Pusty grobowiec - Jonathan Stroud - ebook

Pusty grobowiec ebook

Jonathan Stroud

5,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.

19 osób interesuje się tą książką

  • Wydawca: Poradnia K
  • Język: polski
  • Rok wydania: 2025
Opis

 

CZY TO JUŻ KONIEC?

 

O nie! Przed Lockwoodem i jego ekipą jeszcze jedna, najtrudniejsza i najbardziej niebezpieczna sprawa w karierze. Trzymajcie kciuki!

 

A   na   wszystkich   fanów   czeka   niespodzianka      bonusowe opowiadanie „Sztylet w biurku” i galeria duchów!

 

Czy po ostatniej misji pogromcy duchów z agencji Lockwood i Spółka zasłużyli na chwilę przerwy od adrenaliny? Oczywiście, ale jak można się było spodziewać, spędzają ten czas po swojemu, włamując się do pilnie strzeżonej krypty. Tym razem nie szukają zwykłego ducha, lecz ryzykują spotkanie z widmem Marissy Fittes, legendarnej agentki parapsychicznej. To, co znajdują w jej grobowcu, zmienia wszystko.

 

Rozpoczyna się desperacki wyścig z czasem. Nasi bohaterowie chcą dotrzeć do źródła epidemii duchów, jednak na każdym kroku dochodzenia powstrzymuje ich wpływowa agencja Fittes. Finałowa rozgrywka zaprowadzi młodych detektywów na Drugą Stronę, gdzie będą musieli zmierzyć się z przepotężnym przeciwnikiem. Czy wyjdą stamtąd żywi?

 

Ostatni raz dołącz do Lucy, Lockwooda, George’a i Holly i wspólnie z nimi walcz przeciwko duchom i ludziom, by przywrócić sprawiedliwość i prawdę.

 

Serial na podstawie książek z serii „Lockwood i Spółka” można obejrzeć na platformie Netflix.

 

„Nie przegapcie tej serii! Od pierwszej części jestem jej fanem”. Rick Riordan

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 549

Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
kate4280

Nie oderwiesz się od lektury

Chciałabym, żeby w dzisiejszych czasach powstawało więcej takich młodzieżówek. Już dawno mam za sobą nastoletnie czasy, ale seria o Anthony i spółce wyciągnęła mnie jak kiedyś Harry Potter. To się po prostu dobrze czyta, a Czaszkę i jego teksty kocham ❤️
00



Ty­tuł ory­gi­nału: Loc­kwood & Co.: The Empty Grave
Co­py­ri­ght © Jo­na­than Stroud, 2017 Do­da­tek, ty­tuł ory­gi­nału: Loc­kwood & Co.: The Dag­ger in the Desk Co­py­ri­ght © Jo­na­than Stroud, 2015 All ri­ghts re­se­rved. Wszel­kie prawa za­strze­żone
Co­py­ri­ght © for the Po­lish trans­la­tion by Tina Ozie­wicz Co­py­ri­ght © for the Po­lish edi­tion by Po­rad­nia K, 2025
Re­dak­torka pro­wa­dząca i re­dak­cja: JO­LANTA KU­CHAR­SKA
Ko­rekta: AGNIESZKA TRZEB­SKA-CWA­LINA, KA­TA­RZYNA SARNA
Ilu­stra­cja na okładce: © Ales­san­dro „Ta­lexi” Ta­ini Ilu­stra­cje w do­datku: Co­py­ri­ght © Kate Adams, 2015 Pu­bli­shed by ar­ran­ge­ment with Ran­dom Ho­use Chil­dren’s Pu­bli­shers UK, a di­vi­sion of The Ran­dom Ho­use Group Li­mi­ted
Ad­ap­ta­cja okładki: MA­RZENA PIŁKO
Wy­da­nie I
ISBN 978-83-67784-68-9
Wy­daw­nic­two Po­rad­nia K Sp. z o.o. Pre­zes: Jo­anna Ba­żyń­ska 00-544 War­szawa, ul. Wil­cza 25 lok. 6 e-mail: po­rad­niak@po­rad­niak.pl
Po­znaj na­sze inne książki. Za­pra­szamy do księ­garni:www.po­rad­niak.plfa­ce­book.com/po­rad­niakin­sta­gram.com/po­rad­nia­_k_wy­daw­nic­twolin­ke­din.com/com­pany.po­rad­niak
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Mo­jej ro­dzi­nie: Gi­nie, Isa­belle,Ar­thu­rowi i Lo­uisowi,któ­rzy opo­wia­dająnaj­lep­sze hi­sto­rie o du­chach

I. 

Gro­bo­wiec

1

Chce­cie po­słu­chać hi­sto­rii o du­chach? Do­brze się składa, po­nie­waż znam ich cał­kiem sporo.

Może tę o bla­dej twa­rzy przy­ci­śnię­tej do okna w piw­nicy, pa­trzą­cej na ze­wnątrz nie­wi­dzą­cym wzro­kiem? A może o du­chu nie­wi­do­mego męż­czy­zny z la­ską zro­bioną z dzie­cię­cych ko­ści? Lub tę o wid­mie agre­syw­nego ła­bę­dzia, które go­niło mnie z pu­stego parku pra­wie pod sam dom w pewną desz­czową noc, lub o ogrom­nych ustach otwie­ra­ją­cych się na środku be­to­no­wej pod­łogi? A może o dzbanku, z któ­rego można na­lać tylko krew, albo o pu­stej wan­nie wy­da­ją­cej po zmroku char­kot, jakby ktoś się w niej to­pił. Lub tę o ob­ra­ca­ją­cym się łóżku w pew­nym sie­ro­cińcu, lub o szkie­le­cie w ko­mi­nie, lub o spek­tral­nym dziku z po­żół­kłymi kłami, wę­szą­cym pod drzwiami ła­zienki z grzbie­tem na­je­żo­nym z wście­kło­ści, pod­czas gdy ja ukry­wa­łam się w środku.

Wy­bierz­cie do­wolną. Wszyst­kie prze­ży­łam. Ze­brane ra­zem po­ka­zują, jak wy­glą­dał ty­powy mie­siąc pracy w agen­cji Loc­kwood i Spółka w trak­cie tego dłu­giego przy­gnę­bia­ją­cego lata. Na­stęp­nego dnia Geo­rge za­pi­sy­wał je w na­szym do­ssier (czyli księ­dze spraw). Ro­bił to za­zwy­czaj rano, po­pi­ja­jąc go­rącą her­batę i sie­dząc po tu­recku w sa­mych bok­ser­kach na pod­ło­dze w sa­lo­nie. Szcze­rze mó­wiąc, ten wi­dok był bar­dziej wstrzą­sa­jący niż wszyst­kie kosz­mary, które do­ku­men­to­wał.

Na­sze grube czarne do­ssier zo­stało już skru­pu­lat­nie sko­pio­wane i umiesz­czone w Ar­chi­wum Pań­stwo­wym w nowo otwar­tym dziale po­świę­co­nym Agen­cji An­thony’ego Loc­kwo­oda. To do­brze, bo te­raz można o tym wszyst­kim wy­god­nie po­czy­tać, nie mu­sząc roz­kle­jać kar­tek po­pla­mio­nych dże­mem czy strze­py­wać okru­chów czip­sów wci­śnię­tych mię­dzy strony, jak w przy­padku ory­gi­nału. Mi­nu­sem jest to, że nie ma tam wszyst­kich spraw. Zwłasz­cza jed­nej z nich – zbyt szo­ku­ją­cej, by ją w ogóle opi­sać.

Ale wszy­scy wie­dzą, jak ta sprawa się za­koń­czyła. Mo­gli to zo­ba­czyć na wła­sne oczy tam­tego okrop­nego po­ranka, gdy z głów­nej sie­dziby Fit­tes po­zo­stała sterta dy­mią­cych gru­zów, z któ­rych za­częto wy­cią­gać zwłoki. Ale mało kto wie, jak do tego do­szło. Ta wie­dza nie prze­do­stała się jesz­cze do opi­nii pu­blicz­nej. Je­śli więc chce­cie po­słu­chać nie­zna­nej hi­sto­rii, w któ­rej po­ja­wią się tajny spi­sek, mor­der­stwa i przez ni­kogo nie­podej­rze­wana zdrada – oraz du­chy – mu­si­cie zwró­cić się do ko­goś, kto w tym uczest­ni­czył. Jak ja.

Na­zy­wam się Lucy Car­lyle. Roz­ma­wiam z ży­wymi i z du­chami od tak dawna, że cza­sami już ich nie roz­róż­niam.

Okej, cof­nijmy się do sa­mego po­czątku. Oto ja przed dwoma mie­sią­cami. Mam na so­bie czarną kurtkę, spód­nicę i leg­ginsy, a na no­gach so­lidne buty, wy­star­cza­jąco mocne, by kop­nia­kiem wy­bić dziurę w trum­nie czy wy­gra­mo­lić się z głę­bo­kiego, błot­ni­stego grobu. Mam u boku ra­pier oraz pas prze­wie­szony przez ra­mię z za­pa­sem rac i gra­na­tów sol­nych. Na mo­jej kurtce bły­ska od­bi­cie spek­tral­nej dłoni, bo nie wszyst­kie plamy ek­to­pla­zmy udaje nam się zmyć. Włosy mam przy­cięte tro­chę kró­cej niż wcze­śniej, ale i tak wi­dać kilka naj­now­szych si­wych ko­smy­ków. Poza tym wy­glą­dam jak za­wsze. W peł­nym ekwi­punku i w trak­cie ak­cji. Wła­śnie cze­goś szu­kam.

Na ze­wnątrz za­pa­dła noc. Cie­pło, ja­kie po­zo­sta­wało w po­wie­trzu za dnia, już dawno się roz­wiało. Wła­śnie mi­nęła pół­noc – pora, o któ­rej du­chy tłum­nie wy­cho­dzą na mia­sto i wszy­scy ma­jący olej w gło­wie śpią w swo­ich łóż­kach. Pod­czas gdy ja ła­zi­łam na czwo­ra­kach po ciem­nym mau­zo­leum z twa­rzą po­chy­loną nad po­sadzką i wy­pię­tym tył­kiem.

Na swoją obronę mogę po­wie­dzieć, że nie ja jedna. Loc­kwood, Geo­rge i Holly także peł­zali na ko­la­nach po tym nie­du­żym po­miesz­cze­niu, przy­bli­ża­jąc twa­rze do pod­łogi. Od czasu do czasu ktoś oświe­tlał so­bie świeczką frag­ment ściany, dłu­bał pal­cem w ja­kiejś szcze­li­nie albo na­ci­skał dło­nią któ­rąś z ka­mien­nych płyt. Prze­waż­nie w kom­plet­nym mil­cze­niu i sku­pie­niu. Szu­ka­li­śmy wej­ścia do gro­bowca.

– Jejku, lu­dzie, mu­si­cie się tak wy­pi­nać? – Do­biegł z góry no­sowy głos. – Słabo mi się robi, jak na was pa­trzę.

Chudy ru­dzie­lec, sie­dzący na gra­ni­to­wej pły­cie w środku mau­zo­leum, też był ubrany cały na czarno – wiel­kie bu­ciory, ob­ci­słe dżinsy i wy­soki golf. Ale tylko on je­den miał na twa­rzy ol­brzy­mie wy­łu­pia­ste go­gle na­da­jące mu wy­gląd wy­stra­szo­nego ko­nika po­lnego. Był to Qu­ill Kipps. Roz­kła­dał na pły­cie nasz ekwi­pu­nek godny ra­busi gro­bów: łomy róż­nej wiel­ko­ści i zwoje lin. Ale głów­nie trzy­mał straż, wpa­tru­jąc się w ciemne kąty mau­zo­leum. Dzięki go­glom był w sta­nie zo­ba­czyć du­cha, gdyby ja­kiś znie­nacka się po­ja­wił.

– Wi­dzisz coś, Qu­ill? – od­parł Loc­kwood, nie pod­no­sząc głowy. Ciemne włosy za­kry­wały mu nie­mal całą twarz, gdy dłu­bał scy­zo­ry­kiem w szcze­li­nie mię­dzy pły­tami.

Kipps za­pa­lił lampę naf­tową i opu­ścił boczne klapki, żeby świa­tło było przy­tłu­mione.

– Już wszystko wi­dzia­łem, bo tak się wy­pi­na­cie, a zwłasz­cza kiedy Cub­bins prze­cho­dzi po­ni­żej na czwo­ra­kach. To jakby bie­ługa prze­pły­wała.

– Py­ta­łem o du­chy.

– Żad­nych du­chów. Poza na­szym, oswo­jo­nym. – Kipps po­kle­pał duży słój, który stał obok niego na pły­cie. Słój na­tych­miast roz­ża­rzył się zie­lon­ka­wym świa­tłem, a z wiru ek­to­pla­zmy ufor­mo­wała się od­ra­ża­jąca twarz.

– Oswo­jo­nym? – za­sy­czał obu­rzony głos, który tylko ja sły­sza­łam. – Oswo­jo­nym?! Wy­puść­cie mnie z tego słoja, a ja mu po­każę, jaki je­stem oswo­jony!

Przy­kuc­nę­łam na pię­tach i od­gar­nę­łam grzywkę z oczu.

– Le­piej nie mów tak na czaszkę, Kipps – ostrze­głam. – To mu się bar­dzo nie spodo­bało.

Twarz du­cha za szkłem słoja wy­szcze­rzyła ostre zęby.

– Że­byś wie­działa, Lucy, jak bar­dzo. Po­wiedz temu śle­pa­kowi w go­glach, że gdy­bym nie był za­mknięty w słoju, wy­ssał­bym szpik z jego ko­ści i zro­bił­bym so­bie ko­stium do tańca z jego pu­stej skóry. Po­wtórz mu to ode mnie.

– Ura­zi­łem go? – spy­tał Kipps. – Wi­dzę, że jego usta się po­ru­szają.

– Po­wiedz mu!

Za­wa­ha­łam się.

– Nie przej­muj się – rzu­ci­łam do Kip­psa. – Nic się nie stało. Nie prze­jął się tym zbyt­nio.

– Co? Nie­prawda! Bar­dzo się prze­ją­łem! Je­stem wście­kły! Co on robi? Czy on za­stu­kał w szkło, jak­bym był złotą rybką? Przy­się­gam, jak się kie­dyś stąd wy­do­stanę, do­rwę Kip­psa i wy­pruję mu...

Prze­sta­łam słu­chać głosu du­cha i od­wró­ci­łam się do Loc­kwo­oda.

– Loc­kwood, je­steś pe­wien, że tu jest wej­ście do gro­bowca? Nie mamy zbyt dużo czasu.

An­thony Loc­kwood pod­niósł głowę i się wy­pro­sto­wał. Na­dal klę­czał na środku po­sadzki ze scy­zo­ry­kiem w jed­nej ręce, drugą od­gar­niał włosy. Jak zwy­kle był świet­nie ubrany, cho­ciaż za­miast dłu­giego płasz­cza miał na so­bie swe­ter, a na no­gach czarne la­kierki na mięk­kich po­de­szwach. Gar­ni­tur i płaszcz nie bar­dzo pa­so­wały do dzi­siej­szej oka­zji – w końcu wła­my­wa­li­śmy się do bu­dynku, który miał sta­tus świę­to­ści i był pra­wie że po­mni­kiem na­ro­do­wym.

– Wiem, co masz na my­śli, Lucy – od­parł. Jego blada, po­cią­gła twarz była spo­kojna, ale lek­kie ścią­gnię­cie brwi wska­zy­wało, że jest za­nie­po­ko­jony. – Strasz­nie długo już szu­kamy. Geo­rge, jak my­ślisz?

Roz­legł się od­głos szu­ra­nia na ko­la­nach i górna po­łowa Geo­rge’a Cub­binsa uka­zała się z dru­giej strony gra­ni­to­wej płyty. Jego czarna ko­szulka była brudna od ku­rzu, oku­lary prze­krzy­wione, włosy roz­czo­chrane, zle­pione po­tem i ster­czące do góry. Przez ostat­nią go­dzinę szu­kał wej­ścia do krypty tak jak my wszy­scy, ale tylko on zdo­łał ze­brać na so­bie cały za­le­ga­jący pył, od­chody my­szy i nitki pa­ję­czyn, któ­rych nikt inny nie na­po­tkał. To był cały Geo­rge.

– Wszyst­kie opisy po­grzebu za­wie­rają in­for­ma­cję o pod­ziem­nej kryp­cie – stwier­dził. – Po pro­stu nie szu­kamy wy­star­cza­jąco do­kład­nie. Zwłasz­cza Kipps, który nic nie robi.

– Ej, ro­bię swoje – od­pa­ro­wał Kipps. – Py­ta­nie brzmi, czy ty wy­ko­na­łeś do­brze swoją ro­botę? Na­ra­żamy się przez cie­bie, bo nas za­pew­ni­łeś, że tu bę­dzie wej­ście.

Geo­rge od­kleił pa­ję­czynę z oku­la­rów.

– Oczy­wi­ście, że musi gdzieś tu być. Trumnę opusz­czono na sznu­rach przez otwór w po­sadzce. Trumnę z li­tego sre­bra. Wszystko co naj­lep­sze na jej po­grzeb.

Wie­dzie­li­śmy, dla­czego Geo­rge nie wy­mie­nia imie­nia osoby, w któ­rej mau­zo­leum się znaj­do­wa­li­śmy. Na­wet sama myśl o srebr­nej trum­nie wy­wo­ły­wała u mnie ucisk w żo­łądku. Taki sam, jaki czu­łam, ile­kroć mój wzrok na­tra­fiał na po­pier­sie sto­jące we wnęce na końcu po­miesz­cze­nia.

Me­ta­lowa fi­gura przed­sta­wiała ko­bietę w śred­nim wieku. Jej twarz miała su­rowy, wy­nio­sły wy­raz, za­cze­sane do tyłu włosy od­sła­niały wy­so­kie czoło. Za­krzy­wiony, ostry nos, cienka li­nia ust i prze­ni­kliwe oczy. Nie była to sym­pa­tyczna twarz, prze­ciw­nie: zde­cy­do­wana, twarda i czujna. Zna­li­śmy ją od dzie­ciń­stwa. Wid­niała na znacz­kach pocz­to­wych i na okład­kach na­szych agen­cyj­nych pod­ręcz­ni­ków. To­wa­rzy­szyła nam, od kiedy się­ga­li­śmy pa­mię­cią, i na­wie­dzała nas na­wet w snach.

O Ma­ris­sie Fit­tes, pio­nierce pa­rap­sy­chicz­nych ba­dań i naj­wy­bit­niej­szej agentce w hi­sto­rii, krą­żyły le­gendy. Ra­zem ze swoim part­ne­rem To­mem Ro­twel­lem wy­na­la­zła więk­szość tech­nik i środ­ków walki z du­chami – me­tod i na­rzę­dzi, któ­rymi do dziś po­słu­gi­wali się wszy­scy agenci. Wie­dzie­li­śmy, że swój pierw­szy ra­pier zro­biła z odła­ma­nego pręta że­la­znego ogro­dze­nia i że roz­ma­wiała z du­chami tak swo­bod­nie jak z ży­wymi. Za­ło­żyła pierw­szą agen­cję do walki z du­chami, a po jej śmierci pół Lon­dynu wy­le­gło na ulice, by oglą­dać kon­dukt po­grze­bowy, który prze­szedł od West­min­ster Ab­bey przez ulicę Strand ob­sy­paną kwia­tami la­wendy. Za trumną ma­sze­ro­wali wszy­scy agenci w mie­ście. Ko­ścielne dzwony biły na wie­żach, gdy zło­żono ją w mau­zo­leum, które od­tąd zo­stało po­mni­kiem i ka­plicą, przed którą trzy­mali straż agenci Fit­tes.

Praw­dzi­wie le­gen­darna po­stać...

Tylko że my nie wie­rzy­li­śmy już, że po­cho­wano ją w tym miej­scu lub gdzie­kol­wiek in­dziej.

Mau­zo­leum Fit­tes, do któ­rego tej nocy się wła­ma­li­śmy, znaj­do­wało się w środ­ko­wym Lon­dy­nie na końcu ulicy Strand. Była to nie­duża ka­mienna bu­dowla z wy­so­kim skle­pie­niem, wznie­siona na pla­nie owalu i słabo oświe­tlona. I zu­peł­nie pu­sta, nie li­cząc umiesz­czo­nego po­środku gra­ni­to­wego po­stu­mentu przy­po­mi­na­ją­cego sar­ko­fag z wy­ry­tym na­pi­sem FIT­TES. Nie miała okien, a że­la­zna brama pro­wa­dząca na ulicę była za­mknięta na klucz.

Po dru­giej stro­nie stało dwóch war­tow­ni­ków. Były to wła­ści­wie pod­rostki, ale ci chłopcy mieli broń i mo­gli jej użyć, gdyby nas usły­szeli, więc mu­sie­li­śmy uwa­żać. Plu­sem było to, że po­miesz­cze­nie było su­che, czy­ste i pach­niało świeżą la­wendą, nie było też żad­nych czę­ści ciała roz­rzu­co­nych po po­sadzce, w prze­ci­wień­stwie do in­nych po­koi, do któ­rych zda­rzyło mi się tra­fić w ostat­nim ty­go­dniu, więc nie na­rze­ka­łam.

Je­dyne, na co mo­głam na­rze­kać, to to, że w tym pu­stym miej­scu nie było też żad­nego śladu włazu w pod­ło­dze pro­wa­dzą­cego do pod­ziem­nej krypty, do któ­rej chcie­li­śmy się do­stać.

Pło­myki mi­go­tały w lam­pach ga­zo­wych sto­ją­cych na pod­ło­dze. Ciem­ność pod skle­pie­niem wi­siała nad na­szymi gło­wami jak płaszcz cza­row­nicy.

– Cóż, mo­żemy tylko za­ci­snąć zęby i szu­kać da­lej – wes­tchnął Loc­kwood. – Chyba że ktoś ma lep­szy po­mysł.

– Ja mam.

Holly Munro skoń­czyła prze­szu­ki­wa­nie po­sadzki w naj­dal­szej czę­ści mau­zo­leum. Te­raz wstała z ko­lan i do­łą­czyła do nas, bez­sze­lest­nie i lekko jak kot. Tak jak po­zo­stali była ubrana na nocną ak­cję: włosy cia­sno spięła w ku­cyk, miała czarne leg­ginsy, spód­niczkę i ob­ci­słą bluzę za­pi­naną na za­mek. Mo­gła­bym do­dać, że było jej w tym do twa­rzy, ale po co. W przy­padku Holly za­wsze tak było. Gdyby po­sta­no­wiła się ubrać w ku­beł na śmieci za­wie­szony na dwóch sznu­rów­kach, też wy­glą­da­łaby jak w cza­do­wej kre­acji.

– My­ślę, że po­trze­bu­jemy opi­nii ko­goś z ze­wnątrz – po­wie­działa. – Lucy, czy czaszka nie mo­głaby się włą­czyć do po­szu­ki­wań?

Wzru­szy­łam ra­mio­nami.

– Spró­buję, Hol. Ale sama wi­dzisz, w ja­kim jest na­stroju.

Pół­prze­źro­czy­sta twarz du­cha wi­doczna za szkłem słoja na­dal wy­gła­szała gniewną ty­radę. Zbrą­zo­wiała czaszka przy­twier­dzona do dna szcze­rzyła zęby.

Wsłu­cha­łam się na po­wrót w to, co sy­czał duch.

– ...i je zjem. A po­tem, na ko­niec, od­mrożę mu pa­znok­cie u nóg. To go na­uczy.

– Cią­gle jesz­cze wy­gra­żasz Kip­p­sowi? – spy­ta­łam. – My­śla­łam, że już dawno skoń­czy­łeś.

Duch w słoju za­mru­gał z kon­ster­na­cją.

– To ty na­wet nie słu­cha­łaś?

– Nie.

– Ty­powe. Tyle ro­dza­jów tor­tur wy­szcze­gól­ni­łem, spe­cjal­nie dla cie­bie, a ty mnie na­wet nie słu­chasz.

– Oszczędź mi tego. Nie mo­żemy zna­leźć wej­ścia do krypty. Mo­żesz nam po­móc?

– A po co? I tak nie uwie­rzysz w nic, co ci po­wiem.

– To nie­prawda. Prze­cież je­ste­śmy tu wła­śnie dla­tego, że tro­chę ci cza­sami wie­rzymy.

Duch prych­nął lek­ce­wa­żąco.

– Gdy­by­ście mi wie­rzyli w nor­mal­nym sen­sie tego słowa, sie­dzie­li­by­ście te­raz w cie­płym domu na ka­na­pie, ob­ja­da­jąc się ciast­kami i pi­jąc her­batę, aż wam wnętrz­no­ści zgniją. Ale nie, mu­sie­li­ście tu przyjść i spraw­dzić moją wer­sję wy­da­rzeń.

– Na­prawdę cię to dziwi? Mó­wisz nam, że Ma­rissa Fit­tes żyje i to pod po­sta­cią wła­snej wnuczki Pe­ne­lope Fit­tes, tej sa­mej Pe­ne­lope Fit­tes, która stoi na czele agen­cji Fit­tes i jest prak­tycz­nie naj­bar­dziej wpły­wową osobą w Lon­dy­nie. Nie są­dzisz, że to brzmi co naj­mniej nie­praw­do­po­dob­nie? Wy­bacz, ale mu­simy to sami spraw­dzić.

Duch wy­wró­cił oczami.

– Tra­lala. Wiesz, co ty upra­wiasz? Czasz­kizm.

– Co? O czym ty mó­wisz?

– O tym sa­mym co ra­sizm i sek­sizm. To, co ro­bisz, to czy­sty czasz­kizm. Oce­niasz mnie po wy­glą­dzie. Pod­wa­żasz praw­dzi­wość mo­ich słów tylko dla­tego, że je­stem zmur­szałą czaszką za­mkniętą w słoju zie­lo­nej pla­zmy. Przy­znaj to!

Wzię­łam głę­boki od­dech. Czaszka, znana z naj­bar­dziej nie­by­wa­łych ko­men­ta­rzy i ten­den­cji do kon­fa­bu­la­cji za­ha­cza­ją­cej o ma­nię wiel­ko­ści, oskar­żała mnie o czasz­kizm, po­nie­waż wąt­pi­łam w jej słowa. Ta sama czaszka, która trak­to­wała prawdę z równą obo­jęt­no­ścią, co Geo­rge hi­gienę oso­bi­stą i stan swo­jej gar­de­roby. Choć mu­szę przy­znać, duch z czaszki fak­tycz­nie nie­raz ura­to­wał mi ży­cie i – w kilku istot­nych przy­pad­kach – mnie nie okła­mał.

– To in­te­re­su­jące, co mó­wisz – od­par­łam dy­plo­ma­tycz­nie. – I z chę­cią to z tobą póź­niej prze­dys­ku­tuję. Ale te­raz mam pil­niej­szą sprawę. Szu­kamy wej­ścia do krypty. Czy wi­dzisz gdzieś ja­kąś gałkę lub ob­ręcz, za którą trzeba po­cią­gnąć?

– Nie.

– Ja­kąś dźwi­gnię?

– Żad­nej.

– Ja­kiś krą­żek li­nowy, wcią­garkę lub inny me­cha­nizm otwie­ra­jący ukryte wej­ście?

– No ja­sne, że nie. Chyba wy­czer­pa­łaś wszyst­kie moż­liwe py­ta­nia.

Wes­tchnę­łam.

– Okej. Ro­zu­miem. Czyli nie ma tu wej­ścia do krypty.

– Oczy­wi­ście, że jest – od­parł duch. – Dla­czego od razu o to nie za­py­ta­łaś? Stąd wi­dać je jak na dłoni.

Prze­ka­za­łam po­zo­sta­łym te słowa. Holly i Loc­kwood na­tych­miast wsko­czyli na płytę obok Kip­psa. Loc­kwood pod­niósł lampę naf­tową i oświe­tlił nią pod­łogę. Ob­ra­cali się do­okoła, roz­glą­da­jąc się po ka­mien­nych pły­tach, i ze sku­pie­niem na twa­rzach prze­su­wali po­woli snop świa­tła lampy. Świa­tło ob­my­wało ko­lejne frag­menty po­sadzki jak le­ni­wie przy­bie­ra­jąca woda.

– Je­ste­ście do bani – ode­zwał się duch. – Ja je od razu za­uwa­ży­łem, a nie mam na­wet ga­łek ocznych. Nie, sorry, żad­nych wię­cej wska­zó­wek ode mnie nie usły­szy­cie...

– Tam! – Holly zła­pała Loc­kwo­oda za ra­mię, żeby nie prze­su­wał lampy. – Tam! Wi­dzisz tę mniej­szą płytę we wnę­trzu więk­szej płyty? Ta duża to klapa nad wej­ściem. Trzeba wy­cią­gnąć mniej­szy ka­mień, pod nim musi być ukryta ob­ręcz lub inny me­cha­nizm!

Geo­rge i ja pod­bie­gli­śmy do miej­sca, które wska­zy­wała. Gdy tylko spoj­rza­łam na więk­szą płytę z mniej­szym kwa­dra­tem w środku, wie­dzia­łam, że Holly tra­fiła w dzie­siątkę.

– Su­per, Holly – po­chwa­lił Loc­kwood. – To musi być to. Da­waj­cie na­rzę­dzia.

W ta­kich chwi­lach agenci Loc­kwood i Spółki pra­co­wali jak naj­bar­dziej zgrany ze­spół. Bez słowa zła­pa­li­śmy za scy­zo­ryki, żeby oczy­ścić z be­tonu szparę wo­kół mniej­szej płyty. Pod­wa­ży­li­śmy ją ło­mami, Loc­kwood od­su­nął ją na bok. I fak­tycz­nie – pod spodem była mie­dziana ob­ręcz przy­cze­piona klamrą do więk­szej płyty. Gdy Geo­rge, Holly i ja czy­ści­li­śmy jej brzegi, Loc­kwood i Kipps ob­wią­zali ob­ręcz liną, po­pra­wia­jąc i mo­cu­jąc wę­zły, żeby utrzy­mały jej cię­żar. Loc­kwood był wszę­dzie, pół­gło­sem wy­da­jąc po­le­ce­nia, po­ma­ga­jąc przy każ­dym za­ję­ciu. Ener­gia, która go wy­peł­niała, była za­raź­liwa i do­da­wała nam sił.

– Czy nikt mi nie po­dzię­kuje? – Czaszka ob­ser­wo­wała nas ze słoja z nie­sma­kiem na twa­rzy. – Tak my­śla­łem. Do­brze, że ni­gdy nie ocze­kuję wdzięcz­no­ści, bo serce by mi pę­kło, a ja na­wet nie mam wnętrz­no­ści.

Chwilę póź­niej by­li­śmy go­towi do unie­sie­nia płyty. Loc­kwood i Kipps stali przy jed­nym sznu­rze, tym, który miał pod­nieść ka­mień. Drugi sznur na ra­zie wi­siał luźno. Geo­rge i ja sta­li­śmy przy nim. Na­szym za­da­niem było pod­trzy­mać pod­nie­sioną płytę i opu­ścić ją jak naj­ci­szej na po­sadzkę obok. Na pod­ło­dze ku­cała Holly z ło­mami w dło­niach.

Przez chwilę nikt się nie po­ru­szył. Mi­go­czące świa­tło jed­nej z lamp za­drżało przez se­kundę na me­ta­lo­wym po­pier­siu Ma­rissy Fit­tes. Wy­glą­dało, jakby na nas pa­trzyła, a może wy­obra­zi­łam so­bie zło­śliwy pod­stęp w jej oczach.

W ta­kich chwi­lach, gdy na­pię­cie się­gało ze­nitu, Loc­kwood jak za­wsze był naj­spo­koj­niej­szy z nas wszyst­kich. Spoj­rzał na nas z uśmie­chem.

– Go­towi? Do­bra. Za­czy­namy.

On i Kipps po­cią­gnęli za sznur. Płyta od razu drgnęła, pod­nio­sła się bez­dź­więcz­nie jak na na­oli­wio­nych za­wia­sach. Z od­sło­nię­tej szcze­liny roz­szedł się po­wiew lo­do­wa­tego po­wie­trza.

Holly wsu­nęła w otwór łomy na wy­pa­dek, gdyby płyta opa­dła, ale nie było po­trzeby. Loc­kwood i Kipps wy­cią­gnęli ją z za­ska­ku­jącą swo­bodą. Te­raz ja i Geo­rge mu­sie­li­śmy utrzy­mać jej cię­żar. Sznur się na­prę­żył, więc pod­cią­gnę­li­śmy go i od­chy­li­li­śmy się do tyłu.

Ka­mienna płyta nie była na­wet w po­ło­wie tak ciężka, jak się spo­dzie­wa­li­śmy. Może był to ja­kiś spe­cjalny ka­mienny blok pu­sty w środku. Za­czę­li­śmy opusz­czać ją na bok.

– Po­woli! – syk­nął Loc­kwood. – Jak naj­ci­szej!

Opu­ści­li­śmy płytę na po­sadzkę. Gdy jej do­tknęła, roz­legł się je­dy­nie słaby szmer. Rów­nie do­brze mo­głaby wes­tchnąć mysz.

W pod­ło­dze ział kwa­dra­towy otwór.

Gdy Holly po­świe­ciła la­tarką do środka, zo­ba­czy­li­śmy schody pro­wa­dzące stromo w dół. Poza gór­nymi stop­niami wszystko to­nęło w ciem­no­ści.

W po­wie­trzu, które wdy­cha­li­śmy, wi­siał za­pach wil­got­nej czar­nej ziemi.

– Głę­boka ta dziura – wy­szep­tał Kipps.

– Ktoś coś tam wi­dzi?

– Nic.

Chwila ci­szy. Te­raz, gdy zna­leź­li­śmy wej­ście do krypty, skala na­szego przed­się­wzię­cia do­tarła do nas ze zdwo­joną siłą. Jakby ciemne skle­pie­nie nad na­szymi gło­wami ob­ni­żyło się na­gle i pra­wie nas przy­gnio­tło. Że­la­zne po­pier­sie Ma­rissy pa­trzyło na nas z wnęki.

Sta­li­śmy w mil­cze­niu wo­kół otworu, uży­wa­jąc na­szych Ta­len­tów. Nikt z nas ni­czego nie wy­czuł. Ter­mo­me­try na na­szych pa­sach po­ka­zy­wały dwa­na­ście stopni. Nie za­re­je­stro­wa­li­śmy pa­ra­nor­mal­nego ziąbu, osła­bie­nia, At­mos­fery ani na­ra­sta­ją­cego lęku. Nic nie wska­zy­wało, że zbliża się ja­kaś apa­ry­cja.

– Do­bra – ode­zwał się Loc­kwood. – Bierzmy na­sze rze­czy. Plan jest taki: pierw­szy scho­dzę ja, po mnie Geo­rge, po­tem Holly i Lucy, na końcu Kipps. Nie włą­czamy la­ta­rek, ale weź­miemy za­pa­lone świeczki. Ja idę z ra­pie­rem, wy też trzy­maj­cie broń w go­to­wo­ści. Nie że­by­śmy jej po­trze­bo­wali – za­koń­czył z sze­ro­kim uśmie­chem. – Prze­cież za­kła­damy, że jej tam nie ma.

Ale ciarki prze­cho­dziły nam po ple­cach. Po czę­ści był to wpływ ka­mien­nej twa­rzy we wnęce, po czę­ści tak dzia­łało na nas na­zwi­sko wid­nie­jące na gra­ni­to­wej pły­cie. Mo­gło to też być zimne, wil­gotne po­wie­trze wy­pły­wa­jące z otworu w pod­ło­dze. Ota­czało nas ze wszyst­kich stron, a jego woń nie wró­żyła ni­czego do­brego. Po­woli zbie­ra­li­śmy ekwi­pu­nek. Geo­rge prze­cho­dził od jed­nej osoby do ko­lej­nej i za­pa­lał świeczki za­pal­niczką. Usta­wi­li­śmy się w sze­regu przy scho­dach, po­pra­wia­jąc ra­piery w dłoni, od­chrzą­ku­jąc i spraw­dza­jąc pasy.

– Na pewno chcemy to zro­bić?

Kipps wy­ra­ził myśl, która nam wszyst­kim cho­dziła po gło­wie.

– Do­tar­li­śmy aż tu­taj – od­parł Loc­kwood. – Pew­nie, że chcemy.

– Nie mo­żemy się te­raz wy­co­fać – stwier­dzi­łam.

Kipps spoj­rzał na mnie.

– Masz ra­cję, Lucy. Może prze­sa­dzam z ostroż­no­ścią. W końcu co z tego, że in­for­ma­cja, którą spraw­dzamy, po­cho­dzi od zło­śli­wej ga­da­ją­cej czaszki, która praw­do­po­dob­nie ży­czy nam śmierci?

Wszy­scy ob­rzu­cili wzro­kiem otwarty ple­cak, który trzy­ma­łam w ręku. Wła­śnie wło­ży­łam do niego du­cho­słój. Twarz du­cha już się zde­ma­te­ria­li­zo­wała, po­zo­stała tylko czaszka na dnie. Na­wet ja mu­sia­łam przy­znać, że jej pu­ste oczo­doły i zęby wy­szcze­rzone w szy­der­czym uśmie­chu nie do­da­wały zbyt­nio otu­chy.

– Wiem, że bar­dzo ją so­bie ce­nisz – cią­gnął Kipps. – To w końcu twój naj­lep­szy kum­pel i w ogóle, ale co, je­śli to wszystko nie­prawda? – Obej­rzał się na po­pier­sie na ścia­nie i do­koń­czył szep­tem. – A co, je­śli spo­tkamy tam ją?

Jesz­cze chwila i cała od­waga by nas opu­ściła. Loc­kwood na­tych­miast ode­zwał się zde­cy­do­wa­nym, rze­czo­wym to­nem:

– Tym nie mu­simy się mar­twić. Geo­rge, po­wtórz, co nam mó­wi­łeś.

– Ja­sne. – Geo­rge po­pra­wił oku­lary. – Jak pa­mię­ta­cie, we wszyst­kich ar­ty­ku­łach zna­la­złem wzmiankę, że Ma­rissa Fit­tes za­ży­czyła so­bie, żeby jej ciało zło­żono w spe­cjal­nej trum­nie. Że­la­znej we­wnątrz, srebr­nej na ze­wnątrz. Więc je­śli czaszka się myli i ona tam leży, jej duch nie bę­dzie w sta­nie nic nam zro­bić. Bę­dzie cał­ko­wi­cie uniesz­ko­dli­wiony przez ma­te­riały użyte do trumny – do­dał.

– A kiedy ją otwo­rzymy? – drą­żył Kipps.

– Och, to zaj­mie tylko se­kundę, a wcze­śniej oto­czymy ją że­la­znymi łań­cu­chami i całą resztą.

– Cho­dzi o to, że ża­den duch nie za­ata­kuje nas, gdy bę­dziemy scho­dzić po scho­dach – włą­czył się Loc­kwood. – Prawda, Geo­rge?

– Zga­dza się.

– Do­brze. W ta­kim ra­zie ru­szamy. – Loc­kwood od­wró­cił się ku scho­dom.

– Oczy­wi­ście po dro­dze mogą być pu­łapki – do­dał Geo­rge.

Loc­kwood znie­ru­cho­miał ze stopą unie­sioną nad stop­niem.

– Pu­łapki?

– Nie mó­wię, że ja­kieś będą. Tylko że mogą być. – Geo­rge po­pra­wił oku­lary i po­pę­dził Loc­kwo­oda dło­nią. – No, Loc­kwood, schody cze­kają. Idź już.

Loc­kwood zro­bił zwrot i od­wró­cił się twa­rzą w stronę Geo­rge’a.

– Mo­ment – po­wie­dział. – O ja­kich pu­łap­kach mó­wisz?

– Tak, mnie to też bar­dzo za­in­te­re­so­wało – do­rzu­ciła Holly.

Wszy­scy wle­pi­li­śmy wzrok w Geo­rge’a, który wzru­szył ra­mio­nami, jakby to, co przed chwilą po­wie­dział, było drob­nostką.

– To tylko głu­pie plotki – za­pew­nił nas lek­kim to­nem. – Na­prawdę dzi­wię się, że się tym przej­mu­je­cie. No, nie­któ­rzy po­wia­dają, że Ma­rissa chciała znie­chę­cić zło­dziei, więc wy­my­śliła różne za­bez­pie­cze­nia. – Za­wa­hał się. – Nie­któ­rzy mó­wią, że to były... pa­ra­nor­malne za­bez­pie­cze­nia.

– Co ty nie po­wiesz – wy­ce­dziła Holly.

– I kiedy wła­ści­wie za­mie­rza­łeś nas o tym po­in­for­mo­wać? – prych­nę­łam. – Kiedy ja­kieś Widmo za­ci­śnie palce na mo­jej szyi?

Geo­rge mach­nął lek­ce­wa­żąco ręką.

– To praw­do­po­dob­nie bzdury. Poza tym ta in­for­ma­cja tylko by was roz­pro­szyła, gdy­by­ście znali ją wcze­śniej. Moim za­da­niem jest od­dzie­lić fakty od plo­tek.

– Nie, to jest moje za­da­nie. – Loc­kwood go po­pra­wił. – Twoim za­da­niem jest prze­ka­zać mi wszyst­kie in­for­ma­cje, że­bym na ich pod­sta­wie pod­jął od­po­wied­nie de­cy­zje.

Za­pa­no­wało cięż­kie mil­cze­nie.

– Za­wsze się tak kłó­ci­cie na ak­cjach? – za­py­tał Kipps.

Loc­kwood uśmiech­nął się blado.

– Prze­waż­nie. Uwa­żam, że nie­koń­czące się kłót­nie oli­wią try­biki w na­szym do­sko­nale dzia­ła­ją­cym me­cha­ni­zmie.

Geo­rge wle­pił w niego wzrok.

– Se­rio?

– No, nie. – Loc­kwood się znie­cier­pli­wił. – O to też za­mie­rzasz się ze mną kłó­cić?

– Wła­śnie po­wie­dzia­łeś, że lu­bisz kłót­nie! My­śla­łem, że one oli­wią...

– Tak, ale bez prze­sady! Czy wszy­scy mogą się za­mknąć? – Loc­kwood spoj­rzał ko­lejno na nas. Jego ciemne oczy były sku­pione, na­ka­zu­jące kon­cen­tra­cję, przy­po­mi­na­jące nam o po­wa­dze przed­się­wzię­cia. – Pu­łapki czy nie, damy radę. Mamy dwie go­dziny, by spraw­dzić, co jest w kryp­cie, za­mknąć trumnę i wró­cić, żeby być go­to­wym do wyj­ścia, kiedy bę­dzie na­stępna zmiana warty. Chcemy się do­wie­dzieć prawdy o Pe­ne­lope Fit­tes i o Ma­ris­sie? Oczy­wi­ście, że tak! Udało nam się tu wejść, cho­ciaż kosz­to­wało nas to masę pracy, i nie bę­dziemy te­raz wpa­dać w pa­nikę. Je­śli in­for­ma­cje, które mamy, są praw­dziwe, nie mu­simy się nie­po­koić. Je­śli okażą się błędne, po­ra­dzimy so­bie, jak za­wsze. – Uśmiech­nął się. – Ale nie są błędne. Je­ste­śmy na progu wiel­kiego od­kry­cia. Bę­dzie do­brze!

Kipps po­pra­wił smęt­nie go­gle.

– Kiedy było do­brze w ja­kiejś kryp­cie? To bę­dzie ma­ka­bra z de­fi­ni­cji.

Ale Loc­kwood już scho­dził po scho­dach. Me­ta­lowe po­pier­sie Ma­rissy na ścia­nie od­bi­jało mi­go­czące świa­tło świe­czek. Jej usta wy­da­wały się roz­cią­gać w zim­nym uśmie­chu, gdy za­nu­rza­li­śmy się w ciem­ność.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

Oto pre­zent dla fa­nów se­rii „Loc­kwood i Spółka”:opo­wia­da­nie „Szty­let w biurku”i ga­le­ria du­chów

.
.

W zi­mowy po­ra­nek na­za­jutrz po za­koń­cze­niu skom­pli­ko­wa­nej sprawy La­ta­ją­cych Pal­ców Loc­kwood, Geo­rge i ja wła­śnie koń­czy­li­śmy po­rządne, choć bar­dzo późne śnia­da­nie. Na za­sta­wio­nym wik­tu­ałami stole wa­lały się ra­piery, łań­cu­chy i gra­naty solne. Kurtka Geo­rge’a gę­sto po­zna­czona pla­mami ek­to­pla­zmy, które wciąż lekko dy­miły, zwi­sała z opar­cia krze­sła. Obok płat­ków ku­ku­ry­dzia­nych stała szka­tułka z po­sre­brza­nego szkła za­wie­ra­jąca od­rą­baną dłoń. Mie­li­śmy ją za­wieźć do pie­ców. Jej wi­dok nie psuł nam ape­tytu, tego typu rze­czy to nor­malka w na­szym domu. Za­pa­rzy­li­śmy her­batę i za­bra­li­śmy się do pa­ła­szo­wa­nia do­kładki to­stów, kiedy dzwo­nek wi­szący na słupku przed drzwiami wej­ścio­wymi ha­ła­śli­wie za­brzę­czał.

– To może być nowy klient – rzu­cił Loc­kwood. – Lucy, zo­bacz kto przy­szedł.

–  Dla­czego ja? – ob­ru­szy­łam się.

– Bo ja je­stem jesz­cze w pi­ża­mie, a Geo­rge ma całą twarz uma­zaną dże­mem.

W su­mie miał ra­cję. Nie mo­głam mu od­mó­wić traf­no­ści spo­strze­że­nia, więc po­szłam otwo­rzyć drzwi. Na progu stał nie­wy­soki, pulchny męż­czy­zna w brą­zo­wym twe­edo­wym gar­ni­tu­rze, z za­ró­żo­wio­nymi po­licz­kami i szopą ja­snych wło­sów. W jego sze­roko otwar­tych oczach do­strze­głam prze­ra­że­nie.

– Prze... Prze­pra­szam, że nie­po­koję – wy­du­kał. – Ale ja chyba... Ja chyba wi­dzia­łem du­cha.

Uśmiech­nę­łam się życz­li­wie.

– To do­brze pan tra­fił. Pro­szę wejść.

Męż­czy­zna by­naj­mniej się nie zre­lak­so­wał, gdy już usiadł na so­fie w sa­lo­nie, ob­da­ro­wany przeze mnie fi­li­żanką her­baty i ta­le­rzy­kiem bisz­kop­tów. Dło­nie mu się trzę­sły, zęby szczę­kały, a spoj­rze­nia, ja­kie rzu­cał na boki, su­ge­ro­wały, że oba­wia się, iż coś na­gle na niego wy­sko­czy ze ściany. Kiedy do sa­lonu wszedł Loc­kwood (już nie w pi­ża­mie) i Geo­rge (już bez więk­szo­ści dżemu na twa­rzy), nie­zna­jomy gwał­tow­nie pod­sko­czył, wy­le­wa­jąc so­bie her­batę na ko­szulę.

Loc­kwood uści­snął mu dłoń.

– Je­stem An­thony Loc­kwood, a to moi współ­pra­cow­nicy: Lucy Car­lyle i Geo­rge Cub­bins. W czym mogę po­móc?

– Na­zy­wam się Sa­muel Whi­ta­ker – od­parł ró­żo­wo­licy je­go­mość. – Je­stem dy­rek­to­rem St Si­meon’s Aca­demy, cie­szą­cej się po­wszech­nym sza­cun­kiem szkoły dla uta­len­to­wa­nej mło­dzieży w Ham­mer­smith. Mie­ści się ona w sta­rym bu­dynku, ale prze­szła już kilka mo­der­ni­za­cji. Przed mie­sią­cem otwo­rzy­li­śmy nową bi­blio­tekę i wła­śnie wtedy – męż­czy­zna gło­śno prze­łknął ślinę – za­częły się... in­cy­denty. Naj­pierw za­uwa­żyli je ucznio­wie z klasy 2A. Ich uwagę przy­kuł nie­przy­jemny za­pach. Jako że sala znaj­duje się obok to­a­lety dla chłop­ców, spe­cjal­nie się tym nie prze­ją­łem. Póź­niej jed­nak za­częli się skar­żyć na prze­ni­kliwy chłód, nie­wy­tłu­ma­czalny lęk i ci­che po­dzwa­nia­nie.

– Jakby co po­dzwa­niało? Łań­cu­chy? Kaj­dany? – za­py­tał Geo­rge.

– Nie mam po­ję­cia. Je­stem do­ro­sły. Ni­czego nie sły­sza­łem.

– Kiedy wy­stę­po­wały te zja­wi­ska?

– Za­wsze póź­nym po­po­łu­dniem, kiedy ro­biło się szaro. Ale wczo­raj miało miej­sce coś znacz­nie gor­szego. Chłopcy zbie­ra­jący się już do wyj­ścia po lek­cji na­gle po­czuli zimny po­wiew i okropną woń stę­chli­zny. Wtedy też coś wle­ciało do klasy! Przez roz­bitą szybę w drzwiach coś śmi­gnęło w po­wie­trzu i utkwiło w moim biurku. Był to nóż, pa­nie Loc­kwood! Długi, stary nóż z dziwną rę­ko­je­ścią! Kiedy otrzą­sną­łem się z szoku, wy­bie­głem na ko­ry­tarz. Ro­zej­rza­łem się i ką­tem oka do­strze­głem cień po­staci sto­ją­cej przy drzwiach do bi­blio­teki. Wi­dzia­łem ją tylko przez mo­ment. Zgar­bioną, ka­leką syl­wetkę. Spoj­rza­łem po­now­nie, ale już jej tam nie było. Czu­łem jed­nak, że ktoś mnie ob­ser­wuje, ktoś wy­peł­niony strasz­nym ja­dem i prze­bie­gło­ścią... – Pan Whi­ta­ker za­drżał. – Tego nie mo­głem już ba­ga­te­li­zo­wać! Za­mkną­łem szkołę i przy­sze­dłem do was po po­moc.

– Zro­bimy co w na­szej mocy – za­pew­nił go Loc­kwood. – Jedno py­ta­nie: gdzie jest nóż?

Dy­rek­tor za­mru­gał za­sko­czony.

– Wbił się w drewno tak mocno, że nie mo­głem go wy­cią­gnąć. Zo­sta­wi­łem go w biurku, kiedy opusz­cza­li­śmy salę. Po­wi­nien na­dal tam być.

Loc­kwood za­cmo­kał, za­sta­na­wia­jąc się nad czymś.

– Miejmy na­dzieję... No cóż, prze­ko­namy się o tym dziś wie­czo­rem. Czy klasa 2A mie­ści się w sta­rej czę­ści szkoły?

– Tak, w stu­let­niej. O jej wieku świad­czą wy­ło­żone drew­nem ściany.

– Znaj­duje się w po­bliżu no­wej bi­blio­teki?

– Bli­sko, po­łą­czone są tym sa­mym ko­ry­ta­rzem.

– Dzię­kuję panu. To tyle – stwier­dził Loc­kwood. – Bę­dziemy na miej­scu go­dzinę przed za­pad­nię­ciem zmroku. Zo­stawi pan drzwi otwarte, ma się ro­zu­mieć?

– Oczy­wi­ście... – Pan Whi­ta­ker się za­wa­hał. – Ale chyba nie ocze­ku­je­cie, że ja...

Loc­kwood uśmiech­nął się w od­po­wie­dzi.

– Pro­szę się nie mar­twić, sami ro­zej­rzymy się po bu­dynku. – Loc­kwood wstał i wy­cią­gnął dłoń na po­że­gna­nie. – Do wi­dze­nia. Na­stęp­nego ranka zdamy panu ra­port.

– Jak my­śli­cie, co to ta­kiego? – za­py­ta­łam chło­pa­ków, gdy sta­li­śmy w drzwiach i pa­trzy­li­śmy za od­cho­dzą­cym po­spiesz­nie dy­rek­to­rem szkoły. – Po­lter­ge­ist?

Loc­kwood po­krę­cił głową prze­cząco.

– Po­lter­ge­ist rzuca przed­mio­tami, ale nie przy­biera wi­dzial­nej formy, co nie? A Whi­ta­ker do­strzegł ciemną syl­wetkę.

Geo­rge zdjął oku­lary i za­czął pie­czo­ło­wi­cie wy­cie­rać szkła.

– Nie po­doba mi się ta sprawa – mruk­nął. – Bar­dzo mi się nie po­doba. Duch, który jest tak silny, że rzuca ostrą bro­nią, i to jesz­cze przed za­pad­nię­ciem zmroku! Mu­simy mieć się na bacz­no­ści.

– Och, nie ma po­wodu pa­trzeć na to w czar­nych bar­wach. – Loc­kwood nie po­dzie­lał jego obaw. – Bę­dzie do­brze. – Prze­cią­gnął się i ziew­nął. – Kto jesz­cze ma ochotę na to­sta?

Po po­łu­dniu za­ję­li­śmy się kom­ple­to­wa­niem ekwi­punku w na­szym biu­rze. Du­chy nie zno­szą że­laza, sre­bra i soli, dla­tego więk­szość broni, jaką się po­słu­gu­jemy, sta­nowi kom­bi­na­cję tych trzech skład­ni­ków. Ja te­sto­wa­łam ogniwa łań­cu­chów ochron­nych, Geo­rge na­peł­niał ka­ni­stry solą i opił­kami że­laza, na­to­miast Loc­kwood dał nam race ma­gne­zyjne. Upew­ni­li­śmy się, czy wszyst­kie kie­szonki na ro­bo­czych pa­sach są wy­peł­nione, i na­wet zdą­ży­li­śmy zro­bić krótki tre­ning w sali szer­mierki. Po­tem zje­dli­śmy po­spiesz­nie po ka­napce, za­rzu­ci­li­śmy worki na ra­mię i wy­ru­szy­li­śmy do Ham­mer­smith. Niebo było po­chmurne, po­rywy wia­tru nio­sły uli­cami li­ście i śmieci. Du­cho­lampy już się za­pa­liły.

St Si­meon’s Aca­demy oka­zała się dłu­gim cią­giem szpet­nych bu­dyn­ków po­ło­żo­nych nie­opo­dal ob­wod­nicy. Główny gmach, ciemny od sa­dzy z lon­dyń­skich ko­mi­nów, był zbio­ro­wi­skiem stro­mych dasz­ków, smu­kłych wie­ży­czek i wą­skich okien, które mi­go­tały czar­nymi ta­flami. Nowe skrzy­dła bu­dynku wznie­sione z be­tonu i szkła, rów­nie brzyd­kie, po­sa­do­wiono po obu stro­nach.

Geo­rge ob­rzu­cił fa­sadę szkoły po­nu­rym wzro­kiem.

– W tym miej­scu roi się od du­chów – skwi­to­wał. – Wi­dać to na pierw­szy rzut oka.

– A my świet­nie so­bie z nimi ra­dzimy – od­parł Loc­kwood. – I te­raz też tak bę­dzie. To główne wej­ście.

Pa­liła się nad nim lampa. Po na­ci­śnię­ciu klamki drzwi otwo­rzyły się z ci­chym skrzy­pie­niem. Loc­kwood wszedł pierw­szy, po nim ja, Geo­rge na końcu.

Ro­zej­rze­li­śmy się wo­kół.

Sta­li­śmy w głów­nym holu. Biurko re­cep­cjo­nistki z jed­nej strony, dzie­cięce ry­sunki na ścia­nach, po­sadzka z pły­tek. W po­wie­trzu uno­siła się ty­powa dla tego typu pla­có­wek woń środ­ków czy­sto­ści, prze­po­co­nych skar­pe­tek i sto­łów­ko­wych obia­dów. Na wprost cią­gnął się sze­roki ko­ry­tarz. Jego wy­ło­żone pa­ne­lami ściany były po­prze­ci­nane ciem­nymi fra­mu­gami drzwi do klas. Wszystko to­nęło w cie­niu, świa­tło dnia już pra­wie ga­sło. Z miej­sca, w któ­rym nie­ru­chomo sta­li­śmy, nie wi­dzie­li­śmy końca ko­ry­ta­rza.

Uru­cho­mi­li­śmy swoje Ta­lenty. Loc­kwood i Geo­rge wy­pa­try­wali śla­dów du­chów, ja na­słu­chi­wa­łam spek­tral­nych od­gło­sów. Wszę­dzie pa­no­wała ci­sza. Nie do­bie­gał nas ża­den dźwięk lub pra­wie ża­den – mia­łam wra­że­nie, że przez chwilę w od­dali sły­szę słabe me­ta­liczne po­dzwa­nia­nie, które szybko uci­chło. Było jesz­cze za wcze­śnie.

– Do­bra, ru­szamy – ode­zwał się Loc­kwood. – Chodźmy do klasy 2A.

Geo­rge pod­niósł dłoń na znak sprze­ciwu.

– Chwi­leczkę, Loc­kwood. Pierw­sza za­sada ope­ra­cyjna brzmi: usta­no­wić bez­pieczną bazę przed wej­ściem w głąb na­wie­dzo­nego bu­dynku. Po­win­ni­śmy zro­bić tu so­lidny krąg, do któ­rego mo­gli­by­śmy wró­cić, je­śli coś pój­dzie nie po na­szej my­śli.

Po mi­nie Loc­kwo­oda po­zna­łam, że ten po­mysł mu się nie spodo­bał.

– Nie ma sensu ro­bić tu­taj kręgu. Je­ste­śmy za da­leko od miej­sca na­wie­dze­nia. Szkoda do­brego łań­cu­cha.

Geo­rge wbił w niego obu­rzone spoj­rze­nie zza oku­la­rów.

– Co roku ży­cie traci kil­ku­dzie­się­ciu agen­tów tylko dla­tego, że zlek­ce­wa­żyli za­sady bez­pie­czeń­stwa! Zro­bie­nie kręgu zaj­mie tylko chwilę, a prze­zorny za­wsze ubez­pie­czony.

– My­ślę, że po­win­ni­śmy pójść pro­sto do klu­czo­wego miej­sca i stam­tąd wy­pło­szyć du­cha – upie­rał się Loc­kwood. – Co ty o tym są­dzisz, Lucy?

– Tak się za­sta­na­wiam, czy nie po­win­ni­śmy też zaj­rzeć do no­wej bi­blio­teki – od­par­łam. – We­dług Whi­ta­kera wszystko za­częło się od dnia jej otwar­cia. Może pod­czas bu­dowy coś na­ru­szono. Być może tam bę­dzie duch.

– To cał­kiem moż­liwe, Luce. – Loc­kwood po­tak­nął z na­my­słem. – Zaj­rzymy do bi­blio­teki po dro­dze do klasy. Tam też warto zro­bić po­miary. A, wła­śnie, gdy o tym mowa, jaką mamy tu tem­pe­ra­turę?

Geo­rge bur­czał coś pod no­sem, bo oboje zlek­ce­wa­ży­li­śmy jego su­ge­stię. Te­raz od­piął ter­mo­metr od pasa i spoj­rzał na pod­świe­tlaną tar­czę.

– Szes­na­ście stopni.

– Do­bra. Spraw­dzaj po dro­dze i daj znać, kiedy za­cznie spa­dać.

Na­głe ob­ni­że­nie się tem­pe­ra­tury to pewny znak nad­cho­dzą­cych zja­wisk pa­ra­nor­mal­nych. Bywa, że jest to je­dyna wska­zówka, która może ura­to­wać ży­cie. W trak­cie śledz­twa w spra­wie Hor­roru w Domu nad Za­toką tem­pe­ra­tura na­gle spa­dła o dzie­sięć stopni, gdy we­szłam do ła­zienki na pod­da­szu. Le­dwo mia­łam czas, żeby wy­cią­gnąć ra­pier, gdy ze ściany po­kry­tej ka­fel­kami wy­ło­nił się Upiór.

Ale szes­na­ście stopni nie sy­gna­li­zo­wało nie­bez­pie­czeń­stwa. Prze­ło­ży­li­śmy worki na ra­mię, żeby mieć swo­bodny do­stęp do pa­sów, i ru­szy­li­śmy w głąb ko­ry­ta­rzem.

Znaj­do­wa­li­śmy się w naj­star­szej czę­ści szkoły, gdzie ściany do po­łowy wy­so­ko­ści po­kryte były dę­bową bo­aze­rią. Po­wy­żej niej rzędy ta­blic in­for­ma­cyj­nych i opra­wio­nych w ramki fo­to­gra­fii się­gały prak­tycz­nie do su­fitu. Dru­żyny spor­towe, zwy­cięzcy z pu­cha­rami, zdję­cia kla­sowe oraz na­uczy­cieli i uczniów ca­łej szkoły ze­bra­nych przed bu­dyn­kiem. Było zbyt ciemno, by za­uwa­żyć szcze­góły. Nie za­pa­la­li­śmy la­ta­rek, je­dy­nie od czasu do czasu krót­kim mi­gnię­ciem spraw­dza­li­śmy ta­bliczki na drzwiach. Świa­tło elek­tryczne przy­tę­pia zmy­sły.

– Klasa 1A, 1B... – czy­tał Loc­kwood pół­gło­sem. – 1C... La­bo­ra­to­rium... Gdzie jest ta bi­blio­teka?

Z głębi ko­ry­ta­rza do­biegł krótki, głę­boki, ostry zgrzyt.

Za­trzy­ma­łam się.

– Czy to twój żo­łą­dek, Geo­rge?

Geo­rge spoj­rzał na mnie z kon­ster­na­cją.

– Mój żo­łą­dek? Ni­czego nie sły­sza­łem.

– Ja też nie – włą­czył się Loc­kwood. – Co ta­kiego usły­sza­łaś?

Na tym wła­śnie po­lega mój szcze­gólny Ta­lent. Sły­szę to, czego inni nie są w sta­nie usły­szeć.

– Okropny zgrzyt, który mo­gły wy­dać za­rdze­wiałe za­wiasy drzwi. Choć ten dźwięk to­wa­rzy­szy też od­su­wa­niu wieka trumny.

– Co? I ty my­śla­łaś, że to ja? – za­py­tał Geo­rge.

– Twój brzuch wy­daje bar­dzo dziwne dźwięki, kiedy je­steś głodny – od­par­łam na swoje uspra­wie­dli­wie­nie.

Geo­rge nie za­prze­czył.

– W su­mie to prawda. To mógł być mój żo­łą­dek.

– Skąd do­biegł zgrzyt? – za­py­tał Loc­kwood.

– Nie je­stem pewna. Chyba z przodu.

– To zna­czy, że idziemy we wła­ści­wym kie­runku.

Ru­szy­li­śmy da­lej. Po­de­szwy na­szych bu­tów ci­cho stu­kały na drew­nia­nym par­kie­cie. Do­tar­li­śmy do końca głów­nego ko­ry­ta­rza, który w tym miej­scu miał dwie od­nogi. Na wprost nas znaj­do­wały się dwu­skrzy­dłowe oszklone drzwi, wy­raź­nie now­sze niż te, które mi­ja­li­śmy. Obok na ścia­nie wi­siała drew­niana ta­bliczka. Loc­kwood po­świe­cił na nią la­tarką.

– Bi­blio­teka imie­nia Er­ne­sta Pot­tsa – prze­czy­tał. – A więc to tu.

Gdy to po­wie­dział, po­czu­li­śmy zimny po­wiew, jakby gdzieś w ko­ry­ta­rzu otwo­rzyło się okno. Od razu omie­tli­śmy świa­tłem la­ta­rek prze­strzeń wo­kół sie­bie, ale ni­czego nie do­strze­gli­śmy.

– Tem­pe­ra­tura spa­dła – po­in­for­mo­wał Geo­rge. – Je­de­na­ście stopni.

– Wy­cią­gnij­cie ra­piery – mruk­nął Loc­kwood i otwo­rzył drzwi bi­blio­teki.

Nic na nas nie wy­sko­czyło, co na­leży uznać za do­brą wia­do­mość. We­szli­śmy do prze­stron­nej sali wy­po­sa­żo­nej w ele­ganc­kie półki z ja­snego so­sno­wego drewna. Pach­niały, jakby do­piero co przy­wie­ziono je z tar­taku. Równe rzędy ksią­żek cią­gnęły się wzdłuż ścian. Wy­so­kie okna wy­cho­dziły na małe szkolne bo­isko. Po­łówka księ­życa wi­siała na nie­bie nad Lon­dy­nem i lekko roz­ja­śniała wnę­trze.

Geo­rge bez słowa roz­piął swój wo­rek, wy­jął długi łań­cuch i za­brał się do ukła­da­nia ochron­nego kręgu na środku pod­łogi. Loc­kwood nie pro­te­sto­wał. Wpa­try­wał się w ciemne kąty. Ja na­słu­chi­wa­łam. Żadne z nas nie za­re­je­stro­wało ni­czego groź­nego.

Na ścia­nie na­prze­ciwko na środku po­mię­dzy oknami znaj­do­wał się mały po­stu­ment. Stało na nim po­pier­sie po­waż­nego wik­to­riań­skiego dżen­tel­mena o wy­jąt­kowo buj­nych wą­sach. Po­de­szłam, by mu się przyj­rzeć.

– Er­nest Potts – prze­czy­ta­łam na­pis na ta­bliczce po­ni­żej. – Dy­rek­tor szkoły od roku ty­siąc dzie­więć­set dwu­dzie­stego pią­tego do roku ty­siąc dzie­więć­set pięć­dzie­sią­tego siód­mego. Wy­gląda na sztyw­niaka.

– Ja­kie bo­ko­brody! – za­uwa­żył Loc­kwood z nie­ukry­wa­nym po­dzi­wem. – Można by wy­pchać po­duszkę tym jego wło­siem. Cie­kawe, czy...

– Cze­kaj! – Pod­nio­słam dłoń. – Coś sły­szę.

W bi­blio­tece za­pa­dła ci­sza. Sta­li­śmy nie­ru­chomo.

Z ko­ry­ta­rza za drzwiami do­bie­gło ci­che, nie­re­gu­larne po­dzwa­nia­nie. Wy­raź­nie się zbli­żało. Te­raz do­szedł do niego od­głos kro­ków. Ktoś szedł, uty­ka­jąc. Każ­demu kro­kowi to­wa­rzy­szył sze­lest, jakby idący mu­siał do­cią­gnąć drugą nogę...

– Sły­szę to – wy­szep­tał nie­spo­dzie­wa­nie Loc­kwood. – Ja też to sły­szę. Na­tych­miast do kręgu.

Wszy­scy schro­ni­li­śmy się za łań­cu­chem.

– Tem­pe­ra­tura spada – wy­mam­ro­tał Geo­rge. – Sie­dem stopni... Sześć stopni...

Wy­cią­gnę­li­śmy ra­piery.

Prze­ra­ża­jące kroki na­dal się zbli­żały. Stąp­nię­cie i cią­gnię­cie nogą. Dźwięk dzwo­nią­cego me­talu przy­bie­rał na sile.

– Klu­cze – wy­szep­ta­łam. – To brzmi jak pęk klu­czy.

– Pięć stopni – oznaj­mił Geo­rge. Jego od­dech za­wisł w po­wie­trzu ob­łocz­kiem pary.

Sta­li­śmy przo­dem do drzwi.

Kroki się za­trzy­mały. Cien­kie strużki du­chom­gły za­częły się prze­ci­skać przez szparę w nie­do­mknię­tych drzwiach. Mroźne po­wie­trze pa­liło mi twarz.

Raz, po­tem drugi coś ude­rzyło w drzwi, aż za­drżały; fra­muga za­dud­niła.

– Loc­kwood – syk­nę­łam. – Co ro­bimy?

– Nie opusz­czamy kręgu – od­parł. – Robi dużo ha­łasu, co brzmi groź­nie, ale na ra­zie nie ata­kuje nas bez­po­śred­nio. Je­śli wej­dzie do środka, to już inna sprawa. Po­cze­kamy, zo­ba­czymy.

Za­nim skoń­czył mó­wić, trze­cie silne ude­rze­nie za­trzę­sło drzwiami. Z su­fitu po­sy­pał się tynk, pod­łoga za­dy­go­tała. Geo­rge i ja cof­nę­li­śmy się krok w stronę środka kręgu. Unie­śli­śmy ra­piery, spię­li­śmy się do obrony. Mi­jały se­kundy.

Cze­ka­li­śmy...

Drzwi się nie otwo­rzyły. Nic się nie po­ja­wiło.

Po dru­giej stro­nie za­pa­dła ci­sza. Na­cisk w po­wie­trzu ze­lżał. Po­je­dyn­cze smużki du­chom­gły po­woli się roz­wiały.

Wy­pu­ści­li­śmy po­wie­trze z płuc. To były trzy dłu­gie sły­szalne wy­de­chy. Na­wet nie za­uwa­ży­łam, że przez ten czas wstrzy­my­wa­łam od­dech.

– Znowu jest dzie­sięć stopni – po­in­for­mo­wał Geo­rge.

Loc­kwood po­tak­nął.

– Mi­nęło. Na ra­zie.

Wy­szedł z kręgu, ru­szył w kie­runku drzwi i otwo­rzył je na całą sze­ro­kość. Po­szli­śmy za nim na ciemny ko­ry­tarz, bły­ska­jąc na boki la­tar­kami. Na wprost było pu­sto, na lewo i na prawo rów­nież. Żad­nego ru­chu.

– Jakby nic się nie wy­da­rzyło – po­wie­dział Geo­rge.

– Coś jed­nak się stało – od­parł Loc­kwood zło­wróżb­nie. Po­świe­cił la­tarką na ta­bliczkę przy wej­ściu, tę z na­pi­sem „Bi­blio­teka imie­nia Er­ne­sta Pot­tsa”. Nie wy­glą­dała już tak ele­gancko: wid­niały na niej dwie uko­śne głę­bo­kie rysy prze­ci­na­jące się po­środku. Wy­glą­dały, jak zro­bione no­żem lub ostrymi pa­zu­rami, a może dłu­gimi pa­znok­ciami. Było wiele moż­li­wo­ści i żadna z nich nie była przy­jemna.

– Czy tylko mnie się wy­daje, czy coś tu bar­dzo nie lubi no­wej bi­blio­teki? – za­ga­iłam.

Geo­rge zza gru­bych szkieł oku­la­rów wpa­try­wał się w ta­bliczkę przy­mru­żo­nymi oczami.

– Albo bi­blio­teki, ale tego go­ścia Er­ne­sta Pot­tsa. To jego imię jest prze­kre­ślone.

Po­tak­nę­łam.

– Może też mu się nie po­do­bają jego wąsy i bo­ko­brody. Po­tra­fię to zro­zu­mieć.

– Co­kol­wiek jest po­wo­dem tej nie­chęci – za­uwa­żył Loc­kwood – nie wy­daje mi się, żeby to bi­blio­teka była cen­trum na­wie­dze­nia. Po­miary we­wnątrz na to nie wska­zują. Źró­dło musi być gdzieś in­dziej.

Czy wspo­mnia­łam wcze­śniej o Źró­dłach? To rzecz ści­śle zwią­zana z du­chami. One nie po­ja­wiają się w do­wol­nym miej­scu i nie fru­wają, gdzie chcą. Są przy­wią­zane do kon­kret­nych lo­ka­li­za­cji lub przed­mio­tów – miej­sca śmierci lub obiektu waż­nego za ich ży­cia lub (naj­czę­ściej) swo­ich szcząt­ków. Ten punkt, z któ­rym du­chy są zwią­zane, zwie się Źró­dłem, i tego wła­śnie szu­kają agenci pa­rap­sy­chiczni. Mu­simy je zna­leźć i znisz­czyć lub owi­nąć sre­brem, czyli za­pie­czę­to­wać, a duch prze­sta­nie się po­ja­wiać. I można wra­cać do domu na her­batę.

– Zaj­rzyjmy wresz­cie do klasy – cią­gnął Loc­kwood. – Trzeba obej­rzeć ten za­gad­kowy nóż... Tak, Geo­rge? Co ta­kiego?

Geo­rge pod­ska­ki­wał w miej­scu z wiel­kim oży­wie­niem. Albo na­gle za­chciało mu się do to­a­lety, albo wpadł na ja­kiś po­mysł lub te dwie rze­czy na­raz. Tak czy ina­czej nie mo­gli­śmy go zi­gno­ro­wać.

– Zo­stanę jesz­cze chwilę w bi­blio­tece, je­śli nie ma­cie nic prze­ciwko – po­wie­dział. – Może uda mi się zna­leźć ja­kąś książkę na te­mat hi­sto­rii szkoły, może do­trę do ja­kichś pe­rio­dy­ków czy ar­chi­wal­nych ga­zet. Chciał­bym do­wie­dzieć się cze­goś o dy­rek­to­rze Pot­t­sie. Kto wie, może to nam w czymś po­może.

Po­szu­ki­wa­nie in­for­ma­cji to był szcze­gólny, acz­kol­wiek nie pa­rap­sy­chiczny ta­lent Geo­rge’a. 

– Na pewno chcesz tam zo­stać sam? – za­py­tał Loc­kwood.

– Spoko. Nie mu­sisz mnie trzy­mać za rękę. Wszystko, co znajdę, przy­niosę do środka kręgu i tam prze­czy­tam. Będę bez­pieczny. Zo­ba­czymy się nie­długo.

Geo­rge wró­cił do bi­blio­teki. Loc­kwood i ja ru­szy­li­śmy w lewo ko­ry­ta­rzem, który znaj­do­wał się w sta­rym bu­dynku ze ścia­nami wy­ło­żo­nymi drew­nem. Mi­ja­li­śmy ko­lejne otwarte drzwi i za­glą­da­li­śmy do środka. Pierw­sze było po­miesz­cze­nie go­spo­dar­cze, w któ­rym stały mopy, kilka od­ku­rza­czy i opa­ko­wa­nia pa­pieru to­a­le­to­wego. Było tu chłodno, za­le­d­wie sie­dem stopni. Na­stępne po­miesz­cze­nie przy­po­mi­nało szafę w ścia­nie. Ze­brano w nim ryzy pa­pieru, dłu­go­pisy i inne ar­ty­kuły pa­pier­ni­cze. W nim także było zimno. W trze­cim, które oka­zało się to­a­letą dla chłop­ców, dało się wy­czuć nie­przy­jemną woń, ale było tu cie­plej – pra­wie dwa­na­ście stopni. Czwarte otwarte drzwi...

Nie mu­sie­li­śmy na­wet spraw­dzać ta­bliczki na drzwiach, by wie­dzieć, że to jest ta klasa. Odłamki szkła z roz­bi­tej szyby lśniły na po­sadzce w świe­tle la­tarki i zgrzy­tały pod po­de­szwami na­szych bu­tów, gdy we­szli­śmy do środka.

Wszę­dzie było wi­dać ślady po­spiesz­nej ewa­ku­acji: otwarte piór­niki na bla­tach, roz­sy­pane kredki, ple­caki i kurtki le­żące na pod­ło­dze. Prze­wró­cone krze­sło na­uczy­ciela pod ta­blicą i przed­miot, który tak prze­ra­ził pana Whi­ta­kera, wy­sta­jący z boku biurka na wprost wej­ścia. Długi cienki nóż. Jego rę­ko­jeść była cia­sno owi­nięta sta­rym skó­rza­nym pa­skiem po­strzę­pio­nym na brze­gach. Przy­kle­jone do niego nitki pa­ję­czyn ko­ły­sały się lekko przy naj­mniej­szym ru­chu po­wie­trza.

– To nie jest zwy­kły ku­chenny nóż – stwier­dzi­łam. – To ra­czej szty­let.

– Wiesz, co on mi przy­po­mina? – ode­zwał się Loc­kwood z na­my­słem. – Dawną broń woj­skową. Na oko z cza­sów pierw­szej wojny świa­to­wej. Było to pod­sta­wowe wy­po­sa­że­nie żoł­nie­rzy.

– Skąd on się tu wziął?

– Kiedy to od­kry­jemy, znaj­dziemy na­szego du­cha. – Loc­kwood się wy­pro­sto­wał. – Słu­chaj, Lucy, pójdę spraw­dzić resztę po­miesz­czeń wzdłuż ko­ry­ta­rza. Wpraw­dzie nie są­dzę, że­bym coś tam zna­lazł, bo Źró­dło jest naj­pew­niej mię­dzy tą klasą a bi­blio­teką, ale za­cznij ro­bić tu po­miary, a ja za­raz wrócę, okej?

– Ja­sne.

Znik­nął w mroku ko­ry­ta­rza, ale le­dwo za­re­je­stro­wa­łam jego odej­ście. Wpa­try­wa­łam się w szty­let tkwiący w biurku. Tak się składa, że jed­nym z mo­ich Ta­len­tów jest Do­tyk. Cza­sami, gdy biorę do ręki przed­miot na­ce­cho­wany ener­gią pa­rap­sy­chiczną, od­bie­ram wra­że­nia z prze­szło­ści, które są z nim zwią­zane. Nie dzieje się tak za każ­dym ra­zem. To ka­pry­śny dar, który nie za­wsze działa. Co wię­cej, je­śli ła­du­nek pa­rap­sy­chiczny jest zbyt silny, od­czu­cia mogą być trau­ma­tyczne lub na­wet nie­bez­pieczne dla lu­dzi. Ale tego typu wgląd czę­sto przy­nosi przy­datne in­for­ma­cje.

Wpa­try­wa­łam się w szty­let i dy­wa­go­wa­łam, czy warto pod­jąć ry­zyko...

Oczy­wi­ście, że tak! Prze­cież je­stem agentką. Ry­zyko zo­stało wpi­sane w moją pracę. Mo­gła­bym mieć to wy­dru­ko­wane na wi­zy­tówce.

Wy­cią­gnę­łam rękę i przy­tknę­łam palce do rę­ko­je­ści.

W pierw­szej chwili po­czu­łam tylko szorstką zimną po­wierzch­nię skóry, którą zo­stała owi­nięta me­ta­lowa rączka. Ob­le­pia­jące ją nitki pa­ję­czyn ła­sko­tały moją dłoń. Za­mknę­łam oczy, spró­bo­wa­łam oczy­ścić umysł ze wszyst­kich wra­żeń.

I od razu na­pły­nęły inne do­zna­nia.

Za­parło mi dech. Wir emo­cji, który od­czu­łam, nie był przy­jemny. Za­lała mnie fala go­ry­czy i wście­kło­ści. Były tam też ból, głę­boki za­pie­kły re­sen­ty­ment i za­wiść. Ale wśród tych do­znań wy­bi­jała się chci­wość – in­ten­sywna, pełna de­ter­mi­na­cji żą­dza po­sia­da­nia cen­nych przed­mio­tów. Na­pły­nęły cha­otyczne ob­razy: zo­ba­czy­łam pod po­wie­kami grupki ro­ze­śmia­nych dzieci, ko­ry­ta­rze szkoły i klasy (wpraw­dzie odzież i wy­po­sa­że­nie po­cho­dziły sprzed stu­le­cia, ale to było w tym bu­dynku), po­ja­wiła się też za­mglona scena przed­sta­wia­jąca żoł­nie­rzy brną­cych przez błoto. Ale ob­raz, który był naj­wy­raź­niej­szy, przed­sta­wiał otwartą skrzy­nię pełną mo­net. W tej chwili po­czu­łam przy­pływ mrocz­nej sa­tys­fak­cji.

Już mia­łam za­brać dłoń, gdy uj­rza­łam ko­lejny ob­raz z prze­szło­ści: twarz, którą roz­po­zna­łam. Był to męż­czy­zna z buj­nymi bo­ko­bro­dami. Spoj­rzał na mnie su­rowo i prze­mó­wił. Nie sły­sza­łam słów, ale po­czu­łam pa­nikę i nie­na­wiść. Bie­głam ko­ry­ta­rzami prze­peł­niona stra­chem, ucie­ka­łam do swo­jej se­kret­nej kry­jówki... Za­trza­snę­łam za sobą tajne drzwi... By­łam bez­pieczna! Tu nikt mnie nie mógł zna­leźć! Tu mo­głam się ukryć! A naj­waż­niej­sze, że na­dal mia­łam swój cenny skarb...

– Lucy!

Otwo­rzy­łam oczy. Czyjś głos wy­rwał mnie z transu. Od­su­nę­łam dłoń od rę­ko­je­ści noża i od­wró­ci­łam się w stronę ko­ry­ta­rza wi­docz­nego za sze­roko otwar­tymi drzwiami klasy. Zro­bi­łam to bez­wied­nie. Tak za­wsze jest w pierw­szej chwili po uży­ciu swo­ich Ta­len­tów. W gło­wie się kręci i inne zmy­sły nie dzia­łają zbyt spraw­nie. Po­dob­nie jak obu­dze­nie się ze snu za­biera chwilę, za­nim wró­cisz do rze­czy­wi­sto­ści. Te­raz było też bar­dzo ciemno.

– Lucy...

Na ko­ry­ta­rzu od strony bi­blio­teki stała wy­soka, szczu­pła po­stać, przy­wo­łu­jąc mnie na­glą­cym ru­chem ręki.

– Loc­kwood, to ty?

Ten ktoś jesz­cze raz przy­wo­łał mnie ge­stem i od­da­lił się w kie­runku jed­nego ze skła­dzi­ków. Za­nim zdą­ży­łam włą­czyć la­tarkę i oświe­tlić ko­ry­tarz, ni­kogo już nie było. Za­wo­ła­łam:

– Loc­kwood?!

Nie od­po­wie­dział. Ale pa­mię­ta­łam po­na­gle­nie w jego gło­sie i przy­wo­łu­jący ruch ręki. Wy­szłam szybko na ko­ry­tarz. Było tu bar­dzo zimno.

– Lucy...

Te­raz wy­raź­nie to usły­sza­łam. Głos do­biegł zza drzwi do schowka na przy­bory do pi­sa­nia. Się­gnę­łam ręką do klamki...

Ktoś kaszl­nął za mo­imi ple­cami.

Od­wró­ci­łam się gwał­tow­nie i skie­ro­wa­łam ku niemu świa­tło la­tarki. Stał tam Loc­kwood, spo­kojny jak zwy­kle, i pa­trzył na mnie z kon­ster­na­cją, ele­gancko uno­sząc brew.

– Luce, co ty wy­pra­wiasz? Mó­wi­łem ci, że­byś zo­stała w kla­sie.

Za­mru­ga­łam, czu­jąc kom­pletną pustkę w gło­wie.

– Eee... Tak, tak mó­wi­łeś. Ale czy mnie wła­śnie nie wo­ła­łeś?

Spoj­rzał na mnie.

– Nie przy­wo­ła­łeś mnie ręką?

– Nie zro­bi­łem żad­nej z tych rze­czy. Spraw­dza­łem resztę klas wzdłuż ko­ry­ta­rza, tak jak ci po­wie­dzia­łem. I tak jak się spo­dzie­wa­łem, ni­czego nie zna­la­złem. Bo cała ak­cja kon­cen­truje się tu­taj, czego wła­śnie do­wio­dłaś. Co ta­kiego zo­ba­czy­łaś?

Dreszcz prze­szedł mi po ple­cach, gdy spoj­rza­łam na za­mknięte drzwi do skła­dziku.

– Trudno po­wie­dzieć. Ale kto­kol­wiek to był, chciał, że­bym do niego do­łą­czyła.

Loc­kwood po­pa­trzył na drzwi, mru­żąc oczy.

– Może już wkrótce speł­nimy jego ży­cze­nie. Ale za­nim to na­stąpi, mu­simy uzu­peł­nić swoje uzbro­je­nie. Czy od­kry­łaś coś cie­ka­wego w kla­sie?

Wzię­łam głę­boki od­dech. Nie jest ła­two wy­ra­zić sło­wami do­zna­nia pa­rap­sy­chiczne. Cza­sem trudno opi­sać swoje wi­zje. Ale tym ra­zem nie mia­łam na­wet szansy spró­bo­wać, po­nie­waż w tej chwili ci­szę roz­darł gło­śny prze­ni­kliwy wrzask Geo­rge’a. Do­biegł z bi­blio­teki. Jego echo po­nio­sło się ko­ry­ta­rzem.

Loc­kwood i ja spoj­rze­li­śmy na sie­bie zszo­ko­wani.

– Och, wiesz, jaki jest Geo­rge – rzu­cił Loc­kwood. – Pew­nie en­cy­klo­pe­dia mu spa­dła na pa­lec u stopy...

Ale rzu­cił to już w biegu. Wpa­dli­śmy do bi­blio­teki.

Jak by to ująć – to nie był je­den tom en­cy­klo­pe­dii, który spadł z półki. Geo­rge wy­jął wcze­śniej la­tar­nię ga­zową ze swo­jego worka i za­pa­lił ją w kręgu utwo­rzo­nym z łań­cu­cha, żeby czy­tać przy jej świe­tle. Te­raz w jej mi­go­czą­cym pło­myku uj­rze­li­śmy po­bo­jo­wi­sko. Pra­wie wszyst­kie książki, sto­jące wcze­śniej w rów­nych rzę­dach na pół­kach, spa­dły na pod­łogę. Nie­które le­żały otwarte, inne za­mknięte, część grzbie­tami do góry, po­zo­stałe opie­rały się grzbie­tami o po­sadzkę, fur­ko­cząc otwar­tymi stro­nami, drga­jące i prze­su­wa­jące się po pod­ło­dze. Je­dyne pu­ste miej­sce nie­po­kryte wo­lu­mi­nami znaj­do­wało się we­wnątrz łań­cu­cha, gdzie ku­cał po­bla­dły Geo­rge, za­sła­nia­jąc głowę rę­kami.

– Wiem, że nie mo­żesz się po­wstrzy­mać, żeby prze­czy­tać wszystko, co się da – za­czął Loc­kwood – ale to już prze­sada, na­wet jak na cie­bie...

– Uwa­żaj! – krzyk­nął Geo­rge.

Nie­stety ja­kiś ciężki tom wy­strze­lił z półki pro­sto w Loc­kwo­oda i tra­fił go w głowę. Loc­kwood upadł na pod­łogę. W tym mo­men­cie za­częły pod­ry­wać się ko­lejne książki, uno­szone ja­kąś nie­wi­doczną siłą. Le­ciały w różne strony, ude­rza­jąc o ściany i okna. Usko­czy­łam na bok przed wo­lu­mi­nem zmie­rza­ją­cym w moją stronę. Całe po­miesz­cze­nie drgało, książki się prze­su­wały, półki ło­mo­tały, sto­liki i krze­sła zgrzy­tały, su­nąc po pod­ło­dze. Na po­stu­men­cie przy oknie po­pier­sie Er­ne­sta Pot­tsa ko­ły­sało się, jakby za­raz miało wy­buch­nąć. Po­chy­li­łam się nad Loc­kwo­odem, który le­żał ogłu­szony.

– My­ślę, że wiem, kim jest duch! – za­wo­łał Geo­rge. – Nie­na­wi­dzi Pot­tsa i dla­tego wró­cił, i... – Geo­rge znowu cof­nął się do kręgu, gdy książka świ­snęła mu koło nosa.

Ro­zej­rza­łam się w pa­nice. Wszystko wo­kół się trzę­sło, atak się na­si­lał. Co­raz wię­cej przed­mio­tów za­częło się prze­su­wać.

Naj­waż­niej­sze to do­trzeć do kręgu. Mu­sia­łam za­cią­gnąć tam Loc­kwo­oda. Zła­pa­łam go za ręce i za­czę­łam wlec go po pod­ło­dze. Nie było to pro­ste, bo był wyż­szy ode mnie i miał przy so­bie dużo cięż­kiego ekwi­punku. Książki, które we mnie ude­rzały, też nie uła­twiały sprawy. Geo­rge wy­biegł z kręgu i do­sko­czył do nas. Po­chy­lił się nad Loc­kwo­odem, żeby pod­nieść go za nogi. Gdy to zro­bił, po­wie­trze za nim za­mi­go­tało. Po­ja­wiły się ja­skrawe smugi In­nego Świa­tła. Było ich co­raz wię­cej, z każdą se­kundą gęst­niały, two­rząc wy­soką, szczu­płą syl­wetkę, która wy­cią­gnęła rękę nad Geo­rge’em.

Ale ja już pu­ści­łam Loc­kwo­oda i wy­szarp­nę­łam ra­pier. Śmi­gnę­łam nim nad głową Geo­rge’a. Że­la­zne ostrze prze­cięło świe­cącą po­stać, która znik­nęła w mgnie­niu oka. Pęd po­wie­trza ustał. La­ta­jące po ca­łym po­miesz­cze­niu książki spa­dły na pod­łogę.

Chwilę póź­niej wcią­gnę­li­śmy Loc­kwo­oda do kręgu utwo­rzo­nego z łań­cu­cha i pa­dli­śmy obok niego, dy­sząc z wy­siłku. Loc­kwood usiadł. Miał otar­cie na skroni i na­dal spra­wiał wra­że­nie oszo­ło­mio­nego.

– Więc mó­wisz, że od­ga­dłeś toż­sa­mość du­cha, Geo­rge? – spy­ta­łam, gdy już od­zy­ska­łam od­dech.

– Taaa... – od­parł Geo­rge. – Chyba zga­dłem. Zna­la­złem to w hi­sto­rii szkoły. Na­zy­wał się Ha­rold Ro­ach i pra­wie sto lat temu był tu woź­nym. Był in­wa­lidą wo­jen­nym z pierw­szej wojny świa­to­wej. Nie miał ręki i uty­kał. No, pe­chowo, że był ciężko ranny, ale wy­daje mi się, że już wcze­śniej był pa­skud­nym ty­pem. Cho­dził po szkole i stra­szył uczniów. Po­dobno za­wsze no­sił woj­skowy nóż i ma­chał nim dzie­ciom przed oczami, gro­żąc każ­demu, kto mu pod­padł, że mu uszy po­ob­cina.

– Ach, ten tra­dy­cyjny bry­tyj­ski sys­tem edu­ka­cji – po­wie­dział Loc­kwood. – Dzięki niemu wy­szli­śmy na lu­dzi.

– Krą­żyły też plotki, że pod­krada pie­nią­dze ze szkol­nej kasy – cią­gnął Geo­rge. – Cho­ciaż ni­gdy tego nie do­wie­dziono. W każ­dym ra­zie sy­tu­acja się zmie­niła, gdy dy­rek­to­rem zo­stał Er­nest Potts. – Geo­rge po­ka­zał kciu­kiem na po­pier­sie pod oknem. – On nie przy­my­kał oka na za­cho­wa­nia woź­nego Ro­acha. Wy­gląda na to, że we­zwał go na dy­wa­nik i oskar­żył o pod­kra­da­nie szkol­nych fun­du­szy. Ro­ach wszyst­kiemu za­prze­czył, ale kiedy Potts za­gro­ził, że we­zwie po­li­cję, woźny wy­biegł z ga­bi­netu i zwiał. Ni­gdy go już po­tem nie wi­dziano. Wszy­scy uznali, że zbiegł ze skra­dzioną go­tówką.

– Albo na­dal gdzieś tu jest – po­wie­dział Loc­kwood.

Za­pa­dła ci­sza.

– To pa­suje do tego, co po­czu­łam i wi­dzia­łam, kiedy do­tknę­łam noża. – Stre­ści­łam im, czego się do­wie­dzia­łam dzięki Do­ty­kowi, i jak przy­wo­ły­wała mnie ciemna po­stać w ko­ry­ta­rzu. – My­ślę, że scho­wał się gdzieś w szkole. Tam, gdzie trzy­mał skra­dzione pie­nią­dze. Może fak­tycz­nie za­mie­rzał z nimi uciec, ale coś go po­wstrzy­mało. Chyba wiem, gdzie jest jego kry­jówka.

– Są dwa po­miesz­cze­nia go­spo­dar­cze, Geo­rge – pod­jął Loc­kwood. – Jedno nor­mal­nej wiel­ko­ści, dru­gie nie więk­sze niż szafa, a do tego dziw­nie płyt­kie. Lucy wi­działa, że duch do niego wszedł. Tam jest wy­star­cza­jąco miej­sca na ukryty po­kój.

Geo­rge po­tak­nął.

– To musi być to. Tam znaj­dziemy Ha­rolda Ro­acha. – Się­gnął po swój wo­rek zre­zy­gno­wa­nym ge­stem. – Miejmy to już za sobą, co? Chodźmy, za­nim jego duch znów się zma­te­ria­li­zuje.

Wkrótce sta­li­śmy w ko­ry­ta­rzu go­towi do ostat­niego etapu ope­ra­cji. Mie­li­śmy przy so­bie cały ekwi­pu­nek. Ra­piery, gra­naty solne i ka­ni­stry z opił­kami że­laza. Wzię­li­śmy też łań­cu­chy. Na­wet race ma­gne­zyjne, któ­rych nie po­winno się uży­wać w za­mknię­tych po­miesz­cze­niach, po­nie­waż mogą wy­wo­łać po­żar. W wor­kach mie­li­śmy zwi­nięte srebrne pie­czę­cie, czyli siatki ze sre­bra, do neu­tra­li­zo­wa­nia Źró­deł. Krótko mó­wiąc, by­li­śmy zwarci i go­towi. No, nie cał­kiem. Loc­kwo­oda na­dal bo­lała głowa po ude­rze­niu w skroń, a mnie zbie­rało się na mdło­ści, ile­kroć pa­trzy­łam na drzwi do skła­dziku. Wciąż przy­po­mi­na­łam so­bie ci­chy, wwier­ca­jący się w mózg głos wzy­wa­jący mnie do środka.

Geo­rge pod­cią­gnął spodnie, które opa­dły mu lekko pod brzu­chem.

– Do­bra – ode­zwał się zde­cy­do­wa­nym to­nem. – Ty, Loc­kwood, nie je­steś w naj­lep­szej for­mie, a Lucy się wzdryga, ile­kroć spoj­rzy na te drzwi, co zro­zu­miałe po tym, co ją spo­tkało, więc to ja po­wi­nie­nem tam wejść.

Spoj­rza­łam na niego ką­tem oka.

– Se­rio? Je­steś pe­wien, że chcesz?

Geo­rge nie jest z tych, któ­rzy przej­mują do­wo­dze­nie w ta­kich sy­tu­acjach.

Za­śmiał się pod no­sem, sły­sząc zdzi­wie­nie w moim gło­sie.

– Za­ufaj­cie mi.

– Spo­koj­nie otwórz drzwi – po­in­stru­ował go Loc­kwood.

Geo­rge uniósł przed sobą ra­pier. Na­ci­snął klamkę drzwi po le­wej, pro­wa­dzą­cych do więk­szego po­miesz­cze­nia go­spo­dar­czego. Uchy­liły się po­woli do środka. Po­świe­cił la­tarką. Snop świa­tła prze­su­nął się po mo­pach, ręcz­ni­kach pa­pie­ro­wych, pusz­kach z farbą... Wszystko wy­glą­dało jak po­przed­nio. Geo­rge wszedł, Loc­kwood i ja po­dą­ży­li­śmy za nim. W sku­pie­niu, bez­sze­lest­nie i pro­fe­sjo­nal­nie, po­ru­sza­li­śmy się jak trzy po­lu­jące pan­tery.

– Wi­dzi­cie? Na ra­zie nic nie­po­ko­ją­cego – wy­szep­tał Geo­rge. Prze­su­nął pro­mień la­tarki w bok i nie­spo­dzie­wa­nie wy­darł się jak wy­jec, od­sko­czył metr do tyłu i wpadł na Loc­kwo­oda, który po­le­ciał na mnie. Cała na­sza trójka za­trzy­mała się na półce wi­szą­cej na ścia­nie. Roz­legł się trzask ła­ma­nego drewna, półka pę­kła i spa­dła na pod­łogę, a my osu­nę­li­śmy się na zie­mię wraz z nią. Wo­kół wa­lały się puszki farby i rolki pa­pieru to­a­le­to­wego.

Na­tych­miast ze­rwa­li­śmy się na nogi. Trzy drga­jące świa­tła la­ta­rek ner­wowo omia­tały wnę­trze.

– Och – ode­tchnął Geo­rge. – Fał­szywy alarm. Spo­koj­nie, to tylko mop.

Oboje z Loc­kwo­odem wy­trzesz­czy­li­śmy oczy.

– Co?

– My­śla­łem, że to ja­kiś wy­jąt­kowo za­su­szony duch, ale to tylko mop. Ten, wi­dzi­cie? Ze sznur­kami u góry. Wi­dzie­li­ście kie­dyś coś ta­kiego? Kto tak robi? Kto sta­wia mop sznur­kami do góry?

– Geo­rge... – Już za­mie­rza­łam roz­po­cząć ty­radę, ale prze­rwał mi okrzyk Loc­kwo­oda.

– Spójrz­cie na ścianę! Wi­dzi­cie te pa­nele? Od pod­łogi do su­fitu! W szkole się­gają tylko do po­łowy. Za tą ścianą znaj­duje się mniej­szy skła­dzik, który jest może głę­boki na metr. Pa­nele mu­szą skry­wać tajne wej­ście.

Geo­rge przyj­rzał się im, marsz­cząc czoło.

– Mamy łomy. Mo­żemy je roz­bić.

– Bę­dzie szyb­ciej, je­śli znaj­dziemy dźwi­gnię albo przy­cisk. – Loc­kwood przy­ło­żył dło­nie do de­sek, ale na­tych­miast je ode­rwał. – Auć! Lo­do­wate!

Jesz­cze za­nim to wy­krzyk­nął, do­strze­gli­śmy, że z na­szych ust wy­cho­dzą białe ob­łoczki pary, co nie wróży do­brze. Ko­lej­nym złym zna­kiem był dźwięk, który do­biegł z ko­ry­ta­rza – zbli­ża­jące się nie­równe kroki i po­brzę­ki­wa­nie klu­czy. Znowu je usły­sza­łam z bli­skiej od­le­gło­ści.

– Wró­cił – wy­szep­ta­łam. – Idzie tu.

Loc­kwood prze­su­wał pal­cami wzdłuż kra­wę­dzi de­sek.

– Nie za­jęło mu to dużo czasu – mruk­nął. – Okej, Geo­rge, po­móż mi zna­leźć wej­ście. Lucy, bądź tak miła i wyj­rzyj na ko­ry­tarz, do­brze?

Wyj­rza­łam. Naj­pierw po­pa­trzy­łam w kie­runku bi­blio­teki, gdzie było ciemno, na­stęp­nie w stronę klasy – na środku ko­ry­ta­rza uno­siła się blada po­świata. W jej środku do­strze­głam wy­soką, chudą po­stać, która uty­ka­jąc, zbli­żała się do nas. Apa­ry­cja była jesz­cze nie­wy­raźna, ale jej kon­tury za­częły się wy­ostrzać. Po­szar­pane ubra­nie, sztywna noga, pu­sty rę­kaw... I me­ta­liczny po­blask szty­letu w ko­ści­stych pal­cach.

Cof­nę­łam się do środka. Loc­kwood i Geo­rge opu­ki­wali de­ski.

– Złe wie­ści – wy­szep­ta­łam. Głos pra­wie uwiązł mi w gar­dle.

Loc­kwood na­wet się nie obej­rzał.

– Ile mamy czasu? – za­py­tał.

– Może trzy­dzie­ści se­kund.

– Do­bra. – Loc­kwood na­ci­snął ja­śniej­szą plamę na drew­nie. Nic się nie wy­da­rzyło. – Lucy, po­trze­bu­jemy wię­cej czasu. Dwie mi­nuty, mak­si­mum trzy. Mo­żesz za­trzy­mać na­szego ko­legę Ha­rolda przez ten czas?

Cóż było ro­bić. Wró­ci­łam pod drzwi.

– Spró­buję.

Ko­ści­sta po­stać ka­le­kiego woź­nego była co­raz bli­żej. Mi­nęła to­a­letę dla chłop­ców i do­tarła do drzwi dru­giego skła­dziku. Ota­cza­jąca ją po­świata pro­mie­nio­wała prze­ni­kli­wym zim­nem, a bi­jące od niej wro­gość i de­ter­mi­na­cja ude­rzyły we mnie ko­lejną nie­wi­doczną falą. Za­krę­ciło mi się w gło­wie, ręce i nogi mia­łam jak z oło­wiu, nie czu­łam koń­czyn, jakby od­pły­nęła z nich krew. Od­głos kro­ków dud­nił w mo­ich uszach jak wer­bel. Nie mo­głam ode­rwać oczu od dłu­giego noża, który mi­go­tał w ko­ści­stej ręce.

Co ozna­czało, że mu­sia­łam wziąć się w garść i przejść do dzia­ła­nia. Od­gar­nę­łam połę kurtki, wy­cią­gnę­łam gra­nat solny zza pasa i z ca­łej siły rzu­ci­łam nim tuż przed lśniącą po­sta­cią. Kru­che pla­sti­kowe opa­ko­wa­nie pę­kło, grudki soli się wy­sy­pały i wy­buch­nęły zie­lon­ka­wym pło­mie­niem w kon­tak­cie z ek­to­pla­zmą. Apa­ry­cja roz­cią­gnęła się jak znie­kształ­cone od­bi­cie w wo­dzie, znik­nęła na mo­ment i po­now­nie ufor­mo­wała kilka me­trów da­lej.

Zaj­rza­łam do po­miesz­cze­nia go­spo­dar­czego.

– Jak wam idzie?

Loc­kwood i Geo­rge ku­cali pod ścianą za­afe­ro­wani ja­kąś de­ską, która ni­czym nie róż­niła się od po­zo­sta­łych.

– Zna­leź­li­śmy małą klamrę ukrytą u pod­stawy. Wy­gląda na to, że otwiera się na ze­wnątrz, ale nie mo­żemy jej prze­su­nąć. Daj nam jesz­cze mi­nutę – od­parł Loc­kwood.

– Ja­sne.

Wy­ję­łam zza pasa racę ma­gne­zyjną i zwa­ży­łam ją w dłoni. Le­dwo wyj­rza­łam na ko­ry­tarz, coś prze­le­ciało mi koło głowy. Pęd po­wie­trza po­ru­szył mi grzywkę na czole. Obej­rza­łam się. W ścia­nie wbity pra­wie po rę­ko­jeść tkwił szty­let, który wciąż jesz­cze wi­bro­wał. Tym­cza­sem blada, chuda po­stać w po­wie­wa­ją­cych łach­ma­nach kuś­ty­kała po­śpiesz­nie w moją stronę, po­włó­cząc sztywną nogą. Wy­cią­gała do mnie swoją je­dyną rękę.

Te­raz na­prawdę się zde­ner­wo­wa­łam. Bez wa­ha­nia ci­snę­łam racą ma­gne­zyjną wy­peł­nioną do­dat­kowo grud­kami soli i opił­kami że­laza. Wy­buch ta­kiej mie­szanki może chwi­lowo ośle­pić ży­wych, lecz za­wsze wy­łą­cza du­chy z gry, przy­naj­mniej na ja­kiś czas. Za­nim jesz­cze raca wy­bu­chła, za­ci­snę­łam mocno po­wieki i cze­ka­łam, aż fala go­rąca mi­nie. Gdy znowu spoj­rza­łam, na po­sadzce do­ga­sały małe białe pło­myki, a ściany były gę­sto po­zna­czone czar­nymi krop­kami po pło­ną­cych opił­kach. Du­cha nie było.

Wró­ci­łam do Loc­kwo­oda i Geo­rge’a, któ­rzy na­dal tkwili w tej sa­mej po­zy­cji.

– Jak wam idzie?

– Geo­rge ma pę­che­rze na dło­niach, a mnie się palce za­kli­no­wały.

– Py­ta­łam o drzwi.

– Są za­blo­ko­wane. Albo za­rdze­wiały, albo coś cięż­kiego ta­ra­suje je od środka.

– Po­móż nam je po­pchnąć – wy­sa­pał Geo­rge. – We trójkę może damy radę.

Obej­rza­łam się na ko­ry­tarz. Białe pło­myki po wy­bu­chu racy już do­ga­sały. Ro­biło się co­raz ciem­niej.

– Uży­łam racy – po­wie­dzia­łam. – To go ogłu­szyło, ale lada chwila wróci. Jest silny.

– Wiem – od­parł Loc­kwood. – Ale mu­simy otwo­rzyć te drzwi. Ze swoją wagą mo­żesz nam po­móc, Lucy, kiedy za­czniesz pchać w tym miej­scu.

– Chwi­leczkę, co ty su­ge­ru­jesz? – wy­mam­ro­ta­łam, ale do­łą­czy­łam do nich i za­czę­łam na­pie­rać na pa­nele.

Wi­dzia­łam już za­rys ukry­tych drzwi, ciemną li­nię na de­skach. Palce Loc­kwo­oda wci­skały się w nie z jed­nej strony, Geo­rge usi­ło­wał pod­nieść pa­nel u pod­stawy. Gdy na­ci­snę­łam ra­mie­niem, po­czu­łam, że się po­ru­szył.

– Już pra­wie – wy­dy­szał Loc­kwood. – Już pra­wie się otwie­rają...

Po­wie­trze w po­miesz­cze­niu za­wi­ro­wało. Spoj­rza­łam w bok. W ciem­no­ści stała chuda po­stać. Miała dłu­gie białe włosy i wy­szcze­rzone zęby w na­giej czaszce.

Wrza­snę­łam. Roz­pacz­li­wie ude­rzy­łam ra­mie­niem w pa­nel. Ściana się po­ru­szyła, rząd de­sek się uchy­lił. Loc­kwood, Geo­rge i ja wpa­dli­śmy z im­pe­tem do ukry­tego po­koju. Wy­lą­do­wa­li­śmy na czymś mięk­kim i kru­chym. Ja­kieś wy­su­szone przed­mioty trza­skały przy każ­dym na­szym ru­chu, roz­legł się brzęk roz­sy­pa­nych mo­net. Upa­dłam naj­da­lej – zro­bi­łam fi­kołka i wy­lą­do­wa­łam w po­zy­cji sie­dzą­cej z bu­tami opar­tymi o ścianę. Ze­rwa­łam się, wy­ję­łam la­tarkę i po­świe­ci­łam.

Znaj­do­wa­li­śmy się w nie­wiel­kim po­koju bez okien, który wy­da­wał się jesz­cze mniej­szy za sprawą skrzyń i pu­deł sto­ją­cych w ster­tach pod jedną ze ścian. Nie­które były za­mknięte, inne, bez wieka, po brzegi wy­peł­niono róż­nymi przed­mio­tami: świecz­ni­kami, por­ce­la­no­wymi wa­zami, a na­wet ob­ra­zami. Wszystko po­kry­wała gruba war­stwa czar­nych pa­ję­czyn. To aku­rat nas nie zdzi­wiło. Pa­jąki za­wsze gro­ma­dzą się tam, gdzie są Źró­dła. Cią­gnie je do ener­gii pa­rap­sy­chicz­nej.

Je­śli zaś cho­dzi o Źró­dło, było do­kład­nie pod na­szymi sto­pami. Wy­lą­do­wa­li­śmy na nim. Loc­kwood i Geo­rge po­spiesz­nie od­tur­lali się na boki. Na wprost ukry­tego wej­ścia na pod­ło­dze le­żały twa­rzą do ziemi ze­tlałe zwłoki. Były po­kryte pa­ję­czy­nami, ale dało się zo­ba­czyć sta­ro­modną ma­ry­narkę, fla­ne­lowe spodnie, nad­gniłe skó­rzane buty. Gdzie­nie­gdzie prze­świe­cały po­żół­kłe ko­ści. Głowę przy­kry­wała ciężka drew­niana skrzynka z pęk­niętą po­krywą. Masa za­śnie­dzia­łych mo­net, które wy­sy­pały się ze skrzyni, przy­sło­niła więk­szość czaszki. Gdzie­nie­gdzie wy­sta­wały kępki si­wych wło­sów, ale na szczę­ście twa­rzy nie było wi­dać.

Nikt z nas nie mu­siał nic mó­wić. Geo­rge zdjął wo­rek z ra­mie­nia, Loc­kwood po­spiesz­nie go otwo­rzył i się­gnął do środka po srebrną siatkę. Ja nie spusz­cza­łam oczu z drzwi, zer­ka­jąc jed­no­cze­śnie w ciemne kąty. Czu­łam czy­jąś obec­ność w po­bliżu. Duch się jed­nak nie zja­wił. Może po­tyczka na ko­ry­ta­rzu zbyt go osła­biła, a może po­go­dził się z tym, że zna­leź­li­śmy jego kry­jówkę. Nie zro­zu­miesz toku my­śle­nia du­chów.

Loc­kwood wy­cią­gnął naj­więk­szą srebrną siatkę, roz­wi­nął ją na całą dłu­gość i na­krył le­żące tru­chło. Od razu po­czu­łam zmianę w po­wie­trzu, zro­biło się lżej­sze. Na­słu­chi­wa­łam, na­dal spięta i czujna, ale... Było spo­koj­nie. Wroga obec­ność znik­nęła.

Sta­li­śmy jesz­cze przez chwilę w mil­cze­niu.

– Spójrz­cie, ile on tego ukradł – ode­zwał się w końcu Loc­kwood. – Był z niego praw­dziwy ko­lek­cjo­ner, co nie?

– Ukrył się w tym miej­scu, żeby po zmroku wy­mknąć się z bu­dynku. Ale półka nad drzwiami, na któ­rej stała skrzynka ze skra­dzio­nymi pie­niędzmi, się za­rwała, spa­dła mu na głowę i go za­biła. Pęk­nię­cie czaszki albo skrę­cony kark. Tak zgi­nął – pod­su­mo­wa­łam.

– A mó­wią, że od nad­miaru głowa nie boli – skwi­to­wał Loc­kwood. – Prze­żyłby, gdyby tyle nie na­kradł. No, to po spra­wie.

Geo­rge zro­bił krok nad zwło­kami i za­czął szpe­rać w swoim worku.

– Świet­nie. To kto chce pączka? Trzeba to uczcić. Mam z lu­krem i bez lu­kru.

Loc­kwood się za­wa­hał.

– Może za chwilę, kiedy stąd wyj­dziemy. – Uśmiech­nął się do nas. – Do­bra ro­bota. Zwłasz­cza ty, Lucy, świet­nie so­bie dziś po­ra­dzi­łaś. Wła­ściwa re­ak­cja, zresztą jak za­wsze.

Uśmiech­nę­łam się, czu­jąc, jak na po­liczki wy­pływa mi lekki ru­mie­niec. Tak się dzieje, gdy Loc­kwood pa­trzy na mnie z uśmie­chem.

– Dzięki – od­par­łam. – Ale to nie moja za­sługa. To praca ze­spo­łowa, prawda? Sama bym so­bie z nim nie po­ra­dziła. – Spoj­rza­łam jesz­cze raz na stosy pu­deł i skrzyń. – My­śli­cie, że to bę­dzie te­raz coś warte?

– Są­dzę, że tak – przy­znał Loc­kwood. – Whi­ta­ker do­sta­nie fun­du­sze na na­stępne re­no­wa­cje.

Geo­rge pod­niósł swój wo­rek.

– Po­wi­nien za­cząć od to­a­lety dla chłop­ców – oznaj­mił. – Stąd ją czuję. To co? Spa­damy?

Loc­kwood po­tak­nął.

– Zbie­ramy się.

Opu­ści­li­śmy ciemny skła­dzik i po­szli­śmy na pączki.