39,99 zł
Duchy i zmory, strzeżcie się!
Najmniejsza, najbardziej wyluzowana i najbardziej utalentowana londyńska agencja tropiąca zjawiska paranormalne nie boi się żadnych wyzwań!
Nowe zlecenie dla agencji Lockwood i Spółka zapowiada się obiecująco: trójka nastolatków ma zbadać grób podejrzanego wiktoriańskiego doktora. Pod ziemią wybudziło się coś strasznego i zwłoki trzeba ekshumować. Jak zwykle Lockwood jest pewny sukcesu i jak zwykle sprawy przybierają zły obrót: najpierw uwalnia się przerażający duch, a potem z trumny znika niebezpieczny przedmiot.
Agenci muszą odzyskać tajemniczy obiekt, zanim jego niszczycielska moc pochłonie życie kolejnej ofiary. Liczy się każda minuta, tymczasem ich znienawidzeni rywale z agencji Fittes również poszukują skradzionego przedmiotu. Jakby tego było mało, do sprawy postanawia włączyć się zamieszkująca słój szepcząca czaszka.
Autor bestsellerowego cyklu „Lockwood i Spółka” przedstawia kolejną wywołującą dreszcze powieść.
Wypatrujcie także serialu na podstawie pierwszej powieści z cyklu – wkrótce na Netfliksie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 518
Dla Laury i Georgii
I.
UpioryzWimbledonu
1.
– Lepiej nie patrz – powiedział Lockwood. – Są dwa.
Zerknęłam za siebie i zobaczyłam, że miał rację. Niedaleko nas, po drugiej stronie polany, kolejny duch wyłonił się z ziemi. Tak jak w przypadku pierwszego, była to początkowo plama mgły w kształcie mężczyzny unosząca się nad ciemną, mokrą trawą. Jego głowa też wydawała się przekrzywiona pod dziwnym kątem, jakby miał złamane kręgi szyjne.
Obrzuciłam go gniewnym wzrokiem, bardziej zirytowana niż przestraszona. Już od roku pracowałam w parapsychicznej agencji Lockwood i Spółka jako młodszy agent operacyjny, załatwiając Przybyszy, którzy mają to do siebie, że przybierają różne koszmarne formy i rozmiary. Widok skręconego karku nie robił na mnie takiego wrażenia jak kiedyś.
– Ooo, świetnie – powiedziałam. – A ten skąd się urwał?
Rozległ się zgrzyt odpinanego rzepu na pasie, gdy Lockwood wyjął rapier.
– Nie ma znaczenia. Będę miał na niego oko. Ty uważaj na swojego.
Odwróciłam się w stronę pierwszej aparycji. Nadal unosiła się nad ziemią mniej więcej trzy metry od linii ochronnego łańcucha. Była z nami od jakichś pięciu minut i z każdą chwilą stawała się wyraźniejsza. Widziałam już kości ramion i nóg oraz łączące je chrząstki. Rozwiane kontury postaci skrystalizowały się w kilka fragmentów zetlałego materiału: luźnej białej koszuli i ciemnych wystrzępionych spodni kończących się na wysokości kolan.
Płynęły od niej fale mroźnego powietrza. Mimo że była to ciepła letnia noc, krople rosy pod dyndającymi w powietrzu kośćmi palców u stóp zmieniły się w migoczące grudki lodu.
– W sumie to logiczne – dorzucił Lockwood przez ramię. – Jeśli już masz powiesić jednego bandytę i zakopać go na rozstaju dróg, możesz równie dobrze powiesić dwóch. Mogliśmy to przewidzieć.
– No to dlaczego tego nie przewidzieliśmy? – odparłam.
– O to zapytaj George’a.
Dłoń miałam śliską od potu. Poprawiłam uchwyt rapiera, który ściskałam.
– George?
– Co?
– Jak to się stało, że nie wiedzieliśmy, że będą dwa?
Usłyszałam dźwięk łopaty wbijanej ze zgrzytem w błoto. Fontanna mokrej ziemi poleciała mi na buty. Z głębi dołu dobiegł gderliwy głos.
– Nie mogę wymyślać historii, których nie ma w archiwalnych dokumentach, Lucy. Odkryłem, że w tym miejscu został stracony i pochowany jeden człowiek. Nie mam pojęcia, kim jest ten drugi. Kto chce teraz kopać?
– Nie ja – odparł Lockwood. – Dobrze ci idzie, George. Jesteś najlepszy w tej roli. Jak tam?
– Jestem zmęczony, utytłany błotem i nie znalazłem absolutnie nic. Poza tym jest świetnie.
– Żadnych kości?
– Nawet rzepki kolanowej.
– Kop dalej. Źródło musi być tu, tylko że teraz szukamy dwóch szkieletów.
Źródło to coś, z czym połączony jest duch. Zlokalizujesz Źródło i w krótkim czasie możesz powstrzymać pojawianie się ducha. Problem w tym, że czasami trudno je znaleźć.
Mamrocząc coś pod nosem, George wrócił do kopania. W słabym świetle latarni, które ustawiliśmy przy workach ze sprzętem, wyglądał jak gigantyczny kret w okularach. Był już po pachy w głębokim dole, a ziemia, którą odrzucił na zewnątrz dziury, wypełniała prawie całą przestrzeń wewnątrz kręgu ułożonego z żelaznego łańcucha. Wielki, omszały, kwadratowy kamień, który – byliśmy pewni – oznaczał miejsce pochówku, dawno został już odwrócony i odsunięty na bok.
– Lockwood – powiedziałam znienacka. – Mój podchodzi coraz bliżej.
– Nie wpadaj w panikę. Trzymaj go na dystans, delikatnie odstrasz. Proste ruchy rapiera, jak to ćwiczymy w domu z Latającym Joe. Wyczuje, że masz żelazo, i już się nie zbliży.
– Jesteś pewny?
– O, tak. Nie ma się czym przejmować.
Łatwo mu mówić. Tylko że to są dwie różne sytuacje. Czymś innym są ćwiczenia z fechtunku na słomianej kukle o imieniu Joe we własnym biurze w słoneczne popołudnie, a czymś innym obrona przed Upiornym Wisielcem pośrodku nawiedzonego lasu. Zamachałam rapierem bez większego przekonania. Upiór nadal sunął w moim kierunku.
Jego wygląd już całkowicie się skrystalizował. Długie czarne włosy powiewały wokół czaszki. W lewym oczodole miał jeszcze pozostałości oka, drugi oczodół świecił pustkami. Od kości policzków odłaziły zwinięte płaty gnijącej skóry, a dolna szczęka zwisała na jednym zawiasie nad kołnierzykiem koszuli. Korpus był sztywny, ramiona przyciśnięte do boków, jakby był związany sznurem. Wokół aparycji wisiała blada mgiełka Innego Światła, a od czasu do czasu cała postać dygotała gwałtownie, jakby nadal wisiała na szubienicy, kołysana podmuchami wiatru i uderzeniami deszczu.
– Zbliża się do bariery – powiedziałam.
– Mój też.
– Jest naprawdę okropny.
– No, mój nie ma obu dłoni. Spróbuj to przebić.
Lockwood brzmiał na luzie, ale to nie było nic nowego. Lockwood zawsze brzmiał na luzie. No, prawie zawsze. Nie wtedy, gdy otworzyliśmy grobowiec pani Barrett – wówczas luz zdecydowanie go opuścił, chociaż być może głównym powodem jego zdenerwowania były ślady pazurów pozostawione na nowym eleganckim płaszczu. Spojrzałam na niego przelotnie. Stał z rapierem w gotowości: wysoki, szczupły, nonszalancki jak zawsze, nie spuszczając wzroku ze zbliżającego się Upiora. Światło latarni rzucało poblask na jego podłużną bladą twarz, podkreślając elegancki zarys nosa i szopę zmierzwionych włosów. Miał na twarzy lekki półuśmiech przeznaczony na niebezpieczne sytuacje, ten rodzaj uśmiechu, który sugeruje, że wszystko jest pod całkowitą kontrolą. Poły jego płaszcza unosiły się lekko w nocnej bryzie. Jak zawsze sam jego widok dodał mi pewności siebie.
Ścisnęłam mocniej rękojeść rapiera i odwróciłam się do swojego ducha, który stał teraz tuż za barierą z łańcucha. Bezdźwięcznie, szybko jak myśl, ruszył do przodu, gdy tylko odwróciłam głowę w bok.
Podniosłam rapier.
Usta Upiora się uchyliły, oczodoły zapłonęły zielonkawym ogniem. Z przerażającą prędkością rzucił się naprzód. Wrzasnęłam i odskoczyłam do tyłu. Duch uderzył w barierę kilka centymetrów od mojej twarzy. Huk, rozprysk ektoplazmy. Płonące drobinki pyłu posypały się na zabłoconą trawę po drugiej stronie łańcucha. Teraz postać znowu oddaliła się trzy metry ode mnie, gdzie zawisła nad trawą, dygocząc i buchając parą.
– Uważaj, Lucy – odezwał się George. – Właśnie nadepnęłaś mi na głowę.
– Co się stało? Co się tam przed chwilą stało?
Głos Lockwooda był mocny i zaniepokojony.
– Nic mi nie jest – odpowiedziałam. – Zaatakował, ale żelazo go odepchnęło. Następnym razem użyję racy.
– Jeszcze nie, na razie nie marnuj rac. Rapier i łańcuch w zupełności wystarczą. George, daj nam jakieś dobre wieści. Na pewno już coś znalazłeś.
W ramach odpowiedzi z dołu wyleciała łopata. Za nią wylazła postać pokryta grubą warstwą błota.
– To na nic – powiedział George. – To nie to miejsce. Kopię od kilku godzin. Nikogo tu nie pochowano. Musieliśmy się w czymś pomylić.
– Nie – odparłam. – To jest definitywnie to miejsce. Tu usłyszałam głos.
– Bez urazy, Luce. Niczego tu nie ma.
– Czyja to wina? To ty powiedziałeś, że tu będą kości!
George wytarł okulary ostatnim czystym skrawkiem koszulki. Od niechcenia przyjrzał się mojemu duchowi.
– Ooo, ta to prawdziwa laska – powiedział. – Co zrobiła z jednym okiem?
– To jest on – odcięłam się. – Wtedy wszyscy mieli długie włosy, jak wiadomo. Nie zmieniaj tematu! To twoja kwerenda nas tu doprowadziła!
– Moje badania w archiwach i twój Słuch – odparł krótko George. – Ja nie słyszałem tego głosu. Więc może przystopuj z pretensjami i razem zdecydujmy, co teraz robić.
Przyznaję, może i byłam w paskudnym nastroju, ale rozkładające się zwłoki, które się na mnie rzucają, to coś, co mnie lekko wyprowadza z równowagi. A poza tym miałam rację: George nas zapewnił, że tutaj znajdziemy grób. Znalazł zapisek o mordercy i złodzieju owiec, niejakim Johnie Mallorym, powieszonym na jarmarku na gęsim targu w tysiąc siedemset czterdziestym czwartym roku. Egzekucja Mallory’ego została opisana w popularnym pamflecie z tamtego okresu. Zawieziono go w wózku dla skazańców do miejsca w pobliżu skrzyżowania w Earlsfield i powieszono na dziesięciometrowej szubienicy. Trup pozostał tam „na pastwę wron i innych ścierwojadów” przez jakiś czas, zanim jego ogryzione szczątki pochowano w pobliżu miejsca egzekucji. To wszystko znakomicie pasowało do obecnego przypadku nawiedzenia, gdy pojawienie się Upiora na okolicznych błoniach nadszarpnęło reputację pobliskiego placu zabaw dla dzieci. Ducha widziano w pobliżu niewielkiego zagajnika pełnego skarłowaciałych drzew. Gdy odkryliśmy, że lasek był kiedyś znany pod nazwą Koniec Mallory’ego, uznaliśmy, że jesteśmy na właściwym tropie. Jedyne, co nam jeszcze zostało, to znaleźć dokładne położenie jego grobu.
Tej nocy w zagajniku panowała dziwnie nieprzyjemna atmosfera. Drzewa, przeważnie dęby i buki, były skarlałe i powyginane, pnie niemal doszczętnie oblepione płatami szarozielonego mchu. Praktycznie żadne z nich nie miało normalnego kształtu. Każde z naszej trójki użyło swojego szczególnego Talentu – parapsychicznego zmysłu wyczulonego na zjawiska nadprzyrodzone. Ja usłyszałam dziwne szepty i skrzypienie drewna dobiegające z tak bliska, że aż podskakiwałam, ale ani Lockwood, ani George niczego nie usłyszeli. Lockwood, który ma z nas najlepszy Wzrok, powiedział, że widzi postać stojącą w oddali między drzewami. Ilekroć jednak odwrócił się w jej stronę, by spojrzeć wprost, postać znikała.
Pośrodku lasku natrafiliśmy na niewielką otwartą przestrzeń, gdzie nie rosły żadne drzewa, i tu szepty się wzmogły. Szłam za nimi ostrożnie w tę i w tamtą stronę po polanie wśród wysokiej, mokrej trawy, aż na środku znalazłam omszały kamień do połowy zakopany w ziemi. Powietrze wokół niego było wyraźnie chłodniejsze niż gdzie indziej, co oznaczało, że to musi być zimny punkt, a kamień oplatały pajęczyny. Wszyscy poczuliśmy też irracjonalny lęk, od którego zimny pot wychodzi na czoło, a raz czy dwa dobiegł mnie bezcielesny głos, z zupełnie bliska, mamroczący coś do siebie.
Wszystko się zgadzało. Uznaliśmy, że kamień musi znaczyć miejsce pochówku Mallory’ego. Niezwłocznie otoczyliśmy go kręgiem z żelaznych łańcuchów i zabraliśmy się do pracy pewni, że skończymy robotę w pół godziny.
Dwie godziny później wynik wynosił: dwa duchy, zero kości. To nie było zgodne z planem.
– Wszyscy musimy wyluzować – powiedział Lockwood, przerywając ciszę, w której ja i George patrzyliśmy na siebie spode łba. – Pomyliliśmy się, to jest ślepy zaułek i nie ma sensu tego dłużej ciągnąć. Zbieramy się i wrócimy kiedy indziej. Jedyne pytanie, to jak załatwić te Upiory. Jakieś sugestie? Myślicie, że racami?
Podszedł, żeby do nas dołączyć, nie spuszczając oka z drugiego z duchów, który także zbliżył się do granicy okręgu. Jak mój, ten też przybrał formę rozkładających się zwłok w długim fraku i dosyć zawadiackich karminowych spodniach do kolan. Górna część czaszki już mu odpadła, a z koronkowych mankietów koszuli wystawały nagie kości ramion. Jak wspomniał wcześniej Lockwood, nie miał dłoni.
– Race są najlepsze – stwierdziłam. – Granaty solne nie załatwią duchów Typu Drugiego.
– Tylko szkoda zmarnować dwie dobre race magnezyjne, gdy nawet nie znaleźliśmy Źródła – powiedział George. – Wiesz, ile one kosztują.
– Moglibyśmy wyjść stąd, osłaniając się rapierami – zgodził się Lockwood.
– Ryzykowne przy dwóch Upiorach.
– Moglibyśmy obrzucić je opiłkami.
– Nadal uważam, że powinniśmy użyć rac.
Przez cały czas bezręki duch przybliżał się centymetr za centymetrem do bariery z łańcucha, przechylając żałośnie na bok niekompletną głowę, jakby przysłuchiwał się rozmowie. Teraz nacisnął lekko na barierę ochronną. W niebo wystrzeliła fontanna Innego Światła, cząsteczki plazmy z sykiem poleciały na ziemię. Wszyscy zrobiliśmy krok do tyłu.
Nieopodal, z drugiej strony, mój duch także zaczął się przybliżać. Tak to jest z Upiorami: są wygłodniałe, wrogo nastawione do ludzi i zwyczajnie nie odpuszczają.
– No dobra, Lucy – westchnął Lockwood. – Niech będą race. Ty załatw swojego, ja mojego, i na tym kończymy wycieczkę.
Skinęłam głową z zaciętym wyrazem twarzy.
– Teraz mówisz z sensem.
Jest coś prawdziwie satysfakcjonującego w użyciu ognia greckiego na otwartym terenie. Możesz wysadzić coś w powietrze, nie obawiając się reperkusji. A ponieważ Upiory są wyjątkowo odrażającym rodzajem Przybyszy (chociaż Bezskórowce i Kadłubowce są niewiele lepsze), rozprawienie się z nimi raz a dobrze to czysta przyjemność. Wyciągnęłam metalowy kanister zza pasa i z całej siły cisnęłam nim o ziemię tuż przed moim duchem. Pękła szklana pieczęć, przez sekundę wybuch mieszanki opiłków żelaza, soli i magnezu rozświetlił zimnym białym blaskiem drzewa wokół nas – a potem znowu zapadła ciemność. Upiór zniknął. W miejscu, gdzie się znajdował, unosiły się kłęby jasnego dymu opadające w dół jak dziwne kwiaty, które nagle wyrosły na ciemnej polanie. Niewielkie ogniki płonącego magnezu dogasały tu i tam w trawie.
– Nieźle – pochwalił Lockwood. Teraz on wyjął racę z pasa. – Czyli jeden zniknął, a drugi zaraz pójdzie w jego... Co się stało, George?
Dopiero wtedy dostrzegłam, że usta George’a uchyliły się groteskowo, nadając jego twarzy wyraz przygłupa. Ale żaden wyraz twarzy George’a już mnie nie dziwi i nie robi na mnie wrażenia, ten również. Na dodatek jego oczy wydawały się wychodzić z orbit i prawie opierać się o szkła okularów, jakby ktoś je wypychał na zewnątrz, ale to też już widziałam. To, co mnie zaniepokoiło, to jego podniesiona ręka, której wskazujący paluch kołysał się nerwowo, pokazując na coś w lesie.
Lockwood i ja spojrzeliśmy we wskazywanym kierunku i też to zobaczyliśmy.
W głębi lasku, wśród powykręcanych pni i gałęzi skarlałych drzew dryfowało spektralne światło. W jego centrum wisiał wyraźny kształt mężczyzny. Miał złamany kark, głowa zwisała na bok. Powoli, zdecydowanie sunął w naszym kierunku.
– To niemożliwe. Właśnie wysadziłam go w powietrze. Nie mógł się tak szybko ponownie uformować – wykrztusiłam.
– Widocznie to zrobił – odparł Lockwood. – No bo ile może być Upiornych Wisielców?
George wydał jakiś niezrozumiały odgłos. Jego palec zatoczył półokrąg i wskazał inne miejsce wśród drzew. Serce podskoczyło mi w piersi, żołądek podszedł do gardła. Kolejny zielonkawy poblask przesuwał się za drzewami. A za nim, prawie niedostrzegalny, następny. A jeszcze dalej...
– Pięć – powiedział Lockwood. – Pięć kolejnych Wisielców.
– Sześć – poprawił go George. – Jest jeszcze jeden tam.
Przełknęłam ślinę.
– Skąd one wszystkie wychodzą?
Głos Lockwooda był nadal spokojny.
– Tędy nie przejdziemy. Jak to wygląda za nami?
Obok mnie leżała hałda ziemi wykopanej przez George’a. Wdrapałam się na nią i wykonałam nerwowy obrót o trzysta sześćdziesiąt stopni.
Z miejsca, w którym stałam, widziałam mały krąg światła przenośnej lampy szturmowej otoczonej żelaznym łańcuchem. Za jego lśniącą srebrną linią pozostały Upiór co rusz ocierał się o barierę jak kot na zewnątrz ptaszarni. A wszędzie wokół rozciągała się noc – gładka, czarna, nieskończona noc pod rozgwieżdżonym niebem – a przez miękki, rozmyty przez ciemność las sunęła chmara milczących sylwetek. Sześć, dziewięć, tuzin, nawet więcej... każda z nich złożona z łachmanów i wystających kości otoczonych nimbem Innego Światła, i wszystkie zmierzały w naszym kierunku.
– Z każdej strony – powiedziałam. – Idą na nas z każdej strony...
Zapadła krótka cisza.
– Ktoś ma jeszcze w termosie herbatę? – spytał George. – Trochę mi zaschło w gardle.
2.
Nie panikujemy w sytuacjach kryzysowych. Co to, to nie. Jesteśmy agentami i zapewniam, że trzeba by więcej niż pięćdziesięciu Przybyszy naraz, i to niespodziewanie, by nam puściły nerwy.
Ale to nie znaczy, że nie robimy się zgryźliwi.
– Jeden skazaniec, George?! – zapytałam, ześlizgując się z kopczyka ziemi i przeskakując omszałą kamienną płytę. – Powiedziałeś, że w tym miejscu pochowano jednego skazańca! Kogoś o nazwisku Mallory. Wiesz może, który to? Czy trudno ci go dojrzeć w tym tłumie?
George spojrzał na mnie urażony. Właśnie sprawdzał swój pas z ekwipunkiem, poprawiając umocowanie każdego granatu solnego i rac.
– Opierałem się na źródłach historycznych! Nie wciskaj mi, że to moja wina.
– A czyja, jak nie twoja?
– Nikt nikogo nie obwinia – odezwał się Lockwood. Stał nieruchomo, rozglądając się po polanie zmrużonymi oczami. Podjął decyzję i od razu przeszedł do działania. – Plan F – zdecydował. – Realizujemy plan F, i to już.
Spojrzałam na niego.
– Czy to ten, kiedy wiejemy?
– Absolutnie nie. To ten, kiedy oddalamy się z godnością w bezpieczne miejsce.
– Miałaś na myśli plan G, Lucy – mruknął George. – Są bardzo podobne.
– Słuchajcie – zaczął Lockwood. – Nie możemy pozostać w okręgu przez całą noc. Poza tym może nie wytrzymać tak dużego naporu. Po wschodniej stronie jest ich najmniej: widzę tylko dwóch, więc ruszamy w tamtym kierunku. Biegniemy do tego wysokiego wiązu, potem przez las i łąkę. Jeśli zrobimy to szybko, będą musieli się nieźle wysilić, żeby nas złapać. George i ja nadal mamy race. Jeśli się zbliżą, użyjemy ich. Wszystko jasne?
Nie brzmiało to zbyt dobrze, ale na pewno był to lepszy plan niż jakakolwiek inna propozycja, o której mogłam pomyśleć. Wyjęłam granat solny z pasa. George sprawdził zamocowanie racy. Czekaliśmy na sygnał do odwrotu.
Bezręki Upiór przewędrował tymczasem na wschodnią stronę naszego kręgu. Stracił sporo ektoplazmy, próbując dostać się do środka przez żelazną barierę, i był teraz jeszcze bardziej zmaltretowany i żałosny niż wcześniej. O co chodzi Upiorom? Dlaczego przybierają tak odrażający wygląd? Czemu nie przybierają formy mężczyzn i kobiet, którymi byli za życia? Jest wiele teorii, ale – jak zresztą ze wszystkim, co dotyczy nękającej nas plagi duchów – nikt nie zna odpowiedzi. Dlatego nazywamy to Problemem.
– Okej – odezwał się Lockwood, wychodząc na zewnątrz kręgu.
Cisnęłam w Upiora granatem solnym. Roztrzaskał się o ziemię, rozsypując sól, która zapaliła się szmaragdowozielonym płomieniem w kontakcie z plazmą. Upiór połamał się na kawałki jak odbicie w zmąconej wodzie. Języki bladego światła wygięły się do tyłu, jak najdalej od soli i kręgu, łącząc się z powrotem daleko od nas w poprzednią zmaltretowaną formę.
Nie czekaliśmy, aż się złoży na powrót. Gnaliśmy przez ciemną leśną polanę. Mokra trawa smagała mnie po nogach, rapier podrygiwał mi w ręce. Blade kształty dryfowały wśród pni drzew, zmieniając kierunek, by za nami podążyć. Dwa najbliższe już wyszły na otwartą przestrzeń; głowy przechylone w bok na skręconych karkach podskakiwały wpatrzone w nocne niebo.
Fakt, były szybkie, ale my byliśmy szybsi. Już prawie dobiegliśmy do końca polany. Wysoki wiąz był coraz bliżej. Lockwood, który ma najdłuższe nogi, biegł przodem, ja za nim w pewnej odległości, tuż za mną George. Jeszcze kilka sekund i będziemy w ciemnej części zagajnika, gdzie nie było widać żadnych Upiorów.
Wszystko będzie dobrze.
Potknęłam się. Zaczepiłam stopą o nierówny grunt i poleciałam na ziemię. Leżałam twarzą na zgniecionej, mokrej od rosy trawie. Sekundę później coś uderzyło mnie w nogę – George wylądował na mnie z głośnym przekleństwem i stoczył się na bok.
Podniosłam głowę: Lockwood dobiegł już do drzewa, właśnie odwracał się, żeby spojrzeć za siebie. Dopiero teraz się zorientował, że nie biegniemy tuż za nim. Krzyknął zaalarmowany i ruszył biegiem w naszą stronę.
Poczułam lodowaty podmuch. Spojrzałam w bok. Stał tam Upiorny Wisielec.
Pochwalmy go za oryginalność: żadnej odsłoniętej czaszki, pustych oczodołów ani wystających kości. Ten przybrał formę zwłok jeszcze w stadium przed rozkładem. Twarz była nienaruszona, szeroko otwarte oczy lśniły. Skóra miała biały poblask, który przywołał mi na myśl lśniące ryby spiętrzone na straganie na ulicznym targu w Covent Garden. Był niewiarygodnie wyraźny. Mogłam dostrzec każdą wystrzępioną nitkę na sznurze zakręconym wokół szyi, lśniąco białe zęby, wilgotne od śliny...
A ja nadal leżałam na brzuchu, nie mogłam unieść rapiera ani sięgnąć do pasa...
Przybysz pochylił się nade mną, wyciągając delikatną białą dłoń...
I zniknął. Powietrze przeciął oślepiająco biały pocisk. Poleciał na nas deszcz soli, popiołu i płonących opiłków żelaza, pokrywając moje ubranie i kłując mnie w twarz. Raca się wypaliła, wrócił mrok.
– Dzięki, George – powiedziałam, gramoląc się na nogi.
Pomógł mi wstać.
– To nie ja – odpowiedział. – Popatrz.
Między drzewami i na polanie poruszały się wąskie snopy białego światła z magnezyjnych latarek zdolnych przeciąć ektoplazmę. Ruchliwe postacie przedzierały się przez podszycie – ciemne, ciężkie, hałaśliwe sylwetki. Pod podeszwami masywnych butów trzaskały gałązki i liście, trzeszczały odsuwane na bok gałęzie. Usłyszeliśmy wydawane półgłosem komendy i dźwięczne krótkie odpowiedzi, dokładne i uważne. Napór Upiorów został przełamany. Zdezorientowane rozproszyły się na wszystkie strony. Mrok między drzewami rozjaśniały wybuchy granatów solnych i eksplozje ognia greckiego. Gwałtownie oświetlone ich blaskiem gałęzie drzew pozostawiły mi pod powiekami jaskrawą siatkę. Upiory znikały jeden za drugim.
Lockwood, który do nas dobiegł, znieruchomiał z szoku jak ja i George, zaskoczony tą nieoczekiwaną interwencją. Gdy rozglądaliśmy się wokół, kilka postaci wkroczyło na polanę i ruszyło przez wysoką trawę w naszym kierunku. W świetle latarek i wybuchów ich rapiery i uniformy lśniły jak czyste srebro, doskonałe i bez skazy.
– Agenci Fittes – powiedziałam.
– No super – warknął George. – To już wolałem Upiory.
Było gorzej, niż myśleliśmy. To nie byli jacyś tam agenci Fittes. To była drużyna Kippsa.
Nie rozpoznaliśmy ich od razu, ponieważ przez pierwsze dziesięć sekund nowo przybyli świecili prosto w nasze twarze. Staliśmy zupełnie oślepieni. W końcu obniżyli latarki i dopiero wtedy, po dźwięku paskudnego rechotu i zapachu paskudnego dezodorantu, zorientowaliśmy się, z kim mamy przyjemność.
– Tony Lockwood – odezwał się rozbawiony głos. – George Cubbins i... jak jej tam? Julie? Wybaczcie, nigdy nie pamiętam imienia tej trzeciej... W co wy się tutaj bawicie?
Ktoś zapalił nocną latarnię, która daje łagodniejsze światło niż mag-latarki, i dopiero ona ukazała twarze wszystkich obecnych. Przy nas zatrzymała się trójka, pozostali tłumnie chodzili po polanie, rozsypując sól i opiłki żelaza. Między drzewami unosił się srebrzysty dym.
– Wyglądacie jak ofiary losu – rzucił Quill Kipps.
Czy już wspomniałam o Kippsie? Jest przełożonym swojej małej sekcji w londyńskim oddziale agencji Fittes. Fittes, z kolei, jest najstarszą i najbardziej prestiżową agencją parapsychiczną w kraju. Zatrudnia ponad trzystu agentów operacyjnych i zajmuje potężny biurowiec przy ulicy Strand. Większość agentów nie ukończyła jeszcze szesnastu lat, najmłodsi mają osiem. Pracują w grupach, którymi dowodzi dorosły przełożony. Quill Kipps był jednym z nich.
Gdybym miała się wysilić na dyplomację, powiedziałabym, że był to drobno zbudowany mężczyzna po dwudziestce, z krótko ostrzyżonymi, rudawymi włosami i wąską, nakrapianą piegami twarzą. Mówiąc mniej dyplomatycznie (ale bardziej precyzyjnie), był to mikroskopijny, rudy jak marchewka krasnal z nosem zadartym jak u buldożka francuskiego, chuchro z odciskiem wielkości Big Bena. Szyderczy uśmiech chodzący na dwóch nogach. Złośliwy pajac. Przekroczył już wiek, w którym widzi się duchy, ale to mu nie przeszkadzało nosić najbardziej błyszczący i ozdobny rapier, jaki kiedykolwiek widzieliście, z rękojeścią obklejoną tandetnymi błyskotkami imitującymi klejnoty.
O czym to ja mówiłam? A tak, o Kippsie. Kipps nas nie cierpi. Nienawidzi Lockwood i Spółka na całego.
– Naprawdę wyglądacie jak ofiary losu – powtórzył. – Jeszcze gorzej niż zwykle.
Dotarło do mnie, że cała nasza trójka znalazła się w zasięgu wybuchu racy. Ubranie Lockwooda było z przodu nadpalone, a na twarzy miał smugi po spalonej soli. Gdy się poruszyłam, z mojej kurtki i legginsów obsypał się czarny popiół. Byłam rozczochrana, a z butów unosiła się woń nadpalonej skóry. George też był pokryty sadzą, ale poza tym nie odniósł większych szkód – może dlatego, że oblepiała go gruba warstwa schnącego błota.
Ton głosu Lockwooda był swobodny, gdy strzepywał popiół z rękawów koszuli.
– Dzięki za pomoc, Kipps. Przez chwilę było trochę nerwowo. Mieliśmy wszystko pod kontrolą, ale nie ukrywam – wziął głęboki oddech – ta raca pojawiła się w samą porę.
Kipps wyszczerzył zęby w uśmiechu.
– Ależ nie ma za co. Zobaczyliśmy trzech głupich miejscowych uciekających na złamanie karku. Więc Kat rzuciła racą. Wiesz, jak to jest, najpierw strzelasz, a potem zadajesz pytania. Nawet nie wiedzieliśmy, że ci idioci to wy.
Dziewczyna stojąca obok niego powiedziała bez uśmiechu:
– Kompletnie położyli naszą operację. Nie mam teraz szans czegokolwiek usłyszeć, za dużo parapsychicznego hałasu.
– Tak czy inaczej Źródło jest gdzieś blisko – odparł Kipps. – Powinniśmy je znaleźć bez problemu. Może agencja Lockwooda nam w tym pomoże.
– Wątpię. – Dziewczyna wzruszyła ramionami.
Kat Godwin, prawa ręka Kippsa, była Słyszącą jak ja, ale poza tym nie miałyśmy ze sobą nic wspólnego. Była szczupła, nadąsana i jasnowłosa, co dałoby mi już trzy powody, żeby za nią nie przepadać, nawet gdyby miała słodki charakter, a w wolnym czasie pracowała w schronisku dla jeży. Tak się jednak złożyło, że miała stalową ambicję, odnosiła się chłodno do innych i miała mniejsze poczucie humoru niż plastikowa plandeka. Żarty budziły w niej irytację, jakby czuła, że coś się dzieje, ale nie może tego uchwycić. Była ładna, chociaż jej podbródek był trochę zbyt szpiczasty. Gdyby się przewróciła na miękkim gruncie, tak kilka razy z rzędu, w dziurkach pozostawionych w ziemi przez jej brodę można by zasadzić fasolę. Jej włosy były przycięte krótko na karku, ale z przodu opadały skosem aż do brwi na podobieństwo grzywy konia. Szary uniform – kurtka, spódnica i legginsy – był zawsze nieskazitelnie czysty. Szczerze wątpiłam, czy kiedykolwiek musiała wychodzić z budynku przez komin, żeby uciec przed Widmem, lub stoczyć walkę z Poltergeistem w kanałach ściekowych w Bridwell (oficjalnie Najgorsze Zlecenie na Świecie) jak ja. I wkurzało mnie, że niemal za każdym razem, gdy się na nią natykałam, to było właśnie w tego typu okolicznościach. Jak teraz.
– Czego szukacie w tej okolicy? – zapytał Lockwood. W przeciwieństwie do mnie i George’a, milczących, z zaciętymi minami Lockwood nigdy nie tracił uprzejmości.
– Źródła tej całej trupy. – Kipps wskazał ramieniem w stronę drzew, gdzie właśnie ostatni Upiór rozwiał się w eksplozji szmaragdowego światła. – To całkiem spora operacja.
Lockwood obrzucił spojrzeniem szeregi małych agentów wychodzących na polanę. Mieli karabiny na sól, wyrzutnie ręczne i miotacze rac. Za nimi sunęli kandydaci na agentów niosący zwoje łańcuchów na plecach, inni ciągnęli przenośne lampy i termosy z herbatą, jeszcze inni skrzynki na kółkach wypełnione srebrnymi pieczęciami.
– To widać... – powiedział. – Jesteś pewien, że tyle broni wam wystarczy?
– W przeciwieństwie do was – odparował Kipps – wiedzieliśmy, w co się pakujemy. – Obrzucił wzrokiem skąpą zawartość naszych pasów. – To raczej ja powinienem zapytać, jak wy zamierzaliście poradzić sobie z tłumem Upiorów z takim uzbrojeniem. Co tam, Gladys?
Mała dziewczynka z kitkami, może ośmioletnia, przytruchtała do niego i zasalutowała.
– Panie Kipps, znaleźliśmy prawdopodobny punkt parapsychiczny na samym środku polany. Jest tam sterta wykopanej ziemi i głęboka dziura...
– Muszę was zmartwić – wtrącił Lockwood. – My tam pracujemy. W gruncie rzeczy to jest nasze zlecenie. Burmistrz Wimbledonu dał je nam dwa dni temu.
Kipps uniósł rudą brew.
– Wybacz, Tony, nam też je dał. To jest zlecenie otwarte. Każdy może się go podjąć. A kto pierwszy znajdzie Źródło, ten dostaje zapłatę.
– W takim razie to będziemy my – odparł twardo George. Zdążył już wytrzeć szkła w okularach, ale twarz miał nadal brązową od błota. Wyglądał jak jakiś gatunek sowy.
– Jeśli je znaleźliście, to dlaczego go nie zapieczętowaliście? – spytała Kat Godwin. – Czemu te wszystkie Upiory były na wolności?
No, muszę przyznać, że miała rację. Pomimo tego podbródka i fryzury.
– Znaleźliśmy miejsce pochówku – wyjaśnił Lockwood. – Ale jeszcze nie wykopaliśmy szczątków.
Chwila ciszy.
– Miejsce pochówku? – upewnił się Kipps.
Lockwood się zawahał.
– Tak, oczywiście. A co innego? Miejsce, gdzie pochowano zwłoki przestępców po egzekucji... – Spojrzał na Kippsa pytająco.
Blondynka zaśmiała się pierwsza. Wyobraźcie sobie konia wyścigowego, który – leżąc na leżaku plażowym – zarżał z wyższością na widok przechodzących obok trzech osiołków. Tak to właśnie zabrzmiało.
– Co za banda frajerów – powiedział Kipps.
– To było dobre – prychnęła Kat Godwin. – Bezcenne.
– O czym wy mówicie? – spytał sztywno Lockwood.
Kipps otarł palcem załzawione oko.
– O tym, że ta polana nie jest miejscem pochówku, idioci. To było miejsce egzekucji. Tam stała szubienica. Zaczekajcie... – Odwrócił się i zawołał do kogoś na polanie: – Hej, Bobby! Chodź tutaj!
Jęknęłam bezgłośnie. Bobby Vernon był najnowszym i najbardziej irytującym agentem z drużyny Kippsa. Dołączył do nich zaledwie miesiąc czy dwa temu. Był wyjątkowo drobny i prawdopodobnie też bardzo młody, ale sprawiał na mnie wrażenie osoby w średnim wieku. Nie zdziwiłabym się, gdyby nagle okazało się, że w rzeczywistości ma pięćdziesiąt lat, tylko to ukrył. Był mikroskopijnej postury nawet w porównaniu z Kippsem, sięgał mu zaledwie do ramienia, Kat Godwin – do piersi. Dokąd by sięgał, stojąc przy Lockwoodzie, lepiej nie myśleć, na szczęście nigdy nie widziałam ich obok siebie. Nosił szare szorty, z których wystawały nóżki cienkie jak dwie bambusowe laski pokryte włosami. Stóp nie można było dostrzec, za małe, by je zobaczyć gołym okiem. Jego mdła, blada twarzyczka lśniła pod zawijasem posmarowanych żelem włosów.
Vernon był bystrzakiem. Tak jak George, specjalizował się w kwerendzie, to znaczy w szukaniu informacji. Teraz miał ze sobą mały clipboard z przyczepioną lampką do czytania, której skupione światło padało na mapę wimbledońskiego lasku, bezpiecznie umieszczoną w plastikowej koszulce.
– Nasi przyjaciele sami nie wiedzą, czego szukają. – Kipps zwrócił się do Vernona. – Właśnie opowiadałem im o szubienicy. Mógłbyś im wyjaśnić, jaką funkcję pełniło to miejsce?
Uśmieszek samozadowolenia Vernona był tak szeroki, że praktycznie zawinął się wokół jego głowy, a kąciki ust zetknęły się z tyłu i uścisnęły sobie dłonie.
– Oczywiście, proszę pana. Udałem się do Biblioteki Wimbledońskiej – zaczął Vernon – żeby zapoznać się z historią miejscowych zbrodni. Tam natrafiłem na sprawozdanie z egzekucji mężczyzny o nazwisku Mallory...
– ...straconego przez powieszenie i pochowanego w tym lasku. – George wszedł mu w słowo. – Dokładnie też to znalazłem.
– Ale czy pofatygowałeś się też do biblioteki w wimbledońskim kościele Wszystkich Świętych? – zapytał Vernon. – Tam dopiero mają interesującą kronikę. Okazuje się, że na szczątki Mallory’ego natrafiono, gdy poszerzano drogę na rozstajach. W tysiąc osiemset dwudziestym czwartym, jeśli mnie pamięć nie myli. Wykopano je i złożono w innym miejscu. A więc jego duch nie jest przywiązany do kości, ale do miejsca, w którym go powieszono. Tak samo jest ze wszystkimi pozostałymi, których stracono w tym miejscu. Mallory był po prostu pierwszym z wielu. Kronika zawiera listę kilkudziesięciu innych, powieszonych w kolejnych latach na tej właśnie szubienicy. – Vernon postukał w swój clipboard, spojrzał na nas i dokończył słodkim głosikiem: – To tyle. Nietrudno znaleźć właściwe dokumenty, jeśli się wie, gdzie ich szukać.
Lockwood i ja spojrzeliśmy z ukosa na George’a, który nic nie powiedział.
– Szubienicy, oczywiście, od dawna już nie ma – ciągnął Vernon. – Szukamy więc raczej jakiegoś słupka lub dużego kamienia znaczącego miejsce, gdzie niegdyś stała. To on będzie najprawdopodobniej Źródłem kontrolującym wszystkie aparycje, jakie widzieliśmy.
– To jak, Tony? – odezwał się Kipps. – Zauważyliście jakiś kamień?
– Tak, był tam kamień – odparł niechętnie Lockwood. – Na środku polany.
Bobby Vernon zaklaskał językiem.
– A, to pasuje! Nie mówcie mi... Kwadratowy, lekko ukośny z jednej strony, z głęboką, szeroką rysą pośrodku? Tak wyglądał?
Żadne z nas nie przyjrzało się dokładnie porośniętej mchem powierzchni kamienia.
– Eee... Tak, chyba tak.
– Bingo! To wyżłobienie to ślad po szubienicy, tam tkwił drewniany słup. To nad tym kamieniem powieszone ciała wisiały, aż się rozłożyły. – Vernon zamrugał. – Tylko mi nie mówcie, że go poruszyliście czy coś...?
– Nie, skąd – odparł Lockwood. – Zostawiliśmy go tam, gdzie był.
Dobiegło nas wołanie. To był któryś z agentów przeszukujących polanę:
– Znaleźliśmy kwadratowy kamień! Na pewno po szubienicy, ma wgłębienie na podstawę. Ktoś go wykopał i odrzucił na bok!
Lockwood się skrzywił. Vernon skwitował to zadowolonym śmiechem.
– Ojej... Wygląda na to, że naruszyliście Źródło masowej manifestacji, a potem je zignorowaliście. Nic dziwnego, że pojawiło się tak wielu Przybyszy. To jak zostawić odkręcony kran, napełniając wannę... Wkrótce masz wody po kostki! No cóż, pójdę zająć się doglądaniem zapieczętowania tego ważnego reliktu. Miło się z wami rozmawiało. – Vernon odbiegł w podskokach. Odprowadziliśmy go ponurym wzrokiem.
– Zdolny chłopak – skomentował Kipps. – Założę się, że żałujecie, że nie jest w waszej agencji.
Lockwood pokręcił głową.
– Nie, ciągle bym się o niego potykał albo szukał go ze szkłem powiększającym. To co, Kipps, skoro to my ewidentnie znaleźliśmy Źródło, a twoi agenci je zapieczętują, powinniśmy podzielić się zapłatą. Proponuję po sześćdziesiąt i czterdzieści procent, sześćdziesiąt dla nas, czterdzieści dla was. To jak? Pójdziemy jutro rano do burmistrza i powiemy, jak się rzeczy mają.
Kipps i Godwin wybuchnęli śmiechem. Nie tym rodzajem, który określa się jako życzliwy. Kipps poklepał Lockwooda po ramieniu.
– Tony, Tony... Chciałbym wam pomóc, ale sam dobrze wiesz, że zapłatę dostają ci agenci, którzy zapieczętują Źródło. Regulacje DPBiK, bardzo mi przykro.
Lockwood zrobił krok w tył, kładąc dłoń na rękojeści rapiera.
– Zgarniacie Źródło dla siebie?
– Tak.
– Na to się nie zgadzam.
– Niestety nie masz wyboru. – Kipps wydał przeciągły gwizd. Czterech potężnie zbudowanych agentów operacyjnych, każdy z nich ewidentnie spokrewniony z gorylem, wyłoniło się z ciemności i stanęło obok niego z wyciągniętymi rapierami.
Lockwood powoli zdjął rękę z rękojeści rapiera. Ja i George, właśnie sięgający po broń, też cofnęliśmy ręce od swoich.
– No, tak lepiej – powiedział Kipps. – Spójrz prawdzie w oczy, Tony. Żadna z was agencja. Trójka agentów? Jedna raca na trzy osoby? Jesteście żałosną bandą! Nawet nie stać was na własny mundur! Za każdym razem, gdy będziecie rywalizować z prawdziwą agencją, skończycie na żałosnym drugim miejscu. To co? Sami znajdziecie drogę powrotną? Czy mam poprosić Gladys, żeby poprowadziła was za rączkę?
Lockwood zachował spokój, ale musiało go to dużo kosztować.
– Dziękuję, eskorta nie będzie konieczna. George, Lucy, idziemy...
Już ruszyłam, ale George stał w miejscu. Za okrągłymi szkłami okularów jego oczy błyszczały zimnym gniewem.
– George – powtórzył Lockwood.
– Dobra, ale to cała Fittes – wymamrotał George. – Tylko dlatego że są więksi i silniejsi, myślą, że mogą spychać z drogi każdego mniejszego od siebie. Rzygać mi się chce. Gdyby to była równa rozgrywka, rozwalilibyśmy ich bez trudu.
– Wiem – odparł miękko Lockwood. – Ale to nie jest równa rozgrywka. Chodźmy.
Kipps zachichotał pod nosem.
– Zazdrościsz, co, Cubbins? No, no, to nie w twoim stylu.
– Jestem zaskoczony, że w ogóle coś usłyszałeś zza tej ściany płatnych goryli, Kipps – odparował George. – Zostań tam, tam jest bezpieczniej. Może pewnego dnia będziemy rywalizować na uczciwych zasadach. Zobaczymy, kto wtedy wygra. – George odwrócił się, by odejść.
– Czy to wyzwanie?! – zawołał za nim Kipps.
– Chodź, George – ponaglił go Lockwood.
– Nie, nie, Tony, nie odchodźcie... – Kipps przepchnął się do przodu z grupy otaczających go agentów. Uśmiechał się szeroko. – Podoba mi się ten pomysł! Cubbins raz w życiu powiedział coś sensownego. Zakład! Wasza banda przeciwko trójce wybranej z naszego zespołu! To może być zabawne. Co na to powiesz, Tony? A może się boisz?
Wcześniej tego nie dostrzegłam, dopiero teraz mnie uderzyło, że gdy Kipps się tak uśmiechał, wydawał się naśladować Lockwooda – wyglądał jak jego mniejsza, bardziej agresywna wersja, jak zjeżona nakrapiana hiena przy wilku. Tym razem Lockwood się nie uśmiechał. Wyprostował się, patrząc na Kippsa, tylko oczy mu migotały.
– O, pomysł mi się podoba, czemu nie – odpowiedział. – George ma rację. W uczciwej walce położymy was bez wysiłku. Tylko bez żadnych brudnych przepychanek i dziwnych manewrów. Sam sprawdzian kompetencji merytorycznych: rozpoznania sprawy i kwerendy, rangi Talentów, zneutralizowania duchów i ich usunięcia. Ale co będzie na szali? Musi być coś do wygrania. Coś, co sprawi, że to będzie warte zachodu.
Kipps kiwnął głową.
– Racja. Tylko że wy nie macie niczego, co ja mógłbym chcieć.
– Cóż, z tym się do końca nie zgodzę – odparł Lockwood, wygładzając połę płaszcza. – Co powiesz na to? Jeśli jeszcze kiedyś dostaniemy wspólne zlecenie, ta drużyna, która ją rozwiąże, wygrywa. Drużyna, która przegrała, zamieszcza ogłoszenie w „Timesie”, gdzie publicznie przyznaje się do porażki w rywalizacji i oznajmia, że druga agencja jest bezdyskusyjnie lepsza. Co ty na to? Bardzo by ci się to podobało, co, Kipps? Gdybyś wygrał. – Lockwood uniósł brew, przyglądając się Kippsowi, który nie odpowiedział od razu. – Ale oczywiście, jeśli się boisz...
– Ja się boję? – żachnął się Kipps. – Chciałbyś! Umowa stoi. Kat i Julie są świadkami. Jeśli nasze drogi znowu się skrzyżują, potraktujemy to jako sprawdzian, kto jest lepszy. A w międzyczasie, Tony, postaraj się utrzymać swój zespół przy życiu – rzucił na odchodne, ruszając przez polanę. Kat Godwin i reszta agentów poszli za nim.
– Eee... Mam na imię Lucy – powiedziałam.
Nie sądzę, żeby mnie usłyszeli, w końcu byli zajęci. W świetle latarek, kierowani przez Bobby’ego Vernona, agenci Fittes owijali omszały kamień srebrnymi siatkami. Inni ciągnęli po trawie wózek bagażowy, na który mieli go przenieść i wywieźć. Rozległy się wiwaty, oklaski i wybuchy śmiechu. Kolejny triumf wspaniałej agencji Fittes. Kolejna sprawa ukradziona sprzed nosa agencji Lockwood i Spółka. Nasza trójka stała w ciemności, milcząc przez dłuższy czas.
– Musiałem to powiedzieć – odezwał się George. – Przepraszam. Ale jakbym nie powiedział tego, co mu powiedziałem, to musiałbym go walnąć, a mam delikatne ręce.
– Nie ma za co – odparł Lockwood.
– Jeśli mielibyśmy nie dać rady wygrać z Kippsem i jego bandą w uczciwej walce – powiedziałam szczerze – to równie dobrze możemy od razu zakończyć działalność.
– Racja! – George uderzył pięścią w otwartą dłoń. Z oblepionego ubrania odprysnęły kawałki błota i pacnęły na trawę. – Jesteśmy najlepszymi agentami w Londynie, co nie?
– Dokładnie – potwierdził Lockwood. – Nie ma lepszych. Ale póki co, Lucy ma nadpalone ubranie, moje spodnie ledwo się na mnie trzymają, więc wracajmy do domu.