pa­mięta jesz­cze czasy, gdy dzieci były dziećmi. Dziećmi, a nie agen­tami pa­rap­sy­chicz­nymi z mie­czami u boku i złymi ma­nie­rami. Śpimy na par­te­rze w po­koju za kuch­nią. Ale mó­wi­li­śmy już to wszystko po­li­cjan­tom. Nie bar­dzo ro­zu­miem, po co tu przy­szli­ście.

– Zaj­miemy pań­stwu tylko chwilę – kon­ty­nu­ował Loc­kwood. – Gdy­by­śmy jesz­cze tylko mo­gli obej­rzeć po­kój, w któ­rym za­trzy­mał się pan Ben­ton, i za­raz po­tem pój­dziemy.

Pań­stwo Evans znie­ru­cho­mieli, jakby zmie­nili się w dwa ka­mienne po­sągi. Geo­rge pod­szedł do kre­densu i prze­su­nął pal­cem po bu­telce ke­czupu. Na palcu zo­stał mu kurz.

– Oba­wiam się, że to nie­moż­liwe – od­po­wie­dział pan Evans. – Przy­go­to­wu­jemy ten po­kój dla no­wych go­ści. Nie chcemy, by ktoś tam na­bru­dził. Wszyst­kie ślady po panu Ben­to­nie i in­nych re­zy­den­tach już dawno zo­stały uprząt­nięte. A te­raz po­pro­szę, że­by­ście opu­ścili nasz dom.

Ru­szył w stronę Loc­kwo­oda. Mimo kra­cia­stych kapci, roz­cią­gnię­tego swe­tra i przy­gar­bio­nych ple­ców w jego ru­chach po­ja­wiły się sta­now­czość i na­gle obu­dzona siła.

Loc­kwood miał wiele kie­szeni w płasz­czu. W jed­nej no­sił broń, w dru­giej pęk wy­try­chów, w ko­lej­nej – mo­głam się o tym oso­bi­ście prze­ko­nać – za­pas to­re­bek her­baty. Z któ­rejś z nich wy­cią­gnął te­raz za­la­mi­no­waną pla­kietkę.

– To jest ofi­cjalny do­ku­ment wy­dany przez DPBiK – wy­ja­śnił. – Upo­waż­nia on agen­cję Loc­kwood i Spółka do prze­szu­ka­nia bu­dynku, w któ­rym mo­gło dojść do prze­stęp­stwa lub na­wie­dze­nia. Je­śli chciałby pan to po­twier­dzić, pro­szę za­dzwo­nić do in­spek­tora Mon­tagu Bar­nesa.

– Prze­stęp­stwa? – Star­szy męż­czy­zna cof­nął się, przy­gry­za­jąc wargi. – Na­wie­dze­nia?

Na twarz Loc­kwo­oda wy­pły­nął wil­czy uśmiech.

– Jak już wspo­mnia­łem, chcie­li­by­śmy tylko rzu­cić okiem na po­kój.

– Tam nie ma ni­czego nad­przy­ro­dzo­nego – za­pro­te­sto­wała pani Evans. – Niech pan się ro­zej­rzy. Wi­dzi pan, ile tu za­bez­pie­czeń.

Mąż po­kle­pał ją po ra­mie­niu.

– W po­rządku, Noro. Są agen­tami. Na­szym obo­wiąz­kiem jest im po­móc. O ile do­brze pa­mię­tam, pan Ben­ton miesz­kał w po­koju nu­mer dwa na dru­gim pię­trze. Tędy po scho­dach i na samą górę. Na pewno tra­fi­cie.

– Dzię­kuję. – Loc­kwood pod­niósł swój wo­rek.

– Dla­czego nie zo­sta­wi­cie tu rze­czy? – za­su­ge­ro­wał pan Evans. – Schody są wą­skie, a na górę długa droga.

Po­pa­trzy­li­śmy na niego bez słowa. Geo­rge i ja także za­rzu­ci­li­śmy worki na plecy.

– Cóż, nie spiesz­cie się – do­rzu­cił pan Evans.

Na pół­pię­trze nie było świa­tła. Idąc w pół­mroku po scho­dach za Loc­kwo­odem i Geo­rge’em, obej­rza­łam się na wła­ści­cieli ho­te­liku. Pan i pani Evans na­dal stali po­środku sa­lonu, złą­czeni ra­mio­nami, ru­bi­nowo czer­woni i mi­go­cący w świe­tle pło­mieni z ko­minka. Pa­trzyli za nami, gdy wcho­dzi­li­śmy co­raz wy­żej. Ich głowy były prze­chy­lone pod tym sa­mym ką­tem, a szkła dwóch par oku­la­rów lśniły jak cztery kółka od­bi­ja­jące czer­wo­nawy blask.

– I co my­śli­cie? – za­py­tał szep­tem Geo­rge.

Loc­kwood za­trzy­mał się w po­ło­wie scho­dów. Przy­glą­dał się so­lid­nym drzwiom prze­ciw­po­ża­ro­wym wsta­wio­nym we fra­mugę w tym miej­scu. Były otwarte na oścież, ich skrzy­dło oparto o ścianę.

– Nie po­tra­fię tego wy­ja­śnić, ale wiem, że są winni. Winni jak dia­bli.

Geo­rge po­tak­nął.

– Wi­dzie­li­ście tę bu­telkę ke­czupu? Nikt tam nie jadł śnia­da­nia od bar­dzo dawna.

– Mu­szą zda­wać so­bie sprawę, że za­bawa skoń­czona – po­wie­dzia­łam pół­gło­sem, gdy ru­szy­li­śmy da­lej. – Je­śli coś złego przy­tra­fiło się ich go­ściom, wy­czu­jemy to. Wie­dzą, na czym po­le­gają na­sze Ta­lenty. Jak my­śli­cie, czego się spo­dzie­wają, gdy to od­kry­jemy?

Od­po­wiedź Loc­kwo­oda prze­rwał od­głos kro­ków na scho­dach za na­szymi ple­cami. Ktoś się skra­dał. Obej­rze­li­śmy się. Twarz Evansa lśniła z na­pię­cia i ze stra­chu, ko­smyki wło­sów od­kle­iły się od ły­siny i ster­czały na boki. Z pu­stym wy­ra­zem sze­roko otwar­tych oczu zła­pał za skrzy­dło drzwi prze­ciw­po­ża­ro­wych i po­cią­gnął je do sie­bie...

Loc­kwood w mgnie­niu oka wy­jął ra­pier. Rzu­cił się w dół z roz­wia­nym płasz­czem...

Drzwi prze­ciw­po­ża­rowe za­trza­snęły się z hu­kiem, od­ci­na­jąc wszel­kie świa­tło z dołu. Ra­pier Loc­kwo­oda za­zgrzy­tał o me­tal.

Gdy sta­li­śmy w ciem­no­ści, usły­sze­li­śmy, jak pan Evans w po­śpie­chu za­suwa ko­lejne ry­gle w drzwiach. A po­tem do­biegł nas jego śmiech.

– Pa­nie Evans – ode­zwał się Loc­kwood. – Pro­szę otwo­rzyć drzwi.

Głos męż­czy­zny był stłu­miony, ale wy­raźny.

– Po­win­ni­ście byli wyjść, kiedy mie­li­ście szansę! Te­raz roz­glą­daj­cie się do woli! Czuj­cie się jak u sie­bie w domu! Duch znaj­dzie was do pół­nocy. A ja rano uprzątnę to, co po was zo­sta­nie.

Usły­sze­li­śmy ci­che szu­ra­nie kapci. Pan Evans scho­dził do sa­lonu.

– Ale z was agenci – do­biegł mnie głos czaszki z ple­caka. – Prze­chy­trzyło was dwoje eme­ry­tów. Brawo. To się na­zywa ekipa.

Tym ra­zem nie po­wie­dzia­łam, żeby duch ze słoja się za­mknął. Bo co tu kryć, miał ra­cję.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki