Poławiacz dusz - Jonathan Stroud - ebook

Poławiacz dusz ebook

Jonathan Stroud

4,7

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

 

Czwarty tom bestsellerowej serii o młodych pogromcach duchów. Pierwsze dwa tomy zostały zekranizowane przez platformę Netflix.

 

 

 

EPIDEMIA DUCHÓW?
POWRACAJĄCY Z ZAŚWIATÓW GŁODNY KANIBAL?
DZWOŃCIE DO LOCKWOODA!

 

 

 

Tylko że w agencji Lockwood i Spółka jest o jednego nieletniego agenta mniej. Lucy Carlyle już tam nie pracuje… Porzuciła przyjaciół i działa teraz na własną rękę jako niezależna agentka. Współpracuje z innymi firmami, którym mogą przydać się jej Talenty i doskonałe umiejętności. Jak się zachowa, jeśli to Anthony Lockwood będzie potrzebował jej pomocy?

 

Lockwood na ogół świetnie sobie radzi, ale tym razem stanęło przed nim, George’em i Holly trudne wyzwanie: muszą unieszkodliwić ducha Kanibala z Ealing. Z nawiedzonej przez niego kuchni już dochodzi złowieszczy stukot noża… Innym poważnym problemem jest budzący grozę Olbrzym Cień, który wyciąga duchy zmarłych z grobów.

 

Chłopcy naprawdę potrzebują Lucy. Czy uda im się namówić ją do powrotu?

 

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 512

Oceny
4,7 (104 oceny)
79
22
2
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
centner

Nie oderwiesz się od lektury

jak miło zobaczyć w końcu Lucy na okładce skoro to ona jest główną bohaterką i narratorką! :) z tomu na tom seria coraz bardziej nabiera tempa, atmosfera się zagęszcza, a bohaterowie dojrzewają (niektórzy). Czaszka jak to czaszka, zawsze w formie - uwielbiam jej rozmowy z Lucy. mam nadzieję, że wszystkie pytania, które powstały od początku serii znajdą ujście w tomie 5, na który swoją drogą czekam niecierpliwie!
Anna-Malgorzata

Dobrze spędzony czas

Ten cykl jest tak dobry, że nie miałabym nic przeciwko, gdyby każda część była znacznie dłuższa. Spędzanie czasu z Lockwoodem i jego przyjaciółmi to prawdziwa przyjemność. Autor nie zawodzi. Doskonale kreuje autentycznych bohaterów i realistycznie ukazuje duchy, z którymi będą musieli uporać się nasi młodzi agenci. A gdzieś pomiędzy wplata wzmianki dotyczące przyjaźni Anthony’ego i Lucy (oczywiście przedstawia przyjacielskie relacje całej czwórki, ale jednak ten duet najbardziej przykuwa moją uwagę). I naświetla pewne kwestie, które mogą okazać się pomocne przy poznawaniu genezy Problemu. Krótko mówiąc – „Poławiacz dusz” utrzymuje wysoki poziom wypracowany przez poprzednie tomy. Pozostaje mi więc czekać na finał przygód nieustraszonych agentów. A Wam polecam czwartą odsłonę cyklu „Lockwood i Sp.”. Ania ze Skarbca Książek Cała recenzja: https://skarbiecksiazek.blogspot.com/2024/03/poawiacz-dusz-jonathan-stroud.html
10
squirr

Dobrze spędzony czas

Muszę przyznać, że "samodzielna" Lucy w końcu odzyskała swój humor, który straciła na potrzeby starcia z Holly. Dobra, domyśliłam się końca, ale CZY MOŻEMY DOSTAĆ KONTYNUACJĘ, halo?
00
Chilim26

Nie oderwiesz się od lektury

Niezmiennie dobra zabawa. Uwielbiam tych bohaterów!
00
emilazajac

Nie oderwiesz się od lektury

COOO
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: Loc­kwood & Co.: The Cre­eping Sha­dow
Co­py­ri­ght © Jo­na­than Stroud, 2016 All ri­ghts re­se­rved. Wszel­kie prawa za­strze­żone
Co­py­ri­ght © for the Po­lish trans­la­tion by Tina Ozie­wicz Co­py­ri­ght © for the Po­lish edi­tion by Po­rad­nia K, 2024
Re­dak­torka pro­wa­dząca i re­dak­cja: JO­LANTA KU­CHAR­SKA
Ko­rekta: AGNIESZKA ADA­MIAK, JO­ANNA CIER­KOŃ­SKA
Ilu­stra­cja na okładce: © Ales­san­dro „Ta­lexi” Ta­ini Pu­bli­shed by ar­ran­ge­ment with Ran­dom Ho­use Chil­dren’s Pu­bli­shers UK, a di­vi­sion of The Ran­dom Ho­use Group Li­mi­ted
Ad­ap­ta­cja okładki: MA­RZENA PIŁKO
Wy­da­nie I
ISBN 978-83-67784-32-0
Wy­daw­nic­two Po­rad­nia K Sp. z o.o. Pre­zes: Jo­anna Ba­żyń­ska 00-544 War­szawa, ul. Wil­cza 25 lok. 6 e-mail: po­rad­niak@po­rad­niak.pl
Po­znaj na­sze inne książki. Za­pra­szamy do księ­garni:www.po­rad­niak.plfa­ce­book.com/po­rad­niaklin­ke­din.com/com­pany.po­rad­niakin­sta­gram.com/po­rad­nia­_k_wy­daw­nic­twotik­tok.com@po­rad­nia_k
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Dla Lo­uisa,z mi­ło­ścią

I. 

Dwie głowy

1.

Gdy tylko wśli­zgnę­łam się do pu­stego, za­la­nego świa­tłem księ­życa biura i bez­sze­lest­nie do­mknę­łam za sobą drzwi, od razu wie­dzia­łam, że jest tu ktoś, kto już nie żyje. Czu­łam tę obec­ność w ce­bul­kach na­elek­try­zo­wa­nych wło­sów na gło­wie, które unio­sły mi się, po­dob­nie jak wło­ski na przed­ra­mio­nach, i w zim­nym po­wie­trzu, które wcią­gnę­łam do płuc. Mo­głam to po­znać po zle­pio­nych, gru­bych i za­ku­rzo­nych pa­ję­czy­nach za­sła­nia­ją­cych okno. Te­raz mi­go­tał na nich szron. Do­bie­gły do mnie te same dźwięki, za któ­rymi po­dą­ża­łam przez pu­ste ko­ry­ta­rze i schody bu­dynku, dźwięki sprzed kilku stu­leci. Sze­lest lnia­nej sukni, brzęk roz­bi­ja­nego szkła, łka­nie umie­ra­ją­cej ko­biety – wszyst­kie przy­brały na sile. Na­gły ucisk w żo­łądku sy­gna­li­zo­wał, że ktoś, kogo wo­la­łoby się nie spo­tkać, wła­śnie utkwił w to­bie wzrok.

Na­wet gdy­bym prze­oczyła te wszyst­kie znaki, za­alar­mo­wałby mnie prze­ni­kliwy głos, który do­biegł z mo­jego ple­caka:

– Yyyy! Ra­tunku! Duch!

Spoj­rza­łam przez ra­mię na ple­cak, marsz­cząc brwi.

– Opa­nuj się. Tak, zna­leź­li­śmy du­cha. To nie po­wód, żeby wpa­dać w hi­ste­rię.

– Jest tam! Tam! Wpa­truje się w cie­bie pu­stymi oczo­do­łami! A te­raz zgrzyta zę­bami!

– Ale dla­czego cie­bie to w ogóle ru­sza? – prych­nę­łam kpiąco. – Je­steś czaszką. Uspo­kój się.

Zsu­nę­łam ple­cak z ra­mion, po­sta­wi­łam na pod­ło­dze i od­rzu­ci­łam klapę. We­wnątrz znaj­do­wał się duży szklany słój z przy­cze­pioną do dna ludzką czaszką. Biła od niego mętna zie­lon­kawa po­świata. Do szkła przy­ci­skała się od­ra­ża­jąca pół­prze­źro­czy­sta twarz, nos był wy­krzy­wiony na bok, a okrą­głe oczy po­ru­szały się szybko na boki.

– Po­wie­dzia­łaś mi, żeby cię za­alar­mować, co nie? – za­opo­no­wał miesz­ka­niec słoja. – No to cię alar­muję! Yyyy! Tam jest! Duch! Szkie­let! Włosy! Ohyda!

– Mógł­byś się za­mknąć? – Ku swo­jej iry­ta­cji po­czu­łam, że słowa du­cha z czaszki zro­biły na mnie wra­że­nie. Roz­glą­da­łam się z na­pię­ciem po pu­stym po­miesz­cze­niu. Wbi­ja­łam wzrok w ciemne plamy cie­nia, pró­bu­jąc roz­po­znać w nich kształt ja­kiejś po­staci. Ni­czego nie do­strze­głam, ale to nie było żad­nym po­cie­sze­niem. Ten duch rzą­dził się swo­imi pra­wami. W po­śpie­chu się­gnę­łam po ple­cak. Od­su­nę­łam na bok słój i roz­trą­ci­łam le­żące na dnie gra­naty solne, po­ci­ski z su­szo­nej la­wendy i że­la­zny łań­cuch.

Głos czaszki znowu roz­legł się w mo­jej gło­wie:

– Je­śli szu­kasz lu­sterka, Lucy, to przy­cze­pi­łaś je na sznurku z tyłu ple­caka.

– Ach, tak... Fak­tycz­nie.

– Żeby mieć je pod ręką.

– Ach, tak, tak...

Po­czu­łam wzrok czaszki na swo­jej twa­rzy, gdy po omacku szu­ka­łam sznurka, do któ­rego przy­wią­za­łam lu­sterko.

– Czyż­byś wpa­dła w pa­nikę?

– Nie.

– Cho­ciaż tro­chę?

– Ani tro­chę.

– Je­śli tak uwa­żasz... Pod­krada się co­raz bli­żej, gdy­byś chciała wie­dzieć.

To za­dzia­łało. Se­kundę póź­niej trzy­ma­łam lu­sterko w ręku.

Przy­bysz, któ­rego pró­bo­wa­łam na­mie­rzyć, róż­nił się od in­nych wła­śnie tym, że nie można go było zo­ba­czyć mimo po­sia­da­nia świet­nego pa­rap­sy­chicz­nego Wzroku. Po­dobno był to duch mor­der­czyni Emmy March­ment, która miesz­kała w tym domu na po­czątku osiem­na­stego wieku, na długo za­nim starą ka­mie­nicę prze­ro­biono na biura firmy ubez­pie­cze­nio­wej. Mó­wiono, że Emma March­ment pa­rała się czarną ma­gią i wy­słała na tam­ten świat kil­koro krew­nych. Zgi­nęła z rąk swo­jego męża, który za­dźgał ją odłam­kiem szkła ze stłu­czo­nego lu­stra jej to­a­letki. Po śmierci po­ja­wiała się tylko jako od­bi­cie w lu­strach, szy­bach okien czy gład­kich me­ta­lo­wych po­wierzch­niach, a w ostat­nim cza­sie kil­koro pra­cow­ni­ków firmy stra­ciło ży­cie na sku­tek jej zdra­dziec­kiego do­tyku. Po­szu­ki­wa­nie jej du­cha w bu­dynku było wojną ner­wów. Wy­po­sa­żeni w lu­sterka co chwilę od­ska­ki­wa­li­śmy prze­ra­żeni do tyłu i oglą­da­li­śmy się za sie­bie. Nie mia­łam na tyle cier­pli­wo­ści, żeby trzy­mać się z resztą ekipy. Za­ufa­łam swoim pa­rap­sy­chicz­nym zmy­słom i po­szłam za od­gło­sami z prze­szło­ści. Do­piero tu pierw­szy raz się­gnę­łam po lu­sterko.

Unio­słam je w dłoni i trzy­ma­łam pod ta­kim ką­tem, by wi­dzieć od­bi­cie po­koju.

– Ładny sprzęt. Nie ma to jak pla­stik. A już naj­bar­dziej lu­bię te ró­żowe ku­cyki i tę­cze na ramce.

– Co z tego, że jest ze sklepu z za­baw­kami? Nie mia­łam czasu, żeby ku­pić inne.

Świa­tło księ­życa od­bi­ja­jące się w lu­sterku znie­kształ­cało ob­raz. Wzię­łam głę­boki od­dech i przy­trzy­ma­łam je moc­niej, żeby nie dy­go­tało. Wresz­cie uj­rza­łam wy­raźne od­bi­cie frag­mentu po­koju – ja­śniej­szy pro­sto­kąt okna z ta­nimi za­sło­nami po obu stro­nach. Pa­ra­pet, przed nim biurko i krze­sło. Prze­chy­li­łam lu­sterko lekko w dół i ob­ró­ci­łam dłoń, by zo­ba­czyć roz­ja­śnioną świa­tłem księ­życa pod­łogę, dru­gie biurko, ko­mody z szu­fla­dami, wi­szącą ro­ślinę na tle ciem­nych pa­neli na ścia­nie.

To nudne po­miesz­cze­nie było nie­gdyś sy­pial­nią, czyli miej­scem, gdzie lu­dziom pusz­czały nerwy, gdzie od­by­wały się sceny za­zdro­ści, gdzie bli­skość po­tra­fiła się prze­ro­dzić w nie­na­wiść. Wię­cej du­chów ma­te­ria­li­zo­wało się w sy­pial­niach niż w ja­kich­kol­wiek in­nych po­miesz­cze­niach. Nie za­sko­czyło mnie więc, że to praw­do­po­dob­nie tu­taj za­mor­do­wano Emmę March­ment.

– Nie wi­dzę jej – po­wie­dzia­łam. – Czaszko, gdzie ona jest?

– Naj­dal­szy kąt po pra­wej. Do po­łowy za­nu­rzona w ko­módce. Roz­ło­żyła ra­miona, jakby chciała wziąć cię w ob­ję­cia. Yy­yyy, ale dłu­gie ma te pa­znok­cie...

– Co cię dzi­siaj wzięło na opo­wie­ści o du­chach? Wiem, że chcesz mnie wy­stra­szyć. Je­śli zrobi choć krok w moim kie­runku, daj mi znać. W prze­ciw­nym ra­zie oszczędź mi opi­sów.

Po­wie­dzia­łam to wszystko zde­cy­do­wa­nym to­nem, su­ge­ru­ją­cym pew­ność sie­bie. „Nie oka­zuj stra­chu, nie po­ka­zuj nie­po­koju, nie da­waj głod­nemu du­chowi ni­czego, czym może się po­ży­wić”. Ale to nie zna­czyło, że nie mia­łam się na bacz­no­ści. Lewą rękę trzy­ma­łam przy pa­sie, w po­ło­wie mię­dzy ra­pie­rem a ra­cami ma­gne­zyj­nymi.

Ode­rwa­łam wzrok od lu­sterka i zer­k­nę­łam w kie­runku kąta, w któ­rym stała ko­módka. Miej­sce to to­nęło w mroku, pra­wie nie do­cie­rała tam księ­ży­cowa po­świata. Cho­ciaż bar­dzo się sta­ra­łam, ni­czego nie do­strze­głam.

Zo­baczmy te­raz... Spoj­rza­łam w lu­sterko i po­woli skie­ro­wa­łam je w tamtą stronę. Mi­nę­łam biurko i wi­szącą ro­ślinę i po­su­wa­łam się wzdłuż ciem­nych pa­neli ścien­nych aż do ko­módki. Stała tam wid­mowa po­stać.

Spo­dzie­wa­łam się ją tam uj­rzeć, ale i tak o mało nie upu­ści­łam lu­sterka.

Chuda jak szkie­let, odziana w białą szatę wy­glą­da­jącą jak ca­łun. Roz­wście­czona twarz oto­czona ka­skadą wło­sów przy­po­mi­na­jącą kłąb dymu. Wbite we mnie czarne oczy w twa­rzy tak chu­dej i bla­dej, że mo­głaby być plamą roz­to­pio­nego wo­sku. Do­strze­głam od­sło­nięte kręgi szyjne, ciemne plamy na sukni, nie­na­tu­ral­nie wi­szącą dolną szczękę. Pod­nio­sła ręce, za­krzy­wione palce wy­cią­gnęła w moją stronę.

Miała na­prawdę bar­dzo dłu­gie pa­znok­cie.

Prze­łknę­łam ślinę. Gdyby nie lu­sterko lub czaszka, która udzie­lała mi wska­zó­wek, mo­gła­bym nie­świa­do­mie wejść wprost w jej ob­ję­cia.

– Wi­dzę ją – po­wie­dzia­łam.

– Na­prawdę, Lucy? Brawo. A te­raz po­wiedz, czy chcesz prze­żyć, czy zgi­nąć?

– Prze­żyć, mam na­dzieję.

– To za­wo­łaj po­zo­sta­łych.

– Jesz­cze nie.

Ręka znowu za­częła mi się trząść, lu­sterko śli­zgało mi się w dłoni. Co chwilę tra­ci­łam z oczu bladą po­stać. Spró­bo­wa­łam oczy­ścić umysł. Po­trze­bo­wa­łam chwili spo­koju, żeby zro­bić to, po co tu przy­szłam.

– Wiem, że grają ci na ner­wach – cią­gnęła czaszka – ale to nie jest duch, z któ­rym mo­żesz się sama roz­pra­wić. Mu­sisz prze­łknąć złość i ich za­wo­łać.

– Prze­łknę­łam, wierz mi.

– Tylko dla­tego, że Loc­kwood...

– Nie cho­dzi o Loc­kwo­oda. Czy mo­żesz choć na chwilę się za­mknąć? Po­trze­buję kom­plet­nej ci­szy, by to zro­bić.

Wzię­łam głę­boki wdech i ści­snę­łam lu­sterko w dłoni, po­pra­wia­jąc kąt od­bi­cia. Od­bi­jała się w nim twarz: roz­ma­zana ja­sna plama oto­czona au­re­olą skłę­bio­nych wło­sów. Czyżby tro­chę się przy­bli­żyła? Moż­liwe. Wy­dała mi się nieco więk­sza. Szybko od­rzu­ci­łam tę myśl.

Czaszka nie da­wała za wy­graną.

– Po­wiedz mi, że nie za­mie­rzasz zro­bić tej głu­poty, którą za­wsze ro­bisz! To była wredna stara baba, któ­rej duch chce ci zro­bić krzywdę. Nie mów, że za­mie­rzasz na­wią­zać z nią kon­takt.

– Ro­bię, co do mnie na­leży, i to nie jest żadna głu­pota – od­par­łam, po czym za­wo­ła­łam: – Emma? Emma March­ment? Wi­dzę cię! Sły­szę cię! Czego chcesz? Po­wiedz mi, po co wra­casz! Mogę ci po­móc!

Tak to za­wsze ro­bi­łam. Jak naj­pro­ściej. Me­toda Lucy Car­lyleTM, wie­lo­krot­nie prze­te­sto­wana i spraw­dzona w cza­sie in­ter­wen­cji w okre­sie Czar­nej Zimy. Zwróć się do du­cha imie­niem i na­zwi­skiem. Za­daj py­ta­nie. To wszystko. Była to jak do­tąd naj­lep­sza stra­te­gia, by na­kło­nić zmar­łych do mó­wie­nia. Co nie zna­czy, że za­wsze dzia­łała. Albo pro­wa­dziła do ocze­ki­wa­nych efek­tów.

Wpa­try­wa­łam się w bladą twarz wi­doczną na środku lu­sterka. Na­słu­chi­wa­łam, wy­tę­ża­jąc swój pa­rap­sy­chiczny Słuch, igno­ru­jąc scep­tyczne prych­nię­cia czaszki.

Do­bie­gały mnie słabe od­głosy, pły­nące z nie­gdy­siej­szej sy­pialni, od­dzie­lo­nej od biura prze­pa­ścią czasu.

Czy mo­gły to być słowa?

Nie. Tylko lepki sze­lest za­krwa­wio­nej ko­szuli noc­nej i płytki, chra­pliwy od­dech ko­na­ją­cej ko­biety.

Za­wsze to samo.

Już otwie­ra­łam usta, żeby po­wtó­rzyć py­ta­nie, gdy do­tarły do mnie słowa:

– ...WCIĄŻ JĄ MAM...

– Czaszko, sły­sza­łeś to?

– Le­dwo, le­dwo. Strasz­nie chrypi. Ale coś wy­chry­piała. Po­dzi­wiam, że udało jej się wy­do­być ja­kieś słowa z roz­cię­tego gar­dła. Co ona ta­kiego ma? To jest py­ta­nie... Próch­nicę? Grzy­bicę? Kto od­gad­nie?

– Szszsz! – zwró­ci­łam się do du­cha z po­wi­tal­nym ge­stem. – Emmo March­ment, usły­sza­łam cię! Je­śli chcesz od­po­czy­wać w po­koju, mu­sisz mi za­ufać. Co ta­kiego tu masz?

Zza mo­ich ple­ców do­biegł głos:

– Lucy?

Krzyk­nę­łam, się­ga­jąc po ra­pier przy­pięty do pasa na rzep. Serce wa­liło mi w piersi, gdy ob­ró­ci­łam się z ostrzem w dłoni. W otwar­tych drzwiach sy­pialni stała wy­soka, szczu­pła po­stać, ob­ry­so­wana świa­tłem la­ta­rek i kłę­bami dymu z racy ma­gne­zyj­nej. Jedna dłoń oparta na bio­drze, druga wsparta na rę­ko­je­ści ra­piera. Poły dłu­giego płasz­cza roz­wie­wały się lekko.

– Lucy, co ty tu ro­bisz?

W po­śpie­chu zer­k­nę­łam w lu­sterko, ko­ry­gu­jąc kąt od­bi­cia, aku­rat żeby zo­ba­czyć, jak kłąb wy­dy­cha­nego po­wie­trza w mroźny dzień cofa się, wta­pia w ciemny pa­nel za ko­módką i znika.

A więc duch skrył się w ścia­nie... Cie­kawe.

– Lucy?

– Wszystko w po­rządku, mo­żesz wejść. – Od­wie­si­łam ra­pier i ski­nę­łam, by wszedł do środka, i oto tu był: Ted Da­ley, dru­ży­nowy dru­giego stop­nia w agen­cji Ro­twell.

Wiem, że nie po­win­nam na­rze­kać. By­cie fre­elan­cerką w za­wo­dzie pa­rap­sy­chicz­nego agenta ma wiele plu­sów. Mogę wy­bie­rać zle­ce­nia. Pra­cuję, kiedy chcę. Bu­duję swoją markę. Ale głów­nym i nie­pod­wa­żal­nym mi­nu­sem jest to, że nie mam wpływu na wy­bór agen­tów, z któ­rymi przyj­dzie mi pra­co­wać. Za każ­dym ra­zem tra­fia mi się ze­spół do­brany przez agen­cję, która mnie wy­naj­muje, i mu­szę się do niego do­sto­so­wać. Ja­sne, nie­któ­rzy są w po­rządku: pro­fe­sjo­nalni, kom­pe­tentni, równi go­ście. Inni... cza­sem są tro­chę tacy jak Ted.

Wi­dziany z pew­nej od­le­gło­ści w mięk­kim świe­tle, zwłasz­cza z tyłu, Ted na­wet ja­koś się pre­zen­to­wał, ale przy bliż­szym kon­tak­cie cze­kało cię roz­cza­ro­wa­nie. Był to chudy, ży­la­sty mło­dzian o smut­nych oczach, dłu­gich koń­czy­nach, z per­ma­nent­nie roz­chy­lo­nymi ustami i cienką szyją. Za­wsze spra­wiał wra­że­nie, jakby przed chwilą po­łknął swój pod­bró­dek. Do tego miał cienki głos i skłon­ność do pe­dan­te­rii. Jako szef sek­cji no­mi­nal­nie był ode mnie wyż­szy stop­niem, ale po­nie­waż wy­ma­chi­wał rę­kami jak gęś, gdy biegł, miał oso­bo­wość zwię­dłego se­lera i ge­ne­ral­nie nie wy­da­wał mi się szcze­gól­nie uta­len­to­wany pa­rap­sy­chicz­nie, nie zwra­ca­łam na niego więk­szej uwagi.

– Pan Far­naby czeka na nasz ra­port – prze­ka­zał.

– Znowu?

– Chce wie­dzieć, jak nam idzie.

– Nie ma mowy. Zlo­ka­li­zo­wa­łam du­cha, za­bie­ramy się do ro­boty. Za­wo­łaj resztę.

– Nie, pan Far­naby czeka... – Ale inni zdą­żyli już mnie usły­szeć. Wie­dzia­łam, że kręcą się przed drzwiami. I fak­tycz­nie, chwilę póź­niej dwie ner­wowe po­sta­cie wsu­nęły się do po­koju i na­sza do­brana ekipa była w kom­ple­cie.

W każ­dym ra­zie ekipa pa­su­jąca do Teda. Tina Lane, agentka trze­ciej klasy Ro­twella, wy­da­wała się tak wy­bla­kła, jakby cała jej ży­ciowa ener­gia i na­sy­ce­nie barw wy­cie­kło z niej przez dziurę w po­de­szwie bu­tów. Jej twarz była kre­do­wo­biała, włosy miały ko­lor roz­ja­śnio­nego siana, mó­wiła ci­cho, co zmu­szało roz­mówcę do po­chy­le­nia się jak naj­bli­żej, żeby ją do­sły­szeć, tylko po to, by zo­rien­to­wać się, że nie jest to nic cie­ka­wego, i po­woli od­chy­lić się, a na­stęp­nie wy­co­fać, naj­le­piej nie za­trzy­mu­jąc się aż do drzwi wyj­ścio­wych.

Obok niej: Dave Eason, agent trze­ciej klasy Ro­twella. Chło­pak miał wię­cej ży­cia, acz­kol­wiek bar­dziej w sen­sie zmar­no­wa­nego po­ten­cjału. Był śniady, krępy, umię­śniony i wo­jow­ni­czy, ko­ja­rzył mi się z roz­gnie­wa­nym pień­kiem. Wy­glą­dało na to, że mógł mieć silny wro­dzony Ta­lent, ale do­świad­cze­nia z Przy­by­szami zmie­niły go w bo­jaź­li­wego ner­wusa wy­ma­chu­ją­cego na oślep ra­pie­rem. Tina miała bli­znę, gdy Dave tra­fił ją ostrzem pod­czas po­przed­niej in­ter­wen­cji, a tego wie­czoru i ja o mało nie do­sta­ła­bym ra­pie­rem, i to dwa razy, gdy Dave ką­tem oka do­strzegł moje od­bi­cie w lu­sterku.

Blada Tina, Prze­ciętny Ted i Wy­bu­chowy Dave, ekipa, z którą przy­szło mi pra­co­wać tej nocy. Aż dziwne, że duch Emmy March­ment jesz­cze się stąd nie wy­niósł.

Dave był po­de­ner­wo­wany bar­dziej niż zwy­kle. Żyła pul­so­wała mu na szyi.

– Gdzie ty by­łaś, Car­lyle? Tu jest nie­bez­pieczny Typ Drugi, chyba za­po­mnia­łaś, a pan Far­naby...

– Mówi, że mamy trzy­mać się ra­zem – wtrą­cił Ted. – Mamy po­ru­szać się w ści­śle usta­lo­nej for­ma­cji. A ty pod­wa­żasz moje roz­kazy i cho­dzisz w po­je­dynkę. Masz mnie słu­chać, Lucy. Mu­simy na­tych­miast wró­cić i zdać ra­port albo...

– Albo – prze­rwa­łam mu – mo­żemy wy­ko­nać na­szą ro­botę.

Po­wie­dzia­łam to z po­ziomu pod­łogi, bo przy­kuc­nę­łam, żeby za­mknąć ple­cak. Nikt z po­zo­sta­łych nie wie­dział, że no­szę na­wie­dzoną czaszkę, i wo­la­łam ich o tym nie in­for­mo­wać. Pod­nio­słam się, opar­łam dłoń na rę­ko­je­ści ra­piera i zwró­ci­łam się do nich:

– Skła­da­nie ra­por­tów prze­ło­żo­nym to strata czasu. Far­naby jest do­ro­sły. W ni­czym nam nie po­może, to chyba ja­sne, więc dzia­łamy sami. Zna­la­złam przy­pusz­czalną lo­ka­li­za­cję Źró­dła. Duch znik­nął w ścia­nie do­kład­nie tam, przy tym rogu. Czy w tej hi­sto­rii nie było, że gdy mąż Emmy March­ment zra­nił ją odłam­kiem szkła, ona ucie­kła przed nim do ukry­tego po­koju? Póź­niej wła­mano się tam i zna­le­ziono ją le­żącą po­mię­dzy bu­te­lecz­kami z tru­ci­znami? My­ślę, że ten po­kój jest tam, za tą ścianą. Bierzmy się do dzieła i roz­prawmy się z jej du­chem raz na za­wsze. Co wy na to?

– To nie ty tu­taj do­wo­dzisz – od­parł Ted.

– Nie, ale wiem, co ro­bię, a to chyba lep­sza al­ter­na­tywa.

Cze­ka­łam na ich od­po­wiedź. Ci­sza się prze­dłu­żała. Twarz Tiny nie wy­ra­żała żad­nej re­ak­cji. Ted pod­niósł pa­lec i po­wie­dział:

– Pan Far­naby mówi...

Nie było ła­two utrzy­mać nerwy na wo­dzy, ale w ostat­nich mie­sią­cach wy­cho­dziło mi to co­raz le­piej. Wielu agen­tów było wła­śnie jak ci tu­taj: bez ini­cja­tywy, nie­sku­teczni lub po pro­stu zbyt wy­stra­szeni. I tak za­ab­sor­bo­wani opi­nią swo­ich prze­ło­żo­nych, że prak­tycz­nie ni­gdy nie dzia­łali w te­re­nie jak zgrany ze­spół.

– Po­wiem wam, jak to wi­dzę – we­szłam mu w słowo. – Drzwi do ukry­tego po­koju są za tą ko­módką. Jedno z nas je znaj­dzie i wy­ła­mie, reszta stoi na straży z lu­ster­kami w rę­kach. Je­żeli duch się po­jawi, za­ła­twiamy go gra­na­tami sol­nymi i ra­pie­rami. Znaj­du­jemy Źró­dło, wy­ga­szamy je i wy­cho­dzimy stąd, za­nim Far­naby zdąży wy­pić po­łowę pier­siówki. Kto jest ze mną?

Ci­sza. Tina roz­glą­dała się wo­kół, mru­ga­jąc. Dłu­gie blade ręce Teda po­pra­wiały coś przy po­chwie ra­piera. Dave stał ze wzro­kiem wbi­tym w pod­łogę.

– Mo­żemy to zro­bić – na­le­ga­łam. – Je­ste­ście w tym do­brzy.

– Są bez­na­dziejni – wtrą­ciła się czaszka szep­tem, który tylko ja sły­sza­łam. – Banda tchórz­li­wych nie­udacz­ni­ków. Prze­cież sama tak my­ślisz, co nie? Szkoda na ta­kich Zim­nego Do­tyku.

Uda­łam, że tego nie sły­szę. Mój uśmiech nie znik­nął, po­dob­nie jak moja de­ter­mi­na­cja do dzia­ła­nia. Nic wpraw­dzie nie od­po­wie­dzieli, ale już się ze mną nie spie­rali, więc czu­łam, że wy­gra­łam.

Po pię­ciu mi­nu­tach na­ma­wia­nia za­bra­li­śmy się do ro­boty. Od­su­nę­li­śmy na bok biurka i sto­liki, żeby mieć wolne miej­sce. Na pod­ło­dze uło­ży­li­śmy ochronny krąg z że­la­znego łań­cu­cha, ota­cza­jąc róg z ko­módką. W środku stały trzy lampy ga­zowe, oświe­tla­jąc ścianę. I by­łam tam też ja z lu­ster­kiem za­wie­szo­nym u pasa i ra­pie­rem w ręce, z mi­sją zlo­ka­li­zo­wa­nia ukry­tych drzwi. Moi trzej to­wa­rzy­sze stali bez­pieczni za li­nią wy­zna­czoną przez łań­cuch. Trzy­mali w dło­niach lu­sterka skie­ro­wane na ścianę pod ta­kim ką­tem, że­bym mo­gła wi­dzieć miej­sce, gdzie wcze­śniej po­ja­wił się duch. Wy­star­czyło, że obej­rza­łam się przez ra­mię i spoj­rza­łam w lu­sterka, by spraw­dzić, czy je­stem bez­pieczna. Na ra­zie je­dyną po­sta­cią, jaką tam wi­dzia­łam, by­łam ja: trzy lu­strzane od­bi­cia mo­jej osoby sto­ją­cej sa­mot­nie przy ścia­nie.

– Okej – ode­zwa­łam się, żeby ich po­chwa­lić – Do­sko­nale. Wie­dzia­łam, że so­bie po­ra­dzimy. Za­czy­nam szu­kać. Sta­raj­cie się trzy­mać lu­sterka w tej sa­mej po­zy­cji.

– Po­dzi­wiam twoją pew­ność sie­bie. – Do­biegł mnie głos czaszki z ple­caka. – Ci idioci le­dwo dają radę jed­no­cze­śnie cho­dzić i od­dy­chać, a ty li­czysz, że będą cię osła­niali. Chyba nie wiesz, na co się na­ra­żasz.

– Po­ra­dzą so­bie – wy­mam­ro­ta­łam pod no­sem, żeby mnie nie usły­szeli, jed­no­cze­śnie prze­su­wa­jąc snop świa­tła la­tarki po ciem­nych pa­ne­lach. Czego szu­ka­łam? Dźwi­gni? Przy­ci­sku? A może po pro­stu de­ski, na którą trzeba na­ci­snąć, by drzwi się uchy­liły. Były za­mknięte od tak dawna, że może już się za­blo­ko­wały i trzeba bę­dzie je wy­wa­żyć. Zmie­ni­łam kąt pa­da­nia świa­tła, chcąc przyj­rzeć się pa­ne­lom. Je­den z nich wy­dał mi się tro­chę bar­dziej błysz­czący od po­zo­sta­łych. Na­ci­snę­łam, żeby spraw­dzić. Nic się nie wy­da­rzyło.

A przy­naj­mniej nic na­tu­ral­nego. Bo mój we­wnętrzny Słuch za­re­je­stro­wał ci­chy brzdęk i szmer, jakby ktoś na­dep­nął na roz­bite szkło.

Ko­bieta, któ­rej du­cha szu­ka­li­śmy, zo­stała za­mor­do­wana odłam­kiem roz­bi­tego szkła. Ści­snęło mnie w żo­łądku, ale nie da­łam tego po so­bie po­znać.

– Wi­dzi­cie coś w lu­ster­kach? – za­py­ta­łam i po­now­nie na­ci­snę­łam pa­nel.

– Nic. Pu­sto – od­parł Dave. Jego głos był sku­piony, pe­łen na­pię­cia.

– Robi się co­raz zim­niej – włą­czył się Ted. – Zim­niej z każdą chwilą.

– Okej. – Rów­nież po­czu­łam na­gły spa­dek tem­pe­ra­tury, drewno było lo­do­wate w do­tyku. Mocno na­ci­snę­łam na pa­nel skost­nia­łymi pal­cami, po­kry­tymi zim­nym po­tem, i tym ra­zem po­czu­łam, że ustę­puje.

Znowu do­biegł mnie dźwięk szkła.

– Zbliża się, wy­nu­rza się z prze­szło­ści – wy­szep­tała czaszka. – Nie po­doba się jej, że tu je­steś.

– Sły­szę szloch – za­mel­do­wała Tina.

Też to usły­sza­łam: sa­motne i gniewne łka­nie, od­bi­ja­jące się echem w ja­kimś pu­stym miej­scu. A wraz z nim sze­lest odzieży, szmer cięż­kiej lnia­nej sukni prze­siąk­nię­tej krwią...

– Pa­trz­cie w lu­sterka – na­ka­za­łam – i mów­cie mi, co wi­dzi­cie.

– Nic.

– Co­raz zim­niej...

– Już jest bli­sko.

Na­ci­snę­łam po­now­nie, tym ra­zem moc­niej – i wy­star­czyło. Drew­niany pa­nel wszedł w ścianę i jak huś­tawka uchy­lił się inny, two­rzący wą­skie drzwi, ob­le­pione od we­wnętrz­nej strony pa­ję­czy­nami i ku­rzem.

A za nimi była ciem­ność.

Otar­łam twarz z potu, cho­ciaż moja dłoń i czoło były lo­do­wato zimne.

– A więc jak wam mó­wi­łam: to ukryty po­kój. Te­raz mu­simy tam wejść.

Od­wró­ci­łam się do nich z sze­ro­kim uśmie­chem i przy oka­zji spoj­rza­łam w lu­sterka.

Zo­ba­czy­łam w nich trzy od­bi­cia swo­jej po­bla­dłej twa­rzy, a tuż za nią – inną twarz ze skórą odła­żącą od ko­ści. Au­re­olę skłę­bio­nych wło­sów. Wy­szcze­rzone zęby, drobne, czer­wone jak pestki gra­natu. Lśniące czarne oczy. I w ostat­niej se­kun­dzie, która mi po­zo­stała – dłoń o dłu­gich za­krzy­wio­nych pa­zu­rach ce­lu­jącą w moją szyję.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki