34,99 zł
ŁOWCY DUCHÓW
Kto powstrzyma przerażającą epidemię?
Londyn ma ogromny problem. Od pięćdziesięciu lat zjawy nawiedzają miasto, paraliżując społeczeństwo. Agencje detektywistyczne zajmujące się zjawiskami nadprzyrodzonymi są na wagę złota. Jednak tylko młodzież radzi sobie z tym zjawiskiem - młodzi ludzie widzą więcej, niż komukolwiek się wydaje.
Lucy Carlyle ma wielkie ambicje. Nie spodziewa się, że połączy siły z podupadającą i najmniejszą w mieście agencją Anthony’ego Lockwooda oraz jego lojalnego pomocnika, George’a Cubbisa. Pomimo odwagi i inteligencji agentów oraz charyzmy ich lidera, wspólne śledztwo kończy się makabrycznym odkryciem i wielką katastrofą. Da się ją odkupić tylko w jeden sposób – sprawą Combe Carey Hall, o którym mówią, że jest najbardziej nawiedzonym domem w Anglii, domem z którego nie ma ucieczki… Jedyną szansą jej rozwikłania jest spędzenie tam nocy, stawienie czoła strachom z Czerwonego Pokoju oraz Krzyczącym Schodom.
Agencja, prowadzona bez nadzoru dorosłych, zdolności, które posiadają jedynie młodzi, wspaniale zarysowani główni bohaterowie i żywe interesujące relacje między nimi wynoszą serię Lockwood & Spółka na zupełnie nowy poziom literatury młodzieżowej. Pierwsza część, „Krzyczące schody”, której akcja porywa, a humor miesza się z prawdziwym przerażeniem, zadowoli wszystkich wielbicieli gatunku. Nie tylko młodych.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 442
Dla mamy i tatyz miłością
I
DUCH
1.
O kilku pierwszych sprawach nawiedzonych domów, które badałam z Lockwood & Sp., wolałabym nie mówić za wiele. Raz, by chronić anonimowość ofiar, dwa, ze względu na drastyczny charakter badanych przypadków, ale głównie dlatego, że przy całej naszej pomysłowości i różnorodności spraw wszystkie zakończyły się klapą. No, wreszcie to wykrztusiłam! Żadna z naszych pierwszych interwencji nie znalazła finału, jakiego byśmy sobie życzyli. Koszmar z Mortlake został wprawdzie przepędzony, ale nie dalej niż do Richmond Park, gdzie czai się każdej nocy wśród milczących drzew. Zarówno Szare Widmo z Aldgate, jak i zjawisko pod nazwą Klekoczące Kości udało nam się zniszczyć, ale dopiero kiedy pochłonęły kilka kolejnych ofiar (czemu, jak myślę, można było zapobiec). Z kolei skradający się cień, który prześladował młodą panią Andrews – narażając jej zdrowie psychiczne i sprawiając, że nosiła coraz dłuższe spódnice – cóż, gdziekolwiek biedaczka teraz jest, cień nadal się za nią skrada. Nie mogę więc powiedzieć, że mieliśmy za sobą listę sukcesów w naszej branży, gdy w mgliste jesienne popołudnie dotarliśmy z Lockwoodem do domu z numerem 62 przy Sheen Street i zadzwoniliśmy do drzwi.
Staliśmy na ganku zwróceni plecami do ulicy, na której panował stłumiony szum. Lockwood przytrzymał dłużej dzwonek palcem prawej dłoni w rękawiczce. W głębi domu ucichło echo. Przyglądałam się drzwiom, wykruszającym się smugom lakieru zblakłym od słońca, rysom na skrzynce na listy. Cztery romby mlecznego szkła w szybie na drzwiach nie przepuszczały niczego poza ciemnością. Weranda sprawiała wrażenie miejsca opuszczonego i nieużywanego, w jej kątach zalegała gruba warstwa rozmokłych bukowych liści, którymi pokryty też były ścieżka i trawnik.
– Okej – odezwałam się. – Pamiętaj o naszych nowych zasadach. Nie wygadaj od razu przy kliencie wszystkiego, co tylko zobaczysz. Żadnego rozważania na głos, kto zabił kogo, jak i kiedy. A przede wszystkim, nie naśladuj rozmówcy. Błagam, bo to się zawsze źle kończy.
– Za dużo naraz, Lucy, nie zapamiętam – odparł Lockwood.
– Postaraj się.
– Wiesz, jakie mam ucho do akcentów. Naśladuję ludzi bezwiednie.
– To naśladuj ich po rozmowie z nimi. Nie w trakcie, nie na głos, a zwłaszcza gdy jest to ponaddwumetrowy Irlandczyk z wadą wymowy, pracujący w dokach portowych, a my jesteśmy z kilometr od jakiegoś uczęszczanego miejsca.
– Fakt, był rzeczywiście szybki jak na kogoś o takiej posturze – zgodził się Lockwood. – Ale przyznaj, że sprint jest dobry dla kondycji. Wyczułaś coś?
– Na razie nie. Ale to nic nie znaczy, w końcu jesteśmy na zewnątrz. A ty?
Zdjął palec z dzwonka i przez chwilę poprawiał coś przy kołnierzu płaszcza.
– Zaskoczę cię, bo ja owszem, tak. Śmierć była w ogrodzie zaledwie kilka godzin temu. Pod tym krzewem lauru w połowie ścieżki.
– Zakładam, że powiesz mi, że to tylko niewielka poświata – odparłam. Z przechyloną głową i półprzymkniętymi oczami wsłuchiwałam się w ciszę za drzwiami.
– Tak, mniej więcej wielkości myszy – przytaknął Lockwood. – Chociaż mógł to być kret. Podejrzewam kota.
– Czyli... niekoniecznie coś związanego z naszą sprawą, skoro mówimy o myszy?
– Niekoniecznie.
Za taflą mlecznego szkła, w głębi domu, wychwyciłam jakiś ruch: coś się poruszyło na końcu ciemnego korytarza.
– Dobra, zaczynamy, już idzie – powiedziałam. – Pamiętaj, co mówiłam.
Lockwood schylił się, żeby podnieść worek marynarski leżący u jego stóp. Oboje cofnęliśmy się od drzwi, przywołując na twarz profesjonalne miłe uśmiechy.
Czekaliśmy i nic się nie wydarzyło. Drzwi się nie otworzyły. Dom był pusty.
Lockwood właśnie otwierał usta, żeby coś powiedzieć, kiedy usłyszeliśmy kroki na ścieżce za naszymi plecami.
– Bardzo was przepraszam! – Kobieta, która wyłoniła się z mgły, wcześniej szła powoli, ale gdy się do niej odwróciliśmy, przyspieszyła, mobilizując się do wymuszonego truchtu. – Przepraszam! – powtórzyła. – Coś mi wypadło. Nie sądziłam, że przyjedziecie tak szybko.
Na schodki weszła niewysoka kobieta w średnim wieku, opatulona w wielki, gruby sweter. Miała okrągłą twarz, krótkie włosy w odcieniu popielatego blondu odgarnięte do tyłu i przytrzymane za uszami funkcjonalnymi spinkami. Była ubrana w długą czarną spódnicę, sztywną białą koszulę i wełniany kardigan z wypchanymi kieszeniami po obu stronach. W jednej ręce trzymała cienki plastikowy folder, drugą wciskała głęboko w kieszeń kardiganu, rozciągając dzianinę.
– Pani Hope, tak? – spytałam. – Dobry wieczór pani. Jestem Lucy Carlyle, a to jest Anthony Lockwood z Lockwood i Spółka. Dzwoniła pani do nas.
Kobieta zatrzymała się na przedostatnim stopniu i wpatrywała się w nas szarymi, szeroko otwartymi oczami, w których pojawiały się kolejno wszystkie typowe w takich sytuacjach emocje: nieufność, resentyment, niepewność i przerażenie. Podobna reakcja była standardem w naszym fachu, dlatego nie traktowaliśmy tego personalnie.
Przenosiła wzrok ze mnie na Lockwooda i z powrotem, notując nasz schludny strój, uczesanie, lśniące rapiery wiszące u naszych pasów i ciężkie płócienne worki, które trzymaliśmy. Najdłużej wpatrywała się w nasze twarze. Nic nie wskazywało na to, żeby zamierzała podejść do drzwi.
– Tylko was dwoje? – spytała w końcu.
– Tylko my – przytaknęłam.
– Jesteście jeszcze tacy młodzi.
Lockwood przywołał na twarz uśmiech. Jego ciepło rozjaśniło zapadający zmierzch.
– W rzeczy samej, pani Hope. Sama pani wie, jak jest.
– Nie jestem panią Hope, jeśli już o tym mowa. – Jej blady uśmiech, którym próbowała odpowiedzieć na serdeczność Lockwooda, pojawił się tylko na krótką chwilę i znikł, zastąpiony niepokojem. – Jestem jej córką, Suzie Martin. Obawiam się, że matka tu więcej nie przyjdzie.
– Ale byliśmy tu z nią umówieni – powiedziałam. – Miała nas oprowadzić po domu.
– Wiem. – Kobieta wbiła wzrok w swoje eleganckie czarne buty. – Niestety matka nie czuje się na siłach, żeby jeszcze kiedyś przekroczyć próg tego domu. Okoliczności śmierci ojca były wystarczająco straszne, ale w ostatnim czasie nocne... zakłócenia zrobiły się zbyt uporczywe. Zeszłej nocy było tak źle, że matka uznała, że ma dosyć. Przeniosła się do mnie. Będziemy musiały wystawić dom na sprzedaż, ale oczywiście nie możemy tego zrobić, zanim nie będzie uznany za bezpieczny. – Zmrużyła lekko oczy. – Dlatego was wezwałyśmy. Przepraszam, ale czy nie powinien być z wami wasz przełożony? Myślałam, że w interwencji zawsze bierze udział ktoś dorosły. Ile macie lat?
– Ani za dużo, ani za mało – odparł Lockwood z uśmiechem. – Jesteśmy w idealnym wieku.
– Ściśle mówiąc – wtrąciłam – obecność osoby dorosłej jest prawnym wymogiem tylko wtedy, gdy agenci są jeszcze w trakcie szkolenia. Faktycznie, duże agencje wysyłają na interwencje przełożonych, ale to jest regulowane wewnętrzną polityką firmy. Mamy odpowiednie uprawnienia do wykonywania zawodu i jako niezależna agencja nie widzimy takiej konieczności.
– Z doświadczenia powiem, że dorośli tylko przeszkadzają – dodał słodko Lockwood. – Ale oczywiście mamy ze sobą licencje, gdyby chciała pani je zobaczyć.
Kobieta przygładziła ręką gładko przyczesane włosy.
– Nie, nie... Nie ma takiej potrzeby. Skoro matka specjalnie do was zadzwoniła, jestem pewna, że wszystko jest w porządku... – Jej głos był neutralny, ale pojawiła się w nim niepewność.
Zapadła cisza.
– Dziękuję pani. – Spojrzałam na drzwi. – Jeszcze tylko jedna rzecz. Czy jest w domu ktoś inny? Bo gdy zadzwoniliśmy do drzwi, wydawało mi się przez chwilę...
Kobieta szybko podniosła na mnie oczy.
– Nie, to niemożliwe. Tylko ja mam klucz.
– Rozumiem. Musiałam się pomylić.
– Wobec tego nie będę was dłużej zatrzymywać – powiedziała pani Martin. – Proszę, tu jest wypełniony formularz, który wysłaliście matce. – Podała nam folder. – Mamy nadzieję, że się wam przyda.
– Na pewno – odparł Lockwood, chowając folder pod płaszczem. – Bardzo dziękujemy. Zabieramy się do pracy. Proszę przekazać pani matce, że skontaktujemy się z nią jutro rano.
Kobieta wręczyła mu klucze. Na ulicy za nami rozległ się klakson, odpowiedział mu drugi. Do godziny policyjnej było jeszcze dużo czasu, ale zapadał zmrok i ludzie robili się nerwowi, chcieli już być w swoich domach. Niedługo londyńskie ulice będą opustoszałe, jeśli nie liczyć mgły i zdradliwego światła księżyca. A raczej jeśli nie liczyć tych wszystkich rzeczy, których żaden dorosły nie może wyraźnie zobaczyć.
Suzie Martin też była tego świadoma. Skuliła ramiona i owinęła się ciasno kardiganem.
– To ja już pójdę. Chyba powinnam wam życzyć powodzenia... – Jej spojrzenie uciekło w bok. – Tacy młodzi! To straszne, co się porobiło z tym światem.
– Dobranoc, pani Martin – odparł Lockwood.
Nie odpowiedziała, schodząc szybko ze schodków. Po kilku sekundach jej oddalającą się postać zasłoniły krzewy lauru i mgła.
– Nie była specjalnie zachwycona – zauważyłam. – Coś czuję, że jutro rano zabiorą nam tę sprawę.
– W takim razie rozwiążmy ją dziś w nocy – odparł Lockwood. – Gotowa?
Poklepałam rękojeść rapiera.
– Gotowa.
Uśmiechnął się szeroko, podszedł do drzwi i ze swadą godną cyrkowego magika przekręcił w zamku klucz.
Do domu, w którym znajduje się Przybysz, najlepiej wejść od razu. To jedna z pierwszych reguł, jakie poznajesz. Nigdy się nie wahaj, nigdy nie zatrzymuj się na progu. Dlaczego? Bo przez kilka pierwszych sekund jeszcze nie jest za późno. Stoisz w drzwiach, mając za plecami otwartą przestrzeń, a przed sobą ciemność, i byłbyś idiotą, gdybyś nie chciał się odwrócić i zwiać. A gdy tylko to sobie uświadomisz, cała siła woli opuszcza cię tak szybko, jakby wypływała przez podeszwy butów. Czujesz, jak w twojej piersi narasta groza, i bach! – jesteś przegrany na wejściu. Oboje o tym wiedzieliśmy, więc żadne z nas się nie zawahało. Weszliśmy do domu, położyliśmy worki na podłodze i cicho zamknęliśmy za sobą drzwi. Oparliśmy się o nie i staliśmy bez ruchu, ramię przy ramieniu, wpatrując się i wsłuchując w ciszę i mrok.
Korytarz domu, w którym do niedawna mieszkali państwo Hope, był długi i stosunkowo wąski, chociaż wysoki sufit sprawiał, że hol wydawał się obszerny. Wyłożony marmurowymi kaflami, czarnymi i białymi, ułożonymi na ukos, miał ściany pokryte jasną tapetą. W połowie długości korytarza strome schody prowadziły na ciemne piętro. Hol okrążał schody z lewej strony i ciągnął się w głąb czarnej pustki. Po obu stronach widniały otwarte drzwi wypełnione ciemnością.
To wszystko wyglądałoby inaczej – na pewno o wiele sympatyczniej – w świetle, gdybyśmy je oczywiście zapalili. Tuż obok nas na ścianie znajdował się przycisk, ale żadne z nas do niego nie sięgnęło. Bo druga reguła, jakiej się uczysz, mówi, że elektryczność przeszkadza. Przytępia zmysły, osłabia i ogłupia. Lepiej jest patrzeć i słuchać w ciemności. Lepiej jest poczuć strach.
Staliśmy w ciszy, każde robiąc swoją robotę. Ja słuchałam, Lockwood patrzył. W domu panował ziąb. W powietrzu unosił się niemiły, lekko zatęchły zapach charakterystyczny dla porzuconych miejsc.
Pochyliłam się w stronę Lockwooda.
– Brak ogrzewania – wyszeptałam.
– Hm, hm.
– Coś jeszcze, nie sądzisz?
– Hm, hm.
Gdy moje oczy przyzwyczaiły się do ciemności, dostrzegłam więcej detali. Pod zwiniętym zakończeniem balustrady stał mały ozdobny stolik, a na nim porcelanowa misa z potpourri. Na ścianach wisiały obrazki, w większości wyblakłe plakaty starych musicali, zdjęcia łagodnych wzgórz i nadmorskich krajobrazów. Nic niepokojącego. Prawdę mówiąc, nie był to brzydki hol, a w blasku słońca, wlewającego się przez oszklone drzwi, mógłby wyglądać przyjaźnie. Ale nie teraz, w szarzejącym świetle dnia rzucającym na podłogę podłużne cienie przypominające dwie trumny. Nasze cienie padały dokładnie pośrodku obu prostokątów, gdy staliśmy bez ruchu, patrząc na miejsce, w którym zginął pan Hope. To, jak umarł, było trudno wyrzucić z pamięci.
Odetchnęłam głęboko, żeby się uspokoić i odgonić ciężkie myśli. Potem zamknęłam oczy, blokując wyzywającą ciemność, i wsłuchałam się w ciszę.
Słuchałam...
Korytarze, podesty schodów, klatki schodowe są arteriami budynków, wszystko nimi przepływa, nie tylko powietrze. Dociera tu echo tego, co dzieje się w przyległych pomieszczeniach. Czasami możesz usłyszeć inne dźwięki, takie, których, mówiąc wprost, nie powinno tu być. Echa przeszłości, echa rzeczy ukrytych.
Teraz też tak było.
Otworzyłam oczy, podniosłam swój worek i ruszyłam powoli korytarzem w stronę schodów. Lockwood już tam był; stał obok stoliczka przy balustradzie. Szarzejące światło płynące z otwartych drzwi słabo oświetlało jego twarz.
– Usłyszałaś coś?
– Hm, hm.
– Co takiego?
– Ciche pukanie. Pojawia się i znika. Jest bardzo ciche i nie wiem, skąd dochodzi. Ale zrobi się wyraźniejsze, jeszcze nie jest ciemno. A ty?
Pokazał na podłogę u podnóża schodów.
– Pamiętasz, co się stało z panem Hope’em?
– Spadł ze schodów i skręcił kark.
– Dokładnie. Więc w tym miejscu jest śmiertelna poświata, i to trzy miesiące po wypadku. Powinienem był zabrać okulary przeciwsłoneczne, światło jest tak mocne. Czyli zgadza się to, co pani Hope powiedziała George’owi przez telefon. Jej mąż się potknął i spadł ze schodów. – Lockwood podniósł głowę i przyjrzał się ciemnym schodom. – Długi stromy upadek. Paskudna śmierć.
Pochyliłam się nad miejscem upadku pana Hope’a, mrużąc oczy, żeby lepiej widzieć w półmroku.
– Spójrz na te pęknięte płytki. Musiał spaść z ogromnym impe...
Huk na schodach, potem drugi. Poczułam gwałtowny powiew powietrza na twarzy. Zanim zdążyłam zareagować, coś wielkiego, miękkiego i ciężkiego wylądowało dokładnie w miejscu, w którym stałam. Od siły uderzenia zadzwoniły mi zęby.
Odskoczyłam do tyłu, wyrywając rapier zza paska. Stałam z plecami przyciśniętymi do ściany, z uniesioną bronią, która drżała mi w ręce, serce wyrywało mi się z piersi, kiedy omiatałam hol dzikim spojrzeniem.
Nic nie zobaczyłam. Schody były puste. Na podłodze u ich podnóża nie było widać rozrzuconych zwłok pana Hope’a.
Lockwood oparł się o balustradę. Było zbyt ciemno, żebym mogła być pewna jego wyrazu twarzy, ale dałabym głowę, że uniósł lekko brew. On niczego nie usłyszał.
– Wszystko w porządku, Lucy?
Wreszcie wypuściłam powietrze z płuc.
– Nie. Właśnie usłyszałam echo upadku pana Hope’a. Bardzo głośne i namacalne, jakby zleciał ze schodów prosto na mnie. Nie śmiej się, to nie było zabawne.
– Sorry. No, cokolwiek się tu dzieje, budzi się bardzo wcześnie. Będzie jeszcze ciekawiej. A właściwie, która jest godzina?
Zegarek z podświetlanym cyferblatem to trzecia reguła warta rekomendacji. Jeszcze lepiej, jeśli jest też odporny na nagły spadek temperatury i silne wstrząsy ektoplazmy.
– Dochodzi piąta.
– Świetnie. – Zęby Lockwooda nie są tak lśniące jak mój zegarek, ale gdy się uśmiecha, efekt jest podobny. – Mamy mnóstwo czasu, żeby zrobić sobie herbatę. A potem znajdziemy naszego ducha.
2.
Kiedy wyruszasz na poszukiwanie złych duchów, najważniejsze są proste rzeczy. Posrebrzany czubek twojego rapiera przecinający ciemność, opiłki żelaza rozsypane na podłodze, kanistry z ogniem greckim, gdy wszystko inne zawiedzie... Ale herbata w torebkach, potężny zapas świeżej czarnej herbaty, najlepiej ze sklepu Pitkin Brothers przy Bond Street, jest prawdopodobnie czymś najprostszym i najlepszym ze wszystkiego, co możesz ze sobą wziąć.
Zgoda, torebki herbaty nie ocalą ci życia jak ostrze rapiera czy krąg z żelaznych opiłków i nie zapewnią ci ochrony, jaką daje nagła ściana ognia. Ale dają coś nie mniej cennego – pomagają ci nie zwariować.
Nie jest przyjemnie siedzieć w nawiedzonym domu, czekając, aż zapadnie ciemność. Noc otacza cię ze wszystkich stron, a od ciszy zaczyna ci dzwonić w uszach. Jeśli nie będziesz ostrożny, szybko możesz zacząć słyszeć i widzieć rzeczy, które są wytworem twojego umysłu. Krótko mówiąc, potrzebujesz się czymś zająć. Każde z nas w Lockwood & Spółka ma swoje ulubione sposoby relaksu. Ja lubię rysować, George zawsze ma przy sobie jakiś komiks, a Lockwood czytuje kolorowe plotkarskie czasopisma. Ale wszyscy troje lubimy posiedzieć przy herbacie i biszkoptach, i wieczór w domu państwa Hope nie był wyjątkiem od naszej reguły.
Znaleźliśmy kuchnię na samym końcu holu, tuż za schodami. Okazała się dużym, przyjemnym, schludnym pomieszczeniem z białymi nowoczesnymi meblami. Było w niej wyraźnie cieplej niż w holu i – co najważniejsze – nie odnotowałam żadnych śladów zjawisk nadprzyrodzonych. Cicho i spokojnie. Pukanie, które wcześniej wyłapałam, nie docierało tu, podobnie jak echo upadku ze schodów.
Włączyłam czajnik, a Lockwood zapalił lampę naftową i postawił ją na stole. Przy jej świetle odpięliśmy rapiery, zdjęliśmy nasze robocze pasy i położyliśmy je obok lampy. Każdy pas ma siedem osobnych zapięć i kieszeni, teraz w milczeniu systematycznie przejrzeliśmy ich zawartość, ciszę przerywał tylko syk i bulgot czajnika. Sprawdziliśmy już wszystko w naszym biurze przed przyjazdem na miejsce, ale ponowna inspekcja nigdy nie zaszkodzi. Dziewczyna z agencji Rotwell zginęła w zeszłym tygodniu, bo zapomniała uzupełnić zapas magnezowych rac.
Na zewnątrz słońce już zaszło. Blade chmury pokrywały granatowe niebo, ogród zatonął we mgle. Za wysokim czarnym żywopłotem świeciły się światła w oknach sąsiednich domów. Były blisko, a zarazem daleko, odcięte od nas jak statki mijające się na pełnym morzu.
Założyliśmy pasy i sprawdziliśmy zamocowanie rapierów. Zrobiłam herbatę i postawiłam kubki na stole, Lockwood otworzył paczkę ciastek. Siedzieliśmy w migoczącym świetle lampy naftowej, rzucającej tańczące cienie w najdalsze rogi kuchni.
W końcu Lockwood się poruszył, podciągnął wysoko kołnierz płaszcza i westchnął.
– Zobaczmy, co napisała pani Hope.
Długą szczupłą ręką sięgnął po folder leżący na stole. Światło lampy zamigotało przez chwilę w splątanych ciemnych włosach.
Gdy czytał, sprawdziłam termometr przyczepiony do pasa. Piętnaście stopni. Nieszczególnie ciepło, ale takiej temperatury można się spodziewać w nieogrzewanym domu o tej porze roku. Wyciągnęłam notes z innej kieszeni i naszkicowałam pomieszczenie, w którym siedzieliśmy, a następnie postać Lockwooda. Zrobiłam notatkę o parapsychicznym doświadczeniu słuchowym, jakie przeżyłam w holu.
Lockwood rzucił folder na stół.
– No, to było bardzo przydatne.
– Naprawdę?
– Nie. To była ironia, a może sarkazm? Nigdy nie pamiętam, które jest które.
– Ironia wymaga więcej inteligencji, więc to był prawdopodobnie sarkazm. Co napisała?
– Absolutnie nic przydatnego. Równie dobrze mogłaby napisać to wszystko po łacinie, na to samo by dla nas wyszło. Streszczając, państwo Hope mieszkali tu szczęśliwie przez dwa lata. Wcześniej mieszkali gdzieś w Kent, wspomina ze szczegółami, jacy tam byli szczęśliwi. Praktycznie nie było godziny policyjnej, lampy antyduchowe prawie nigdy niezapalane, można było pójść wieczorem na spacer i napotkać innych, żywych, sąsiadów. Takie tam bajki. Nie chce mi się w to wierzyć, w Kent był jeden z największych wysypów zaraz po Londynie z tego, co mówił George.
Słuchałam, popijając herbatę.
– Tam się to wszystko zaczęło, o ile pamiętam. Pierwsze zwiastuny Problemu.
– Tak mówią. W każdym razie przeprowadzili się tutaj. Wszystko było w porządku, żadnych zakłóceń w domu, żadnych manifestacji. Mąż zaczął pracować w domu. To było sześć miesięcy temu. Nadal nic złego się nie działo. Potem spadł ze schodów i zginął.
– Poczekaj – przerwałam mu. – Jak spadł? Opisz dokładnie.
– Potknął się, na to wygląda.
– Chodzi mi o to, czy był sam?
– Z tego, co napisała pani Hope, tak. Ona była już w łóżku. To się stało w nocy. Napisała, że w ostatnich tygodniach przed śmiercią jej mąż był trochę rozkojarzony. Nie spał zbyt dobrze. Wydaje się jej, że wstał, by się napić wody.
Odchrząknęłam, woląc uniknąć komentarza.
Lockwood spojrzał na mnie przenikliwie.
– Myślisz, że go zepchnęła?
– Niekoniecznie. Ale to by wyjaśniło motyw powrotu zmarłego, prawda? Mężowie normalnie nie nachodzą po śmierci swoich żon, chyba że mają jakiś powód. Szkoda, że nie chciała z nami porozmawiać. To dałoby nam jakiś jej obraz.
– Cóż, nie zawsze możesz to rozpoznać po wyglądzie – zauważył Lockwood, wzruszając ramionami. – Opowiadałem ci kiedyś, jak spotkałem sławetnego Harry’ego Crispa? Łagodna twarz, głos i ciepło w oczach. Uroczy człowiek, towarzyski, ujmujący, nawet dziesiątaka mu pożyczyłem. A później okazało się, że był obrzydliwym mordercą, który najbardziej lubił...
Podniosłam dłoń.
– Tak, opowiadałeś mi to. Mniej więcej milion razy.
– No, chodzi mi o to, że pan Hope może wracać z wielu innych powodów, które nie mają nic wspólnego z chęcią zemsty. Jakaś niedokończona sprawa, na przykład testament, o którym nie powiedział żonie na czas, oszczędności ukryte pod łóżkiem...
– No dobra, w sumie masz rację. Ale zakłócenia zaczęły się tuż po jego śmierci?
– Tydzień czy dwa później. Wcześniej, zaraz po wypadku, prawie nie było jej w domu. Gdy wróciła, zauważyła czyjąś niepokojącą obecność. – Lockwood postukał palcem w folder. – Nie dołączyła żadnego opisu. Napisała, że wszystko opowiedziała z detalami naszemu „recepcjoniście”.
Nie mogłam się nie uśmiechnąć.
– Recepcjoniście? George by się wściekł. Mam jego notatki przy sobie, gdybyś chciał posłuchać.
– Jasne, dawaj. – Lockwood rozsiadł się z oczekującym wyrazem twarzy. – Co takiego zobaczyła?
Notatki od George’a były w wewnętrznej kieszeni kurtki. Wyciągnęłam je i rozłożyłam, wygładzając papier na kolanie. Przebiegłam po nich wzrokiem i odchrząknęłam.
– Gotowy?
– Tak.
– „Poruszający się kształt”.
Z namaszczeniem złożyłam kartki i umieściłam je z powrotem w wewnętrznej kieszeni.
Lockwood zamrugał z wściekłości.
– „Poruszający się kształt”? To wszystko? Żadnych szczegółów? Niechby dodała przynajmniej czy duży, czy mały, czy ciemny, czy jasny!
– Tyle napisała, cytuję: „Poruszający się kształt, który pojawił się w mniejszej sypialni i ruszył za mną po podeście schodów”. Słowo w słowo to właśnie opisała George’owi.
Lockwood zanurzył w herbacie jedno z ostatnich ciastek.
– Słyszałem lepsze opisy. Tu nie ma się czego uchwycić, nie sądzisz? Nie naszkicowałabyś tego, nawet gdybyś próbowała.
– Nie, ale czego się spodziewać po dorosłych? Żaden ich opis do niczego się nie nadaje. Ale wrażenie, które miała, może nam coś powiedzieć. Powiedziała, że czuła się tak, jakby coś jej szukało, coś, co wiedziało, że ona tutaj jest, jednak nie mogło jej znaleźć. Już sama myśl, że to coś mogłoby ją znaleźć, była wystarczająca, żeby się stąd wyprowadzić.
– No – przyznał Lockwood. – To już ciut lepsze. Wyczuła motyw. Co sugeruje Typ Drugi. Ale cokolwiek zamierza duch pana Hope’a, my tu jesteśmy po to, żeby mu te plany pokrzyżować. To co...? Rozejrzymy się?
Dopiłam herbatę i odstawiłam delikatnie kubek na stół.
– Myślę, że to bardzo dobry pomysł.
Przez blisko godzinę wędrowaliśmy po pomieszczeniach na parterze, zapalając latarki tylko na chwilę, żeby przejechać snopem światła po wyposażeniu kolejnego pokoju, ale poza tym poruszaliśmy się w prawie zupełnych ciemnościach. Zostawiliśmy zapaloną lampę naftową na stole w kuchni, a obok niej świeczki, zapałki i zapasową latarkę. Trzeba zawsze mieć jedno dobrze oświetlone pomieszczenie, do którego można się wycofać, gdy zajdzie taka potrzeba. Zaleca się też mieć kilka różnych źródeł światła, na wypadek gdyby Przybysz miał zdolność, żeby wywołać zakłócenia w ich działaniu.
Nic, czysto i spokojnie w spiżarni i jadalni na tyłach domu. Powietrze miało duszny, smutny, ciężki zapach; zapach urwanego gwałtownie życia, które tu się toczyło. Na stole w jadalni leżały równo ułożone stosy gazet, ich strony już się marszczyły od chłodu, na tacce pomarszczone cebule pomimo ciemności wypuściły zielone pędy szczypiorku. Ale Lockwood nie dostrzegł żadnych śladów paranormalnej aktywności, a ja niczego nie usłyszałam. Ciche stukanie, które wychwyciłam zaraz po wejściu do domu, teraz znikąd nie dobiegało.
Gdy wróciliśmy do holu, Lockwood się otrząsnął, a ja poczułam gęsią skórkę na ramionach. Powietrze było wyraźnie zimniejsze. Sprawdziłam termometr: tym razem pokazywał dziewięć stopni.
Z przodu domu, po obu stronach wejścia, znajdowały się dwa kwadratowe pokoje. W jednym ustawiono telewizor, sofę i dwa wygodne fotele, tu powietrze było cieplejsze, temperatura taka jak w kuchni. Rozejrzeliśmy się i przysłuchiwaliśmy, ale nic nie znaleźliśmy. W pokoju naprzeciwko urządzono formalny salonik, z typowymi meblami i krzesłami, ustawionymi przed oknem zasłoniętym udrapowanymi firankami, obok trzech ogromnych paproci w glinianych doniczkach.
Było tu nieco chłodniej niż w kuchni. Podświetlony termometr wskazał dwanaście stopni. Być może to czysty przypadek, ale mogło to mieć znaczenie. Zamknęłam oczy, wzięłam głęboki oddech i zaczęłam słuchać.
– Lucy, spójrz! – syknął Lockwood. – Pan Hope!
Moje serce wykonało salto. Odwróciłam się w jego stronę, wyciągając rapier... i zobaczyłam tylko Lockwooda: zrelaksowany pochylał się nad zdjęciem w ramce stojącym na stoliku. Oświetlał je latarką – obrazek wisiał w malutkim kręgu ciepłego światła.
– Jest tu też pani Hope – dodał.
– Ty idioto! – syknęłam. – O mało cię nie przebiłam rapierem.
Zachichotał.
– Och, nie bądź taka nerwowa. Chodź, popatrz. Co o tym sądzisz?
Siwowłosa para na tle ogrodu. Pani Hope była starszą i dużo pogodniejszą wersją swojej córki, z którą wcześniej rozmawialiśmy: okrągła twarz, schludny strój, promienny uśmiech. Jej głowa sięgała do piersi stojącego obok mężczyzny. Był wysoki, łysiejący, miał zgarbione plecy i duże, jakby nieporadnie wyglądające ramiona. On też się szeroko uśmiechał. Trzymali się za ręce.
– Wyglądają na szczęśliwych, prawda? – przerwał ciszę Lockwood.
Kiwnęłam głową, ale bez przekonania.
– Musi być jakiś powód, że to Typ Drugi. George mówi, że Typ Drugi zawsze wskazuje, że ktoś coś komuś zrobił.
– Tak, ale George lubi dopatrywać się zbrodni i paskudnych intencji. Co mi przypomina, że powinniśmy zlokalizować telefon i zadzwonić do George’a. Zostawiłem mu wiadomość na stole, ale pewnie i tak będzie się o nas martwić. Najpierw jednak skończmy obchód.
A ponieważ w salonie Lockwood nie dostrzegł żadnej pośmiertnej poświaty, a ja niczego nie usłyszałam, wiedzieliśmy już, że na parterze niczego nie znajdziemy. Mogliśmy się tego domyślić. To, czego szukaliśmy, było na piętrze.
I rzeczywiście, gdy tylko postawiłam stopę na najniższym stopniu schodów, usłyszałam pukanie. Na początku nie było głośniejsze niż wcześniej: cichy, głuchy odgłos stukającego paznokcia o gipsową ściankę lub gwoździa wbijanego w drewno. Ale z każdym pokonanym stopniem schodów dźwięk, który słyszałam w swojej głowie, stawał się coraz bardziej natrętny. Powiedziałam o tym Lockwoodowi, który szedł za mną, niewyraźny cień w ciemności.
– I jest coraz zimniej – dodał.
Miał rację. Z każdym stopniem schodów temperatura spadała: z dziewięciu stopni do siedmiu, a potem do sześciu w połowie schodów. Zatrzymałam się, żeby zapiąć płaszcz zesztywniałymi palcami, ze wzrokiem wbitym w ciemność nad nami. Schody były wąskie, a na górze nie było żadnego światła, piętro tonęło w mroku. Zwalczyłam impuls, by zapalić latarkę, wiedząc, że jej światło tylko mnie oślepi. Z dłonią na rękojeści rapiera ruszyłam powoli po schodach, z każdym stopniem pukanie stawało się coraz głośniejsze, a zimne powietrze kłuło moją skórę.
Krok za krokiem w górę. Coraz głośniejszy dźwięk. Teraz to był odgłos histerycznego dobijania się i drapania w ścianę. Słupek na termometrze schodził coraz niżej, z sześciu stopni na pięć, w końcu na cztery.
Ciemność na podeście była bezkształtną plamą. Po mojej lewej stronie białe szczeble balustrady wisiały na tle czerni jak rząd ogromnych zębów.
Doszłam do ostatniego stopnia, postawiłam stopę na podeście...
I pukanie umilkło. Jak nożem uciął.
Zerknęłam jeszcze raz na podświetlany termometr: cztery stopnie. Jedenaście stopni mniej niż temperatura w kuchni. Czułam, że mój oddech zmienia się w parę.
Byliśmy bardzo blisko.
Lockwood wyminął mnie i zaświecił latarką. W snopie światła ukazały się tapety, zamknięte drzwi, martwa cisza. Makatka w ozdobnej ramie: wyblakłe kolory, dziecinne pismo, Nie ma jak w domu. Zrobiona w dawnych czasach, gdy dom był bezpiecznym miejscem i nikt nie wieszał żelaznych talizmanów nad łóżkami dzieci. Zanim zaczął się Problem.
Piętro na górze miało kształt litery L, z niewielkim kwadratowym podestem, na którym staliśmy, i długim korytarzem biegnącym równolegle do schodów. Podłoga była z lakierowanego drewna. W sumie pięcioro drzwi: jedne po naszej prawej stronie, jedne na wprost i trzy wzdłuż korytarza za naszymi plecami. Wszystkie były zamknięte. Staliśmy nieruchomo, tylko patrząc i słuchając.
– Nic – powiedziałam w końcu. – Gdy tylko weszłam na górę, stukanie ustało.
Lockwood chwilę milczał.
– Żadnej poświaty – odezwał się ciężkim głosem.
Po jego głosie poznałam, że on też odczuwał Osłabienie – to dziwne otępienie, jakbyś miał ręce i nogi z ołowiu, uczucie, które pojawia się, gdy w pobliżu jest Przybysz. Odetchnął ciężko.
– No cóż, panie mają pierwszeństwo. Które drzwi wybierasz?
– O, nie dam się na to nabrać. To ja ostatnio wybierałam drzwi, pamiętasz? W tym sierocińcu. I wiesz, co było potem.
– Wszystko się dobrze skończyło.
– Tylko dlatego, że w samą porę się uchyliłam. No dobra, spróbujmy te, ale ty wchodzisz pierwszy.
Wybrałam najbliższe, po prawej stronie. Okazało się, że to niedawno wyremontowana łazienka. Nowoczesne płytki zalśniły w świetle latarki, jakby tylko na to czekały. Duża biała wanna, zlew i toaleta, delikatny zapach jaśminowego mydła. Żadne z nas nie dostrzegło niczego niepokojącego, chociaż temperatura była równie niska jak na podeście schodów.
Lockwood nacisnął klamkę następnych drzwi. Prowadziły do dużej ciemnej sypialni, która została przekształcona w jeden z bardziej, jeśli nie najbardziej, zabałaganionych gabinetów w Londynie. Zobaczyliśmy masywne drewniane biurko, stojące pod zasłoniętym oknem. Jego powierzchni właściwie nie było widać spod stosu gazet, a inne hałdy papierzysk piętrzyły się po całym pokoju. Rząd ciemnych regałów na książki, upchanych nimi bez ładu i składu, ciągnął się przez trzy czwarte przeciwległej ściany. Poza tym szafki, stary skórzany fotel obok biurka. W powietrzu wyczuwalny był słaby, ale wyraźnie męski zapach: woda po goleniu, whisky, dym papierosowy.
I dotkliwy ziąb. Termometr wskazał dwa stopnie.
Omijając sterty gazet i papierzysk, doszłam do okna i odsłoniłam zasłony. Kurz, który się z nich uniósł, sprawił, że zaczęłam kaszleć. Do pokoju wlało się blade zimne światło z domu naprzeciwko.
Lockwood pochylił się lekko nad starym, postrzępionym dywanem, przesuwając go czubkiem buta.
– Odciśnięcia – powiedział. – Tu stało łóżko, zanim pan Hope nie przerobił pokoju na swój gabinet... – Rozejrzał się wokół i wzruszył ramionami. – Może wrócił, żeby uporządkować papiery.
– To tutaj – powiedziałam. – Źródło. Spójrz na termometr. I czujesz ciężkość, prawie odrętwienie?
Lockwood potaknął.
– No i to tu pani Hope zobaczyła legendarny „ruchomy kształt”.
Gdzieś na parterze trzasnęły drzwi. Oboje podskoczyliśmy.
– Myślę, że masz rację. To jest miejsce, którego szukamy. Powinniśmy ułożyć tu krąg.
– Opiłki czy łańcuchy?
– Och, opiłki. Opiłki wystarczą.
– Jesteś pewny? Jeszcze nie ma dziewiątej, a to już jest silne.
– Nie aż tak silne. Poza tym, cokolwiek motywuje pana Hope’a, nie wierzę, żeby nagle stał się krwiożerczy. Opiłki w zupełności wystarczą – zawahał się. – Poza tym...
Spojrzałam na niego pytająco.
– Poza tym co?
– Zapomniałem zabrać łańcuchy. Nie patrz tak na mnie. Jejku, jakie ty masz dziwne oczy!
– Zapomniałeś zabrać łańcuchy? Lockwood, jak...
– George wyjął je, żeby je naoliwić czy coś, i nie sprawdziłem, czy włożył je z powrotem. Więc to tak naprawdę wina George’a, nie moja. Słuchaj, to nie ma znaczenia. Nie potrzebujemy ich do tej roboty. Zrób okrąg z opiłków, a ja obejrzę pozostałe pokoje. Potem wrócimy tutaj.
Miałam mu naprawdę dużo do powiedzenia, ale to nie były czas i miejsce. Wzięłam głęboki oddech.
– Przynajmniej nie wpakuj się w kłopoty. Ostatni raz, gdy poszedłeś się rozejrzeć, zatrzasnąłeś się w ubikacji.
– Duch mnie zatrzasnął, już ci to mówiłem.
– Tak twierdzisz, ale gdzie są dowody...
Ale jego już nie było.
Nie zajęło mi dużo czasu, żeby przygotować miejsce na okrąg. Przeniosłam kilka naręczy żółknących papierów i gazet ze środka pokoju pod ścianę, żeby zrobić miejsce. Potem odsunęłam dywan. Usypałam okrąg z opiłków, nieduży, żeby nie zużyć całego zapasu. To miało być nasze bezpieczne miejsce, do którego moglibyśmy się wycofać w razie potrzeby, ale mogliśmy też potrzebować innych okręgów w zależności od tego, na co natrafimy.
Wyszłam na podest schodów.
– Schodzę po zapas opiłków.
– Dobrze. Czy możesz nastawić czajnik? – Głos Lockwooda dobiegł z sąsiedniej sypialni.
– Tak – odparłam, robiąc krok w stronę schodów. Zerknęłam do łazienki przez otwarte drzwi, pusto jak poprzednio. Gdy położyłam dłoń na balustradzie, drewno było tak zimne, że aż mnie sparzyło. Zawahałam się i wsłuchałam w ciszę, zanim ruszyłam w dół, w niewyraźną szarość holu. Zeszłam zaledwie kilka stopni, gdy wydało mi się, że usłyszałam za plecami dźwięk, niczym podmuch wiatru lub jakby ktoś za mną pobiegł, ale gdy się odwróciłam, nikogo nie było. Zeszłam po schodach z dłonią na rękojeści rapiera i trzymałam ją tam, idąc korytarzem w stronę paska ciepłego światła, które sączyło się przez szparę w półprzymkniętych drzwiach kuchni. Światło lampy naftowej nie było mocne, ale i tak po wejściu musiałam zmrużyć oczy. Chrupiąc herbatnik, wypłukałam kubki i postawiłam czajnik na gazie. Potem wzięłam oba worki i nie bez trudności otworzyłam drzwi nogą. W porównaniu z jasną kuchnią hol wydawał się jeszcze ciemniejszy niż wcześniej. W domu panowała zupełna cisza. Nie słyszałam Lockwooda, prawdopodobnie nadal robił obchód pozostałych pokoi na górze. Wspinałam się po schodach, w obu rękach niosąc ciężkie worki. Czułam, jak z każdym krokiem temperatura spada.
Doszłam do podestu schodów i z cichym westchnieniem położyłam worki na podłodze. Gdy uniosłam głowę, żeby zawołać Lockwooda, przede mną stała dziewczyna.