Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
19 osób interesuje się tą książką
CZY TO JUŻ KONIEC?
O nie! Przed Lockwoodem i jego ekipą jeszcze jedna, najtrudniejsza i najbardziej niebezpieczna sprawa w karierze. Trzymajcie kciuki!
A na wszystkich fanów czeka niespodzianka – bonusowe opowiadanie „Sztylet w biurku” i galeria duchów!
Czy po ostatniej misji pogromcy duchów z agencji Lockwood i Spółka zasłużyli na chwilę przerwy od adrenaliny? Oczywiście, ale jak można się było spodziewać, spędzają ten czas po swojemu, włamując się do pilnie strzeżonej krypty. Tym razem nie szukają zwykłego ducha, lecz ryzykują spotkanie z widmem Marissy Fittes, legendarnej agentki parapsychicznej. To, co znajdują w jej grobowcu, zmienia wszystko.
Rozpoczyna się desperacki wyścig z czasem. Nasi bohaterowie chcą dotrzeć do źródła epidemii duchów, jednak na każdym kroku dochodzenia powstrzymuje ich wpływowa agencja Fittes. Finałowa rozgrywka zaprowadzi młodych detektywów na Drugą Stronę, gdzie będą musieli zmierzyć się z przepotężnym przeciwnikiem. Czy wyjdą stamtąd żywi?
Ostatni raz dołącz do Lucy, Lockwooda, George’a i Holly i wspólnie z nimi walcz przeciwko duchom i ludziom, by przywrócić sprawiedliwość i prawdę.
Serial na podstawie książek z serii „Lockwood i Spółka” można obejrzeć na platformie Netflix.
„Nie przegapcie tej serii! Od pierwszej części jestem jej fanem”. Rick Riordan
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 549
Mojej rodzinie: Ginie, Isabelle,Arthurowi i Louisowi,którzy opowiadająnajlepsze historie o duchach
I.
Grobowiec
1
Chcecie posłuchać historii o duchach? Dobrze się składa, ponieważ znam ich całkiem sporo.
Może tę o bladej twarzy przyciśniętej do okna w piwnicy, patrzącej na zewnątrz niewidzącym wzrokiem? A może o duchu niewidomego mężczyzny z laską zrobioną z dziecięcych kości? Lub tę o widmie agresywnego łabędzia, które goniło mnie z pustego parku prawie pod sam dom w pewną deszczową noc, lub o ogromnych ustach otwierających się na środku betonowej podłogi? A może o dzbanku, z którego można nalać tylko krew, albo o pustej wannie wydającej po zmroku charkot, jakby ktoś się w niej topił. Lub tę o obracającym się łóżku w pewnym sierocińcu, lub o szkielecie w kominie, lub o spektralnym dziku z pożółkłymi kłami, węszącym pod drzwiami łazienki z grzbietem najeżonym z wściekłości, podczas gdy ja ukrywałam się w środku.
Wybierzcie dowolną. Wszystkie przeżyłam. Zebrane razem pokazują, jak wyglądał typowy miesiąc pracy w agencji Lockwood i Spółka w trakcie tego długiego przygnębiającego lata. Następnego dnia George zapisywał je w naszym dossier (czyli księdze spraw). Robił to zazwyczaj rano, popijając gorącą herbatę i siedząc po turecku w samych bokserkach na podłodze w salonie. Szczerze mówiąc, ten widok był bardziej wstrząsający niż wszystkie koszmary, które dokumentował.
Nasze grube czarne dossier zostało już skrupulatnie skopiowane i umieszczone w Archiwum Państwowym w nowo otwartym dziale poświęconym Agencji Anthony’ego Lockwooda. To dobrze, bo teraz można o tym wszystkim wygodnie poczytać, nie musząc rozklejać kartek poplamionych dżemem czy strzepywać okruchów czipsów wciśniętych między strony, jak w przypadku oryginału. Minusem jest to, że nie ma tam wszystkich spraw. Zwłaszcza jednej z nich – zbyt szokującej, by ją w ogóle opisać.
Ale wszyscy wiedzą, jak ta sprawa się zakończyła. Mogli to zobaczyć na własne oczy tamtego okropnego poranka, gdy z głównej siedziby Fittes pozostała sterta dymiących gruzów, z których zaczęto wyciągać zwłoki. Ale mało kto wie, jak do tego doszło. Ta wiedza nie przedostała się jeszcze do opinii publicznej. Jeśli więc chcecie posłuchać nieznanej historii, w której pojawią się tajny spisek, morderstwa i przez nikogo niepodejrzewana zdrada – oraz duchy – musicie zwrócić się do kogoś, kto w tym uczestniczył. Jak ja.
Nazywam się Lucy Carlyle. Rozmawiam z żywymi i z duchami od tak dawna, że czasami już ich nie rozróżniam.
Okej, cofnijmy się do samego początku. Oto ja przed dwoma miesiącami. Mam na sobie czarną kurtkę, spódnicę i legginsy, a na nogach solidne buty, wystarczająco mocne, by kopniakiem wybić dziurę w trumnie czy wygramolić się z głębokiego, błotnistego grobu. Mam u boku rapier oraz pas przewieszony przez ramię z zapasem rac i granatów solnych. Na mojej kurtce błyska odbicie spektralnej dłoni, bo nie wszystkie plamy ektoplazmy udaje nam się zmyć. Włosy mam przycięte trochę krócej niż wcześniej, ale i tak widać kilka najnowszych siwych kosmyków. Poza tym wyglądam jak zawsze. W pełnym ekwipunku i w trakcie akcji. Właśnie czegoś szukam.
Na zewnątrz zapadła noc. Ciepło, jakie pozostawało w powietrzu za dnia, już dawno się rozwiało. Właśnie minęła północ – pora, o której duchy tłumnie wychodzą na miasto i wszyscy mający olej w głowie śpią w swoich łóżkach. Podczas gdy ja łaziłam na czworakach po ciemnym mauzoleum z twarzą pochyloną nad posadzką i wypiętym tyłkiem.
Na swoją obronę mogę powiedzieć, że nie ja jedna. Lockwood, George i Holly także pełzali na kolanach po tym niedużym pomieszczeniu, przybliżając twarze do podłogi. Od czasu do czasu ktoś oświetlał sobie świeczką fragment ściany, dłubał palcem w jakiejś szczelinie albo naciskał dłonią którąś z kamiennych płyt. Przeważnie w kompletnym milczeniu i skupieniu. Szukaliśmy wejścia do grobowca.
– Jejku, ludzie, musicie się tak wypinać? – Dobiegł z góry nosowy głos. – Słabo mi się robi, jak na was patrzę.
Chudy rudzielec, siedzący na granitowej płycie w środku mauzoleum, też był ubrany cały na czarno – wielkie buciory, obcisłe dżinsy i wysoki golf. Ale tylko on jeden miał na twarzy olbrzymie wyłupiaste gogle nadające mu wygląd wystraszonego konika polnego. Był to Quill Kipps. Rozkładał na płycie nasz ekwipunek godny rabusi grobów: łomy różnej wielkości i zwoje lin. Ale głównie trzymał straż, wpatrując się w ciemne kąty mauzoleum. Dzięki goglom był w stanie zobaczyć ducha, gdyby jakiś znienacka się pojawił.
– Widzisz coś, Quill? – odparł Lockwood, nie podnosząc głowy. Ciemne włosy zakrywały mu niemal całą twarz, gdy dłubał scyzorykiem w szczelinie między płytami.
Kipps zapalił lampę naftową i opuścił boczne klapki, żeby światło było przytłumione.
– Już wszystko widziałem, bo tak się wypinacie, a zwłaszcza kiedy Cubbins przechodzi poniżej na czworakach. To jakby bieługa przepływała.
– Pytałem o duchy.
– Żadnych duchów. Poza naszym, oswojonym. – Kipps poklepał duży słój, który stał obok niego na płycie. Słój natychmiast rozżarzył się zielonkawym światłem, a z wiru ektoplazmy uformowała się odrażająca twarz.
– Oswojonym? – zasyczał oburzony głos, który tylko ja słyszałam. – Oswojonym?! Wypuśćcie mnie z tego słoja, a ja mu pokażę, jaki jestem oswojony!
Przykucnęłam na piętach i odgarnęłam grzywkę z oczu.
– Lepiej nie mów tak na czaszkę, Kipps – ostrzegłam. – To mu się bardzo nie spodobało.
Twarz ducha za szkłem słoja wyszczerzyła ostre zęby.
– Żebyś wiedziała, Lucy, jak bardzo. Powiedz temu ślepakowi w goglach, że gdybym nie był zamknięty w słoju, wyssałbym szpik z jego kości i zrobiłbym sobie kostium do tańca z jego pustej skóry. Powtórz mu to ode mnie.
– Uraziłem go? – spytał Kipps. – Widzę, że jego usta się poruszają.
– Powiedz mu!
Zawahałam się.
– Nie przejmuj się – rzuciłam do Kippsa. – Nic się nie stało. Nie przejął się tym zbytnio.
– Co? Nieprawda! Bardzo się przejąłem! Jestem wściekły! Co on robi? Czy on zastukał w szkło, jakbym był złotą rybką? Przysięgam, jak się kiedyś stąd wydostanę, dorwę Kippsa i wypruję mu...
Przestałam słuchać głosu ducha i odwróciłam się do Lockwooda.
– Lockwood, jesteś pewien, że tu jest wejście do grobowca? Nie mamy zbyt dużo czasu.
Anthony Lockwood podniósł głowę i się wyprostował. Nadal klęczał na środku posadzki ze scyzorykiem w jednej ręce, drugą odgarniał włosy. Jak zwykle był świetnie ubrany, chociaż zamiast długiego płaszcza miał na sobie sweter, a na nogach czarne lakierki na miękkich podeszwach. Garnitur i płaszcz nie bardzo pasowały do dzisiejszej okazji – w końcu włamywaliśmy się do budynku, który miał status świętości i był prawie że pomnikiem narodowym.
– Wiem, co masz na myśli, Lucy – odparł. Jego blada, pociągła twarz była spokojna, ale lekkie ściągnięcie brwi wskazywało, że jest zaniepokojony. – Strasznie długo już szukamy. George, jak myślisz?
Rozległ się odgłos szurania na kolanach i górna połowa George’a Cubbinsa ukazała się z drugiej strony granitowej płyty. Jego czarna koszulka była brudna od kurzu, okulary przekrzywione, włosy rozczochrane, zlepione potem i sterczące do góry. Przez ostatnią godzinę szukał wejścia do krypty tak jak my wszyscy, ale tylko on zdołał zebrać na sobie cały zalegający pył, odchody myszy i nitki pajęczyn, których nikt inny nie napotkał. To był cały George.
– Wszystkie opisy pogrzebu zawierają informację o podziemnej krypcie – stwierdził. – Po prostu nie szukamy wystarczająco dokładnie. Zwłaszcza Kipps, który nic nie robi.
– Ej, robię swoje – odparował Kipps. – Pytanie brzmi, czy ty wykonałeś dobrze swoją robotę? Narażamy się przez ciebie, bo nas zapewniłeś, że tu będzie wejście.
George odkleił pajęczynę z okularów.
– Oczywiście, że musi gdzieś tu być. Trumnę opuszczono na sznurach przez otwór w posadzce. Trumnę z litego srebra. Wszystko co najlepsze na jej pogrzeb.
Wiedzieliśmy, dlaczego George nie wymienia imienia osoby, w której mauzoleum się znajdowaliśmy. Nawet sama myśl o srebrnej trumnie wywoływała u mnie ucisk w żołądku. Taki sam, jaki czułam, ilekroć mój wzrok natrafiał na popiersie stojące we wnęce na końcu pomieszczenia.
Metalowa figura przedstawiała kobietę w średnim wieku. Jej twarz miała surowy, wyniosły wyraz, zaczesane do tyłu włosy odsłaniały wysokie czoło. Zakrzywiony, ostry nos, cienka linia ust i przenikliwe oczy. Nie była to sympatyczna twarz, przeciwnie: zdecydowana, twarda i czujna. Znaliśmy ją od dzieciństwa. Widniała na znaczkach pocztowych i na okładkach naszych agencyjnych podręczników. Towarzyszyła nam, od kiedy sięgaliśmy pamięcią, i nawiedzała nas nawet w snach.
O Marissie Fittes, pionierce parapsychicznych badań i najwybitniejszej agentce w historii, krążyły legendy. Razem ze swoim partnerem Tomem Rotwellem wynalazła większość technik i środków walki z duchami – metod i narzędzi, którymi do dziś posługiwali się wszyscy agenci. Wiedzieliśmy, że swój pierwszy rapier zrobiła z odłamanego pręta żelaznego ogrodzenia i że rozmawiała z duchami tak swobodnie jak z żywymi. Założyła pierwszą agencję do walki z duchami, a po jej śmierci pół Londynu wyległo na ulice, by oglądać kondukt pogrzebowy, który przeszedł od Westminster Abbey przez ulicę Strand obsypaną kwiatami lawendy. Za trumną maszerowali wszyscy agenci w mieście. Kościelne dzwony biły na wieżach, gdy złożono ją w mauzoleum, które odtąd zostało pomnikiem i kaplicą, przed którą trzymali straż agenci Fittes.
Prawdziwie legendarna postać...
Tylko że my nie wierzyliśmy już, że pochowano ją w tym miejscu lub gdziekolwiek indziej.
Mauzoleum Fittes, do którego tej nocy się włamaliśmy, znajdowało się w środkowym Londynie na końcu ulicy Strand. Była to nieduża kamienna budowla z wysokim sklepieniem, wzniesiona na planie owalu i słabo oświetlona. I zupełnie pusta, nie licząc umieszczonego pośrodku granitowego postumentu przypominającego sarkofag z wyrytym napisem FITTES. Nie miała okien, a żelazna brama prowadząca na ulicę była zamknięta na klucz.
Po drugiej stronie stało dwóch wartowników. Były to właściwie podrostki, ale ci chłopcy mieli broń i mogli jej użyć, gdyby nas usłyszeli, więc musieliśmy uważać. Plusem było to, że pomieszczenie było suche, czyste i pachniało świeżą lawendą, nie było też żadnych części ciała rozrzuconych po posadzce, w przeciwieństwie do innych pokoi, do których zdarzyło mi się trafić w ostatnim tygodniu, więc nie narzekałam.
Jedyne, na co mogłam narzekać, to to, że w tym pustym miejscu nie było też żadnego śladu włazu w podłodze prowadzącego do podziemnej krypty, do której chcieliśmy się dostać.
Płomyki migotały w lampach gazowych stojących na podłodze. Ciemność pod sklepieniem wisiała nad naszymi głowami jak płaszcz czarownicy.
– Cóż, możemy tylko zacisnąć zęby i szukać dalej – westchnął Lockwood. – Chyba że ktoś ma lepszy pomysł.
– Ja mam.
Holly Munro skończyła przeszukiwanie posadzki w najdalszej części mauzoleum. Teraz wstała z kolan i dołączyła do nas, bezszelestnie i lekko jak kot. Tak jak pozostali była ubrana na nocną akcję: włosy ciasno spięła w kucyk, miała czarne legginsy, spódniczkę i obcisłą bluzę zapinaną na zamek. Mogłabym dodać, że było jej w tym do twarzy, ale po co. W przypadku Holly zawsze tak było. Gdyby postanowiła się ubrać w kubeł na śmieci zawieszony na dwóch sznurówkach, też wyglądałaby jak w czadowej kreacji.
– Myślę, że potrzebujemy opinii kogoś z zewnątrz – powiedziała. – Lucy, czy czaszka nie mogłaby się włączyć do poszukiwań?
Wzruszyłam ramionami.
– Spróbuję, Hol. Ale sama widzisz, w jakim jest nastroju.
Półprzeźroczysta twarz ducha widoczna za szkłem słoja nadal wygłaszała gniewną tyradę. Zbrązowiała czaszka przytwierdzona do dna szczerzyła zęby.
Wsłuchałam się na powrót w to, co syczał duch.
– ...i je zjem. A potem, na koniec, odmrożę mu paznokcie u nóg. To go nauczy.
– Ciągle jeszcze wygrażasz Kippsowi? – spytałam. – Myślałam, że już dawno skończyłeś.
Duch w słoju zamrugał z konsternacją.
– To ty nawet nie słuchałaś?
– Nie.
– Typowe. Tyle rodzajów tortur wyszczególniłem, specjalnie dla ciebie, a ty mnie nawet nie słuchasz.
– Oszczędź mi tego. Nie możemy znaleźć wejścia do krypty. Możesz nam pomóc?
– A po co? I tak nie uwierzysz w nic, co ci powiem.
– To nieprawda. Przecież jesteśmy tu właśnie dlatego, że trochę ci czasami wierzymy.
Duch prychnął lekceważąco.
– Gdybyście mi wierzyli w normalnym sensie tego słowa, siedzielibyście teraz w ciepłym domu na kanapie, objadając się ciastkami i pijąc herbatę, aż wam wnętrzności zgniją. Ale nie, musieliście tu przyjść i sprawdzić moją wersję wydarzeń.
– Naprawdę cię to dziwi? Mówisz nam, że Marissa Fittes żyje i to pod postacią własnej wnuczki Penelope Fittes, tej samej Penelope Fittes, która stoi na czele agencji Fittes i jest praktycznie najbardziej wpływową osobą w Londynie. Nie sądzisz, że to brzmi co najmniej nieprawdopodobnie? Wybacz, ale musimy to sami sprawdzić.
Duch wywrócił oczami.
– Tralala. Wiesz, co ty uprawiasz? Czaszkizm.
– Co? O czym ty mówisz?
– O tym samym co rasizm i seksizm. To, co robisz, to czysty czaszkizm. Oceniasz mnie po wyglądzie. Podważasz prawdziwość moich słów tylko dlatego, że jestem zmurszałą czaszką zamkniętą w słoju zielonej plazmy. Przyznaj to!
Wzięłam głęboki oddech. Czaszka, znana z najbardziej niebywałych komentarzy i tendencji do konfabulacji zahaczającej o manię wielkości, oskarżała mnie o czaszkizm, ponieważ wątpiłam w jej słowa. Ta sama czaszka, która traktowała prawdę z równą obojętnością, co George higienę osobistą i stan swojej garderoby. Choć muszę przyznać, duch z czaszki faktycznie nieraz uratował mi życie i – w kilku istotnych przypadkach – mnie nie okłamał.
– To interesujące, co mówisz – odparłam dyplomatycznie. – I z chęcią to z tobą później przedyskutuję. Ale teraz mam pilniejszą sprawę. Szukamy wejścia do krypty. Czy widzisz gdzieś jakąś gałkę lub obręcz, za którą trzeba pociągnąć?
– Nie.
– Jakąś dźwignię?
– Żadnej.
– Jakiś krążek linowy, wciągarkę lub inny mechanizm otwierający ukryte wejście?
– No jasne, że nie. Chyba wyczerpałaś wszystkie możliwe pytania.
Westchnęłam.
– Okej. Rozumiem. Czyli nie ma tu wejścia do krypty.
– Oczywiście, że jest – odparł duch. – Dlaczego od razu o to nie zapytałaś? Stąd widać je jak na dłoni.
Przekazałam pozostałym te słowa. Holly i Lockwood natychmiast wskoczyli na płytę obok Kippsa. Lockwood podniósł lampę naftową i oświetlił nią podłogę. Obracali się dookoła, rozglądając się po kamiennych płytach, i ze skupieniem na twarzach przesuwali powoli snop światła lampy. Światło obmywało kolejne fragmenty posadzki jak leniwie przybierająca woda.
– Jesteście do bani – odezwał się duch. – Ja je od razu zauważyłem, a nie mam nawet gałek ocznych. Nie, sorry, żadnych więcej wskazówek ode mnie nie usłyszycie...
– Tam! – Holly złapała Lockwooda za ramię, żeby nie przesuwał lampy. – Tam! Widzisz tę mniejszą płytę we wnętrzu większej płyty? Ta duża to klapa nad wejściem. Trzeba wyciągnąć mniejszy kamień, pod nim musi być ukryta obręcz lub inny mechanizm!
George i ja podbiegliśmy do miejsca, które wskazywała. Gdy tylko spojrzałam na większą płytę z mniejszym kwadratem w środku, wiedziałam, że Holly trafiła w dziesiątkę.
– Super, Holly – pochwalił Lockwood. – To musi być to. Dawajcie narzędzia.
W takich chwilach agenci Lockwood i Spółki pracowali jak najbardziej zgrany zespół. Bez słowa złapaliśmy za scyzoryki, żeby oczyścić z betonu szparę wokół mniejszej płyty. Podważyliśmy ją łomami, Lockwood odsunął ją na bok. I faktycznie – pod spodem była miedziana obręcz przyczepiona klamrą do większej płyty. Gdy George, Holly i ja czyściliśmy jej brzegi, Lockwood i Kipps obwiązali obręcz liną, poprawiając i mocując węzły, żeby utrzymały jej ciężar. Lockwood był wszędzie, półgłosem wydając polecenia, pomagając przy każdym zajęciu. Energia, która go wypełniała, była zaraźliwa i dodawała nam sił.
– Czy nikt mi nie podziękuje? – Czaszka obserwowała nas ze słoja z niesmakiem na twarzy. – Tak myślałem. Dobrze, że nigdy nie oczekuję wdzięczności, bo serce by mi pękło, a ja nawet nie mam wnętrzności.
Chwilę później byliśmy gotowi do uniesienia płyty. Lockwood i Kipps stali przy jednym sznurze, tym, który miał podnieść kamień. Drugi sznur na razie wisiał luźno. George i ja staliśmy przy nim. Naszym zadaniem było podtrzymać podniesioną płytę i opuścić ją jak najciszej na posadzkę obok. Na podłodze kucała Holly z łomami w dłoniach.
Przez chwilę nikt się nie poruszył. Migoczące światło jednej z lamp zadrżało przez sekundę na metalowym popiersiu Marissy Fittes. Wyglądało, jakby na nas patrzyła, a może wyobraziłam sobie złośliwy podstęp w jej oczach.
W takich chwilach, gdy napięcie sięgało zenitu, Lockwood jak zawsze był najspokojniejszy z nas wszystkich. Spojrzał na nas z uśmiechem.
– Gotowi? Dobra. Zaczynamy.
On i Kipps pociągnęli za sznur. Płyta od razu drgnęła, podniosła się bezdźwięcznie jak na naoliwionych zawiasach. Z odsłoniętej szczeliny rozszedł się powiew lodowatego powietrza.
Holly wsunęła w otwór łomy na wypadek, gdyby płyta opadła, ale nie było potrzeby. Lockwood i Kipps wyciągnęli ją z zaskakującą swobodą. Teraz ja i George musieliśmy utrzymać jej ciężar. Sznur się naprężył, więc podciągnęliśmy go i odchyliliśmy się do tyłu.
Kamienna płyta nie była nawet w połowie tak ciężka, jak się spodziewaliśmy. Może był to jakiś specjalny kamienny blok pusty w środku. Zaczęliśmy opuszczać ją na bok.
– Powoli! – syknął Lockwood. – Jak najciszej!
Opuściliśmy płytę na posadzkę. Gdy jej dotknęła, rozległ się jedynie słaby szmer. Równie dobrze mogłaby westchnąć mysz.
W podłodze ział kwadratowy otwór.
Gdy Holly poświeciła latarką do środka, zobaczyliśmy schody prowadzące stromo w dół. Poza górnymi stopniami wszystko tonęło w ciemności.
W powietrzu, które wdychaliśmy, wisiał zapach wilgotnej czarnej ziemi.
– Głęboka ta dziura – wyszeptał Kipps.
– Ktoś coś tam widzi?
– Nic.
Chwila ciszy. Teraz, gdy znaleźliśmy wejście do krypty, skala naszego przedsięwzięcia dotarła do nas ze zdwojoną siłą. Jakby ciemne sklepienie nad naszymi głowami obniżyło się nagle i prawie nas przygniotło. Żelazne popiersie Marissy patrzyło na nas z wnęki.
Staliśmy w milczeniu wokół otworu, używając naszych Talentów. Nikt z nas niczego nie wyczuł. Termometry na naszych pasach pokazywały dwanaście stopni. Nie zarejestrowaliśmy paranormalnego ziąbu, osłabienia, Atmosfery ani narastającego lęku. Nic nie wskazywało, że zbliża się jakaś aparycja.
– Dobra – odezwał się Lockwood. – Bierzmy nasze rzeczy. Plan jest taki: pierwszy schodzę ja, po mnie George, potem Holly i Lucy, na końcu Kipps. Nie włączamy latarek, ale weźmiemy zapalone świeczki. Ja idę z rapierem, wy też trzymajcie broń w gotowości. Nie żebyśmy jej potrzebowali – zakończył z szerokim uśmiechem. – Przecież zakładamy, że jej tam nie ma.
Ale ciarki przechodziły nam po plecach. Po części był to wpływ kamiennej twarzy we wnęce, po części tak działało na nas nazwisko widniejące na granitowej płycie. Mogło to też być zimne, wilgotne powietrze wypływające z otworu w podłodze. Otaczało nas ze wszystkich stron, a jego woń nie wróżyła niczego dobrego. Powoli zbieraliśmy ekwipunek. George przechodził od jednej osoby do kolejnej i zapalał świeczki zapalniczką. Ustawiliśmy się w szeregu przy schodach, poprawiając rapiery w dłoni, odchrząkując i sprawdzając pasy.
– Na pewno chcemy to zrobić?
Kipps wyraził myśl, która nam wszystkim chodziła po głowie.
– Dotarliśmy aż tutaj – odparł Lockwood. – Pewnie, że chcemy.
– Nie możemy się teraz wycofać – stwierdziłam.
Kipps spojrzał na mnie.
– Masz rację, Lucy. Może przesadzam z ostrożnością. W końcu co z tego, że informacja, którą sprawdzamy, pochodzi od złośliwej gadającej czaszki, która prawdopodobnie życzy nam śmierci?
Wszyscy obrzucili wzrokiem otwarty plecak, który trzymałam w ręku. Właśnie włożyłam do niego duchosłój. Twarz ducha już się zdematerializowała, pozostała tylko czaszka na dnie. Nawet ja musiałam przyznać, że jej puste oczodoły i zęby wyszczerzone w szyderczym uśmiechu nie dodawały zbytnio otuchy.
– Wiem, że bardzo ją sobie cenisz – ciągnął Kipps. – To w końcu twój najlepszy kumpel i w ogóle, ale co, jeśli to wszystko nieprawda? – Obejrzał się na popiersie na ścianie i dokończył szeptem. – A co, jeśli spotkamy tam ją?
Jeszcze chwila i cała odwaga by nas opuściła. Lockwood natychmiast odezwał się zdecydowanym, rzeczowym tonem:
– Tym nie musimy się martwić. George, powtórz, co nam mówiłeś.
– Jasne. – George poprawił okulary. – Jak pamiętacie, we wszystkich artykułach znalazłem wzmiankę, że Marissa Fittes zażyczyła sobie, żeby jej ciało złożono w specjalnej trumnie. Żelaznej wewnątrz, srebrnej na zewnątrz. Więc jeśli czaszka się myli i ona tam leży, jej duch nie będzie w stanie nic nam zrobić. Będzie całkowicie unieszkodliwiony przez materiały użyte do trumny – dodał.
– A kiedy ją otworzymy? – drążył Kipps.
– Och, to zajmie tylko sekundę, a wcześniej otoczymy ją żelaznymi łańcuchami i całą resztą.
– Chodzi o to, że żaden duch nie zaatakuje nas, gdy będziemy schodzić po schodach – włączył się Lockwood. – Prawda, George?
– Zgadza się.
– Dobrze. W takim razie ruszamy. – Lockwood odwrócił się ku schodom.
– Oczywiście po drodze mogą być pułapki – dodał George.
Lockwood znieruchomiał ze stopą uniesioną nad stopniem.
– Pułapki?
– Nie mówię, że jakieś będą. Tylko że mogą być. – George poprawił okulary i popędził Lockwooda dłonią. – No, Lockwood, schody czekają. Idź już.
Lockwood zrobił zwrot i odwrócił się twarzą w stronę George’a.
– Moment – powiedział. – O jakich pułapkach mówisz?
– Tak, mnie to też bardzo zainteresowało – dorzuciła Holly.
Wszyscy wlepiliśmy wzrok w George’a, który wzruszył ramionami, jakby to, co przed chwilą powiedział, było drobnostką.
– To tylko głupie plotki – zapewnił nas lekkim tonem. – Naprawdę dziwię się, że się tym przejmujecie. No, niektórzy powiadają, że Marissa chciała zniechęcić złodziei, więc wymyśliła różne zabezpieczenia. – Zawahał się. – Niektórzy mówią, że to były... paranormalne zabezpieczenia.
– Co ty nie powiesz – wycedziła Holly.
– I kiedy właściwie zamierzałeś nas o tym poinformować? – prychnęłam. – Kiedy jakieś Widmo zaciśnie palce na mojej szyi?
George machnął lekceważąco ręką.
– To prawdopodobnie bzdury. Poza tym ta informacja tylko by was rozproszyła, gdybyście znali ją wcześniej. Moim zadaniem jest oddzielić fakty od plotek.
– Nie, to jest moje zadanie. – Lockwood go poprawił. – Twoim zadaniem jest przekazać mi wszystkie informacje, żebym na ich podstawie podjął odpowiednie decyzje.
Zapanowało ciężkie milczenie.
– Zawsze się tak kłócicie na akcjach? – zapytał Kipps.
Lockwood uśmiechnął się blado.
– Przeważnie. Uważam, że niekończące się kłótnie oliwią trybiki w naszym doskonale działającym mechanizmie.
George wlepił w niego wzrok.
– Serio?
– No, nie. – Lockwood się zniecierpliwił. – O to też zamierzasz się ze mną kłócić?
– Właśnie powiedziałeś, że lubisz kłótnie! Myślałem, że one oliwią...
– Tak, ale bez przesady! Czy wszyscy mogą się zamknąć? – Lockwood spojrzał kolejno na nas. Jego ciemne oczy były skupione, nakazujące koncentrację, przypominające nam o powadze przedsięwzięcia. – Pułapki czy nie, damy radę. Mamy dwie godziny, by sprawdzić, co jest w krypcie, zamknąć trumnę i wrócić, żeby być gotowym do wyjścia, kiedy będzie następna zmiana warty. Chcemy się dowiedzieć prawdy o Penelope Fittes i o Marissie? Oczywiście, że tak! Udało nam się tu wejść, chociaż kosztowało nas to masę pracy, i nie będziemy teraz wpadać w panikę. Jeśli informacje, które mamy, są prawdziwe, nie musimy się niepokoić. Jeśli okażą się błędne, poradzimy sobie, jak zawsze. – Uśmiechnął się. – Ale nie są błędne. Jesteśmy na progu wielkiego odkrycia. Będzie dobrze!
Kipps poprawił smętnie gogle.
– Kiedy było dobrze w jakiejś krypcie? To będzie makabra z definicji.
Ale Lockwood już schodził po schodach. Metalowe popiersie Marissy na ścianie odbijało migoczące światło świeczek. Jej usta wydawały się rozciągać w zimnym uśmiechu, gdy zanurzaliśmy się w ciemność.
Oto prezent dla fanów serii „Lockwood i Spółka”:opowiadanie „Sztylet w biurku”i galeria duchów
W zimowy poranek nazajutrz po zakończeniu skomplikowanej sprawy Latających Palców Lockwood, George i ja właśnie kończyliśmy porządne, choć bardzo późne śniadanie. Na zastawionym wiktuałami stole walały się rapiery, łańcuchy i granaty solne. Kurtka George’a gęsto poznaczona plamami ektoplazmy, które wciąż lekko dymiły, zwisała z oparcia krzesła. Obok płatków kukurydzianych stała szkatułka z posrebrzanego szkła zawierająca odrąbaną dłoń. Mieliśmy ją zawieźć do pieców. Jej widok nie psuł nam apetytu, tego typu rzeczy to normalka w naszym domu. Zaparzyliśmy herbatę i zabraliśmy się do pałaszowania dokładki tostów, kiedy dzwonek wiszący na słupku przed drzwiami wejściowymi hałaśliwie zabrzęczał.
– To może być nowy klient – rzucił Lockwood. – Lucy, zobacz kto przyszedł.
– Dlaczego ja? – obruszyłam się.
– Bo ja jestem jeszcze w piżamie, a George ma całą twarz umazaną dżemem.
W sumie miał rację. Nie mogłam mu odmówić trafności spostrzeżenia, więc poszłam otworzyć drzwi. Na progu stał niewysoki, pulchny mężczyzna w brązowym tweedowym garniturze, z zaróżowionymi policzkami i szopą jasnych włosów. W jego szeroko otwartych oczach dostrzegłam przerażenie.
– Prze... Przepraszam, że niepokoję – wydukał. – Ale ja chyba... Ja chyba widziałem ducha.
Uśmiechnęłam się życzliwie.
– To dobrze pan trafił. Proszę wejść.
Mężczyzna bynajmniej się nie zrelaksował, gdy już usiadł na sofie w salonie, obdarowany przeze mnie filiżanką herbaty i talerzykiem biszkoptów. Dłonie mu się trzęsły, zęby szczękały, a spojrzenia, jakie rzucał na boki, sugerowały, że obawia się, iż coś nagle na niego wyskoczy ze ściany. Kiedy do salonu wszedł Lockwood (już nie w piżamie) i George (już bez większości dżemu na twarzy), nieznajomy gwałtownie podskoczył, wylewając sobie herbatę na koszulę.
Lockwood uścisnął mu dłoń.
– Jestem Anthony Lockwood, a to moi współpracownicy: Lucy Carlyle i George Cubbins. W czym mogę pomóc?
– Nazywam się Samuel Whitaker – odparł różowolicy jegomość. – Jestem dyrektorem St Simeon’s Academy, cieszącej się powszechnym szacunkiem szkoły dla utalentowanej młodzieży w Hammersmith. Mieści się ona w starym budynku, ale przeszła już kilka modernizacji. Przed miesiącem otworzyliśmy nową bibliotekę i właśnie wtedy – mężczyzna głośno przełknął ślinę – zaczęły się... incydenty. Najpierw zauważyli je uczniowie z klasy 2A. Ich uwagę przykuł nieprzyjemny zapach. Jako że sala znajduje się obok toalety dla chłopców, specjalnie się tym nie przejąłem. Później jednak zaczęli się skarżyć na przenikliwy chłód, niewytłumaczalny lęk i ciche podzwanianie.
– Jakby co podzwaniało? Łańcuchy? Kajdany? – zapytał George.
– Nie mam pojęcia. Jestem dorosły. Niczego nie słyszałem.
– Kiedy występowały te zjawiska?
– Zawsze późnym popołudniem, kiedy robiło się szaro. Ale wczoraj miało miejsce coś znacznie gorszego. Chłopcy zbierający się już do wyjścia po lekcji nagle poczuli zimny powiew i okropną woń stęchlizny. Wtedy też coś wleciało do klasy! Przez rozbitą szybę w drzwiach coś śmignęło w powietrzu i utkwiło w moim biurku. Był to nóż, panie Lockwood! Długi, stary nóż z dziwną rękojeścią! Kiedy otrząsnąłem się z szoku, wybiegłem na korytarz. Rozejrzałem się i kątem oka dostrzegłem cień postaci stojącej przy drzwiach do biblioteki. Widziałem ją tylko przez moment. Zgarbioną, kaleką sylwetkę. Spojrzałem ponownie, ale już jej tam nie było. Czułem jednak, że ktoś mnie obserwuje, ktoś wypełniony strasznym jadem i przebiegłością... – Pan Whitaker zadrżał. – Tego nie mogłem już bagatelizować! Zamknąłem szkołę i przyszedłem do was po pomoc.
– Zrobimy co w naszej mocy – zapewnił go Lockwood. – Jedno pytanie: gdzie jest nóż?
Dyrektor zamrugał zaskoczony.
– Wbił się w drewno tak mocno, że nie mogłem go wyciągnąć. Zostawiłem go w biurku, kiedy opuszczaliśmy salę. Powinien nadal tam być.
Lockwood zacmokał, zastanawiając się nad czymś.
– Miejmy nadzieję... No cóż, przekonamy się o tym dziś wieczorem. Czy klasa 2A mieści się w starej części szkoły?
– Tak, w stuletniej. O jej wieku świadczą wyłożone drewnem ściany.
– Znajduje się w pobliżu nowej biblioteki?
– Blisko, połączone są tym samym korytarzem.
– Dziękuję panu. To tyle – stwierdził Lockwood. – Będziemy na miejscu godzinę przed zapadnięciem zmroku. Zostawi pan drzwi otwarte, ma się rozumieć?
– Oczywiście... – Pan Whitaker się zawahał. – Ale chyba nie oczekujecie, że ja...
Lockwood uśmiechnął się w odpowiedzi.
– Proszę się nie martwić, sami rozejrzymy się po budynku. – Lockwood wstał i wyciągnął dłoń na pożegnanie. – Do widzenia. Następnego ranka zdamy panu raport.
– Jak myślicie, co to takiego? – zapytałam chłopaków, gdy staliśmy w drzwiach i patrzyliśmy za odchodzącym pospiesznie dyrektorem szkoły. – Poltergeist?
Lockwood pokręcił głową przecząco.
– Poltergeist rzuca przedmiotami, ale nie przybiera widzialnej formy, co nie? A Whitaker dostrzegł ciemną sylwetkę.
George zdjął okulary i zaczął pieczołowicie wycierać szkła.
– Nie podoba mi się ta sprawa – mruknął. – Bardzo mi się nie podoba. Duch, który jest tak silny, że rzuca ostrą bronią, i to jeszcze przed zapadnięciem zmroku! Musimy mieć się na baczności.
– Och, nie ma powodu patrzeć na to w czarnych barwach. – Lockwood nie podzielał jego obaw. – Będzie dobrze. – Przeciągnął się i ziewnął. – Kto jeszcze ma ochotę na tosta?
Po południu zajęliśmy się kompletowaniem ekwipunku w naszym biurze. Duchy nie znoszą żelaza, srebra i soli, dlatego większość broni, jaką się posługujemy, stanowi kombinację tych trzech składników. Ja testowałam ogniwa łańcuchów ochronnych, George napełniał kanistry solą i opiłkami żelaza, natomiast Lockwood dał nam race magnezyjne. Upewniliśmy się, czy wszystkie kieszonki na roboczych pasach są wypełnione, i nawet zdążyliśmy zrobić krótki trening w sali szermierki. Potem zjedliśmy pospiesznie po kanapce, zarzuciliśmy worki na ramię i wyruszyliśmy do Hammersmith. Niebo było pochmurne, porywy wiatru niosły ulicami liście i śmieci. Ducholampy już się zapaliły.
St Simeon’s Academy okazała się długim ciągiem szpetnych budynków położonych nieopodal obwodnicy. Główny gmach, ciemny od sadzy z londyńskich kominów, był zbiorowiskiem stromych daszków, smukłych wieżyczek i wąskich okien, które migotały czarnymi taflami. Nowe skrzydła budynku wzniesione z betonu i szkła, równie brzydkie, posadowiono po obu stronach.
George obrzucił fasadę szkoły ponurym wzrokiem.
– W tym miejscu roi się od duchów – skwitował. – Widać to na pierwszy rzut oka.
– A my świetnie sobie z nimi radzimy – odparł Lockwood. – I teraz też tak będzie. To główne wejście.
Paliła się nad nim lampa. Po naciśnięciu klamki drzwi otworzyły się z cichym skrzypieniem. Lockwood wszedł pierwszy, po nim ja, George na końcu.
Rozejrzeliśmy się wokół.
Staliśmy w głównym holu. Biurko recepcjonistki z jednej strony, dziecięce rysunki na ścianach, posadzka z płytek. W powietrzu unosiła się typowa dla tego typu placówek woń środków czystości, przepoconych skarpetek i stołówkowych obiadów. Na wprost ciągnął się szeroki korytarz. Jego wyłożone panelami ściany były poprzecinane ciemnymi framugami drzwi do klas. Wszystko tonęło w cieniu, światło dnia już prawie gasło. Z miejsca, w którym nieruchomo staliśmy, nie widzieliśmy końca korytarza.
Uruchomiliśmy swoje Talenty. Lockwood i George wypatrywali śladów duchów, ja nasłuchiwałam spektralnych odgłosów. Wszędzie panowała cisza. Nie dobiegał nas żaden dźwięk lub prawie żaden – miałam wrażenie, że przez chwilę w oddali słyszę słabe metaliczne podzwanianie, które szybko ucichło. Było jeszcze za wcześnie.
– Dobra, ruszamy – odezwał się Lockwood. – Chodźmy do klasy 2A.
George podniósł dłoń na znak sprzeciwu.
– Chwileczkę, Lockwood. Pierwsza zasada operacyjna brzmi: ustanowić bezpieczną bazę przed wejściem w głąb nawiedzonego budynku. Powinniśmy zrobić tu solidny krąg, do którego moglibyśmy wrócić, jeśli coś pójdzie nie po naszej myśli.
Po minie Lockwooda poznałam, że ten pomysł mu się nie spodobał.
– Nie ma sensu robić tutaj kręgu. Jesteśmy za daleko od miejsca nawiedzenia. Szkoda dobrego łańcucha.
George wbił w niego oburzone spojrzenie zza okularów.
– Co roku życie traci kilkudziesięciu agentów tylko dlatego, że zlekceważyli zasady bezpieczeństwa! Zrobienie kręgu zajmie tylko chwilę, a przezorny zawsze ubezpieczony.
– Myślę, że powinniśmy pójść prosto do kluczowego miejsca i stamtąd wypłoszyć ducha – upierał się Lockwood. – Co ty o tym sądzisz, Lucy?
– Tak się zastanawiam, czy nie powinniśmy też zajrzeć do nowej biblioteki – odparłam. – Według Whitakera wszystko zaczęło się od dnia jej otwarcia. Może podczas budowy coś naruszono. Być może tam będzie duch.
– To całkiem możliwe, Luce. – Lockwood potaknął z namysłem. – Zajrzymy do biblioteki po drodze do klasy. Tam też warto zrobić pomiary. A, właśnie, gdy o tym mowa, jaką mamy tu temperaturę?
George burczał coś pod nosem, bo oboje zlekceważyliśmy jego sugestię. Teraz odpiął termometr od pasa i spojrzał na podświetlaną tarczę.
– Szesnaście stopni.
– Dobra. Sprawdzaj po drodze i daj znać, kiedy zacznie spadać.
Nagłe obniżenie się temperatury to pewny znak nadchodzących zjawisk paranormalnych. Bywa, że jest to jedyna wskazówka, która może uratować życie. W trakcie śledztwa w sprawie Horroru w Domu nad Zatoką temperatura nagle spadła o dziesięć stopni, gdy weszłam do łazienki na poddaszu. Ledwo miałam czas, żeby wyciągnąć rapier, gdy ze ściany pokrytej kafelkami wyłonił się Upiór.
Ale szesnaście stopni nie sygnalizowało niebezpieczeństwa. Przełożyliśmy worki na ramię, żeby mieć swobodny dostęp do pasów, i ruszyliśmy w głąb korytarzem.
Znajdowaliśmy się w najstarszej części szkoły, gdzie ściany do połowy wysokości pokryte były dębową boazerią. Powyżej niej rzędy tablic informacyjnych i oprawionych w ramki fotografii sięgały praktycznie do sufitu. Drużyny sportowe, zwycięzcy z pucharami, zdjęcia klasowe oraz nauczycieli i uczniów całej szkoły zebranych przed budynkiem. Było zbyt ciemno, by zauważyć szczegóły. Nie zapalaliśmy latarek, jedynie od czasu do czasu krótkim mignięciem sprawdzaliśmy tabliczki na drzwiach. Światło elektryczne przytępia zmysły.
– Klasa 1A, 1B... – czytał Lockwood półgłosem. – 1C... Laboratorium... Gdzie jest ta biblioteka?
Z głębi korytarza dobiegł krótki, głęboki, ostry zgrzyt.
Zatrzymałam się.
– Czy to twój żołądek, George?
George spojrzał na mnie z konsternacją.
– Mój żołądek? Niczego nie słyszałem.
– Ja też nie – włączył się Lockwood. – Co takiego usłyszałaś?
Na tym właśnie polega mój szczególny Talent. Słyszę to, czego inni nie są w stanie usłyszeć.
– Okropny zgrzyt, który mogły wydać zardzewiałe zawiasy drzwi. Choć ten dźwięk towarzyszy też odsuwaniu wieka trumny.
– Co? I ty myślałaś, że to ja? – zapytał George.
– Twój brzuch wydaje bardzo dziwne dźwięki, kiedy jesteś głodny – odparłam na swoje usprawiedliwienie.
George nie zaprzeczył.
– W sumie to prawda. To mógł być mój żołądek.
– Skąd dobiegł zgrzyt? – zapytał Lockwood.
– Nie jestem pewna. Chyba z przodu.
– To znaczy, że idziemy we właściwym kierunku.
Ruszyliśmy dalej. Podeszwy naszych butów cicho stukały na drewnianym parkiecie. Dotarliśmy do końca głównego korytarza, który w tym miejscu miał dwie odnogi. Na wprost nas znajdowały się dwuskrzydłowe oszklone drzwi, wyraźnie nowsze niż te, które mijaliśmy. Obok na ścianie wisiała drewniana tabliczka. Lockwood poświecił na nią latarką.
– Biblioteka imienia Ernesta Pottsa – przeczytał. – A więc to tu.
Gdy to powiedział, poczuliśmy zimny powiew, jakby gdzieś w korytarzu otworzyło się okno. Od razu omietliśmy światłem latarek przestrzeń wokół siebie, ale niczego nie dostrzegliśmy.
– Temperatura spadła – poinformował George. – Jedenaście stopni.
– Wyciągnijcie rapiery – mruknął Lockwood i otworzył drzwi biblioteki.
Nic na nas nie wyskoczyło, co należy uznać za dobrą wiadomość. Weszliśmy do przestronnej sali wyposażonej w eleganckie półki z jasnego sosnowego drewna. Pachniały, jakby dopiero co przywieziono je z tartaku. Równe rzędy książek ciągnęły się wzdłuż ścian. Wysokie okna wychodziły na małe szkolne boisko. Połówka księżyca wisiała na niebie nad Londynem i lekko rozjaśniała wnętrze.
George bez słowa rozpiął swój worek, wyjął długi łańcuch i zabrał się do układania ochronnego kręgu na środku podłogi. Lockwood nie protestował. Wpatrywał się w ciemne kąty. Ja nasłuchiwałam. Żadne z nas nie zarejestrowało niczego groźnego.
Na ścianie naprzeciwko na środku pomiędzy oknami znajdował się mały postument. Stało na nim popiersie poważnego wiktoriańskiego dżentelmena o wyjątkowo bujnych wąsach. Podeszłam, by mu się przyjrzeć.
– Ernest Potts – przeczytałam napis na tabliczce poniżej. – Dyrektor szkoły od roku tysiąc dziewięćset dwudziestego piątego do roku tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego siódmego. Wygląda na sztywniaka.
– Jakie bokobrody! – zauważył Lockwood z nieukrywanym podziwem. – Można by wypchać poduszkę tym jego włosiem. Ciekawe, czy...
– Czekaj! – Podniosłam dłoń. – Coś słyszę.
W bibliotece zapadła cisza. Staliśmy nieruchomo.
Z korytarza za drzwiami dobiegło ciche, nieregularne podzwanianie. Wyraźnie się zbliżało. Teraz doszedł do niego odgłos kroków. Ktoś szedł, utykając. Każdemu krokowi towarzyszył szelest, jakby idący musiał dociągnąć drugą nogę...
– Słyszę to – wyszeptał niespodziewanie Lockwood. – Ja też to słyszę. Natychmiast do kręgu.
Wszyscy schroniliśmy się za łańcuchem.
– Temperatura spada – wymamrotał George. – Siedem stopni... Sześć stopni...
Wyciągnęliśmy rapiery.
Przerażające kroki nadal się zbliżały. Stąpnięcie i ciągnięcie nogą. Dźwięk dzwoniącego metalu przybierał na sile.
– Klucze – wyszeptałam. – To brzmi jak pęk kluczy.
– Pięć stopni – oznajmił George. Jego oddech zawisł w powietrzu obłoczkiem pary.
Staliśmy przodem do drzwi.
Kroki się zatrzymały. Cienkie strużki duchomgły zaczęły się przeciskać przez szparę w niedomkniętych drzwiach. Mroźne powietrze paliło mi twarz.
Raz, potem drugi coś uderzyło w drzwi, aż zadrżały; framuga zadudniła.
– Lockwood – syknęłam. – Co robimy?
– Nie opuszczamy kręgu – odparł. – Robi dużo hałasu, co brzmi groźnie, ale na razie nie atakuje nas bezpośrednio. Jeśli wejdzie do środka, to już inna sprawa. Poczekamy, zobaczymy.
Zanim skończył mówić, trzecie silne uderzenie zatrzęsło drzwiami. Z sufitu posypał się tynk, podłoga zadygotała. George i ja cofnęliśmy się krok w stronę środka kręgu. Unieśliśmy rapiery, spięliśmy się do obrony. Mijały sekundy.
Czekaliśmy...
Drzwi się nie otworzyły. Nic się nie pojawiło.
Po drugiej stronie zapadła cisza. Nacisk w powietrzu zelżał. Pojedyncze smużki duchomgły powoli się rozwiały.
Wypuściliśmy powietrze z płuc. To były trzy długie słyszalne wydechy. Nawet nie zauważyłam, że przez ten czas wstrzymywałam oddech.
– Znowu jest dziesięć stopni – poinformował George.
Lockwood potaknął.
– Minęło. Na razie.
Wyszedł z kręgu, ruszył w kierunku drzwi i otworzył je na całą szerokość. Poszliśmy za nim na ciemny korytarz, błyskając na boki latarkami. Na wprost było pusto, na lewo i na prawo również. Żadnego ruchu.
– Jakby nic się nie wydarzyło – powiedział George.
– Coś jednak się stało – odparł Lockwood złowróżbnie. Poświecił latarką na tabliczkę przy wejściu, tę z napisem „Biblioteka imienia Ernesta Pottsa”. Nie wyglądała już tak elegancko: widniały na niej dwie ukośne głębokie rysy przecinające się pośrodku. Wyglądały, jak zrobione nożem lub ostrymi pazurami, a może długimi paznokciami. Było wiele możliwości i żadna z nich nie była przyjemna.
– Czy tylko mnie się wydaje, czy coś tu bardzo nie lubi nowej biblioteki? – zagaiłam.
George zza grubych szkieł okularów wpatrywał się w tabliczkę przymrużonymi oczami.
– Albo biblioteki, ale tego gościa Ernesta Pottsa. To jego imię jest przekreślone.
Potaknęłam.
– Może też mu się nie podobają jego wąsy i bokobrody. Potrafię to zrozumieć.
– Cokolwiek jest powodem tej niechęci – zauważył Lockwood – nie wydaje mi się, żeby to biblioteka była centrum nawiedzenia. Pomiary wewnątrz na to nie wskazują. Źródło musi być gdzieś indziej.
Czy wspomniałam wcześniej o Źródłach? To rzecz ściśle związana z duchami. One nie pojawiają się w dowolnym miejscu i nie fruwają, gdzie chcą. Są przywiązane do konkretnych lokalizacji lub przedmiotów – miejsca śmierci lub obiektu ważnego za ich życia lub (najczęściej) swoich szczątków. Ten punkt, z którym duchy są związane, zwie się Źródłem, i tego właśnie szukają agenci parapsychiczni. Musimy je znaleźć i zniszczyć lub owinąć srebrem, czyli zapieczętować, a duch przestanie się pojawiać. I można wracać do domu na herbatę.
– Zajrzyjmy wreszcie do klasy – ciągnął Lockwood. – Trzeba obejrzeć ten zagadkowy nóż... Tak, George? Co takiego?
George podskakiwał w miejscu z wielkim ożywieniem. Albo nagle zachciało mu się do toalety, albo wpadł na jakiś pomysł lub te dwie rzeczy naraz. Tak czy inaczej nie mogliśmy go zignorować.
– Zostanę jeszcze chwilę w bibliotece, jeśli nie macie nic przeciwko – powiedział. – Może uda mi się znaleźć jakąś książkę na temat historii szkoły, może dotrę do jakichś periodyków czy archiwalnych gazet. Chciałbym dowiedzieć się czegoś o dyrektorze Pottsie. Kto wie, może to nam w czymś pomoże.
Poszukiwanie informacji to był szczególny, aczkolwiek nie parapsychiczny talent George’a.
– Na pewno chcesz tam zostać sam? – zapytał Lockwood.
– Spoko. Nie musisz mnie trzymać za rękę. Wszystko, co znajdę, przyniosę do środka kręgu i tam przeczytam. Będę bezpieczny. Zobaczymy się niedługo.
George wrócił do biblioteki. Lockwood i ja ruszyliśmy w lewo korytarzem, który znajdował się w starym budynku ze ścianami wyłożonymi drewnem. Mijaliśmy kolejne otwarte drzwi i zaglądaliśmy do środka. Pierwsze było pomieszczenie gospodarcze, w którym stały mopy, kilka odkurzaczy i opakowania papieru toaletowego. Było tu chłodno, zaledwie siedem stopni. Następne pomieszczenie przypominało szafę w ścianie. Zebrano w nim ryzy papieru, długopisy i inne artykuły papiernicze. W nim także było zimno. W trzecim, które okazało się toaletą dla chłopców, dało się wyczuć nieprzyjemną woń, ale było tu cieplej – prawie dwanaście stopni. Czwarte otwarte drzwi...
Nie musieliśmy nawet sprawdzać tabliczki na drzwiach, by wiedzieć, że to jest ta klasa. Odłamki szkła z rozbitej szyby lśniły na posadzce w świetle latarki i zgrzytały pod podeszwami naszych butów, gdy weszliśmy do środka.
Wszędzie było widać ślady pospiesznej ewakuacji: otwarte piórniki na blatach, rozsypane kredki, plecaki i kurtki leżące na podłodze. Przewrócone krzesło nauczyciela pod tablicą i przedmiot, który tak przeraził pana Whitakera, wystający z boku biurka na wprost wejścia. Długi cienki nóż. Jego rękojeść była ciasno owinięta starym skórzanym paskiem postrzępionym na brzegach. Przyklejone do niego nitki pajęczyn kołysały się lekko przy najmniejszym ruchu powietrza.
– To nie jest zwykły kuchenny nóż – stwierdziłam. – To raczej sztylet.
– Wiesz, co on mi przypomina? – odezwał się Lockwood z namysłem. – Dawną broń wojskową. Na oko z czasów pierwszej wojny światowej. Było to podstawowe wyposażenie żołnierzy.
– Skąd on się tu wziął?
– Kiedy to odkryjemy, znajdziemy naszego ducha. – Lockwood się wyprostował. – Słuchaj, Lucy, pójdę sprawdzić resztę pomieszczeń wzdłuż korytarza. Wprawdzie nie sądzę, żebym coś tam znalazł, bo Źródło jest najpewniej między tą klasą a biblioteką, ale zacznij robić tu pomiary, a ja zaraz wrócę, okej?
– Jasne.
Zniknął w mroku korytarza, ale ledwo zarejestrowałam jego odejście. Wpatrywałam się w sztylet tkwiący w biurku. Tak się składa, że jednym z moich Talentów jest Dotyk. Czasami, gdy biorę do ręki przedmiot nacechowany energią parapsychiczną, odbieram wrażenia z przeszłości, które są z nim związane. Nie dzieje się tak za każdym razem. To kapryśny dar, który nie zawsze działa. Co więcej, jeśli ładunek parapsychiczny jest zbyt silny, odczucia mogą być traumatyczne lub nawet niebezpieczne dla ludzi. Ale tego typu wgląd często przynosi przydatne informacje.
Wpatrywałam się w sztylet i dywagowałam, czy warto podjąć ryzyko...
Oczywiście, że tak! Przecież jestem agentką. Ryzyko zostało wpisane w moją pracę. Mogłabym mieć to wydrukowane na wizytówce.
Wyciągnęłam rękę i przytknęłam palce do rękojeści.
W pierwszej chwili poczułam tylko szorstką zimną powierzchnię skóry, którą została owinięta metalowa rączka. Oblepiające ją nitki pajęczyn łaskotały moją dłoń. Zamknęłam oczy, spróbowałam oczyścić umysł ze wszystkich wrażeń.
I od razu napłynęły inne doznania.
Zaparło mi dech. Wir emocji, który odczułam, nie był przyjemny. Zalała mnie fala goryczy i wściekłości. Były tam też ból, głęboki zapiekły resentyment i zawiść. Ale wśród tych doznań wybijała się chciwość – intensywna, pełna determinacji żądza posiadania cennych przedmiotów. Napłynęły chaotyczne obrazy: zobaczyłam pod powiekami grupki roześmianych dzieci, korytarze szkoły i klasy (wprawdzie odzież i wyposażenie pochodziły sprzed stulecia, ale to było w tym budynku), pojawiła się też zamglona scena przedstawiająca żołnierzy brnących przez błoto. Ale obraz, który był najwyraźniejszy, przedstawiał otwartą skrzynię pełną monet. W tej chwili poczułam przypływ mrocznej satysfakcji.
Już miałam zabrać dłoń, gdy ujrzałam kolejny obraz z przeszłości: twarz, którą rozpoznałam. Był to mężczyzna z bujnymi bokobrodami. Spojrzał na mnie surowo i przemówił. Nie słyszałam słów, ale poczułam panikę i nienawiść. Biegłam korytarzami przepełniona strachem, uciekałam do swojej sekretnej kryjówki... Zatrzasnęłam za sobą tajne drzwi... Byłam bezpieczna! Tu nikt mnie nie mógł znaleźć! Tu mogłam się ukryć! A najważniejsze, że nadal miałam swój cenny skarb...
– Lucy!
Otworzyłam oczy. Czyjś głos wyrwał mnie z transu. Odsunęłam dłoń od rękojeści noża i odwróciłam się w stronę korytarza widocznego za szeroko otwartymi drzwiami klasy. Zrobiłam to bezwiednie. Tak zawsze jest w pierwszej chwili po użyciu swoich Talentów. W głowie się kręci i inne zmysły nie działają zbyt sprawnie. Podobnie jak obudzenie się ze snu zabiera chwilę, zanim wrócisz do rzeczywistości. Teraz było też bardzo ciemno.
– Lucy...
Na korytarzu od strony biblioteki stała wysoka, szczupła postać, przywołując mnie naglącym ruchem ręki.
– Lockwood, to ty?
Ten ktoś jeszcze raz przywołał mnie gestem i oddalił się w kierunku jednego ze składzików. Zanim zdążyłam włączyć latarkę i oświetlić korytarz, nikogo już nie było. Zawołałam:
– Lockwood?!
Nie odpowiedział. Ale pamiętałam ponaglenie w jego głosie i przywołujący ruch ręki. Wyszłam szybko na korytarz. Było tu bardzo zimno.
– Lucy...
Teraz wyraźnie to usłyszałam. Głos dobiegł zza drzwi do schowka na przybory do pisania. Sięgnęłam ręką do klamki...
Ktoś kaszlnął za moimi plecami.
Odwróciłam się gwałtownie i skierowałam ku niemu światło latarki. Stał tam Lockwood, spokojny jak zwykle, i patrzył na mnie z konsternacją, elegancko unosząc brew.
– Luce, co ty wyprawiasz? Mówiłem ci, żebyś została w klasie.
Zamrugałam, czując kompletną pustkę w głowie.
– Eee... Tak, tak mówiłeś. Ale czy mnie właśnie nie wołałeś?
Spojrzał na mnie.
– Nie przywołałeś mnie ręką?
– Nie zrobiłem żadnej z tych rzeczy. Sprawdzałem resztę klas wzdłuż korytarza, tak jak ci powiedziałem. I tak jak się spodziewałem, niczego nie znalazłem. Bo cała akcja koncentruje się tutaj, czego właśnie dowiodłaś. Co takiego zobaczyłaś?
Dreszcz przeszedł mi po plecach, gdy spojrzałam na zamknięte drzwi do składziku.
– Trudno powiedzieć. Ale ktokolwiek to był, chciał, żebym do niego dołączyła.
Lockwood popatrzył na drzwi, mrużąc oczy.
– Może już wkrótce spełnimy jego życzenie. Ale zanim to nastąpi, musimy uzupełnić swoje uzbrojenie. Czy odkryłaś coś ciekawego w klasie?
Wzięłam głęboki oddech. Nie jest łatwo wyrazić słowami doznania parapsychiczne. Czasem trudno opisać swoje wizje. Ale tym razem nie miałam nawet szansy spróbować, ponieważ w tej chwili ciszę rozdarł głośny przenikliwy wrzask George’a. Dobiegł z biblioteki. Jego echo poniosło się korytarzem.
Lockwood i ja spojrzeliśmy na siebie zszokowani.
– Och, wiesz, jaki jest George – rzucił Lockwood. – Pewnie encyklopedia mu spadła na palec u stopy...
Ale rzucił to już w biegu. Wpadliśmy do biblioteki.
Jak by to ująć – to nie był jeden tom encyklopedii, który spadł z półki. George wyjął wcześniej latarnię gazową ze swojego worka i zapalił ją w kręgu utworzonym z łańcucha, żeby czytać przy jej świetle. Teraz w jej migoczącym płomyku ujrzeliśmy pobojowisko. Prawie wszystkie książki, stojące wcześniej w równych rzędach na półkach, spadły na podłogę. Niektóre leżały otwarte, inne zamknięte, część grzbietami do góry, pozostałe opierały się grzbietami o posadzkę, furkocząc otwartymi stronami, drgające i przesuwające się po podłodze. Jedyne puste miejsce niepokryte woluminami znajdowało się wewnątrz łańcucha, gdzie kucał pobladły George, zasłaniając głowę rękami.
– Wiem, że nie możesz się powstrzymać, żeby przeczytać wszystko, co się da – zaczął Lockwood – ale to już przesada, nawet jak na ciebie...
– Uważaj! – krzyknął George.
Niestety jakiś ciężki tom wystrzelił z półki prosto w Lockwooda i trafił go w głowę. Lockwood upadł na podłogę. W tym momencie zaczęły podrywać się kolejne książki, unoszone jakąś niewidoczną siłą. Leciały w różne strony, uderzając o ściany i okna. Uskoczyłam na bok przed woluminem zmierzającym w moją stronę. Całe pomieszczenie drgało, książki się przesuwały, półki łomotały, stoliki i krzesła zgrzytały, sunąc po podłodze. Na postumencie przy oknie popiersie Ernesta Pottsa kołysało się, jakby zaraz miało wybuchnąć. Pochyliłam się nad Lockwoodem, który leżał ogłuszony.
– Myślę, że wiem, kim jest duch! – zawołał George. – Nienawidzi Pottsa i dlatego wrócił, i... – George znowu cofnął się do kręgu, gdy książka świsnęła mu koło nosa.
Rozejrzałam się w panice. Wszystko wokół się trzęsło, atak się nasilał. Coraz więcej przedmiotów zaczęło się przesuwać.
Najważniejsze to dotrzeć do kręgu. Musiałam zaciągnąć tam Lockwooda. Złapałam go za ręce i zaczęłam wlec go po podłodze. Nie było to proste, bo był wyższy ode mnie i miał przy sobie dużo ciężkiego ekwipunku. Książki, które we mnie uderzały, też nie ułatwiały sprawy. George wybiegł z kręgu i doskoczył do nas. Pochylił się nad Lockwoodem, żeby podnieść go za nogi. Gdy to zrobił, powietrze za nim zamigotało. Pojawiły się jaskrawe smugi Innego Światła. Było ich coraz więcej, z każdą sekundą gęstniały, tworząc wysoką, szczupłą sylwetkę, która wyciągnęła rękę nad George’em.
Ale ja już puściłam Lockwooda i wyszarpnęłam rapier. Śmignęłam nim nad głową George’a. Żelazne ostrze przecięło świecącą postać, która zniknęła w mgnieniu oka. Pęd powietrza ustał. Latające po całym pomieszczeniu książki spadły na podłogę.
Chwilę później wciągnęliśmy Lockwooda do kręgu utworzonego z łańcucha i padliśmy obok niego, dysząc z wysiłku. Lockwood usiadł. Miał otarcie na skroni i nadal sprawiał wrażenie oszołomionego.
– Więc mówisz, że odgadłeś tożsamość ducha, George? – spytałam, gdy już odzyskałam oddech.
– Taaa... – odparł George. – Chyba zgadłem. Znalazłem to w historii szkoły. Nazywał się Harold Roach i prawie sto lat temu był tu woźnym. Był inwalidą wojennym z pierwszej wojny światowej. Nie miał ręki i utykał. No, pechowo, że był ciężko ranny, ale wydaje mi się, że już wcześniej był paskudnym typem. Chodził po szkole i straszył uczniów. Podobno zawsze nosił wojskowy nóż i machał nim dzieciom przed oczami, grożąc każdemu, kto mu podpadł, że mu uszy poobcina.
– Ach, ten tradycyjny brytyjski system edukacji – powiedział Lockwood. – Dzięki niemu wyszliśmy na ludzi.
– Krążyły też plotki, że podkrada pieniądze ze szkolnej kasy – ciągnął George. – Chociaż nigdy tego nie dowiedziono. W każdym razie sytuacja się zmieniła, gdy dyrektorem został Ernest Potts. – George pokazał kciukiem na popiersie pod oknem. – On nie przymykał oka na zachowania woźnego Roacha. Wygląda na to, że wezwał go na dywanik i oskarżył o podkradanie szkolnych funduszy. Roach wszystkiemu zaprzeczył, ale kiedy Potts zagroził, że wezwie policję, woźny wybiegł z gabinetu i zwiał. Nigdy go już potem nie widziano. Wszyscy uznali, że zbiegł ze skradzioną gotówką.
– Albo nadal gdzieś tu jest – powiedział Lockwood.
Zapadła cisza.
– To pasuje do tego, co poczułam i widziałam, kiedy dotknęłam noża. – Streściłam im, czego się dowiedziałam dzięki Dotykowi, i jak przywoływała mnie ciemna postać w korytarzu. – Myślę, że schował się gdzieś w szkole. Tam, gdzie trzymał skradzione pieniądze. Może faktycznie zamierzał z nimi uciec, ale coś go powstrzymało. Chyba wiem, gdzie jest jego kryjówka.
– Są dwa pomieszczenia gospodarcze, George – podjął Lockwood. – Jedno normalnej wielkości, drugie nie większe niż szafa, a do tego dziwnie płytkie. Lucy widziała, że duch do niego wszedł. Tam jest wystarczająco miejsca na ukryty pokój.
George potaknął.
– To musi być to. Tam znajdziemy Harolda Roacha. – Sięgnął po swój worek zrezygnowanym gestem. – Miejmy to już za sobą, co? Chodźmy, zanim jego duch znów się zmaterializuje.
Wkrótce staliśmy w korytarzu gotowi do ostatniego etapu operacji. Mieliśmy przy sobie cały ekwipunek. Rapiery, granaty solne i kanistry z opiłkami żelaza. Wzięliśmy też łańcuchy. Nawet race magnezyjne, których nie powinno się używać w zamkniętych pomieszczeniach, ponieważ mogą wywołać pożar. W workach mieliśmy zwinięte srebrne pieczęcie, czyli siatki ze srebra, do neutralizowania Źródeł. Krótko mówiąc, byliśmy zwarci i gotowi. No, nie całkiem. Lockwooda nadal bolała głowa po uderzeniu w skroń, a mnie zbierało się na mdłości, ilekroć patrzyłam na drzwi do składziku. Wciąż przypominałam sobie cichy, wwiercający się w mózg głos wzywający mnie do środka.
George podciągnął spodnie, które opadły mu lekko pod brzuchem.
– Dobra – odezwał się zdecydowanym tonem. – Ty, Lockwood, nie jesteś w najlepszej formie, a Lucy się wzdryga, ilekroć spojrzy na te drzwi, co zrozumiałe po tym, co ją spotkało, więc to ja powinienem tam wejść.
Spojrzałam na niego kątem oka.
– Serio? Jesteś pewien, że chcesz?
George nie jest z tych, którzy przejmują dowodzenie w takich sytuacjach.
Zaśmiał się pod nosem, słysząc zdziwienie w moim głosie.
– Zaufajcie mi.
– Spokojnie otwórz drzwi – poinstruował go Lockwood.
George uniósł przed sobą rapier. Nacisnął klamkę drzwi po lewej, prowadzących do większego pomieszczenia gospodarczego. Uchyliły się powoli do środka. Poświecił latarką. Snop światła przesunął się po mopach, ręcznikach papierowych, puszkach z farbą... Wszystko wyglądało jak poprzednio. George wszedł, Lockwood i ja podążyliśmy za nim. W skupieniu, bezszelestnie i profesjonalnie, poruszaliśmy się jak trzy polujące pantery.
– Widzicie? Na razie nic niepokojącego – wyszeptał George. Przesunął promień latarki w bok i niespodziewanie wydarł się jak wyjec, odskoczył metr do tyłu i wpadł na Lockwooda, który poleciał na mnie. Cała nasza trójka zatrzymała się na półce wiszącej na ścianie. Rozległ się trzask łamanego drewna, półka pękła i spadła na podłogę, a my osunęliśmy się na ziemię wraz z nią. Wokół walały się puszki farby i rolki papieru toaletowego.
Natychmiast zerwaliśmy się na nogi. Trzy drgające światła latarek nerwowo omiatały wnętrze.
– Och – odetchnął George. – Fałszywy alarm. Spokojnie, to tylko mop.
Oboje z Lockwoodem wytrzeszczyliśmy oczy.
– Co?
– Myślałem, że to jakiś wyjątkowo zasuszony duch, ale to tylko mop. Ten, widzicie? Ze sznurkami u góry. Widzieliście kiedyś coś takiego? Kto tak robi? Kto stawia mop sznurkami do góry?
– George... – Już zamierzałam rozpocząć tyradę, ale przerwał mi okrzyk Lockwooda.
– Spójrzcie na ścianę! Widzicie te panele? Od podłogi do sufitu! W szkole sięgają tylko do połowy. Za tą ścianą znajduje się mniejszy składzik, który jest może głęboki na metr. Panele muszą skrywać tajne wejście.
George przyjrzał się im, marszcząc czoło.
– Mamy łomy. Możemy je rozbić.
– Będzie szybciej, jeśli znajdziemy dźwignię albo przycisk. – Lockwood przyłożył dłonie do desek, ale natychmiast je oderwał. – Auć! Lodowate!
Jeszcze zanim to wykrzyknął, dostrzegliśmy, że z naszych ust wychodzą białe obłoczki pary, co nie wróży dobrze. Kolejnym złym znakiem był dźwięk, który dobiegł z korytarza – zbliżające się nierówne kroki i pobrzękiwanie kluczy. Znowu je usłyszałam z bliskiej odległości.
– Wrócił – wyszeptałam. – Idzie tu.
Lockwood przesuwał palcami wzdłuż krawędzi desek.
– Nie zajęło mu to dużo czasu – mruknął. – Okej, George, pomóż mi znaleźć wejście. Lucy, bądź tak miła i wyjrzyj na korytarz, dobrze?
Wyjrzałam. Najpierw popatrzyłam w kierunku biblioteki, gdzie było ciemno, następnie w stronę klasy – na środku korytarza unosiła się blada poświata. W jej środku dostrzegłam wysoką, chudą postać, która utykając, zbliżała się do nas. Aparycja była jeszcze niewyraźna, ale jej kontury zaczęły się wyostrzać. Poszarpane ubranie, sztywna noga, pusty rękaw... I metaliczny poblask sztyletu w kościstych palcach.
Cofnęłam się do środka. Lockwood i George opukiwali deski.
– Złe wieści – wyszeptałam. Głos prawie uwiązł mi w gardle.
Lockwood nawet się nie obejrzał.
– Ile mamy czasu? – zapytał.
– Może trzydzieści sekund.
– Dobra. – Lockwood nacisnął jaśniejszą plamę na drewnie. Nic się nie wydarzyło. – Lucy, potrzebujemy więcej czasu. Dwie minuty, maksimum trzy. Możesz zatrzymać naszego kolegę Harolda przez ten czas?
Cóż było robić. Wróciłam pod drzwi.
– Spróbuję.
Koścista postać kalekiego woźnego była coraz bliżej. Minęła toaletę dla chłopców i dotarła do drzwi drugiego składziku. Otaczająca ją poświata promieniowała przenikliwym zimnem, a bijące od niej wrogość i determinacja uderzyły we mnie kolejną niewidoczną falą. Zakręciło mi się w głowie, ręce i nogi miałam jak z ołowiu, nie czułam kończyn, jakby odpłynęła z nich krew. Odgłos kroków dudnił w moich uszach jak werbel. Nie mogłam oderwać oczu od długiego noża, który migotał w kościstej ręce.
Co oznaczało, że musiałam wziąć się w garść i przejść do działania. Odgarnęłam połę kurtki, wyciągnęłam granat solny zza pasa i z całej siły rzuciłam nim tuż przed lśniącą postacią. Kruche plastikowe opakowanie pękło, grudki soli się wysypały i wybuchnęły zielonkawym płomieniem w kontakcie z ektoplazmą. Aparycja rozciągnęła się jak zniekształcone odbicie w wodzie, zniknęła na moment i ponownie uformowała kilka metrów dalej.
Zajrzałam do pomieszczenia gospodarczego.
– Jak wam idzie?
Lockwood i George kucali pod ścianą zaaferowani jakąś deską, która niczym nie różniła się od pozostałych.
– Znaleźliśmy małą klamrę ukrytą u podstawy. Wygląda na to, że otwiera się na zewnątrz, ale nie możemy jej przesunąć. Daj nam jeszcze minutę – odparł Lockwood.
– Jasne.
Wyjęłam zza pasa racę magnezyjną i zważyłam ją w dłoni. Ledwo wyjrzałam na korytarz, coś przeleciało mi koło głowy. Pęd powietrza poruszył mi grzywkę na czole. Obejrzałam się. W ścianie wbity prawie po rękojeść tkwił sztylet, który wciąż jeszcze wibrował. Tymczasem blada, chuda postać w powiewających łachmanach kuśtykała pośpiesznie w moją stronę, powłócząc sztywną nogą. Wyciągała do mnie swoją jedyną rękę.
Teraz naprawdę się zdenerwowałam. Bez wahania cisnęłam racą magnezyjną wypełnioną dodatkowo grudkami soli i opiłkami żelaza. Wybuch takiej mieszanki może chwilowo oślepić żywych, lecz zawsze wyłącza duchy z gry, przynajmniej na jakiś czas. Zanim jeszcze raca wybuchła, zacisnęłam mocno powieki i czekałam, aż fala gorąca minie. Gdy znowu spojrzałam, na posadzce dogasały małe białe płomyki, a ściany były gęsto poznaczone czarnymi kropkami po płonących opiłkach. Ducha nie było.
Wróciłam do Lockwooda i George’a, którzy nadal tkwili w tej samej pozycji.
– Jak wam idzie?
– George ma pęcherze na dłoniach, a mnie się palce zaklinowały.
– Pytałam o drzwi.
– Są zablokowane. Albo zardzewiały, albo coś ciężkiego tarasuje je od środka.
– Pomóż nam je popchnąć – wysapał George. – We trójkę może damy radę.
Obejrzałam się na korytarz. Białe płomyki po wybuchu racy już dogasały. Robiło się coraz ciemniej.
– Użyłam racy – powiedziałam. – To go ogłuszyło, ale lada chwila wróci. Jest silny.
– Wiem – odparł Lockwood. – Ale musimy otworzyć te drzwi. Ze swoją wagą możesz nam pomóc, Lucy, kiedy zaczniesz pchać w tym miejscu.
– Chwileczkę, co ty sugerujesz? – wymamrotałam, ale dołączyłam do nich i zaczęłam napierać na panele.
Widziałam już zarys ukrytych drzwi, ciemną linię na deskach. Palce Lockwooda wciskały się w nie z jednej strony, George usiłował podnieść panel u podstawy. Gdy nacisnęłam ramieniem, poczułam, że się poruszył.
– Już prawie – wydyszał Lockwood. – Już prawie się otwierają...
Powietrze w pomieszczeniu zawirowało. Spojrzałam w bok. W ciemności stała chuda postać. Miała długie białe włosy i wyszczerzone zęby w nagiej czaszce.
Wrzasnęłam. Rozpaczliwie uderzyłam ramieniem w panel. Ściana się poruszyła, rząd desek się uchylił. Lockwood, George i ja wpadliśmy z impetem do ukrytego pokoju. Wylądowaliśmy na czymś miękkim i kruchym. Jakieś wysuszone przedmioty trzaskały przy każdym naszym ruchu, rozległ się brzęk rozsypanych monet. Upadłam najdalej – zrobiłam fikołka i wylądowałam w pozycji siedzącej z butami opartymi o ścianę. Zerwałam się, wyjęłam latarkę i poświeciłam.
Znajdowaliśmy się w niewielkim pokoju bez okien, który wydawał się jeszcze mniejszy za sprawą skrzyń i pudeł stojących w stertach pod jedną ze ścian. Niektóre były zamknięte, inne, bez wieka, po brzegi wypełniono różnymi przedmiotami: świecznikami, porcelanowymi wazami, a nawet obrazami. Wszystko pokrywała gruba warstwa czarnych pajęczyn. To akurat nas nie zdziwiło. Pająki zawsze gromadzą się tam, gdzie są Źródła. Ciągnie je do energii parapsychicznej.
Jeśli zaś chodzi o Źródło, było dokładnie pod naszymi stopami. Wylądowaliśmy na nim. Lockwood i George pospiesznie odturlali się na boki. Na wprost ukrytego wejścia na podłodze leżały twarzą do ziemi zetlałe zwłoki. Były pokryte pajęczynami, ale dało się zobaczyć staromodną marynarkę, flanelowe spodnie, nadgniłe skórzane buty. Gdzieniegdzie przeświecały pożółkłe kości. Głowę przykrywała ciężka drewniana skrzynka z pękniętą pokrywą. Masa zaśniedziałych monet, które wysypały się ze skrzyni, przysłoniła większość czaszki. Gdzieniegdzie wystawały kępki siwych włosów, ale na szczęście twarzy nie było widać.
Nikt z nas nie musiał nic mówić. George zdjął worek z ramienia, Lockwood pospiesznie go otworzył i sięgnął do środka po srebrną siatkę. Ja nie spuszczałam oczu z drzwi, zerkając jednocześnie w ciemne kąty. Czułam czyjąś obecność w pobliżu. Duch się jednak nie zjawił. Może potyczka na korytarzu zbyt go osłabiła, a może pogodził się z tym, że znaleźliśmy jego kryjówkę. Nie zrozumiesz toku myślenia duchów.
Lockwood wyciągnął największą srebrną siatkę, rozwinął ją na całą długość i nakrył leżące truchło. Od razu poczułam zmianę w powietrzu, zrobiło się lżejsze. Nasłuchiwałam, nadal spięta i czujna, ale... Było spokojnie. Wroga obecność zniknęła.
Staliśmy jeszcze przez chwilę w milczeniu.
– Spójrzcie, ile on tego ukradł – odezwał się w końcu Lockwood. – Był z niego prawdziwy kolekcjoner, co nie?
– Ukrył się w tym miejscu, żeby po zmroku wymknąć się z budynku. Ale półka nad drzwiami, na której stała skrzynka ze skradzionymi pieniędzmi, się zarwała, spadła mu na głowę i go zabiła. Pęknięcie czaszki albo skręcony kark. Tak zginął – podsumowałam.
– A mówią, że od nadmiaru głowa nie boli – skwitował Lockwood. – Przeżyłby, gdyby tyle nie nakradł. No, to po sprawie.
George zrobił krok nad zwłokami i zaczął szperać w swoim worku.
– Świetnie. To kto chce pączka? Trzeba to uczcić. Mam z lukrem i bez lukru.
Lockwood się zawahał.
– Może za chwilę, kiedy stąd wyjdziemy. – Uśmiechnął się do nas. – Dobra robota. Zwłaszcza ty, Lucy, świetnie sobie dziś poradziłaś. Właściwa reakcja, zresztą jak zawsze.
Uśmiechnęłam się, czując, jak na policzki wypływa mi lekki rumieniec. Tak się dzieje, gdy Lockwood patrzy na mnie z uśmiechem.
– Dzięki – odparłam. – Ale to nie moja zasługa. To praca zespołowa, prawda? Sama bym sobie z nim nie poradziła. – Spojrzałam jeszcze raz na stosy pudeł i skrzyń. – Myślicie, że to będzie teraz coś warte?
– Sądzę, że tak – przyznał Lockwood. – Whitaker dostanie fundusze na następne renowacje.
George podniósł swój worek.
– Powinien zacząć od toalety dla chłopców – oznajmił. – Stąd ją czuję. To co? Spadamy?
Lockwood potaknął.
– Zbieramy się.
Opuściliśmy ciemny składzik i poszliśmy na pączki.