Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Piąty tom przygód Ani z Zielonego Wzgórza.
Ania wychodzi za mąż za Gilberta Blythe’a. Razem przenoszą się do Glen St. Mary, urokliwej wioski nadmorskiej nieopodal Zatoki Czterech Wiatrów, gdzie Gilbert rozpoczyna pracę jako lekarz. Ania szybko znajduje wspólny język z mieszkańcami Zatoki Czterech Wiatrów, nawiązując bliższe relacje z panną Kornelią Bryant, pracownikiem latarni morskiej kapitanem Jimem i małżeństwem Fordów.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 331
Na poddaszu Zielonego Wzgórza
– Dzięki Bogu, skończyłam z geometrią raz na zawsze, nie będę jej już ani uczyć, ani studiować – oznajmiła Ania Shirley z niekłamaną satysfakcją i wrzuciwszy podniszczony podręcznik do wielkiej skrzyni pełnej książek, zatrzasnęła z triumfalnym hukiem jej pokrywę, po czym siadła na niej, patrząc oczami szarymi jak poranne niebo na Dianę Wright. Działo się to na poddaszu domu na Zielonym Wzgórzu.
Poddasze było cieniste, przyjemne, podobne do innych mansardowych pomieszczeń. Przez otwarte okno, przy którym siedziała Ania, wpadało słodko pachnące, nagrzane słońcem powietrze sierpniowego popołudnia. Na zewnątrz szemrały na wietrze gałęzie topoli, a w lasach w oddali wiła się zaczarowana Dróżka Zakochanych, dalej zaś różowiły się stare sady z drzewami jabłoni uginającymi się od wspaniałych, dojrzewających jabłek. Nad tym wszystkim górował wielki łańcuch śnieżnobiałych chmur na błękitnym, południowym niebie. Przez drugie okno widać było odległe, turkusowe morze pokryte białą kołdrą spienionych fal i piękną Zatokę Świętego Wawrzyńca. To na niej unosiła się jak klejnot wyspa Abegweit, której ta delikatniejsza i ładniejsza nazwa indiańska dawno temu została porzucona dla bardziej prozaicznej – Wyspa Księcia Edwarda.
Diana Wright, starsza o trzy lata od naszego ostatniego spotkania na kartach poprzedniego tomu, od owego czasu wyrosła z dziewczęcej urody, lecz oczy miała nadal czarne i błyszczące, policzki podobnie zaróżowione, a dołeczki równie zachwycające jak w dawnych dniach, kiedy wraz z Anią Shirley poprzysięgły sobie wieczną przyjaźń w ogrodzie Sosnowego Wzgórza. W objęciach trzymała uśpioną maleńką osóbkę o czarnych lokach, która od dwóch radosnych lat znana była w świecie Avonlea jako Ania Kordelia. Mieszkańcy Avonlea wiedzieli oczywiście, dlaczego Diana nazwała dziewczynkę Anią, ale zadziwiło ich imię Kordelia. W rodzinie Wrightów czy Barrych żadna kobieta nie miała tak na imię. Pani Harmonowa Andrews przypuszczała, że Diana znalazła je w jakiejś niestosownej powieści i zastanawiała się, jak Fred mógł się na to zgodzić. Diana i Ania tylko uśmiechały się do siebie; one wiedziały, skąd wzięło się drugie imię dziewczynki.
– Zawsze nienawidziłaś geometrii – powiedziała Diana z uśmiechem. – Na pewno jesteś zadowolona, że zrywasz wreszcie z nauczaniem.
– Jednakże pomijając geometrię, lubię przecież uczyć. Minione trzy lata w Summerside były bardzo przyjemne. Kiedy wróciłam do domu, pani Harmonowa Andrews orzekła, że prawdopodobnie życie małżeńskie nie spodoba mi się bardziej niż nauczanie, mimo moich oczekiwań. Bez wątpienia pani Harmonowa wyznaje opinię Hamleta, że lepiej znosić nieszczęścia, które znamy, niż poszukując nowości, narażać się na dotąd nieznane.
Śmiech Ani, równie niefrasobliwy i porywający jak dawniej, z pewną nutą słodyczy i dojrzałości, wypełnił całe poddasze. Maryla, przygotowująca powidła śliwkowe w kuchni piętro niżej, uśmiechnęła się. Następnie westchnęła na myśl, jak rzadko będzie słyszeć ten kochany śmiech na Zielonym Wzgórzu w najbliższych latach. Maryla z radością przyjęła wiadomość o ślubie Ani z Gilbertem Blythem, ale ta nowina, jak każda radość, przyniosła ze sobą pewną dozę smutku. W ciągu trzech lat pobytu w Summerside Ania przyjeżdżała często – na wakacje i weekendy, po zamążpójściu jednakże Maryla będzie mogła spodziewać się najwyżej jej dwukrotnych wizyt w ciągu roku.
– Nie przejmuj się tym, co mówi pani Harmonowa – stwierdziła Diana ze spokojną pewnością mężatki z czteroletnim stażem. – Małżeństwo ma oczywiście swoje wzloty i upadki. Nie spodziewaj się, że wszystko zawsze będzie się układać perfekcyjnie. Ale mogę cię zapewnić, Aniu, że jeśli poślubisz właściwego mężczyznę, życie przyniesie ci wiele radości.
Ania poskromiła uśmiech. Przybierane przez Dianę miny doświadczonej mężatki zawsze nieco ją bawiły.
Niewykluczone, że sama będę się tak zachowywać, kiedy będę żoną od czterech lat – pomyślała. – Chociaż mam nadzieję, że poczucie humoru przed tym mnie uchroni.
– Czy ustaliliście już, gdzie zamieszkacie? – zapytała Diana, tuląc Annę Kordelię matczynym gestem, który zawsze wzruszał Anię do głębi serca, przepełniał niewyrażonymi marzeniami i nadziejami i przejmował dreszczem oraz przyjemnością wymieszaną z eterycznym bólem.
– Tak, chciałam ci o tym powiedzieć, dlatego zatelefonowałam z prośbą, żebyś do mnie dziś wpadła. A przy okazji: nie mogę się nadziwić, że rzeczywiście mamy telefony w Avonlea! Zdają się być zbyt nowoczesne dla tego kochanego, spokojnego miejsca.
– Możemy podziękować za to Stowarzyszeniu. Nigdy nie zdobylibyśmy tej linii, gdyby nie wzięło się za sprawę i nie przeprowadziło jej do końca. Wszyscy starali się ich zniechęcić do tego pomysłu. Ale na szczęście się uparli. To ty wykonałaś wspaniałą robotę dla Avonlea, kiedy założyłaś Stowarzyszenie, Aniu. Jak świetnie bawiłyśmy się na jego spotkaniach! Nigdy nie zapomnimy błękitnej świetlicy i planowanego przez Judsona Parkera malowania reklam farmaceutycznych na płocie.
– Nie wiem, czy powinnam być rzeczywiście wdzięczna Stowarzyszeniu za telefon – zawahała się Ania. – To prawda, że jest szalenie wygodny, nawet bardziej niż nasz stary system komunikowania się za pomocą świeczki. Jak mówi pani Małgorzata, „Avonlea musi nadążać za postępem. Ot co!”. Lecz w jakiś sposób cały czas męczy mnie myśl, że nie chciałam, żeby Avonlea zostało zepsute tym, co pan Harrison – kiedy chce być dowcipny – określa jako nowoczesne niedogodności. Chciałabym, żeby pozostało na zawsze takie jak w starych, dobrych czasach, choć wiem, że to niemądre i sentymentalne, a poza tym niemożliwe. Postanowiłam więc natychmiast zmienić się w mądrą i praktyczną dziewczynę. Telefon, jak przyznaje pan Harrison, to wspaniała rzecz. Nawet jeżeli zdasz sobie sprawę, że prawdopodobnie słyszy cię wielu ciekawskich, do których wcale nie dzwonisz.
– To najgorsze ze wszystkiego – westchnęła Diana. – Wściekam się, jak słyszę odkładanie słuchawki podczas rozmowy telefonicznej. Mówią, że pani Harmonowa Andrews nalegała, żeby aparat zamontowano jej w kuchni, dla ułatwienia odbierania telefonów przy jednoczesnym gotowaniu obiadu. Dzisiaj, kiedy zadzwoniłaś do mnie, wyraźnie usłyszałam bicie tego dziwnego zegara Pye’ów. A więc bez wątpienia albo Józia, albo Gertie przysłuchiwały się naszej rozmowie.
– A, to dlatego zapytałaś: „Czyżbyś miała nowy zegar na Zielonym Wzgórzu?”. Nie zrozumiałam o co ci chodzi, i jak tylko wypowiedziałaś te słowa, usłyszałam złowróżbne kliknięcie. Teraz myślę, że to u Pye’ów ktoś rzucił słuchawkę na widełki. No cóż, nie przejmujmy się Pye’ami. Jak twierdzi pani Małgorzata, „Pye’owie zawsze istnieli i będą istnieć po wsze czasy. Amen”. Chcę porozmawiać o czymś przyjemniejszym. Już ustaliliśmy, gdzie będzie nasz dom.
– Och, Aniu, gdzie?! Mam nadzieję, że blisko!
– Nie. Na tym polega problem. Gilbert zamierza osiedlić się w porcie Czterech Wiatrów, ponad sześćdziesiąt kilometrów stąd.
– Sześćdziesiąt?! Równie dobrze mogłoby to być sześćset – westchnęła Diana. – Nie jestem w stanie pojechać dalej niż do Charlottetown.
– Będziesz musiała przyjechać do Czterech Wiatrów! To najpiękniejszy port na wyspie. Jest tam malutka wioska o nazwie Glen St Mary, gdzie doktor Dawid Blythe praktykuje od pięćdziesięciu lat. To brat dziadka Gilberta. Przechodzi na emeryturę, a Gilbert ma przejąć jego praktykę. Doktor Blythe zatrzyma swój dom, więc musimy znaleźć coś dla siebie. Nie mam jeszcze pojęcia, co to będzie ani gdzie, ale w wyobraźni mam całkowicie umeblowany, mały, rozkoszny zamek w Hiszpanii.
– A dokąd udajecie się w podróż poślubną?
– Nigdzie. Nie miej takiej przerażonej miny, kochana Diano. Przypominasz mi panią Harmonową Andrews. Ona bez wątpienia zrobi protekcjonalną uwagę, że ci, których nie stać na wesele i podróż poślubną, nie powinni zawierać małżeństwa. A potem przypomni mi, że Janka pojechała w swoją podróż do Europy. Ja chcę spędzić miesiąc miodowy w Czterech Wiatrach, w moim wymarzonym domu.
– I zdecydowałaś też, że nie będziesz miała druhny?
– Po prostu nie ma nikogo, kogo mogłabym poprosić o pełnienie tej roli. Ty i Iza, także Priscilla i Janka wyprzedziłyście mnie z zamążpójściem, a Stella uczy w Vancouver. Nie mam żadnej bratniej duszy, a nigdy w życiu nie zaakceptuję jako druhny osoby, która nią nie jest.
– Ale welon będziesz miała? – zaniepokoiła się Diana.
– O, tak! Bez welonu nie czułabym się panną młodą. Pamiętam rozmowę z Mateuszem tego wieczoru, kiedy przywiózł mnie na Zielone Wzgórze. Oświadczyłam, że nigdy nie zostanę panną młodą, ponieważ jestem tak brzydka, że nikt nie zechce mnie poślubić, chyba że jakiś misjonarz przebywający w odległych krajach. Wówczas żywiłam przekonanie, że misjonarze pracujący za granicą nie mogą pozwolić sobie na grymasy co do wyglądu dziewczyny, którą zamierzają wystawić na ryzyko życia wśród kanibali. Powinnaś zobaczyć misjonarza, którego poślubiła Priscilla! Równie przystojny i nieprzenikniony jak bohaterowie naszych marzeń, których kiedyś planowałyśmy poślubić, Diano. Był najlepiej ubranym mężczyzną wśród mych znajomych i zachwycał się „złotą, eteryczną urodą” Priscilli. Ale trzeba przyznać, że w Japonii nie ma kanibali.
– Twoja suknia ślubna jest jak sen – zachwyciła się Diana. – Będziesz w niej wyglądała jak prawdziwa królowa. Jesteś taka wysoka i szczupła! Jak ty to robisz, Aniu, że zachowujesz taką linię? Ja strasznie się roztyłam, wkrótce nie będę miała w ogóle talii.
– Tusza i szczupłość to kwestie przeznaczenia – odparła Ania – w każdym razie pociechą jest to, że pani Harmonowa Andrews nie może określić ciebie słowami, jakimi zwróciła się do mnie, kiedy wróciłam z Summerside: „Muszę przyznać, Aniu, że nigdy dotąd nie byłaś tak koścista”. Brzmi dość romantycznie, kiedy mówisz „szczupła”, „koścista” ma jednak zupełnie inny wydźwięk.
– Pani Harmonowa mówi wiele o twojej ślubnej wyprawie. Przyznaje, że jest równie ładna jak Janki, chociaż Janka poślubiła milionera, a ty wychodzisz za mąż za biednego doktora bez grosza przy duszy.
Ania zaśmiała się.
– Mam bardzo przyjemne stroje. Kocham piękno. Pamiętam moją pierwszą ładną suknię: była brązowa, dostałam ją w prezencie od Mateusza na nasz szkolny koncert. Wszystko, co nosiłam przed tą suknią, było brzydkie, a tej nocy wydawało mi się, jakbym przeszła do nowego świata.
– To tego wieczoru Gilbert recytował Bingen on the Rhine i spojrzał na ciebie, mówiąc: „Jest jeszcze ktoś, nie siostra”. A ty byłaś wściekła, ponieważ włożył twoją różową, jedwabną różyczkę do butonierki! W tamtych czasach na pewno nie przyszłoby ci do głowy, że go poślubisz.
– To kolejny dowód na istnienie przeznaczenia – zaśmiała się Ania, schodząc na dół po schodach.
Wymarzony dom
Na Zielonym Wzgórzu panowało niezwykłe podniecenie. Nawet Maryla nie umiała ukryć, że jest wytrącona z równowagi, co stanowiło rzecz niezwykłą.
– To pierwsze wesele w tym domu – rzekła na wpół przepraszającym tonem do pani Małgorzaty Linde. – Kiedy byłam dzieckiem, nasz stary pastor twierdził, że budynek staje się prawdziwym domem dopiero, kiedy zostanie uświęcony narodzinami, weselem i zgonem. – Przeżyliśmy tu zgony moich rodziców i Mateusza, a nawet urodziny. Dawno temu, tuż po naszym wprowadzeniu się, pracował dla nas przez jakiś czas pewien żonaty człowiek i tu właśnie jego żona urodziła pierwsze dziecko. Ale wesela do tej pory nie organizowaliśmy. Myśl o tym, że Ania wychodzi za mąż, wydaje mi się niestosowna. To przecież wciąż ta malutka dziewczynka, którą Mateusz przywiózł do domu czternaście lat temu. Nie dotarło do mnie, że już dorosła. Nigdy nie zapomnę, co czułam, kiedy zobaczyłam Mateusza z dziewczynką! Zastanawiam się, jaki los spotkał chłopca, który zamieszkałby u nas, gdyby nie popełniono błędu. Ciekawe, jak ułożyło się jego życie.
– Cóż, przyznać trzeba, że to szczęśliwy zbieg okoliczności – powiedziała pani Linde. – Chociaż pamiętam, że w pewnym momencie nie byłam o tym przekonana – tego wieczoru, kiedy przyszłam zobaczyć Anię, a ona zrobiła straszną scenę. Od tej pory wiele się zmieniło – Pani Małgorzata westchnęła, ale za chwilę znowu się ożywiła; na myśl o weselu potrafiła szybko zapomnieć o przeszłości.
– Mam zamiar ofiarować Ani dwie bawełniane kapy na łóżko – podjęła swój tok myślenia – jedną w paski a drugą z liśćmi jabłoni. Okazuje się, że stają się na nowo modne. Modne, niemodne, uważam, że nie znajdzie nic ładniejszego na łóżko w pokoju gościnnym niż kapa w liście jabłoni. Muszę dać je do wybielenia. Po śmierci Tomasza dałam je zaszyć w bawełniane worki. Pozostał jeszcze miesiąc i bez wątpienia wybielenie na rannej rosie przyniesie cudowny efekt.
– Jedynie miesiąc! – Maryla westchnęła, a następnie powiedziała z dumą – A ja dam Ani sześć plecionych dywaników, które przechowuję na poddaszu. Nigdy by mi do głowy nie przyszło, że je zechce. Są takie staromodne i nikt już takich nie używa. Wszyscy zastępują je wykładzinami. Ale ona poprosiła o nie. Powiedziała, że nie ma nic odpowiedniejszego do położenia na podłogę. Są ładne, zrobiłam je z najładniejszych szmatek, formując paski z różnych kawałków. Dostarczały mi zajęcia przez kilka ostatnich zim. Przygotuję też tyle powideł, że zapełnią spiżarnię na cały rok. To takie dziwne! Te węgierki nie kwitły przez trzy lata i myślałam, że będę musiała je ściąć. Tej wiosny pokryły się kwieciem, i tak obfitych zbiorów śliwek na Zielonym Wzgórzu nie pamiętam.
– Cóż, na szczęście Ania i Gilbert mają zamiar zawrzeć wreszcie ślub. Zawsze się o to modliłam – powiedziała pani Małgorzata tonem osoby przekonanej, że zawdzięczają to wszystko jedynie jej modlitwom. – Z wielką ulgą przyjęłam wiadomość, że odmówiła poślubienia tego człowieka z Kingsport. Oczywiście był bogaty, a Gilbert jest biedny, ale najważniejsze, że to chłopiec z Wyspy.
– To Gilbert z Blythe’ów – powiedziała z zadowoleniem Maryla. Maryla wolałaby paść nagłą śmiercią, niż wyrazić słowami myśl, która błąkała się jej po głowie za każdym razem, gdy patrzyła na Gilberta, poczynając od jego dzieciństwa aż do dorosłości. Myślała mianowicie, że gdyby nie jej zbytnia duma dawno, dawno temu, Gilbert mógł być jej synem. Maryla żywiła przekonanie, że jakimś dziwnym sposobem to małżeństwo z Anią naprawi stary błąd. Dobro powstało ze starej, gorzkiej złości. Co do samej Ani, była tak szczęśliwa, że napawało ją to prawie przerażeniem. Jak mówi stary zabobon, bogowie nie lubią zbyt szczęśliwych śmiertelników. Pewne jest także, że podobnie reagują na szczęście innych niektórzy znajomi. Dwie takie śmiertelniczki stawiły się u Ani pewnego wieczoru o fioletowym zmierzchu i przystąpiły do dzieła, które miało przekłuć balonik tęczowego szczęścia Ani. Jeżeli jest ona zdania, że poślubiając doktora Blythe’a, dostaje gwiazdkę z nieba, lub jeżeli wyobraża sobie, że ten młody człowiek jest nadal tak w niej rozkochany jak w latach młodzieńczych, to niewątpliwie ich obowiązkiem jest naświetlić Ani całą sprawę z innego punktu widzenia. Dodać należy, że te dwie szlachetne damy nie były wcale wrogami Ani. Wręcz przeciwnie, całkiem ją lubiły i broniłyby jej jak lwice swoich młodych, gdyby ktokolwiek próbował ją zaatakować. Okazuje się, że natura ludzka niekoniecznie musi być logiczna.
Pani Inglis, de domo Janka Andrews, aby zacytować gazetę „Daily Enterprise”, przybyła do Ani wraz z matką i panią Jasperową Bell. Zauważyć należy, że lata małżeńskich sprzeczek Janki nie zwarzyły jej uprzejmości. Była nadal bardzo miłą osobą. Mimo faktu – jak określiłaby to pani Małgorzata Linde – że poślubiła milionera, żyła w bardzo szczęśliwym związku. Bogactwo jej nie zepsuło. Była to ta sama spokojna, miła, zaróżowiona Janeczka z dawnego kwartetu, która wspólnie ze swoją przyjaciółką przeżywała radość i była niezwykle zainteresowana nawet najdrobniejszymi szczegółami wyprawy ślubnej Ani, mimo że zapewne nie bardzo mogła równać się jej własnej, pełnej jedwabi i klejnotów. Janka nie była specjalnie błyskotliwa, a jej uwagi rzadko zasługiwały na uważne słuchanie, ale za to nigdy nie powiedziała słowa, które zraniłoby uczucia innych.
– A więc mimo wszystko Gilbert nie wycofał się z obietnicy małżeńskiej – zauważyła pani Harmonowa Andrews, podkreślając głosem zdziwienie. – Cóż, Blythe’owie zazwyczaj dotrzymują słowa, kiedy już je dali, niezależnie od tego, co zdarzy się później. Pomyślmy tylko, masz dwadzieścia pięć lat, Aniu, prawda? W czasach, gdy ja miałam dwadzieścia pięć lat, wiek ten traktowano jako początek staropanieństwa, ale ty wyglądasz całkiem młodo. Normalne dla rudych.
– Rude włosy są teraz bardzo modne – powiedziała nieco chłodno Ania, starając się uśmiechnąć. Rozwinęła w sobie poczucie humoru, które pomagało jej przejść do porządku dziennego nad różnymi problemami. Do tej pory jednakże nie udało jej się zwalczyć nieodmiennie bolesnej reakcji na komentarze o włosach.
– Podobno, podobno – zgodziła się pani Harmonowa. – Niesamowite, to, co dzieje się w modzie, jest niesamowite. Cóż, Aniu, masz niezłą wyprawę ślubną, w sam raz odpowiednią dla pozycji, którą będziesz zajmować. Prawda, Janko? Mam nadzieję, że będziesz szczęśliwa. Życzę ci bardzo dobrze! Długie zaręczyny nie zawsze wychodzą na dobre. Cóż, w twoim przypadku nie można było temu zapobiec.
– Gilbert wygląda zbyt młodo jak na lekarza. Obawiam się, że ludzie nie będą mu okazywali zaufania – powiedziała pani Jasperowa Bell. Następnie ścisnęła usta, jakby zaznaczając, że powiedziała coś, co uważała za obowiązek, i teraz może odejść z czystym sumieniem. Należała ona do typu kobiet, które zawsze mają czarne pióra w kapeluszu i tłuste strąki włosów na szyi.
Powierzchowna radość Ani ze ślubnych przygotowań została tymczasowo zakłócona. Ale nic nie mogło naruszyć głębi jej szczęścia. Drobne szpilki pań Bell i Andrews popadły w zapomnienie, kiedy nieco później nadjechał Gilbert, z którym powędrowali aż do brzózek przy strumyku. Ania pamiętała, że były to malutkie drzewka, kiedy pojawiła się na Zielonym Wzgórzu. Dzisiaj jednakże zastąpiły je wysokie kolumny z kości słoniowej w czarodziejskim pałacu zmierzchu i gwiazd. W ich cieniu Ania i Gilbert rozmawiali ściszonym tonem zakochanych o nowym domu i życiu.
– Znalazłem dla nas gniazdko, Aniu.
– Naprawdę? Gdzie? Mam nadzieję, że nie w samej wsi. Nie chciałabym tam mieszkać.
– Nie. We wsi nie było, niestety, odpowiedniego domu. To mały biały domek przy samym porcie, w połowie drogi pomiędzy Glen St Mary a Czterema Wiatrami. Trochę na uboczu, ale kiedy uda nam się założyć telefon, nie będzie to miało znaczenia. Położenie jego jest piękne. Okna wychodzą na zachód, a przed domem rozciąga się wielki, błękitny port. Piaszczyste wydmy także nie są daleko – wieje nad nimi morska bryza, spryskując je wodą.
– A sam dom, Gilbercie? Nasz pierwszy dom? Jak wygląda?
– Nie jest specjalnie duży, ale wystarczający. Na dole jest wspaniały salonik z kominkiem, jadalnią, która wychodzi na port, i mały pokój, który będzie w sam raz na mój gabinet. Ma około sześćdziesięciu lat, jest najstarszą siedzibą w Czterech Wiatrach. Utrzymany jest w dobrym stanie. Dokładny remont przeszedł około piętnastu lat temu; pokryto go nowym gontem, wybielono ściany i wymieniono podłogi. A zacząć trzeba od tego, że stawiając go, budowniczowie wykonali dobrą robotę. Słyszałem, że z tym budynkiem wiąże się jakaś romantyczna historia, ale człowiek, od którego go wynająłem, nie znał szczegółów. Twierdził, że kapitan Jim może doprowadzić cię po nitce do kłębka zdarzeń.
– Co to za kapitan Jim?
– Latarnik na przylądku Czterech Wiatrów. Pokochasz to światło Czterech Wiatrów, Aniu. Obraca się i błyska jak wspaniała gwiazda, przeszywając mrok. Widoczne jest z okien saloniku i frontowych drzwi.
– A do kogo należy ten dom?
– Powiem tak: jest własnością kościoła prezbiteriańskiego Glen St Mary i wynajmuję go od jego zarządu. Należał do bardzo leciwej damy, niejakiej panny Elżbiety Russell. Zmarła zeszłej wiosny, a ponieważ nie miała krewnych, zostawiła cały majątek kościołowi z Glen St Mary. W domu nadal znajdują się jej meble, z których większość zakupiłem za marne grosze, ponieważ są tak staromodne, że zarząd zdawał sobie sprawę, że to jedyna okazja, aby je sprzedać. Mieszkańcy Glen St Mary wolą pluszowe brokatowe fotele i szafki ze zwierciadłami i ozdobami. Meble panny Russell są całkiem niezłe i jestem pewien, że przypadną ci, Aniu, do gustu.
– Jak dotąd, bardzo dobrze – skomentowała Ania, zatwierdzając sprawozdanie skinieniem głowy. – Jednakże, jestem przekonana, Gilbercie, że ludzie nie mogą ograniczać swoich potrzeb do mebli. Nie powiedziałeś nic na temat bardzo ważnej rzeczy: drzewa, Gilbercie! Czy widziałeś drzewa?
– Całe mnóstwo, mała driado! Cały zagajnik jodeł za domem, dwa rzędy topoli przy podjeździe i pierścień białych brzóz dookoła zachwycającego ogrodu. Nasze drzwi frontowe wychodzą bezpośrednio do ogrodu, ale jest jeszcze jedno przejście – malutka furtka zawieszona pomiędzy dwiema jodłami. Zawiasy są na jednym pniu, a zamek na drugim. Gałęzie tworzą łuk nad głowami.
– O, jakże się cieszę! Nie mogłabym żyć w domu, gdyby nie było dookoła drzew. Moje żywotne potrzeby zostałyby skazane na niezaspokojoną tęsknotę. Po tym wszystkim nie ma sensu już pytać, czy gdzieś w pobliżu znajduje się strumyk, oznaczałoby to, że mam nadmierne wymagania.
– Ależ tak, jest strumyk. Przecina kawałek ogrodu.
– W takim razie – westchnęła Ania z wielką satysfakcją – znalazłeś właśnie mój wymarzony dom.
Kraina marzeń
– Czy podjęłaś decyzję, kogo zamierzasz zaprosić na wesele? – zapytała pani Małgorzata Linde, wykańczając pieczołowicie serwetki stołowe. – Pora na wysłanie zaproszeń, nawet jeśli mają być nieformalne.
– Nie mam zamiaru zapraszać zbyt wielu gości – stwierdziła Ania. – Chcemy, żeby świadkami naszego ślubu byli tylko ci, których najbardziej lubimy. Rodzina Gilberta, państwo Allanowie i Harrisonowie.
– Był czas, kiedy z trudnością można by potraktować tego sąsiada jako jednego z twoich najlepszych przyjaciół – zaoponowała sucho Maryla.
– To prawda, podczas naszego pierwszego spotkania nie nabrałam do niego specjalnej sympatii – Ania potwierdziła ze śmiechem. – Ale pan Harrison w miarę kontynuowania znajomości wiele zyskał, a pani Harrison jest naprawdę bardzo kochana. No i oczywiście pani Lawenda i Jaś.
– Czy zdecydowali przyjechać na wyspę tego lata? Miałam wrażenie, że wybierają się do Europy?
– Zmienili decyzję, kiedy napisałam, że wychodzę za mąż. Otrzymałam dzisiaj list od Jasia. Mówi, że musi przyjechać na moje wesele; nieważne, co stanie się w Europie.
– To dziecko zawsze darzyło cię bałwochwalczą miłością – zauważyła pani Małgorzata.
– To dziecko jest już dziewiętnastoletnim mężczyzną.
– Ależ czas pędzi – odpowiedziała błyskotliwie i oryginalnie pani Linde.
– Niewykluczone, że przyjedzie z nimi Karolina Czwarta. Korzystając z listu Jasia przesłała wiadomość, że przyjedzie, jeśli uzyska pozwolenie od męża. Zastanawiam się, czy nadal nosi te wielkie błękitne kokardy i czy jej mąż mówi do niej „Karolino”, czy też „Leonoro”? Bardzo bym się ucieszyła, gdyby przyjechała na moje wesele. Dawno temu byłyśmy razem z Karoliną na innym weselu. Prawdopodobnie będą w Chatce w przyszłym tygodniu. Poza tym jeszcze jest Iza i Józek.
– Spoufalasz się okropnie, mówiąc w ten sposób o pastorze, Aniu – powiedziała surowo Małgorzata.
– Ale jego żona tak się do niego zwraca.
– Ona też powinna mieć więcej szacunku dla jego świątobliwej funkcji.
– Sama słyszałam, jak wielokrotnie krytykuje pani ostro pastorów – droczyła się Ania.
– To prawda, ale robię to z należytym szacunkiem – protestowała pani Linde. – Nigdy nie słyszałaś, żebym zdrabniała imię pastora.
Ania z trudem powstrzymywała uśmiech.
– No dobrze, a więc wracając do tematu, jest jeszcze Diana i Fred, i mały Fred, i mała Ania Kordelia, i Janka Andrews. Chciałabym też zaprosić pannę Stacy, ciotkę Jakubinę, i Stellę. Ale Stella jest w Vancouver, Pris w Japonii, panna Stacy wyszła za mąż w Kalifornii, a ciotka Jakubina wyjechała do Indii, aby zbadać miejsce misji swojej córki, mimo przerażenia, jakim napawają ją żmije. To naprawdę straszne, jak ludzie są porozrzucani po całym świecie.
– Pan Bóg na pewno nigdy tego nie przewidywał, ot co – powiedziała autorytatywnie pani Małgorzata. – Za czasów mojej młodości ludzie zmieniali stan cywilny i osiedlali się tam, gdzie się urodzili albo w najbliższej okolicy. Na szczęście ty, Aniu, trzymasz się wyspy. Bałam się, że Gilbert będzie nalegał, by zabrać cię ze sobą na koniec świata po ukończeniu akademii.
– Gdyby wszyscy pozostawali w miejscach swojego urodzenia, stałyby się one w szybkim czasie strasznie przeludnione.
– Och, nie mam zamiaru się z tobą kłócić, ja nie jestem licencjatką! O której godzinie ma się zacząć ceremonia?
– Zdecydowaliśmy, że w południe. W samo południe, jak opisują reporterzy kolumny towarzyskiej. To da nam czas na złapanie wieczornego pociągu do Glen St Mary.
– A ślub odbędzie się w salonie?
– Tylko jeżeli będzie padać. Chcemy zawrzeć ślub w sadzie, z błękitem nieba nad nami i słońcem dookoła. Wiecie, kiedy i gdzie chciałabym wyjść za mąż, gdybym miała wybór? Byłoby to o świcie czerwcowym z niezwykłym wschodem słońca i różami kwitnącymi w ogrodach. Wykradłabym się na dół na spotkanie z Gilbertem i razem poszlibyśmy do samego środka bukowych lasów, i tam – pod zielonym sklepieniem kojarzącym się ze wspaniałą katedrą – zawarlibyśmy ślub.
Maryla prychnęła pogardliwie, zaś pani Linde wyglądała na zaszokowaną.
– Ależ to by było strasznie dziwne, Aniu. A nawet nie wyglądałoby na pełnoprawny związek. I co powiedziałaby na to pani Harmonowa Andrews?!
– W tym szkopuł – westchnęła Ania. – Tyle rzeczy na świecie nie możemy robić tylko dlatego, że pani Harmonowa Andrews powiedziałaby: „Szkoda i żal, że to prawda”. Jakież cudowne czynności moglibyśmy wykonywać, gdyby nie pani Harmonowa Andrews!
– Bywają takie momenty, Aniu, że nie bardzo jestem pewna, czy ciebie rozumiem – narzekała pani Linde.
– Wiesz przecież, że Ania była zawsze romantyczką – próbowała jej bronić Maryla.
– Cóż, zapewne pożycie małżeńskie wyleczy ją z tego – odpowiedziała pocieszająco Małgorzata.
Ania zaśmiała się i wykradła na Dróżkę Zakochanych, gdzie zastał ją Gilbert i żadne z nich nie wydawało się odczuwać specjalnego strachu czy też nadziei, że ich pożycie małżeńskie będzie lekarstwem na romantyczność.
Goście z Chatki przyjechali w następnym tygodniu i Zielone Wzgórze zapełniło się dźwiękiem licznych głosów. Pani Lawenda zmieniła się tak mało, że trzy lata od jej ostatniego pobytu na Wyspie mogłyby być mgnieniem oka, ale Ania westchnęła ze zdumienia, patrząc na Jasia. Czy to możliwe, że ten wspaniały, prawie dwumetrowy mężczyzna to malutki Jaś ze szkoły w Avonlea?
– Przy tobie czuję się staro, Jasiu – powiedziała. – Muszę na ciebie patrzeć do góry.
– Moja droga nauczycielko, pani nigdy się nie zestarzeje – odparł Jaś. – Jest pani jednym z uprzywilejowanych śmiertelników, którzy odnaleźli fontannę młodości i zdołali z niej się napić. Pani i mama Lawenda. Ale, ale! Kiedy wyjdzie pani za mąż, nie będę zwracał się do pani per pani Blythe. Dla mnie będzie pani zawsze nauczycielką prowadzącą najlepsze zajęcia, jakie kiedykolwiek miałem w szkołach. Chcę pani coś pokazać.
Tym czymś było kieszonkowe wydanie wierszy. Jaś przelał swoje fantazje w wersy, a wydawcy magazynu – mimo złej opinii, jaką większość z nich się zazwyczaj cieszy – zdołali docenić jego pracę. Wydrukowali wiersze Jasia, które Ania czytała z prawdziwą rozkoszą.
Były pełne uroku i z łatwością uznała, że chłopca czeka obiecująca przyszłość.
– Zapewne zyskasz sławę, Jasiu. Całe życie marzyłam, żeby mieć chociaż jednego słynnego ucznia. W moich marzeniach miałby zostać rektorem uniwersytetu, ale wielki poeta to nawet lepsze. Pewnego dnia będę mogła się przechwalać, że udało mi się dać klapsa wybitnemu Jasiowi Irvingowi. Ale w gruncie rzeczy nigdy ciebie nie uderzyłam, Jasiu. Co za stracona okazja! Myślę, że jednak udawało mi się ciebie dyscyplinować bez tego.
– Niewykluczone, że pani sama będzie sławna, nauczycielko. W ciągu minionych lat widziałem mnóstwo pani utworów.
– Nie. Wiem, na co mnie stać. Potrafię nieźle pisać, umiem opowiadać fantastyczne historie, które kochają dzieci i za które wydawcy przesyłają pożądane czeki, ale nie jestem w stanie zrobić nic wielkiego. Moją jedyną szansą na uzyskanie nieśmiertelności na naszym globie jest kącik w twoich pamiętnikach.
Karolina Czwarta porzuciła niebieskie kokardy, natomiast jej piegi nie utraciły wyrazistości.
– Nigdy nie przyszło mi do głowy, że skończę, poślubiając jankesa, panno Shirley. Ale z góry nie wiadomo, co człowieka czeka, a to przecież nie jego wina, że jest jankesem. Taki się urodził.
– Sama jesteś jankeską, Karolino, odkąd wyszłaś za Amerykanina.
– Panno Shirley, proszę pani, nie jestem! Na pewno nigdy nie zostałabym jankeską, nawet gdybym poślubiła ich cały tuzin! Tom jest miły, a poza tym doszłam do wniosku, że lepiej złapać tę okazję, bo inna może się nie zdarzyć. Tom nie pije i nie zrzędzi, że musi pracować między posiłkami, i rozważając wszystkie za i przeciw, mam wszelkie powody do zadowolenia, panno Shirley, proszę pani.
– Czy zwraca się do ciebie per Leonora?
– A skąd! Panno Shirley, proszę pani, nie wiedziałabym, kogo ma na myśli, gdyby tak robił. Oczywiście, kiedy braliśmy ślub musiał powiedzieć „Biorę cię, Leonoro” i muszę pani wyznać, panno Shirley, proszę pani, że przyjęłam to ze strasznym uczuciem. Z wrażeniem, że nie mnie składa obietnicę i nie zostałam w sposób należyty przez niego poślubiona. A teraz pani sama ma wyjść za mąż, panno Shirley, tak? Zawsze myślałam, że wyjdę za lekarza, co byłoby bardzo dogodne w przypadku odry czy kokluszu dzieci. Tom jest tylko murarzem, ale naprawdę ma bardzo dobry charakter. Kiedy powiedziałam: „Tom, mam zamiar pojechać na wesele panny Shirley. Mam zamiar i tak pojechać, ale chciałabym mieć twoją zgodę”, on po prostu odparł: „Zrób, jak ci się podoba, Karolino, a ja to zaakceptuję”. To naprawdę bardzo miły mąż, panno Shirley.
Izabela i pastor Józek przybyli na Zielone Wzgórze w przeddzień wesela. Ania i Iza przywitały się entuzjastycznie, co przekształciło się następnie w poufną pogawędkę na temat zdarzeń z przeszłości i bliskiej przyszłości.
– Królowo Anno, jesteś jak zawsze dostojna. A ja strasznie schudłam po urodzeniu dzieci i nie wyglądam w połowie tak korzystnie jak wcześniej. Myślę jednak, że podobam się mojemu Józkowi. Teraz już nie ma między nami takiego kontrastu. Wspaniale, że twoim wybrańcem jest Gilbert! Robert Gardner nie pasowałby do ciebie zupełnie. Widzę to teraz, choć wówczas byłam bardzo rozczarowana. Wiesz, Aniu, potraktowałaś Roberta bardzo źle.
– Ale słyszałam, że wrócił do formy. – Uśmiechnęła się Ania.
– No tak, ożenił się z uroczą kobietą i są naprawdę bardzo szczęśliwi. Wszystko działa na ich korzyść. Józek i Biblia tak twierdzą, a to są prawdziwe autorytety.
– A Alec i Alonzo? Czy ożenili się?
– Alec tak, Alonzo nie. Kiedy rozmawiam z tobą, Aniu, powracają wspomnienia tych wspaniałych dni w Domku Patty! Jak świetnie się bawiłyśmy!
– Czy byłaś tam ostatnio?
– O tak, często tam chodzę. Panna Patty i panna Maria nadal siedzą przy kominku i dziergają na drutach. A to mi przypomina, że przywiozłam ci, Aniu, ślubny prezent od nich. Zgadnij, co to jest?
– Nigdy w życiu nie zgadnę. Skąd się dowiedziały, że wychodzę za mąż?
– Och, powiedziałam im! Byłam tam w zeszłym tygodniu. Wykazały wielkie zainteresowanie. Dwa dni temu panna Patty napisała do mnie liścik, prosząc, żebym do niej wpadła. Poprosiła mnie wówczas, żebym zabrała dla ciebie prezent. Co najbardziej chciałabyś dostać z Domku Patty?
– Chyba nie chcesz powiedzieć, że panna Patty podarowała mi swoje porcelanowe pieski?
– Właśnie pieski! Znajdują się w mojej torbie podróżnej. I mam dla ciebie list. Poczekaj chwilę, już go przynoszę!
„Droga Panno Shirley – pisała panna Patty. – Maria i ja z wielkim zainteresowaniem przyjęłyśmy wiadomość o zbliżającym się pani ślubie. Wysyłamy najlepsze życzenia. My z Marią nigdy nie wyszłyśmy za mąż, ale nie przeszkadzają nam zamążpójścia innych. Wysyłamy pani porcelanowe pieski. Zamierzałam zostawić je pani w testamencie, wiedząc, że jest pani w nich rozkochana, ale wraz z Marią zamierzamy żyć jeszcze parę lat, więc zdecydowałam się przekazać pani te pieski za pani młodości. I proszę nie zapomnieć, że Gog ma wzrok skierowany na prawo a Magog na lewo”.
– Wyobrażam sobie te urocze stare pieski siedzące przy kominku w moim wymarzonym domu – powiedziała Ania z entuzjazmem. – Nigdy nie spodziewałam się czegoś równie zachwycającego!
Tego wieczoru na Zielonym Wzgórzu słychać było szmery głosów osób zajętych przygotowaniami na następny dzień, ale o zmierzchu Ania wykradła się. Miała do odbycia małą pielgrzymkę w ostatnim dniu swojego panieństwa. Musiała zrealizować ją samotnie. Poszła na grób Mateusza na małym, ocienionym topolami cmentarzu Avonlea i tam przeżyła milczące spotkanie ze starymi wspomnieniami i niezapomnianymi uczuciami.
– Mateusz byłby taki zadowolony, gdyby mógł być tutaj – westchnęła. – Ale jestem przekonana, że wie o tym i cieszy się. Jest gdzieś tu, w najbliższej okolicy. Przeczytałam gdzieś, że nasi zmarli nigdy nie umierają, dopóki o nich pamiętamy. Mateusz nigdy nie umrze, bo ja nie potrafię o nim zapomnieć.
Zostawiła na grobie kwiaty, które przyniosła ze sobą, i zeszła powoli ze wzgórza. Był to uroczy wieczór pełen rozkosznych świateł i cieni. Na zachodzie niebo pokrywały chmurki w kształcie szkarłatnobursztynowych rybek, z długimi pasami zielonkawego nieba pomiędzy nimi. W głębi połyskiwała promienność słońca skąpanego w zachodzie, a z wybrzeża dochodził szmer wody. Dokoła niej w pięknej, wiejskiej ciszy zatopione były wzgórza, pola i lasy, które znała i kochała od tak dawna.
– Historia się powtarza – powiedział Gilbert, przyłączając się do niej, gdy przechodziła przez furtkę Blythe’ów. – Czy pamiętasz nasz spacer po tym wzgórzu, Aniu, prawdę mówiąc, nasz pierwszy wspólny spacer dokądkolwiek?
– Wracałam do domu o zmierzchu z grobu Mateusza, a ty stanąłeś w tej bramie, i strząsnęłam z siebie dumę tych wszystkich lat, i odezwałam się do ciebie.
– A przede mną otwarło się niebo – uzupełnił Gilbert. – Od tej chwili nie mogłem doczekać się następnego dnia. Kiedy odprowadziłem cię do domu owej nocy i wracałem do siebie, byłem najszczęśliwszym chłopcem na świecie. Ania wybaczyła mi!
– Myślę, że to ty miałeś najwięcej do wybaczenia. Byłam taką niewdzięczną małą czarownicą i to nawet po uratowaniu mi życia na stawie. Jakże na początku nienawidziłam tego zobowiązania wobec ciebie. Nie zasługuję na szczęście, które stało się moim udziałem.
Gilbert zaśmiał się i ścisnął mocniej dziewczęcą dłoń, na której lśnił pierścionek od niego. Pierścień zaręczynowy Ani był kółeczkiem z pereł. Odmówiła noszenia diamentu.
– Właściwie nigdy nie podobały mi się diamenty od chwili, gdy przekonałam się, że nie mają purpurowego koloru, o jakim marzyłam.
– Ale perły przynoszą smutek, jak mówi stare porzekadło – sprzeciwił się Gilbert.
– Ja się tego nie boję. Łzy mogą wiązać się tak samo ze szczęściem, jak i ze smutkiem. Moje najszczęśliwsze momenty zdarzyły się, kiedy oczy zalane miałam łzami; kiedy Maryla powiedziała, że mogę pozostać na Zielonym Wzgórzu; kiedy Mateusz dał mi pierwszą śliczną sukienkę; kiedy dowiedziałam się, że wracasz do zdrowia po gorączce. Więc daj mi perły jako pierścionek zaręczynowy, a ja chętnie, z prawdziwą radością przyjmę smutek, jaki przyniesie życie.
Ale dziś wieczorem nasi oblubieńcy myśleli jedynie o radości, a smutki nie przychodziły im do głowy. Jutro przecież miał odbyć się ich ślub, a wymarzony dom czekał na mglistym, purpurowym wybrzeżu portu Czterech Wiatrów.
Pierwsza panna młoda z Zielonego Wzgórza
Gdy Ania obudziła się rankiem w dniu swego ślubu, słońce mrugało do niej promieniami przez okno małego pokoiku nad gankiem, a wrześniowa bryza poruszała zasłonami.
Tak się cieszę, że będziemy mieli piękną pogodę – pomyślała, promieniejąc radością.
Przypomniała sobie pierwszy ranek, gdy obudziła się w tym maleńkim pokoju, do którego z trudem przedostawało się słonko przez ukwiecone gałęzie starej Królowej Śniegu. Wówczas nie było to radosne przebudzenie, gdyż przyniosło wspomnienie gorzkiego rozczarowania poprzedniego wieczoru. Ale od owego czasu mały pokoik zmienił się wraz z latami szczęśliwego dzieciństwa, snami i wizjami panieńskimi. Do tego pokoiku wracała radośnie po każdym wyjeździe. Przy jego oknie klęczała owej nocy gorzkiej rozpaczy, kiedy była przekonana, że Gilbert umrze, i przy nim siedziała w milczącej radości w wieczór zaręczynowy. Tu wielokrotnie czuwała przepełniona radością lub smutkiem, a dzisiaj go opuści na zawsze. Od tej pory nie będzie to już jej pokój. Po wyjeździe Ani ma go odziedziczyć piętnastoletnia Tola. Zresztą Ania nie chciała, żeby było inaczej. Mały pokoik będzie dobrze służył młodej dziewczynie, a jej przeszłość dzisiaj zostanie zamknięta, gdyż otwiera się przed nią etap życia kobiety zamężnej.
Zielone Wzgórze było tego ranka ruchliwe i radosne. Diana przyszła wcześnie do pomocy z malutkim Fredem i Anią Kordelią, a Tadzio i Tola, bliźnięta z Zielonego Wzgórza, zabrały je do ogrodu.
– Nie pozwólcie Ani Kordelii ubrudzić się – ostrzegła niespokojna Diana.
– Nie musisz się bać, polecając ją Toli – uspokoiła ją Maryla. – To dziecko ma więcej rozumu i staranności niż niektóre znane mi matki. Naprawdę, pod wieloma względami to prawdziwy cud. Nie bardzo podobna do tego drugiego czupiradła, które wychowałam.
Maryla uśmiechnęła się do Ani znad sałatki z kurczaka. Łatwo było domyślić się, że to właśnie czupiradło kocha mimo wszystko najbardziej.
– Te bliźnięta to naprawdę miłe dzieci – skomentowała pani Małgorzata, kiedy upewniła się, że są daleko i nie usłyszą. – Tola jest taka kobieca i pomocna, a Tadzio rośnie na bardzo mądrego chłopca. Nie jest to ten psotny malec, którego kiedyś znaliśmy.
– Nigdy nie byłam tak oszołomiona jak w czasie pierwszych sześciu miesięcy jego pobytu – przyznała Maryla. – Później przyzwyczaiłam się. Ostatnio bardzo zainteresował się uprawą roli i chce, żebym pozwoliła mu prowadzić farmę. Mogę, gdyż pan Barry nie zamierza już dzierżawić naszego gospodarstwa i trzeba będzie podjąć nowe decyzje.
– Bez wątpienia, to uroczy dzień na twój ślub, Aniu – powiedziała Diana, zakładając obszerny fartuch na sukienkę. – Trudno byłoby o ładniejszy, nawet na zamówienie ze sklepu Eaton.
– Rzeczywiście. Przyznać trzeba, że wyspiarze wyrzucają w błoto zbyt wiele pieniędzy w tym właśnie Eatonie – oburzyła się pani Linde.
Miała bardzo zdecydowane poglądy na temat domu towarowego podobnego do kałamarnicy i nigdy nie traciła okazji, żeby je wyrazić.
– A co do ich katalogów, stanowią dzisiaj biblie dla dziewczyn z Avonlea, ot co! To prawda, oglądają je w niedziele zamiast studiować Pismo Święte.
– Przyznać trzeba, że wspaniale potrafią zabawić dzieci – uzupełniła Diana. – Fred i mała Ania potrafią godzinami patrzeć na obrazki.
– Ja wychowałam dziesięcioro dzieci bez pomocy katalogu pana Eatona – obruszyła się surowo pani Małgorzata.
– Dajcie spokój, przestańcie się kłócić z powodu jakiegoś katalogu Eatona. To mój najważniejszy dzień, chyba o tym wiecie? Jestem tak szczęśliwa! Chcę, by wszyscy cieszyli się razem ze mną.
– Miejmy nadzieję, że tego szczęścia starczy ci na całe życie, dziecko – westchnęła pani Małgorzata. Rzeczywiście miała taką nadzieję i wierzyła w to, ale bała się, że ten, kto tak otwarcie przechwala się swoim szczęściem, wyzywa los. Ania dla własnego dobra powinna nieco stonować wypowiedzi.
Szczęśliwa i piękna panna młoda zeszła w to wrześniowe południe po utkanych metodą domową dywanach rozesłanych na starych schodach. Pierwsza panna młoda z Zielonego Wzgórza: szczupła, z błyszczącymi oczami za mgiełką panieńskiego welonu i rękami pełnymi róż. Gilbert, oczekując jej w holu poniżej, patrzył wzrokiem pełnym adoracji. Wreszcie była jego, ta długo wyczekiwana Ania, zdobyta po latach starań! To do niego właśnie zbliża się ze słodkim oddaniem panny młodej. Czy jest jej godzien? Czy potrafi ją uszczęśliwić tak, jak miał nadzieję? A co, jeśli ją rozczaruje? Jeżeli nie spełni jej oczekiwań? W tej chwili wyciągnęła do niego dłoń, ich oczy spotkały się i wszelkie wątpliwości zniknęły, a ich miejsce zajęła radosna pewność. Należeli do siebie i – nieważne co przyniesie im życie – to nigdy się nie zmieni! Ich szczęście spełni się, a oboje patrzą z optymizmem w przyszłość.
Ślub zawarli w starym sadzie otoczeni miłymi twarzami od dawna znanych przyjaciół. Pastor Allan udzielił im ślubu, a pastor Józek wygłosił kazanie, które pani Małgorzata Linde określiła jako najpiękniejszą modlitwę weselną. Ptaki nieczęsto śpiewają we wrześniu, ale jeden ukryty w gałązkach śpiewał niezwykle pięknie, podczas gdy Gilbert i Ania powtarzali przysięgę dozgonnej wierności. Ania usłyszała go i słuchała z zachwytem, Gilbert pomyślał, że wszystkie ptaki na świecie powinny uczcić ten moment radosną pieśnią. I Jaś usłyszał go, a potem napisał liryczny utwór, który spotkał się z pełnym podziwem i wydrukowany został w pierwszym tomie jego wierszy. Karolina Czwarta też go usłyszała i natychmiast nabrała przekonania, że oznacza pełnię szczęścia dla uwielbianej panny Shirley. Ptak śpiewał, aż ceremonia się skończyła, a wówczas jeden szalony, krótki, prosty trel uwieńczył ten niespodziewany koncert.
Stary szarozielony dom wśród sadów nie przeżył nigdy dotąd równie radosnego popołudnia. Wszystkie stare kawały i żarty, które pełniły służbę na weselach od czasów edenu, powtórzono znów i wydawały się one nowe, błyskotliwe oraz zabawne, jak gdyby nigdy przedtem ich nie opowiadano. Panował śmiech i radość, a kiedy Ania i Gilbert wyszli, aby udać się na pociąg do Carmody, z Jasiem jako kierowcą, bliźnięta już stały w pogotowiu z ryżem i starymi butami, w rzucaniu którymi Karolina Czwarta i pan Harrison odegrali niepoślednią rolę. Maryla stała przy bramie i patrzyła na odjeżdżający długim podjazdem powóz. Ania odwróciła się na jego końcu i pomachała na pożegnanie. Odjechała. Zielone Wzgórze już nie było jej domem. Twarz Maryli była szara i stara, kiedy wróciła do domu, który Ania zapełniała przez czternaście lat, nawet podczas nieobecności, światłem i życiem.
Ale Diana i jej maluchy, goście z Chatki i Allanowie pozostali, aby pomóc dwóm starszym paniom przeżyć osamotnienie pierwszego wieczoru. Razem spędzili przyjemny czas przy kolacji, gawędząc przy stole o różnych zdarzeniach tego dnia. Siedzieli tam, gdy Ania i Gilbert wysiadali z pociągu w Glen St Mary.
Przyjazd do domu
Doktor David Blythe wysłał im na spotkanie powozik konny, a chłopiec, który pełnił funkcję woźnicy, usunął się z serdecznym uśmiechem, zostawiając im w ten piękny wieczór przyjemność samotnej jazdy do nowego domu.
Ania nigdy nie zapomniała uroczego widoku, jaki roztoczył się przed nimi w czasie jazdy po wzgórzu za wioską. Nie było jeszcze widać jej nowego domu, ale przed nią jak wielkie lśniące lustro różu i srebra leżał port Czterech Wiatrów. W oddali zobaczyła wejście do portu: pomiędzy piaszczystą mierzeją z jednej strony i stromym, wysokim, nieco ponurym klifem z czerwonego piaskowca z drugiej. Dalej, za mierzeją, spokojne i uroczyste morze lśniło odbitym światłem. Mała wioska rybacka zagnieżdżona w zatoczce, gdzie piaszczyste wydmy podchodziły aż do krawędzi portu, wyglądała jak kopuła klejnotów, z której wylewał się zmierzch. Powietrze odświeżała lekka morska bryza, a cały widok był baśniowo nasycony nadmorskim wieczorem. Kilka ledwo widocznych żagli unosiło się na tle ciemniejącego brzegu portu przybranego jodłami. Z wieży maleńkiego białego kościoła odezwał się dzwon miłym, rozmarzonym dźwiękiem, który unosił się nad wodą, mieszając się z jękiem morza. Wielkie obrotowe światło na klifie przy kanale pobłyskiwało ciepłym, złotym światłem na tle jasnego północnego nieba – drżąca gwiazda dobrej nadziei. Daleko, wzdłuż horyzontu widoczna była długa wstęga przepływającego parowca.
– Ależ pięknie – wyszeptała Ania. – Pokocham Cztery Wiatry, Gilbercie. A gdzie nasz dom?
– Jeszcze go nie widać, zakrywa go pas brzóz przebiegających od zatoczki. Znajduje się ponad dwa kilometry od Glen St Mary, a z kolei od niego do latarni jest jeszcze jeden kilometr. Wiesz, Aniu, nie będziemy mieli wielu sąsiadów. Obok znajduje się tylko jeden dom i nawet nie wiem, kto w nim mieszka. Czy nie będziesz czuła się samotnie, gdy wyjadę?
– Na pewno nie w towarzystwie tego blasku i uroczych widoków. A kto mieszka w tym domu, Gilbercie?
– Nie wiem. Ale nie wydaje mi się, żeby jego mieszkańcy byli bratnimi duszami, prawda Aniu?
Dom, obok którego przejeżdżali, był wielki, pomalowany na taki żywy zielony kolor, że przez kontrast okoliczna natura zdawała się całkiem wyblakła. Za domem znajdował się sad, a przed nim ładnie utrzymany trawnik, ale wszystko w jakiś sposób cechowała nadmierna surowość. Być może wynikało to z przesadnej schludności. Cała posesja, dom, stodoły, sad, ogród, trawnik i dróżka – wszystko było niezwykle zadbane.
– Mam wrażenie, że ktoś gustujący w takim kolorze farby nie ma szans być bratnią duszą – przyznała Ania. – Chyba że to skutek wypadku, jak nasza błękitna świetlica. Jestem przekonana, że nie mieszkają tu dzieci. Posesja jest nawet schludniejsza niż Old Copp Place na Tory Road, a przyznam, że nigdy nie spodziewałam się, że uda mi się natrafić na równie czyste gospodarstwo.
Nie spotkali nikogo na wilgotnej, czerwonej drodze, która wiła się wzdłuż wybrzeża aż do portu, ale zanim dotarli do pasa brzóz, które skrywały ich dom, Ania zobaczyła dziewczynę pędzącą stado śnieżnobiałych gęsi po krawędzi aksamitnego, zielonego wzgórza po prawej stronie. Dookoła rozrzucone były wielkie jodły. Pomiędzy ich kibiciami widać było żółte pola zbóż przetykane złotym piaskiem wzgórza, a gdzieniegdzie widoczne było morze.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki