Wymarzony dom Ani - L. M. Montgomery - ebook

Wymarzony dom Ani ebook

Lucy Maud Montgomery

4,6

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Piąty tom przygód Ani z Zielonego Wzgórza.

Ania wychodzi za mąż za Gilberta Blythe’a. Razem przenoszą się do Glen St. Mary, urokliwej wioski nadmorskiej nieopodal Zatoki Czterech Wiatrów, gdzie Gilbert rozpoczyna pracę jako lekarz. Ania szybko znajduje wspólny język z mieszkańcami Zatoki Czterech Wiatrów, nawiązując bliższe relacje z panną Kornelią Bryant, pracownikiem latarni morskiej kapitanem Jimem i małżeństwem Fordów.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 331

Oceny
4,6 (39 ocen)
27
8
3
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
iwdian

Dobrze spędzony czas

Książka otulająca jak ciepły kocyk :)
00
milunanai

Nie oderwiesz się od lektury

Cała seria książek o Ani jest świetna, a "Wymarzony Dom" jest wspaniałą historią opowiadającą o losach rudowłosej bohaterki na początku jej małżeństwa z Gilbertem. Jak to ma miejsce w każdej ksiażce L.M. Montgomery, opowieść jest słodko-gorzka. Czyta się ją jednym tchem, nie dłuży się.
00

Popularność




Roz­dział I

Na pod­da­szu Zie­lo­nego Wzgó­rza

– Dzięki Bogu, skoń­czy­łam z geo­me­trią raz na zawsze, nie będę jej już ani uczyć, ani stu­dio­wać – oznaj­miła Ania Shir­ley z nie­kła­maną satys­fak­cją i wrzu­ciw­szy pod­nisz­czony pod­ręcz­nik do wiel­kiej skrzyni peł­nej ksią­żek, zatrza­snęła z trium­fal­nym hukiem jej pokrywę, po czym sia­dła na niej, patrząc oczami sza­rymi jak poranne niebo na Dianę Wri­ght. Działo się to na pod­da­szu domu na Zie­lo­nym Wzgó­rzu.

Pod­da­sze było cie­ni­ste, przy­jemne, podobne do innych man­sar­do­wych pomiesz­czeń. Przez otwarte okno, przy któ­rym sie­działa Ania, wpa­dało słodko pach­nące, nagrzane słoń­cem powie­trze sierp­nio­wego popo­łu­dnia. Na zewnątrz szem­rały na wie­trze gałę­zie topoli, a w lasach w oddali wiła się zacza­ro­wana Dróżka Zako­cha­nych, dalej zaś różo­wiły się stare sady z drze­wami jabłoni ugi­na­ją­cymi się od wspa­nia­łych, doj­rze­wa­ją­cych jabłek. Nad tym wszyst­kim góro­wał wielki łań­cuch śnież­no­bia­łych chmur na błę­kit­nym, połu­dnio­wym nie­bie. Przez dru­gie okno widać było odle­głe, tur­ku­sowe morze pokryte białą koł­drą spie­nio­nych fal i piękną Zatokę Świę­tego Waw­rzyńca. To na niej uno­siła się jak klej­not wyspa Abe­gweit, któ­rej ta deli­kat­niej­sza i ład­niej­sza nazwa indiań­ska dawno temu została porzu­cona dla bar­dziej pro­za­icz­nej – Wyspa Księ­cia Edwarda.

Diana Wri­ght, star­sza o trzy lata od naszego ostat­niego spo­tka­nia na kar­tach poprzed­niego tomu, od owego czasu wyro­sła z dziew­czę­cej urody, lecz oczy miała na­dal czarne i błysz­czące, policzki podob­nie zaró­żo­wione, a dołeczki rów­nie zachwy­ca­jące jak w daw­nych dniach, kiedy wraz z Anią Shir­ley poprzy­się­gły sobie wieczną przy­jaźń w ogro­dzie Sosno­wego Wzgó­rza. W obję­ciach trzy­mała uśpioną maleńką osóbkę o czar­nych lokach, która od dwóch rado­snych lat znana była w świe­cie Avon­lea jako Ania Kor­de­lia. Miesz­kańcy Avon­lea wie­dzieli oczy­wi­ście, dla­czego Diana nazwała dziew­czynkę Anią, ale zadzi­wiło ich imię Kor­de­lia. W rodzi­nie Wri­ghtów czy Bar­rych żadna kobieta nie miała tak na imię. Pani Har­mo­nowa Andrews przy­pusz­czała, że Diana zna­la­zła je w jakiejś nie­sto­sow­nej powie­ści i zasta­na­wiała się, jak Fred mógł się na to zgo­dzić. Diana i Ania tylko uśmie­chały się do sie­bie; one wie­działy, skąd wzięło się dru­gie imię dziew­czynki.

– Zawsze nie­na­wi­dzi­łaś geo­me­trii – powie­działa Diana z uśmie­chem. – Na pewno jesteś zado­wo­lona, że zry­wasz wresz­cie z naucza­niem.

– Jed­nakże pomi­ja­jąc geo­me­trię, lubię prze­cież uczyć. Minione trzy lata w Sum­mer­side były bar­dzo przy­jemne. Kiedy wró­ci­łam do domu, pani Har­mo­nowa Andrews orze­kła, że praw­do­po­dob­nie życie mał­żeń­skie nie spodoba mi się bar­dziej niż naucza­nie, mimo moich ocze­ki­wań. Bez wąt­pie­nia pani Har­mo­nowa wyznaje opi­nię Ham­leta, że lepiej zno­sić nie­szczę­ścia, które znamy, niż poszu­ku­jąc nowo­ści, nara­żać się na dotąd nie­znane.

Śmiech Ani, rów­nie nie­fra­so­bliwy i pory­wa­jący jak daw­niej, z pewną nutą sło­dy­czy i doj­rza­ło­ści, wypeł­nił całe pod­da­sze. Maryla, przy­go­to­wu­jąca powi­dła śliw­kowe w kuchni pię­tro niżej, uśmiech­nęła się. Następ­nie wes­tchnęła na myśl, jak rzadko będzie sły­szeć ten kochany śmiech na Zie­lo­nym Wzgó­rzu w naj­bliż­szych latach. Maryla z rado­ścią przy­jęła wia­do­mość o ślu­bie Ani z Gil­ber­tem Bly­them, ale ta nowina, jak każda radość, przy­nio­sła ze sobą pewną dozę smutku. W ciągu trzech lat pobytu w Sum­mer­side Ania przy­jeż­dżała czę­sto – na waka­cje i week­endy, po zamąż­pój­ściu jed­nakże Maryla będzie mogła spo­dzie­wać się naj­wy­żej jej dwu­krot­nych wizyt w ciągu roku.

– Nie przej­muj się tym, co mówi pani Har­mo­nowa – stwier­dziła Diana ze spo­kojną pew­no­ścią mężatki z czte­ro­let­nim sta­żem. – Mał­żeń­stwo ma oczy­wi­ście swoje wzloty i upadki. Nie spo­dzie­waj się, że wszystko zawsze będzie się ukła­dać per­fek­cyj­nie. Ale mogę cię zapew­nić, Aniu, że jeśli poślu­bisz wła­ści­wego męż­czy­znę, życie przy­nie­sie ci wiele rado­ści.

Ania poskro­miła uśmiech. Przy­bie­rane przez Dianę miny doświad­czo­nej mężatki zawsze nieco ją bawiły.

Nie­wy­klu­czone, że sama będę się tak zacho­wy­wać, kiedy będę żoną od czte­rech lat – pomy­ślała. – Cho­ciaż mam nadzieję, że poczu­cie humoru przed tym mnie uchroni.

– Czy usta­li­li­ście już, gdzie zamiesz­ka­cie? – zapy­tała Diana, tuląc Annę Kor­de­lię mat­czy­nym gestem, który zawsze wzru­szał Anię do głębi serca, prze­peł­niał nie­wy­ra­żo­nymi marze­niami i nadzie­jami i przej­mo­wał dresz­czem oraz przy­jem­no­ścią wymie­szaną z ete­rycz­nym bólem.

– Tak, chcia­łam ci o tym powie­dzieć, dla­tego zate­le­fo­no­wa­łam z prośbą, żebyś do mnie dziś wpa­dła. A przy oka­zji: nie mogę się nadzi­wić, że rze­czy­wi­ście mamy tele­fony w Avon­lea! Zdają się być zbyt nowo­cze­sne dla tego kocha­nego, spo­koj­nego miej­sca.

– Możemy podzię­ko­wać za to Sto­wa­rzy­sze­niu. Ni­gdy nie zdo­by­li­by­śmy tej linii, gdyby nie wzięło się za sprawę i nie prze­pro­wa­dziło jej do końca. Wszy­scy sta­rali się ich znie­chę­cić do tego pomy­słu. Ale na szczę­ście się uparli. To ty wyko­na­łaś wspa­niałą robotę dla Avon­lea, kiedy zało­ży­łaś Sto­wa­rzy­sze­nie, Aniu. Jak świet­nie bawi­ły­śmy się na jego spo­tka­niach! Ni­gdy nie zapo­mnimy błę­kit­nej świe­tlicy i pla­no­wa­nego przez Jud­sona Par­kera malo­wa­nia reklam far­ma­ceu­tycz­nych na pło­cie.

– Nie wiem, czy powin­nam być rze­czy­wi­ście wdzięczna Sto­wa­rzy­sze­niu za tele­fon – zawa­hała się Ania. – To prawda, że jest sza­le­nie wygodny, nawet bar­dziej niż nasz stary sys­tem komu­ni­ko­wa­nia się za pomocą świeczki. Jak mówi pani Mał­go­rzata, „Avon­lea musi nadą­żać za postę­pem. Ot co!”. Lecz w jakiś spo­sób cały czas męczy mnie myśl, że nie chcia­łam, żeby Avon­lea zostało zepsute tym, co pan Har­ri­son – kiedy chce być dow­cipny – okre­śla jako nowo­cze­sne nie­do­god­no­ści. Chcia­ła­bym, żeby pozo­stało na zawsze takie jak w sta­rych, dobrych cza­sach, choć wiem, że to nie­mą­dre i sen­ty­men­talne, a poza tym nie­moż­liwe. Posta­no­wi­łam więc natych­miast zmie­nić się w mądrą i prak­tyczną dziew­czynę. Tele­fon, jak przy­znaje pan Har­ri­son, to wspa­niała rzecz. Nawet jeżeli zdasz sobie sprawę, że praw­do­po­dob­nie sły­szy cię wielu cie­kaw­skich, do któ­rych wcale nie dzwo­nisz.

– To naj­gor­sze ze wszyst­kiego – wes­tchnęła Diana. – Wście­kam się, jak sły­szę odkła­da­nie słu­chawki pod­czas roz­mowy tele­fo­nicz­nej. Mówią, że pani Har­mo­nowa Andrews nale­gała, żeby apa­rat zamon­to­wano jej w kuchni, dla uła­twie­nia odbie­ra­nia tele­fo­nów przy jed­no­cze­snym goto­wa­niu obiadu. Dzi­siaj, kiedy zadzwo­ni­łaś do mnie, wyraź­nie usły­sza­łam bicie tego dziw­nego zegara Pye’ów. A więc bez wąt­pie­nia albo Józia, albo Ger­tie przy­słu­chi­wały się naszej roz­mo­wie.

– A, to dla­tego zapy­ta­łaś: „Czyż­byś miała nowy zegar na Zie­lo­nym Wzgó­rzu?”. Nie zro­zu­mia­łam o co ci cho­dzi, i jak tylko wypo­wie­dzia­łaś te słowa, usły­sza­łam zło­wróżbne klik­nię­cie. Teraz myślę, że to u Pye’ów ktoś rzu­cił słu­chawkę na widełki. No cóż, nie przej­mujmy się Pye’ami. Jak twier­dzi pani Mał­go­rzata, „Pye’owie zawsze ist­nieli i będą ist­nieć po wsze czasy. Amen”. Chcę poroz­ma­wiać o czymś przy­jem­niej­szym. Już usta­li­li­śmy, gdzie będzie nasz dom.

– Och, Aniu, gdzie?! Mam nadzieję, że bli­sko!

– Nie. Na tym polega pro­blem. Gil­bert zamie­rza osie­dlić się w por­cie Czte­rech Wia­trów, ponad sześć­dzie­siąt kilo­me­trów stąd.

– Sześć­dzie­siąt?! Rów­nie dobrze mogłoby to być sześć­set – wes­tchnęła Diana. – Nie jestem w sta­nie poje­chać dalej niż do Char­lot­te­town.

– Będziesz musiała przy­je­chać do Czte­rech Wia­trów! To naj­pięk­niej­szy port na wyspie. Jest tam malutka wio­ska o nazwie Glen St Mary, gdzie dok­tor Dawid Bly­the prak­ty­kuje od pięć­dzie­się­ciu lat. To brat dziadka Gil­berta. Prze­cho­dzi na eme­ry­turę, a Gil­bert ma prze­jąć jego prak­tykę. Dok­tor Bly­the zatrzyma swój dom, więc musimy zna­leźć coś dla sie­bie. Nie mam jesz­cze poję­cia, co to będzie ani gdzie, ale w wyobraźni mam cał­ko­wi­cie ume­blo­wany, mały, roz­koszny zamek w Hisz­pa­nii.

– A dokąd uda­je­cie się w podróż poślubną?

– Ni­gdzie. Nie miej takiej prze­ra­żo­nej miny, kochana Diano. Przy­po­mi­nasz mi panią Har­mo­nową Andrews. Ona bez wąt­pie­nia zrobi pro­tek­cjo­nalną uwagę, że ci, któ­rych nie stać na wesele i podróż poślubną, nie powinni zawie­rać mał­żeń­stwa. A potem przy­po­mni mi, że Janka poje­chała w swoją podróż do Europy. Ja chcę spę­dzić mie­siąc mio­dowy w Czte­rech Wia­trach, w moim wyma­rzo­nym domu.

– I zde­cy­do­wa­łaś też, że nie będziesz miała druhny?

– Po pro­stu nie ma nikogo, kogo mogła­bym popro­sić o peł­nie­nie tej roli. Ty i Iza, także Pri­scilla i Janka wyprze­dzi­ły­ście mnie z zamąż­pój­ściem, a Stella uczy w Van­co­uver. Nie mam żad­nej brat­niej duszy, a ni­gdy w życiu nie zaak­cep­tuję jako druhny osoby, która nią nie jest.

– Ale welon będziesz miała? – zanie­po­ko­iła się Diana.

– O, tak! Bez welonu nie czu­ła­bym się panną młodą. Pamię­tam roz­mowę z Mate­uszem tego wie­czoru, kiedy przy­wiózł mnie na Zie­lone Wzgó­rze. Oświad­czy­łam, że ni­gdy nie zostanę panną młodą, ponie­waż jestem tak brzydka, że nikt nie zechce mnie poślu­bić, chyba że jakiś misjo­narz prze­by­wa­jący w odle­głych kra­jach. Wów­czas żywi­łam prze­ko­na­nie, że misjo­narze pra­cu­jący za gra­nicą nie mogą pozwo­lić sobie na gry­masy co do wyglądu dziew­czyny, którą zamie­rzają wysta­wić na ryzyko życia wśród kani­bali. Powin­naś zoba­czyć misjo­narza, któ­rego poślu­biła Pri­scilla! Rów­nie przy­stojny i nie­prze­nik­niony jak boha­te­ro­wie naszych marzeń, któ­rych kie­dyś pla­no­wa­ły­śmy poślu­bić, Diano. Był naj­le­piej ubra­nym męż­czy­zną wśród mych zna­jo­mych i zachwy­cał się „złotą, ete­ryczną urodą” Pri­scilli. Ale trzeba przy­znać, że w Japo­nii nie ma kani­bali.

– Twoja suk­nia ślubna jest jak sen – zachwy­ciła się Diana. – Będziesz w niej wyglą­dała jak praw­dziwa kró­lowa. Jesteś taka wysoka i szczu­pła! Jak ty to robisz, Aniu, że zacho­wu­jesz taką linię? Ja strasz­nie się roz­ty­łam, wkrótce nie będę miała w ogóle talii.

– Tusza i szczu­płość to kwe­stie prze­zna­cze­nia – odparła Ania – w każ­dym razie pocie­chą jest to, że pani Har­mo­nowa Andrews nie może okre­ślić cie­bie sło­wami, jakimi zwró­ciła się do mnie, kiedy wró­ci­łam z Sum­mer­side: „Muszę przy­znać, Aniu, że ni­gdy dotąd nie byłaś tak kości­sta”. Brzmi dość roman­tycz­nie, kiedy mówisz „szczu­pła”, „kości­sta” ma jed­nak zupeł­nie inny wydźwięk.

– Pani Har­mo­nowa mówi wiele o two­jej ślub­nej wypra­wie. Przy­znaje, że jest rów­nie ładna jak Janki, cho­ciaż Janka poślu­biła milio­nera, a ty wycho­dzisz za mąż za bied­nego dok­tora bez gro­sza przy duszy.

Ania zaśmiała się.

– Mam bar­dzo przy­jemne stroje. Kocham piękno. Pamię­tam moją pierw­szą ładną suk­nię: była brą­zowa, dosta­łam ją w pre­zen­cie od Mate­usza na nasz szkolny kon­cert. Wszystko, co nosi­łam przed tą suk­nią, było brzyd­kie, a tej nocy wyda­wało mi się, jak­bym prze­szła do nowego świata.

– To tego wie­czoru Gil­bert recy­to­wał Bin­gen on the Rhine i spoj­rzał na cie­bie, mówiąc: „Jest jesz­cze ktoś, nie sio­stra”. A ty byłaś wście­kła, ponie­waż wło­żył twoją różową, jedwabną różyczkę do buto­nierki! W tam­tych cza­sach na pewno nie przy­szłoby ci do głowy, że go poślu­bisz.

– To kolejny dowód na ist­nie­nie prze­zna­cze­nia – zaśmiała się Ania, scho­dząc na dół po scho­dach.

Roz­dział II

Wyma­rzony dom

Na Zie­lo­nym Wzgó­rzu pano­wało nie­zwy­kłe pod­nie­ce­nie. Nawet Maryla nie umiała ukryć, że jest wytrą­cona z rów­no­wagi, co sta­no­wiło rzecz nie­zwy­kłą.

– To pierw­sze wesele w tym domu – rze­kła na wpół prze­pra­sza­ją­cym tonem do pani Mał­go­rzaty Linde. – Kiedy byłam dziec­kiem, nasz stary pastor twier­dził, że budy­nek staje się praw­dzi­wym domem dopiero, kiedy zosta­nie uświę­cony naro­dzi­nami, wese­lem i zgo­nem. – Prze­ży­li­śmy tu zgony moich rodzi­ców i Mate­usza, a nawet uro­dziny. Dawno temu, tuż po naszym wpro­wa­dze­niu się, pra­co­wał dla nas przez jakiś czas pewien żonaty czło­wiek i tu wła­śnie jego żona uro­dziła pierw­sze dziecko. Ale wesela do tej pory nie orga­ni­zo­wa­li­śmy. Myśl o tym, że Ania wycho­dzi za mąż, wydaje mi się nie­sto­sowna. To prze­cież wciąż ta malutka dziew­czynka, którą Mate­usz przy­wiózł do domu czter­na­ście lat temu. Nie dotarło do mnie, że już doro­sła. Ni­gdy nie zapo­mnę, co czu­łam, kiedy zoba­czy­łam Mate­usza z dziew­czynką! Zasta­na­wiam się, jaki los spo­tkał chłopca, który zamiesz­kałby u nas, gdyby nie popeł­niono błędu. Cie­kawe, jak uło­żyło się jego życie.

– Cóż, przy­znać trzeba, że to szczę­śliwy zbieg oko­licz­no­ści – powie­działa pani Linde. – Cho­ciaż pamię­tam, że w pew­nym momen­cie nie byłam o tym prze­ko­nana – tego wie­czoru, kiedy przy­szłam zoba­czyć Anię, a ona zro­biła straszną scenę. Od tej pory wiele się zmie­niło – Pani Mał­go­rzata wes­tchnęła, ale za chwilę znowu się oży­wiła; na myśl o weselu potra­fiła szybko zapo­mnieć o prze­szło­ści.

– Mam zamiar ofia­ro­wać Ani dwie baweł­niane kapy na łóżko – pod­jęła swój tok myśle­nia – jedną w paski a drugą z liśćmi jabłoni. Oka­zuje się, że stają się na nowo modne. Modne, nie­modne, uwa­żam, że nie znaj­dzie nic ład­niej­szego na łóżko w pokoju gościn­nym niż kapa w liście jabłoni. Muszę dać je do wybie­le­nia. Po śmierci Toma­sza dałam je zaszyć w baweł­niane worki. Pozo­stał jesz­cze mie­siąc i bez wąt­pie­nia wybie­le­nie na ran­nej rosie przy­nie­sie cudowny efekt.

– Jedy­nie mie­siąc! – Maryla wes­tchnęła, a następ­nie powie­działa z dumą – A ja dam Ani sześć ple­cio­nych dywa­ni­ków, które prze­cho­wuję na pod­da­szu. Ni­gdy by mi do głowy nie przy­szło, że je zechce. Są takie sta­ro­modne i nikt już takich nie używa. Wszy­scy zastę­pują je wykła­dzi­nami. Ale ona popro­siła o nie. Powie­działa, że nie ma nic odpo­wied­niej­szego do poło­że­nia na pod­łogę. Są ładne, zro­bi­łam je z naj­ład­niej­szych szma­tek, for­mu­jąc paski z róż­nych kawał­ków. Dostar­czały mi zaję­cia przez kilka ostat­nich zim. Przy­go­tuję też tyle powi­deł, że zapeł­nią spi­żar­nię na cały rok. To takie dziwne! Te węgierki nie kwi­tły przez trzy lata i myśla­łam, że będę musiała je ściąć. Tej wio­sny pokryły się kwie­ciem, i tak obfi­tych zbio­rów śli­wek na Zie­lo­nym Wzgó­rzu nie pamię­tam.

– Cóż, na szczę­ście Ania i Gil­bert mają zamiar zawrzeć wresz­cie ślub. Zawsze się o to modli­łam – powie­działa pani Mał­go­rzata tonem osoby prze­ko­na­nej, że zawdzię­czają to wszystko jedy­nie jej modli­twom. – Z wielką ulgą przy­ję­łam wia­do­mość, że odmó­wiła poślu­bie­nia tego czło­wieka z King­sport. Oczy­wi­ście był bogaty, a Gil­bert jest biedny, ale naj­waż­niej­sze, że to chło­piec z Wyspy.

– To Gil­bert z Bly­the’ów – powie­działa z zado­wo­le­niem Maryla. Maryla wola­łaby paść nagłą śmier­cią, niż wyra­zić sło­wami myśl, która błą­kała się jej po gło­wie za każ­dym razem, gdy patrzyła na Gil­berta, poczy­na­jąc od jego dzie­ciń­stwa aż do doro­sło­ści. Myślała mia­no­wi­cie, że gdyby nie jej zbyt­nia duma dawno, dawno temu, Gil­bert mógł być jej synem. Maryla żywiła prze­ko­na­nie, że jakimś dziw­nym spo­so­bem to mał­żeń­stwo z Anią naprawi stary błąd. Dobro powstało ze sta­rej, gorz­kiej zło­ści. Co do samej Ani, była tak szczę­śliwa, że napa­wało ją to pra­wie prze­ra­że­niem. Jak mówi stary zabo­bon, bogo­wie nie lubią zbyt szczę­śli­wych śmier­tel­ni­ków. Pewne jest także, że podob­nie reagują na szczę­ście innych nie­któ­rzy zna­jomi. Dwie takie śmier­tel­niczki sta­wiły się u Ani pew­nego wie­czoru o fio­le­to­wym zmierz­chu i przy­stą­piły do dzieła, które miało prze­kłuć balo­nik tęczo­wego szczę­ścia Ani. Jeżeli jest ona zda­nia, że poślu­bia­jąc dok­tora Bly­the’a, dostaje gwiazdkę z nieba, lub jeżeli wyobraża sobie, że ten młody czło­wiek jest na­dal tak w niej roz­ko­chany jak w latach mło­dzień­czych, to nie­wąt­pli­wie ich obo­wiąz­kiem jest naświe­tlić Ani całą sprawę z innego punktu widze­nia. Dodać należy, że te dwie szla­chetne damy nie były wcale wro­gami Ani. Wręcz prze­ciw­nie, cał­kiem ją lubiły i bro­ni­łyby jej jak lwice swo­ich mło­dych, gdyby kto­kol­wiek pró­bo­wał ją zaata­ko­wać. Oka­zuje się, że natura ludzka nie­ko­niecz­nie musi być logiczna.

Pani Inglis, de domo Janka Andrews, aby zacy­to­wać gazetę „Daily Enter­prise”, przy­była do Ani wraz z matką i panią Jaspe­rową Bell. Zauwa­żyć należy, że lata mał­żeń­skich sprze­czek Janki nie zwa­rzyły jej uprzej­mo­ści. Była na­dal bar­dzo miłą osobą. Mimo faktu – jak okre­śli­łaby to pani Mał­go­rzata Linde – że poślu­biła milio­nera, żyła w bar­dzo szczę­śli­wym związku. Bogac­two jej nie zepsuło. Była to ta sama spo­kojna, miła, zaró­żo­wiona Janeczka z daw­nego kwar­tetu, która wspól­nie ze swoją przy­ja­ciółką prze­ży­wała radość i była nie­zwy­kle zain­te­re­so­wana nawet naj­drob­niej­szymi szcze­gó­łami wyprawy ślub­nej Ani, mimo że zapewne nie bar­dzo mogła rów­nać się jej wła­snej, peł­nej jedwabi i klej­no­tów. Janka nie była spe­cjal­nie bły­sko­tliwa, a jej uwagi rzadko zasłu­gi­wały na uważne słu­cha­nie, ale za to ni­gdy nie powie­działa słowa, które zra­ni­łoby uczu­cia innych.

– A więc mimo wszystko Gil­bert nie wyco­fał się z obiet­nicy mał­żeń­skiej – zauwa­żyła pani Har­mo­nowa Andrews, pod­kre­śla­jąc gło­sem zdzi­wie­nie. – Cóż, Bly­the’owie zazwy­czaj dotrzy­mują słowa, kiedy już je dali, nie­za­leż­nie od tego, co zda­rzy się póź­niej. Pomyślmy tylko, masz dwa­dzie­ścia pięć lat, Aniu, prawda? W cza­sach, gdy ja mia­łam dwa­dzie­ścia pięć lat, wiek ten trak­to­wano jako począ­tek sta­ro­pa­nień­stwa, ale ty wyglą­dasz cał­kiem młodo. Nor­malne dla rudych.

– Rude włosy są teraz bar­dzo modne – powie­działa nieco chłodno Ania, sta­ra­jąc się uśmiech­nąć. Roz­wi­nęła w sobie poczu­cie humoru, które poma­gało jej przejść do porządku dzien­nego nad róż­nymi pro­ble­mami. Do tej pory jed­nakże nie udało jej się zwal­czyć nie­odmien­nie bole­snej reak­cji na komen­ta­rze o wło­sach.

– Podobno, podobno – zgo­dziła się pani Har­mo­nowa. – Nie­sa­mo­wite, to, co dzieje się w modzie, jest nie­sa­mo­wite. Cóż, Aniu, masz nie­złą wyprawę ślubną, w sam raz odpo­wied­nią dla pozy­cji, którą będziesz zaj­mo­wać. Prawda, Janko? Mam nadzieję, że będziesz szczę­śliwa. Życzę ci bar­dzo dobrze! Dłu­gie zarę­czyny nie zawsze wycho­dzą na dobre. Cóż, w twoim przy­padku nie można było temu zapo­biec.

– Gil­bert wygląda zbyt młodo jak na leka­rza. Oba­wiam się, że ludzie nie będą mu oka­zy­wali zaufa­nia – powie­działa pani Jaspe­rowa Bell. Następ­nie ści­snęła usta, jakby zazna­cza­jąc, że powie­działa coś, co uwa­żała za obo­wią­zek, i teraz może odejść z czy­stym sumie­niem. Nale­żała ona do typu kobiet, które zawsze mają czarne pióra w kape­lu­szu i tłu­ste strąki wło­sów na szyi.

Powierz­chowna radość Ani ze ślub­nych przy­go­to­wań została tym­cza­sowo zakłó­cona. Ale nic nie mogło naru­szyć głębi jej szczę­ścia. Drobne szpilki pań Bell i Andrews popa­dły w zapo­mnie­nie, kiedy nieco póź­niej nad­je­chał Gil­bert, z któ­rym powę­dro­wali aż do brzó­zek przy stru­myku. Ania pamię­tała, że były to malut­kie drzewka, kiedy poja­wiła się na Zie­lo­nym Wzgó­rzu. Dzi­siaj jed­nakże zastą­piły je wyso­kie kolumny z kości sło­nio­wej w cza­ro­dziej­skim pałacu zmierz­chu i gwiazd. W ich cie­niu Ania i Gil­bert roz­ma­wiali ści­szo­nym tonem zako­cha­nych o nowym domu i życiu.

– Zna­la­złem dla nas gniazdko, Aniu.

– Naprawdę? Gdzie? Mam nadzieję, że nie w samej wsi. Nie chcia­ła­bym tam miesz­kać.

– Nie. We wsi nie było, nie­stety, odpo­wied­niego domu. To mały biały domek przy samym por­cie, w poło­wie drogi pomię­dzy Glen St Mary a Czte­rema Wia­trami. Tro­chę na ubo­czu, ale kiedy uda nam się zało­żyć tele­fon, nie będzie to miało zna­cze­nia. Poło­że­nie jego jest piękne. Okna wycho­dzą na zachód, a przed domem roz­ciąga się wielki, błę­kitny port. Piasz­czy­ste wydmy także nie są daleko – wieje nad nimi mor­ska bryza, spry­sku­jąc je wodą.

– A sam dom, Gil­ber­cie? Nasz pierw­szy dom? Jak wygląda?

– Nie jest spe­cjal­nie duży, ale wystar­cza­jący. Na dole jest wspa­niały salo­nik z komin­kiem, jadal­nią, która wycho­dzi na port, i mały pokój, który będzie w sam raz na mój gabi­net. Ma około sześć­dzie­się­ciu lat, jest naj­star­szą sie­dzibą w Czte­rech Wia­trach. Utrzy­many jest w dobrym sta­nie. Dokładny remont prze­szedł około pięt­na­stu lat temu; pokryto go nowym gon­tem, wybie­lono ściany i wymie­niono pod­łogi. A zacząć trzeba od tego, że sta­wia­jąc go, budow­ni­czo­wie wyko­nali dobrą robotę. Sły­sza­łem, że z tym budyn­kiem wiąże się jakaś roman­tyczna histo­ria, ale czło­wiek, od któ­rego go wyna­ją­łem, nie znał szcze­gó­łów. Twier­dził, że kapi­tan Jim może dopro­wa­dzić cię po nitce do kłębka zda­rzeń.

– Co to za kapi­tan Jim?

– Latar­nik na przy­lądku Czte­rech Wia­trów. Poko­chasz to świa­tło Czte­rech Wia­trów, Aniu. Obraca się i bły­ska jak wspa­niała gwiazda, prze­szy­wa­jąc mrok. Widoczne jest z okien salo­niku i fron­to­wych drzwi.

– A do kogo należy ten dom?

– Powiem tak: jest wła­sno­ścią kościoła pre­zbi­te­riań­skiego Glen St Mary i wynaj­muję go od jego zarządu. Nale­żał do bar­dzo leci­wej damy, nie­ja­kiej panny Elż­biety Rus­sell. Zmarła zeszłej wio­sny, a ponie­waż nie miała krew­nych, zosta­wiła cały mają­tek kościo­łowi z Glen St Mary. W domu na­dal znaj­dują się jej meble, z któ­rych więk­szość zaku­pi­łem za marne gro­sze, ponie­waż są tak sta­ro­modne, że zarząd zda­wał sobie sprawę, że to jedyna oka­zja, aby je sprze­dać. Miesz­kańcy Glen St Mary wolą plu­szowe bro­ka­towe fotele i szafki ze zwier­cia­dłami i ozdo­bami. Meble panny Rus­sell są cał­kiem nie­złe i jestem pewien, że przy­padną ci, Aniu, do gustu.

– Jak dotąd, bar­dzo dobrze – sko­men­to­wała Ania, zatwier­dza­jąc spra­woz­da­nie ski­nie­niem głowy. – Jed­nakże, jestem prze­ko­nana, Gil­ber­cie, że ludzie nie mogą ogra­ni­czać swo­ich potrzeb do mebli. Nie powie­dzia­łeś nic na temat bar­dzo waż­nej rze­czy: drzewa, Gil­ber­cie! Czy widzia­łeś drzewa?

– Całe mnó­stwo, mała driado! Cały zagaj­nik jodeł za domem, dwa rzędy topoli przy pod­jeź­dzie i pier­ścień bia­łych brzóz dookoła zachwy­ca­ją­cego ogrodu. Nasze drzwi fron­towe wycho­dzą bez­po­śred­nio do ogrodu, ale jest jesz­cze jedno przej­ście – malutka furtka zawie­szona pomię­dzy dwiema jodłami. Zawiasy są na jed­nym pniu, a zamek na dru­gim. Gałę­zie two­rzą łuk nad gło­wami.

– O, jakże się cie­szę! Nie mogła­bym żyć w domu, gdyby nie było dookoła drzew. Moje żywotne potrzeby zosta­łyby ska­zane na nie­za­spo­ko­joną tęsk­notę. Po tym wszyst­kim nie ma sensu już pytać, czy gdzieś w pobliżu znaj­duje się stru­myk, ozna­cza­łoby to, że mam nad­mierne wyma­ga­nia.

– Ależ tak, jest stru­myk. Prze­cina kawa­łek ogrodu.

– W takim razie – wes­tchnęła Ania z wielką satys­fak­cją – zna­la­złeś wła­śnie mój wyma­rzony dom.

Roz­dział III

Kra­ina marzeń

– Czy pod­ję­łaś decy­zję, kogo zamie­rzasz zapro­sić na wesele? – zapy­tała pani Mał­go­rzata Linde, wykań­cza­jąc pie­czo­ło­wi­cie ser­wetki sto­łowe. – Pora na wysła­nie zapro­szeń, nawet jeśli mają być nie­for­malne.

– Nie mam zamiaru zapra­szać zbyt wielu gości – stwier­dziła Ania. – Chcemy, żeby świad­kami naszego ślubu byli tylko ci, któ­rych naj­bar­dziej lubimy. Rodzina Gil­berta, pań­stwo Alla­no­wie i Har­ri­so­no­wie.

– Był czas, kiedy z trud­no­ścią można by potrak­to­wać tego sąsiada jako jed­nego z two­ich naj­lep­szych przy­ja­ciół – zaopo­no­wała sucho Maryla.

– To prawda, pod­czas naszego pierw­szego spo­tka­nia nie nabra­łam do niego spe­cjal­nej sym­pa­tii – Ania potwier­dziła ze śmie­chem. – Ale pan Har­ri­son w miarę kon­ty­nu­owa­nia zna­jo­mo­ści wiele zyskał, a pani Har­ri­son jest naprawdę bar­dzo kochana. No i oczy­wi­ście pani Lawenda i Jaś.

– Czy zde­cy­do­wali przy­je­chać na wyspę tego lata? Mia­łam wra­że­nie, że wybie­rają się do Europy?

– Zmie­nili decy­zję, kiedy napi­sa­łam, że wycho­dzę za mąż. Otrzy­ma­łam dzi­siaj list od Jasia. Mówi, że musi przy­je­chać na moje wesele; nie­ważne, co sta­nie się w Euro­pie.

– To dziecko zawsze darzyło cię bał­wo­chwal­czą miło­ścią – zauwa­żyła pani Mał­go­rzata.

– To dziecko jest już dzie­więt­na­sto­let­nim męż­czy­zną.

– Ależ czas pędzi – odpo­wie­działa bły­sko­tli­wie i ory­gi­nal­nie pani Linde.

– Nie­wy­klu­czone, że przy­je­dzie z nimi Karo­lina Czwarta. Korzy­sta­jąc z listu Jasia prze­słała wia­do­mość, że przy­je­dzie, jeśli uzy­ska pozwo­le­nie od męża. Zasta­na­wiam się, czy na­dal nosi te wiel­kie błę­kitne kokardy i czy jej mąż mówi do niej „Karo­lino”, czy też „Leonoro”? Bar­dzo bym się ucie­szyła, gdyby przy­je­chała na moje wesele. Dawno temu były­śmy razem z Karo­liną na innym weselu. Praw­do­po­dob­nie będą w Chatce w przy­szłym tygo­dniu. Poza tym jesz­cze jest Iza i Józek.

– Spo­ufa­lasz się okrop­nie, mówiąc w ten spo­sób o pasto­rze, Aniu – powie­działa surowo Mał­go­rzata.

– Ale jego żona tak się do niego zwraca.

– Ona też powinna mieć wię­cej sza­cunku dla jego świą­to­bli­wej funk­cji.

– Sama sły­sza­łam, jak wie­lo­krot­nie kry­ty­kuje pani ostro pasto­rów – dro­czyła się Ania.

– To prawda, ale robię to z nale­ży­tym sza­cun­kiem – pro­te­sto­wała pani Linde. – Ni­gdy nie sły­sza­łaś, żebym zdrab­niała imię pastora.

Ania z tru­dem powstrzy­my­wała uśmiech.

– No dobrze, a więc wra­ca­jąc do tematu, jest jesz­cze Diana i Fred, i mały Fred, i mała Ania Kor­de­lia, i Janka Andrews. Chcia­ła­bym też zapro­sić pannę Stacy, ciotkę Jaku­binę, i Stellę. Ale Stella jest w Van­co­uver, Pris w Japo­nii, panna Stacy wyszła za mąż w Kali­for­nii, a ciotka Jaku­bina wyje­chała do Indii, aby zba­dać miej­sce misji swo­jej córki, mimo prze­ra­że­nia, jakim napa­wają ją żmije. To naprawdę straszne, jak ludzie są poroz­rzu­cani po całym świe­cie.

– Pan Bóg na pewno ni­gdy tego nie prze­wi­dy­wał, ot co – powie­działa auto­ry­ta­tyw­nie pani Mał­go­rzata. – Za cza­sów mojej mło­do­ści ludzie zmie­niali stan cywilny i osie­dlali się tam, gdzie się uro­dzili albo w naj­bliż­szej oko­licy. Na szczę­ście ty, Aniu, trzy­masz się wyspy. Bałam się, że Gil­bert będzie nale­gał, by zabrać cię ze sobą na koniec świata po ukoń­cze­niu aka­de­mii.

– Gdyby wszy­scy pozo­sta­wali w miej­scach swo­jego uro­dze­nia, sta­łyby się one w szyb­kim cza­sie strasz­nie prze­lud­nione.

– Och, nie mam zamiaru się z tobą kłó­cić, ja nie jestem licen­cjatką! O któ­rej godzi­nie ma się zacząć cere­mo­nia?

– Zde­cy­do­wa­li­śmy, że w połu­dnie. W samo połu­dnie, jak opi­sują repor­te­rzy kolumny towa­rzy­skiej. To da nam czas na zła­pa­nie wie­czor­nego pociągu do Glen St Mary.

– A ślub odbę­dzie się w salo­nie?

– Tylko jeżeli będzie padać. Chcemy zawrzeć ślub w sadzie, z błę­ki­tem nieba nad nami i słoń­cem dookoła. Wie­cie, kiedy i gdzie chcia­ła­bym wyjść za mąż, gdy­bym miała wybór? Byłoby to o świ­cie czerw­co­wym z nie­zwy­kłym wscho­dem słońca i różami kwit­ną­cymi w ogro­dach. Wykra­dła­bym się na dół na spo­tka­nie z Gil­ber­tem i razem poszli­by­śmy do samego środka buko­wych lasów, i tam – pod zie­lo­nym skle­pie­niem koja­rzą­cym się ze wspa­niałą kate­drą – zawar­li­by­śmy ślub.

Maryla prych­nęła pogar­dli­wie, zaś pani Linde wyglą­dała na zaszo­ko­waną.

– Ależ to by było strasz­nie dziwne, Aniu. A nawet nie wyglą­da­łoby na peł­no­prawny zwią­zek. I co powie­dzia­łaby na to pani Har­mo­nowa Andrews?!

– W tym szko­puł – wes­tchnęła Ania. – Tyle rze­czy na świe­cie nie możemy robić tylko dla­tego, że pani Har­mo­nowa Andrews powie­dzia­łaby: „Szkoda i żal, że to prawda”. Jakież cudowne czyn­no­ści mogli­by­śmy wyko­ny­wać, gdyby nie pani Har­mo­nowa Andrews!

– Bywają takie momenty, Aniu, że nie bar­dzo jestem pewna, czy cie­bie rozu­miem – narze­kała pani Linde.

– Wiesz prze­cież, że Ania była zawsze roman­tyczką – pró­bo­wała jej bro­nić Maryla.

– Cóż, zapewne poży­cie mał­żeń­skie wyle­czy ją z tego – odpo­wie­działa pocie­sza­jąco Mał­go­rzata.

Ania zaśmiała się i wykra­dła na Dróżkę Zako­cha­nych, gdzie zastał ją Gil­bert i żadne z nich nie wyda­wało się odczu­wać spe­cjal­nego stra­chu czy też nadziei, że ich poży­cie mał­żeń­skie będzie lekar­stwem na roman­tycz­ność.

Goście z Chatki przy­je­chali w następ­nym tygo­dniu i Zie­lone Wzgó­rze zapeł­niło się dźwię­kiem licz­nych gło­sów. Pani Lawenda zmie­niła się tak mało, że trzy lata od jej ostat­niego pobytu na Wyspie mogłyby być mgnie­niem oka, ale Ania wes­tchnęła ze zdu­mie­nia, patrząc na Jasia. Czy to moż­liwe, że ten wspa­niały, pra­wie dwu­me­trowy męż­czy­zna to malutki Jaś ze szkoły w Avon­lea?

– Przy tobie czuję się staro, Jasiu – powie­działa. – Muszę na cie­bie patrzeć do góry.

– Moja droga nauczy­cielko, pani ni­gdy się nie zesta­rzeje – odparł Jaś. – Jest pani jed­nym z uprzy­wi­le­jo­wa­nych śmier­tel­ni­ków, któ­rzy odna­leźli fon­tannę mło­do­ści i zdo­łali z niej się napić. Pani i mama Lawenda. Ale, ale! Kiedy wyj­dzie pani za mąż, nie będę zwra­cał się do pani per pani Bly­the. Dla mnie będzie pani zawsze nauczy­cielką pro­wa­dzącą naj­lep­sze zaję­cia, jakie kie­dy­kol­wiek mia­łem w szko­łach. Chcę pani coś poka­zać.

Tym czymś było kie­szon­kowe wyda­nie wier­szy. Jaś prze­lał swoje fan­ta­zje w wersy, a wydawcy maga­zynu – mimo złej opi­nii, jaką więk­szość z nich się zazwy­czaj cie­szy – zdo­łali doce­nić jego pracę. Wydru­ko­wali wier­sze Jasia, które Ania czy­tała z praw­dziwą roz­ko­szą.

Były pełne uroku i z łatwo­ścią uznała, że chłopca czeka obie­cu­jąca przy­szłość.

– Zapewne zyskasz sławę, Jasiu. Całe życie marzy­łam, żeby mieć cho­ciaż jed­nego słyn­nego ucznia. W moich marze­niach miałby zostać rek­to­rem uni­wer­sy­tetu, ale wielki poeta to nawet lep­sze. Pew­nego dnia będę mogła się prze­chwa­lać, że udało mi się dać klapsa wybit­nemu Jasiowi Irvin­gowi. Ale w grun­cie rze­czy ni­gdy cie­bie nie ude­rzy­łam, Jasiu. Co za stra­cona oka­zja! Myślę, że jed­nak uda­wało mi się cie­bie dys­cy­pli­no­wać bez tego.

– Nie­wy­klu­czone, że pani sama będzie sławna, nauczy­cielko. W ciągu minio­nych lat widzia­łem mnó­stwo pani utwo­rów.

– Nie. Wiem, na co mnie stać. Potra­fię nie­źle pisać, umiem opo­wia­dać fan­ta­styczne histo­rie, które kochają dzieci i za które wydawcy prze­sy­łają pożą­dane czeki, ale nie jestem w sta­nie zro­bić nic wiel­kiego. Moją jedyną szansą na uzy­ska­nie nie­śmier­tel­no­ści na naszym glo­bie jest kącik w two­ich pamięt­ni­kach.

Karo­lina Czwarta porzu­ciła nie­bie­skie kokardy, nato­miast jej piegi nie utra­ciły wyra­zi­sto­ści.

– Ni­gdy nie przy­szło mi do głowy, że skoń­czę, poślu­bia­jąc jan­kesa, panno Shir­ley. Ale z góry nie wia­domo, co czło­wieka czeka, a to prze­cież nie jego wina, że jest jan­ke­sem. Taki się uro­dził.

– Sama jesteś jan­ke­ską, Karo­lino, odkąd wyszłaś za Ame­ry­ka­nina.

– Panno Shir­ley, pro­szę pani, nie jestem! Na pewno ni­gdy nie zosta­ła­bym jan­ke­ską, nawet gdy­bym poślu­biła ich cały tuzin! Tom jest miły, a poza tym doszłam do wnio­sku, że lepiej zła­pać tę oka­zję, bo inna może się nie zda­rzyć. Tom nie pije i nie zrzę­dzi, że musi pra­co­wać mię­dzy posił­kami, i roz­wa­ża­jąc wszyst­kie za i prze­ciw, mam wszel­kie powody do zado­wo­le­nia, panno Shir­ley, pro­szę pani.

– Czy zwraca się do cie­bie per Leonora?

– A skąd! Panno Shir­ley, pro­szę pani, nie wie­dzia­ła­bym, kogo ma na myśli, gdyby tak robił. Oczy­wi­ście, kiedy bra­li­śmy ślub musiał powie­dzieć „Biorę cię, Leonoro” i muszę pani wyznać, panno Shir­ley, pro­szę pani, że przy­ję­łam to ze strasz­nym uczu­ciem. Z wra­że­niem, że nie mnie składa obiet­nicę i nie zosta­łam w spo­sób nale­żyty przez niego poślu­biona. A teraz pani sama ma wyjść za mąż, panno Shir­ley, tak? Zawsze myśla­łam, że wyjdę za leka­rza, co byłoby bar­dzo dogodne w przy­padku odry czy koklu­szu dzieci. Tom jest tylko mura­rzem, ale naprawdę ma bar­dzo dobry cha­rak­ter. Kiedy powie­dzia­łam: „Tom, mam zamiar poje­chać na wesele panny Shir­ley. Mam zamiar i tak poje­chać, ale chcia­ła­bym mieć twoją zgodę”, on po pro­stu odparł: „Zrób, jak ci się podoba, Karo­lino, a ja to zaak­cep­tuję”. To naprawdę bar­dzo miły mąż, panno Shir­ley.

Iza­bela i pastor Józek przy­byli na Zie­lone Wzgó­rze w przed­dzień wesela. Ania i Iza przy­wi­tały się entu­zja­stycz­nie, co prze­kształ­ciło się następ­nie w poufną poga­wędkę na temat zda­rzeń z prze­szło­ści i bli­skiej przy­szło­ści.

– Kró­lowo Anno, jesteś jak zawsze dostojna. A ja strasz­nie schu­dłam po uro­dze­niu dzieci i nie wyglą­dam w poło­wie tak korzyst­nie jak wcze­śniej. Myślę jed­nak, że podo­bam się mojemu Józ­kowi. Teraz już nie ma mię­dzy nami takiego kon­tra­stu. Wspa­niale, że twoim wybrań­cem jest Gil­bert! Robert Gard­ner nie paso­wałby do cie­bie zupeł­nie. Widzę to teraz, choć wów­czas byłam bar­dzo roz­cza­ro­wana. Wiesz, Aniu, potrak­to­wa­łaś Roberta bar­dzo źle.

– Ale sły­sza­łam, że wró­cił do formy. – Uśmiech­nęła się Ania.

– No tak, oże­nił się z uro­czą kobietą i są naprawdę bar­dzo szczę­śliwi. Wszystko działa na ich korzyść. Józek i Biblia tak twier­dzą, a to są praw­dziwe auto­ry­tety.

– A Alec i Alonzo? Czy oże­nili się?

– Alec tak, Alonzo nie. Kiedy roz­ma­wiam z tobą, Aniu, powra­cają wspo­mnie­nia tych wspa­nia­łych dni w Domku Patty! Jak świet­nie się bawi­ły­śmy!

– Czy byłaś tam ostat­nio?

– O tak, czę­sto tam cho­dzę. Panna Patty i panna Maria na­dal sie­dzą przy kominku i dzier­gają na dru­tach. A to mi przy­po­mina, że przy­wio­złam ci, Aniu, ślubny pre­zent od nich. Zgad­nij, co to jest?

– Ni­gdy w życiu nie zgadnę. Skąd się dowie­działy, że wycho­dzę za mąż?

– Och, powie­dzia­łam im! Byłam tam w zeszłym tygo­dniu. Wyka­zały wiel­kie zain­te­re­so­wa­nie. Dwa dni temu panna Patty napi­sała do mnie liścik, pro­sząc, żebym do niej wpa­dła. Popro­siła mnie wów­czas, żebym zabrała dla cie­bie pre­zent. Co naj­bar­dziej chcia­ła­byś dostać z Domku Patty?

– Chyba nie chcesz powie­dzieć, że panna Patty poda­ro­wała mi swoje por­ce­la­nowe pie­ski?

– Wła­śnie pie­ski! Znaj­dują się w mojej tor­bie podróż­nej. I mam dla cie­bie list. Pocze­kaj chwilę, już go przy­no­szę!

„Droga Panno Shir­ley – pisała panna Patty. – Maria i ja z wiel­kim zain­te­re­so­wa­niem przy­ję­ły­śmy wia­do­mość o zbli­ża­ją­cym się pani ślu­bie. Wysy­łamy naj­lep­sze życze­nia. My z Marią ni­gdy nie wyszły­śmy za mąż, ale nie prze­szka­dzają nam zamąż­pój­ścia innych. Wysy­łamy pani por­ce­la­nowe pie­ski. Zamie­rza­łam zosta­wić je pani w testa­men­cie, wie­dząc, że jest pani w nich roz­ko­chana, ale wraz z Marią zamie­rzamy żyć jesz­cze parę lat, więc zde­cy­do­wa­łam się prze­ka­zać pani te pie­ski za pani mło­do­ści. I pro­szę nie zapo­mnieć, że Gog ma wzrok skie­ro­wany na prawo a Magog na lewo”.

– Wyobra­żam sobie te uro­cze stare pie­ski sie­dzące przy kominku w moim wyma­rzo­nym domu – powie­działa Ania z entu­zja­zmem. – Ni­gdy nie spo­dzie­wa­łam się cze­goś rów­nie zachwy­ca­ją­cego!

Tego wie­czoru na Zie­lo­nym Wzgó­rzu sły­chać było szmery gło­sów osób zaję­tych przy­go­to­wa­niami na następny dzień, ale o zmierz­chu Ania wykra­dła się. Miała do odby­cia małą piel­grzymkę w ostat­nim dniu swo­jego panień­stwa. Musiała zre­ali­zo­wać ją samot­nie. Poszła na grób Mate­usza na małym, ocie­nio­nym topo­lami cmen­ta­rzu Avon­lea i tam prze­żyła mil­czące spo­tka­nie ze sta­rymi wspo­mnie­niami i nie­za­po­mnia­nymi uczu­ciami.

– Mate­usz byłby taki zado­wo­lony, gdyby mógł być tutaj – wes­tchnęła. – Ale jestem prze­ko­nana, że wie o tym i cie­szy się. Jest gdzieś tu, w naj­bliż­szej oko­licy. Prze­czy­ta­łam gdzieś, że nasi zmarli ni­gdy nie umie­rają, dopóki o nich pamię­tamy. Mate­usz ni­gdy nie umrze, bo ja nie potra­fię o nim zapo­mnieć.

Zosta­wiła na gro­bie kwiaty, które przy­nio­sła ze sobą, i zeszła powoli ze wzgó­rza. Był to uro­czy wie­czór pełen roz­kosz­nych świa­teł i cieni. Na zacho­dzie niebo pokry­wały chmurki w kształ­cie szkar­łat­no­bursz­ty­no­wych rybek, z dłu­gimi pasami zie­lon­ka­wego nieba pomię­dzy nimi. W głębi poły­ski­wała pro­mien­ność słońca ską­pa­nego w zacho­dzie, a z wybrzeża docho­dził szmer wody. Dokoła niej w pięk­nej, wiej­skiej ciszy zato­pione były wzgó­rza, pola i lasy, które znała i kochała od tak dawna.

– Histo­ria się powta­rza – powie­dział Gil­bert, przy­łą­cza­jąc się do niej, gdy prze­cho­dziła przez furtkę Bly­the’ów. – Czy pamię­tasz nasz spa­cer po tym wzgó­rzu, Aniu, prawdę mówiąc, nasz pierw­szy wspólny spa­cer dokąd­kol­wiek?

– Wra­ca­łam do domu o zmierz­chu z grobu Mate­usza, a ty sta­ną­łeś w tej bra­mie, i strzą­snę­łam z sie­bie dumę tych wszyst­kich lat, i ode­zwa­łam się do cie­bie.

– A przede mną otwarło się niebo – uzu­peł­nił Gil­bert. – Od tej chwili nie mogłem docze­kać się następ­nego dnia. Kiedy odpro­wa­dzi­łem cię do domu owej nocy i wra­ca­łem do sie­bie, byłem naj­szczę­śliw­szym chłop­cem na świe­cie. Ania wyba­czyła mi!

– Myślę, że to ty mia­łeś naj­wię­cej do wyba­cze­nia. Byłam taką nie­wdzięczną małą cza­row­nicą i to nawet po ura­to­wa­niu mi życia na sta­wie. Jakże na początku nie­na­wi­dzi­łam tego zobo­wią­za­nia wobec cie­bie. Nie zasłu­guję na szczę­ście, które stało się moim udzia­łem.

Gil­bert zaśmiał się i ści­snął moc­niej dziew­częcą dłoń, na któ­rej lśnił pier­ścio­nek od niego. Pier­ścień zarę­czy­nowy Ani był kółecz­kiem z pereł. Odmó­wiła nosze­nia dia­mentu.

– Wła­ści­wie ni­gdy nie podo­bały mi się dia­menty od chwili, gdy prze­ko­na­łam się, że nie mają pur­pu­ro­wego koloru, o jakim marzy­łam.

– Ale perły przy­no­szą smu­tek, jak mówi stare porze­ka­dło – sprze­ci­wił się Gil­bert.

– Ja się tego nie boję. Łzy mogą wią­zać się tak samo ze szczę­ściem, jak i ze smut­kiem. Moje naj­szczę­śliw­sze momenty zda­rzyły się, kiedy oczy zalane mia­łam łzami; kiedy Maryla powie­działa, że mogę pozo­stać na Zie­lo­nym Wzgó­rzu; kiedy Mate­usz dał mi pierw­szą śliczną sukienkę; kiedy dowie­dzia­łam się, że wra­casz do zdro­wia po gorączce. Więc daj mi perły jako pier­ścio­nek zarę­czy­nowy, a ja chęt­nie, z praw­dziwą rado­ścią przyjmę smu­tek, jaki przy­nie­sie życie.

Ale dziś wie­czo­rem nasi oblu­bieńcy myśleli jedy­nie o rado­ści, a smutki nie przy­cho­dziły im do głowy. Jutro prze­cież miał odbyć się ich ślub, a wyma­rzony dom cze­kał na mgli­stym, pur­pu­ro­wym wybrzeżu portu Czte­rech Wia­trów.

Roz­dział IV

Pierw­sza panna młoda z Zie­lo­nego Wzgó­rza

Gdy Ania obu­dziła się ran­kiem w dniu swego ślubu, słońce mru­gało do niej pro­mie­niami przez okno małego poko­iku nad gan­kiem, a wrze­śniowa bryza poru­szała zasło­nami.

Tak się cie­szę, że będziemy mieli piękną pogodę – pomy­ślała, pro­mie­nie­jąc rado­ścią.

Przy­po­mniała sobie pierw­szy ranek, gdy obu­dziła się w tym maleń­kim pokoju, do któ­rego z tru­dem prze­do­sta­wało się słonko przez ukwie­cone gałę­zie sta­rej Kró­lo­wej Śniegu. Wów­czas nie było to rado­sne prze­bu­dze­nie, gdyż przy­nio­sło wspo­mnie­nie gorz­kiego roz­cza­ro­wa­nia poprzed­niego wie­czoru. Ale od owego czasu mały pokoik zmie­nił się wraz z latami szczę­śli­wego dzie­ciń­stwa, snami i wizjami panień­skimi. Do tego poko­iku wra­cała rado­śnie po każ­dym wyjeź­dzie. Przy jego oknie klę­czała owej nocy gorz­kiej roz­pa­czy, kiedy była prze­ko­nana, że Gil­bert umrze, i przy nim sie­działa w mil­czą­cej rado­ści w wie­czór zarę­czy­nowy. Tu wie­lo­krot­nie czu­wała prze­peł­niona rado­ścią lub smut­kiem, a dzi­siaj go opu­ści na zawsze. Od tej pory nie będzie to już jej pokój. Po wyjeź­dzie Ani ma go odzie­dzi­czyć pięt­na­sto­let­nia Tola. Zresztą Ania nie chciała, żeby było ina­czej. Mały pokoik będzie dobrze słu­żył mło­dej dziew­czy­nie, a jej prze­szłość dzi­siaj zosta­nie zamknięta, gdyż otwiera się przed nią etap życia kobiety zamęż­nej.

Zie­lone Wzgó­rze było tego ranka ruchliwe i rado­sne. Diana przy­szła wcze­śnie do pomocy z malut­kim Fre­dem i Anią Kor­de­lią, a Tadzio i Tola, bliź­nięta z Zie­lonego Wzgó­rza, zabrały je do ogrodu.

– Nie pozwól­cie Ani Kor­de­lii ubru­dzić się – ostrze­gła nie­spo­kojna Diana.

– Nie musisz się bać, pole­ca­jąc ją Toli – uspo­ko­iła ją Maryla. – To dziecko ma wię­cej rozumu i sta­ran­no­ści niż nie­które znane mi matki. Naprawdę, pod wie­loma wzglę­dami to praw­dziwy cud. Nie bar­dzo podobna do tego dru­giego czu­pi­ra­dła, które wycho­wa­łam.

Maryla uśmiech­nęła się do Ani znad sałatki z kur­czaka. Łatwo było domy­ślić się, że to wła­śnie czu­pi­ra­dło kocha mimo wszystko naj­bar­dziej.

– Te bliź­nięta to naprawdę miłe dzieci – sko­men­to­wała pani Mał­go­rzata, kiedy upew­niła się, że są daleko i nie usły­szą. – Tola jest taka kobieca i pomocna, a Tadzio rośnie na bar­dzo mądrego chłopca. Nie jest to ten psotny malec, któ­rego kie­dyś zna­li­śmy.

– Ni­gdy nie byłam tak oszo­ło­miona jak w cza­sie pierw­szych sze­ściu mie­sięcy jego pobytu – przy­znała Maryla. – Póź­niej przy­zwy­cza­iłam się. Ostat­nio bar­dzo zain­te­re­so­wał się uprawą roli i chce, żebym pozwo­liła mu pro­wa­dzić farmę. Mogę, gdyż pan Barry nie zamie­rza już dzier­ża­wić naszego gospo­dar­stwa i trzeba będzie pod­jąć nowe decy­zje.

– Bez wąt­pie­nia, to uro­czy dzień na twój ślub, Aniu – powie­działa Diana, zakła­da­jąc obszerny far­tuch na sukienkę. – Trudno byłoby o ład­niej­szy, nawet na zamó­wie­nie ze sklepu Eaton.

– Rze­czy­wi­ście. Przy­znać trzeba, że wyspia­rze wyrzu­cają w błoto zbyt wiele pie­nię­dzy w tym wła­śnie Eato­nie – obu­rzyła się pani Linde.

Miała bar­dzo zde­cy­do­wane poglądy na temat domu towa­ro­wego podob­nego do kała­mar­nicy i ni­gdy nie tra­ciła oka­zji, żeby je wyra­zić.

– A co do ich kata­lo­gów, sta­no­wią dzi­siaj biblie dla dziew­czyn z Avon­lea, ot co! To prawda, oglą­dają je w nie­dziele zamiast stu­dio­wać Pismo Święte.

– Przy­znać trzeba, że wspa­niale potra­fią zaba­wić dzieci – uzu­peł­niła Diana. – Fred i mała Ania potra­fią godzi­nami patrzeć na obrazki.

– Ja wycho­wa­łam dzie­się­cioro dzieci bez pomocy kata­logu pana Eatona – obru­szyła się surowo pani Mał­go­rzata.

– Daj­cie spo­kój, prze­stań­cie się kłó­cić z powodu jakie­goś kata­logu Eatona. To mój naj­waż­niej­szy dzień, chyba o tym wie­cie? Jestem tak szczę­śliwa! Chcę, by wszy­scy cie­szyli się razem ze mną.

– Miejmy nadzieję, że tego szczę­ścia star­czy ci na całe życie, dziecko – wes­tchnęła pani Mał­go­rzata. Rze­czy­wi­ście miała taką nadzieję i wie­rzyła w to, ale bała się, że ten, kto tak otwar­cie prze­chwala się swoim szczę­ściem, wyzywa los. Ania dla wła­snego dobra powinna nieco sto­no­wać wypo­wie­dzi.

Szczę­śliwa i piękna panna młoda zeszła w to wrze­śniowe połu­dnie po utka­nych metodą domową dywa­nach roze­sła­nych na sta­rych scho­dach. Pierw­sza panna młoda z Zie­lo­nego Wzgó­rza: szczu­pła, z błysz­czą­cymi oczami za mgiełką panień­skiego welonu i rękami peł­nymi róż. Gil­bert, ocze­ku­jąc jej w holu poni­żej, patrzył wzro­kiem peł­nym ado­ra­cji. Wresz­cie była jego, ta długo wycze­ki­wana Ania, zdo­byta po latach sta­rań! To do niego wła­śnie zbliża się ze słod­kim odda­niem panny mło­dej. Czy jest jej godzien? Czy potrafi ją uszczę­śli­wić tak, jak miał nadzieję? A co, jeśli ją roz­cza­ruje? Jeżeli nie spełni jej ocze­ki­wań? W tej chwili wycią­gnęła do niego dłoń, ich oczy spo­tkały się i wszel­kie wąt­pli­wo­ści znik­nęły, a ich miej­sce zajęła rado­sna pew­ność. Nale­żeli do sie­bie i – nie­ważne co przy­nie­sie im życie – to ni­gdy się nie zmieni! Ich szczę­ście spełni się, a oboje patrzą z opty­mi­zmem w przy­szłość.

Ślub zawarli w sta­rym sadzie oto­czeni miłymi twa­rzami od dawna zna­nych przy­ja­ciół. Pastor Allan udzie­lił im ślubu, a pastor Józek wygło­sił kaza­nie, które pani Mał­go­rzata Linde okre­śliła jako naj­pięk­niej­szą modli­twę weselną. Ptaki nie­czę­sto śpie­wają we wrze­śniu, ale jeden ukryty w gałąz­kach śpie­wał nie­zwy­kle pięk­nie, pod­czas gdy Gil­bert i Ania powta­rzali przy­sięgę dozgon­nej wier­no­ści. Ania usły­szała go i słu­chała z zachwy­tem, Gil­bert pomy­ślał, że wszyst­kie ptaki na świe­cie powinny uczcić ten moment rado­sną pie­śnią. I Jaś usły­szał go, a potem napi­sał liryczny utwór, który spo­tkał się z peł­nym podzi­wem i wydru­ko­wany został w pierw­szym tomie jego wier­szy. Karo­lina Czwarta też go usły­szała i natych­miast nabrała prze­ko­na­nia, że ozna­cza peł­nię szczę­ścia dla uwiel­bia­nej panny Shir­ley. Ptak śpie­wał, aż cere­mo­nia się skoń­czyła, a wów­czas jeden sza­lony, krótki, pro­sty trel uwień­czył ten nie­spo­dzie­wany kon­cert.

Stary sza­ro­zie­lony dom wśród sadów nie prze­żył ni­gdy dotąd rów­nie rado­snego popo­łu­dnia. Wszyst­kie stare kawały i żarty, które peł­niły służbę na wese­lach od cza­sów edenu, powtó­rzono znów i wyda­wały się one nowe, bły­sko­tliwe oraz zabawne, jak gdyby ni­gdy przed­tem ich nie opo­wia­dano. Pano­wał śmiech i radość, a kiedy Ania i Gil­bert wyszli, aby udać się na pociąg do Car­mody, z Jasiem jako kie­rowcą, bliź­nięta już stały w pogo­to­wiu z ryżem i sta­rymi butami, w rzu­ca­niu któ­rymi Karo­lina Czwarta i pan Har­ri­son ode­grali nie­po­śled­nią rolę. Maryla stała przy bra­mie i patrzyła na odjeż­dża­jący dłu­gim pod­jaz­dem powóz. Ania odwró­ciła się na jego końcu i poma­chała na poże­gna­nie. Odje­chała. Zie­lone Wzgó­rze już nie było jej domem. Twarz Maryli była szara i stara, kiedy wró­ciła do domu, który Ania zapeł­niała przez czter­na­ście lat, nawet pod­czas nie­obec­no­ści, świa­tłem i życiem.

Ale Diana i jej malu­chy, goście z Chatki i Alla­no­wie pozo­stali, aby pomóc dwóm star­szym paniom prze­żyć osa­mot­nie­nie pierw­szego wie­czoru. Razem spę­dzili przy­jemny czas przy kola­cji, gawę­dząc przy stole o róż­nych zda­rze­niach tego dnia. Sie­dzieli tam, gdy Ania i Gil­bert wysia­dali z pociągu w Glen St Mary.

Roz­dział V

Przy­jazd do domu

Dok­tor David Bly­the wysłał im na spo­tka­nie powo­zik konny, a chło­piec, który peł­nił funk­cję woź­nicy, usu­nął się z ser­decz­nym uśmie­chem, zosta­wia­jąc im w ten piękny wie­czór przy­jem­ność samot­nej jazdy do nowego domu.

Ania ni­gdy nie zapo­mniała uro­czego widoku, jaki roz­to­czył się przed nimi w cza­sie jazdy po wzgó­rzu za wio­ską. Nie było jesz­cze widać jej nowego domu, ale przed nią jak wiel­kie lśniące lustro różu i sre­bra leżał port Czte­rech Wia­trów. W oddali zoba­czyła wej­ście do portu: pomię­dzy piasz­czy­stą mie­rzeją z jed­nej strony i stro­mym, wyso­kim, nieco ponu­rym kli­fem z czer­wo­nego pia­skowca z dru­giej. Dalej, za mie­rzeją, spo­kojne i uro­czy­ste morze lśniło odbi­tym świa­tłem. Mała wio­ska rybacka zagnież­dżona w zatoczce, gdzie piasz­czy­ste wydmy pod­cho­dziły aż do kra­wę­dzi portu, wyglą­dała jak kopuła klej­no­tów, z któ­rej wyle­wał się zmierzch. Powie­trze odświe­żała lekka mor­ska bryza, a cały widok był baśniowo nasy­cony nad­mor­skim wie­czo­rem. Kilka ledwo widocz­nych żagli uno­siło się na tle ciem­nie­ją­cego brzegu portu przy­bra­nego jodłami. Z wieży maleń­kiego bia­łego kościoła ode­zwał się dzwon miłym, roz­ma­rzo­nym dźwię­kiem, który uno­sił się nad wodą, mie­sza­jąc się z jękiem morza. Wiel­kie obro­towe świa­tło na kli­fie przy kanale pobły­ski­wało cie­płym, zło­tym świa­tłem na tle jasnego pół­noc­nego nieba – drżąca gwiazda dobrej nadziei. Daleko, wzdłuż hory­zontu widoczna była długa wstęga prze­pły­wa­ją­cego parowca.

– Ależ pięk­nie – wyszep­tała Ania. – Poko­cham Cztery Wia­try, Gil­ber­cie. A gdzie nasz dom?

– Jesz­cze go nie widać, zakrywa go pas brzóz prze­bie­ga­ją­cych od zatoczki. Znaj­duje się ponad dwa kilo­me­try od Glen St Mary, a z kolei od niego do latarni jest jesz­cze jeden kilo­metr. Wiesz, Aniu, nie będziemy mieli wielu sąsia­dów. Obok znaj­duje się tylko jeden dom i nawet nie wiem, kto w nim mieszka. Czy nie będziesz czuła się samot­nie, gdy wyjadę?

– Na pewno nie w towa­rzy­stwie tego bla­sku i uro­czych wido­ków. A kto mieszka w tym domu, Gil­ber­cie?

– Nie wiem. Ale nie wydaje mi się, żeby jego miesz­kańcy byli brat­nimi duszami, prawda Aniu?

Dom, obok któ­rego prze­jeż­dżali, był wielki, poma­lo­wany na taki żywy zie­lony kolor, że przez kon­trast oko­liczna natura zda­wała się cał­kiem wybla­kła. Za domem znaj­do­wał się sad, a przed nim ład­nie utrzy­many traw­nik, ale wszystko w jakiś spo­sób cecho­wała nad­mierna suro­wość. Być może wyni­kało to z prze­sad­nej schlud­no­ści. Cała pose­sja, dom, sto­doły, sad, ogród, traw­nik i dróżka – wszystko było nie­zwy­kle zadbane.

– Mam wra­że­nie, że ktoś gustu­jący w takim kolo­rze farby nie ma szans być brat­nią duszą – przy­znała Ania. – Chyba że to sku­tek wypadku, jak nasza błę­kitna świe­tlica. Jestem prze­ko­nana, że nie miesz­kają tu dzieci. Pose­sja jest nawet schlud­niej­sza niż Old Copp Place na Tory Road, a przy­znam, że ni­gdy nie spo­dzie­wa­łam się, że uda mi się natra­fić na rów­nie czy­ste gospo­dar­stwo.

Nie spo­tkali nikogo na wil­got­nej, czer­wo­nej dro­dze, która wiła się wzdłuż wybrzeża aż do portu, ale zanim dotarli do pasa brzóz, które skry­wały ich dom, Ania zoba­czyła dziew­czynę pędzącą stado śnież­no­bia­łych gęsi po kra­wę­dzi aksa­mit­nego, zie­lo­nego wzgó­rza po pra­wej stro­nie. Dookoła roz­rzu­cone były wiel­kie jodły. Pomię­dzy ich kibi­ciami widać było żółte pola zbóż prze­ty­kane zło­tym pia­skiem wzgó­rza, a gdzie­nie­gdzie widoczne było morze.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki