Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Wydanie jubileuszowe ze zmienionym tekstem i dodatkowymi materiałami. Przez tysiąc lat popiół zasypywał kraj, nie kwitły kwiaty. Przez tysiąc lat skaa wiedli niewolnicze życie w nędzy i strachu. Przez tysiąc lat Ostatni Imperator, "Skrawek Nieskończoności”, posiadając władzę absolutną, rządził i stosował terror, niezwyciężony jak bóg. A kiedy nadzieja została porzucona już tak dawno, że nie pozostały z niej nawet wspomnienia, pokryty bliznami pół-skaa ze złamanym sercem odkrywa ją na nowo w piekielnym więzieniu Ostatniego Imperatora. Tam poznaje moce Zrodzonego z Mgły. Znakomity złodziejaszek i urodzony przywódca, wykorzystuje swoje talenty w intrydze, która ma pozbawić tronu i władzy samego Ostatniego Imperatora.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 878
PODZIĘKOWANIA
Po raz kolejny muszę podziękować mojemu cudownemu agentowi, Joshui Bilmesowi, i równie niesamowitemu redaktorowi Moshe Federowi. Obaj wykonali wspaniałą pracę przy tej książce i jestem dumny, że miałem okazję z nimi współpracować.
Jak zawsze moje niezmordowane grupy czytelników zapewniały mi komentarze i wsparcie: Alan Layton, Janette Layton, Kaylynn ZoBell, Nate Hatfield, Bryce Cundick, Kimball Larsen i Emily Scorup. Wśród czytelników alfa, którzy widzieli tę książkę w o wiele bardziej surowej wersji i pomogli mi nadać jej kształt, który widzicie obecnie, znajdowali się: Krista Olsen, Benjamin R. Olsen, Micah Demoux, Eric Ehlers, Izzy Whiting, Stacy Whitman, Kristina Kugler, Megan Kauffman, Sarah Bylund, C. Lee Player, Ethan Skarstedt, Jillena O’Brien, Ryan Jurado i nieoceniony Peter Ahlstrom.
Chciałbym szczególnie podziękować kilku osobom. Isaac Stewart, który narysował mapy do tej książki, był niecenionym źródłem, zarówno w kwestii pomysłów, jak i wskazówek wizualnych. Heather Kirby udzieliła mi doskonałych sugestii, by pomóc mi zrozumieć tajemnice działania umysłu młodej kobiety. Bardzo doceniam Chersti Stapely i Kalyeenę Richins za korektę.
Na koniec, jak zawsze, dziękuję rodzinie za nieustające wsparcie, lojalność i entuzjazm – szczególnie mojemu bratu Jordanowi.
PRZEDMOWA
„Bądź silny, synu”.
Gdzieś w okolicach roku 2001 napisałem te słowa – pierwsze słowa opowieści, której miałem w końcu nadać tytuł Z Mgły Zrodzony. Książka wyglądała wtedy zupełnie inaczej i opisywała grupę Allomantów, którzy zamierzali dokonać zamachu i zostać nowymi władcami swojego królestwa. Głównym bohaterem był młody chłopak, którego rodzina została wymordowana na jego oczach, a który został później wychowany przez ich wroga jako syn i uczeń.
W końcu wyrzuciłem książkę na śmieci, ale pokochałem magię i wiele aspektów świata. Kiedy w roku 2003 w końcu sprzedałem powieść (Elantris), byłem gotów znów spróbować się zmierzyć z tą opowieścią – i zaprezentowałem znajomą historię mojemu redaktorowi. Ekipa złodziei, nieśmiertelny cesarz i tajemnice sięgające tysięcy lat.
Choć Elantris było moją wizytówką w społeczności fanów fantasy, to dzięki Z Mgły Zrodzonemu zdobyłem reputację jako pisarz. Aż do teraz jego modernistyczne podejście do motywów fantasy, połączone z „twardą magią”, która zaczęła definiować moją epokę epickiej fantasy, są znakami mojej kariery.
Kiedy pisałem to wprowadzenie, mój redaktor spytał mnie, czy wiem, dlaczego Z Mgły Zrodzony tak się dobrze trzyma. Oczywiście, nie ma jednego czynnika, który wpływa na jego długowieczność. W rzeczy samej, nawet próba podjęcia takiej dyskusji grozi klepaniem samego siebie po plecach. Jestem doskonale świadomy, że duża część sukcesu lub porażki pisarza zależy od czynników, nad którymi w najmniejszym stopniu nie panuje. Reklama szeptana, fortunne umiejscowienie na półkach księgarni, trafienie we właściwej chwili w coś, co rozbrzmiewa we właściwy sposób. Lepsze książki od moich nie trafiły do czytelników, i nie była to wina sposobu, w jaki je napisano. Pierwszą odpowiedzią na to pytanie jest więc najpewniej „łut szczęścia”.
Muszę jednak przyznać, że mam duszę uczonego i nie mogę nie zabrać się za analizę tego, co sprawia, że Z Mgły Zrodzony działa, jeśli mogę tak powiedzieć. Rozważyłem kilka kwestii.
Pierwszą jest kombinacja, o której wspomniałem wcześniej. Poszlaki (głównie moje zdanie oraz opinie moich przyjaciół i ludzi, z którymi w tamtym okresie rozmawiałem na konwentach) wskazują, że pod koniec lat dziewięćdziesiątych i na początku dwutysięcznych pojawiło się pewne zmęczenie epicką fantasy.
Temu tłumowi (i stojąc na ramionach olbrzymów) mogłem dostarczyć fantasy, która bawiła się z wcześniejszymi oczekiwaniami w tym gatunku i nagradzała je. Przepowiedziany bohater. Mroczny władca. Natura magii i bohaterstwa. Z Mgły Zrodzony ma w sobie nieco z nastroju klasycznej fantasy, ale nagradza wieloletnich czytelników gatunku motywami wywróconymi na nice.
Był jednak również bardzo popularny wśród czytelników, którzy znali gatunek dopiero od niedawna. Dla nich wciąż pozostaje nowatorska magia i klasyczna opowieść o dorastaniu w postaci nauki Vin. To połączenie – cynizm Kelsiera wobec świata i nawet (zawoalowany) wobec gatunku, połączony z zadziwieniem Vin nowym światem, który odnalazła – może być najważniejszym kluczem do sukcesu książki.
Czuję również, że opublikowanie kompletnej historii w jednym tomie było miłą odmianą dla tych z nas, którzy (mimo miłości do długich cykli) czuli się nieco przeciążeni wszystkimi szacownymi, publikowanymi przez wiele lat potężnymi seriami fantasy, które dominowały na rynku. Jedną z najczęstszych uwag, jakie słyszę, jest to, że Z Mgły Zrodzony bardzo dobrze sprawdza się jako pojedyncza książka i że trylogia ze swej strony jest kompletna, spójna i potężna. Ukończone dzieło sztuki ma coś w sobie.
W końcu, przyczyną długowieczności Z Mgły Zrodzonego są… cóż, czytelnicy. Podchwycili ten cykl i naprawdę przejęli inicjatywę. Wciąż pamiętam, kiedy po raz pierwszy zobaczyłem stworzony przez fana mgielny płaszcz na podpisywaniu. Wszyscy uczepiliście się tej książki z entuzjazmem, który aż do dziś mnie zaskakuje i zmusza do pokory.
Dziękuję za dziesięć lat pasji. Dziesięć lat Odpychania, Przyciągania i tajemnic. Dziesięć lat Z Mgły Zrodzonego.
Czasem martwię się, że nie jestem tym bohaterem, za którego wszyscy mnie mają.
Filozofowie zapewniają mnie, że to właściwy czas, że pojawiły się wszystkie znaki.
Wciąż jednak zastanawiam się, czy nie mylą się co do człowieka. Tylu ludzi jest ode mnie zależnych. Powiadają, że trzymam na ramionach los całego świata.
Co by powiedzieli, gdyby się dowiedzieli, że ich obrońca – Bohater Wieków, ich zbawca – wątpi sam w siebie? Może nie byliby wcale zaskoczeni. Właściwie to mnie martwi najbardziej. Może w głębi serca zastanawiają się – tak samo jak ja.
Czy kiedy na mnie spojrzą, zobaczą kłamcę?
PROLOG
Z nieba sypał się popiół.
Lord Tresting zmarszczył brwi, podnosząc wzrok na ciemne, południowe niebo, podczas gdy jego służący pośpieszyli z parasolem, by osłonić nim lorda i jego dostojnego gościa. Popiół lecący z nieba nie był aż tak niezwykłym zjawiskiem w Ostatnim Imperium, ale Tresting miał nadzieję, że uniknie czarnych plam sadzy na swej nowej kamizelce i czerwonej kurtce, które właśnie przybyły barką aż z Luthadelu. Na szczęście, nie było wiatru – parasol powinien wystarczyć.
Tresting i jego gość stali na patio, znajdującym się na niewielkim wzgórku ponad polami. W opadającym popiele pracowały setki ludzi, odzianych w brunatne kaftany, usiłując ochronić zbiory. Ich ruchy były leniwe i powolne, ale oczywiście to normalne u skaa. Chłopi byli nieruchawą, nieproduktywną bandą. Nigdy się nie skarżyli, wiedzieli, że im się to nie opłaca. Po prostu pracowali, zgarbieni, krzątając się cicho i apatycznie. Świszczący obok pejcz ekonoma na chwilę budził ich do żywszych działań, ale skoro tylko nadzorca przeszedł, wracali do poprzedniego leniwego tempa.
– Ktoś mógłby pomyśleć, że tysiąc lat pracy w polu wystarczy, by nabrali choć trochę wprawy – powiedział Tresting do mężczyzny, stojącego obok niego.
Obligator spojrzał na niego i uniósł brew. Ten grymas podkreślił jego najbardziej wyrazisty rys twarzy – skomplikowane tatuaże, które drobną koronką okalały oczy. Tatuaże były rozległe, rozchodziły się od czoła i obejmowały oba policzki. Był pełnym prelanem – naprawdę ważnym obligatorem. Tresting miał w posiadłości własnych, osobistych obligatorów, ale byli to jedynie pośledni funkcjonariusze, z małą liczbą znaków wokół oczu. Ten człowiek przypłynął z Luthadel na tej samej barce, którą przybył nowy strój Trestinga.
– Powinieneś widzieć skaa z miasta, Tresting – odparł obligator, spoglądając znowu na robotników skaa. – Ci są całkiem pilni, w porównaniu z ich braćmi z Luthadelu. Masz nad nimi bardziej… bezpośrednią kontrolę. Jak oceniasz, ilu tracisz miesięcznie?
– Och, pół tuzina, albo trochę więcej – odparł Tresting. – Część umiera po chłoście, część z wyczerpania.
– Ucieczki?
– Nigdy! – odparł Tresting. – Kiedy odziedziczyłem ziemię po ojcu, miałem kilka ucieczek, ale zlikwidowałem rodziny uciekinierów. Pozostałym szybko przeszła ochota. Nigdy nie rozumiałem ludzi, którzy mieli problemy ze swoimi skaa… uważam, że te istoty łatwo kontrolować, jeśli okaże się odpowiednią stanowczość.
Obligator skinął głową i stał w milczeniu, spowity szarą szatą. Wydawał się zadowolony – bardzo dobrze. Skaa nie byli tak naprawdę własnością Trestinga. Podobnie jak wszyscy inni skaa, należeli do Ostatniego Imperatora. Tresting jedynie wypożyczał pracowników od swego Boga, tak samo, jak płacił za usługi swych obligatorów.
Obligator zerknął w dół, sprawdzając czas na kieszonkowym zegarku, po czym spojrzał na słońce. Pomimo deszczu popiołu słońce jasno świeciło na niebie, wyzierając jaskrawoczerwoną tarczą zza dymnej ciemności nieba. Tresting wyjął chusteczkę i otarł czoło, wdzięczny za cień parasola, osłaniający go przed południowym upałem.
– Doskonale, Tresting – rzekł obligator. – Przekażę twoją propozycję lordowi Venture, tak jak sobie tego życzysz. Dostanie ode mnie przychylne sprawozdanie z twoich działań.
Tresting pohamował westchnienie ulgi. Obligator był obowiązkowym świadkiem w każdej transakcji i przy zawieraniu umów przez szlachtę. Oczywiście, świadkami mogli być pośledniejsi obligatorzy, tacy, jakich zatrudniał Tresting, ale wywarcie wrażenia na osobistym obligatorze Straffa Venture znaczyło o wiele więcej.
Obligator spojrzał na niego.
– Dziś po południu wracam kanałem.
– Tak szybko? – zapytał Tresting. – Nie zostaniesz na kolacji?
– Nie – odrzekł obligator. – Choć jest jeszcze jedna sprawa, którą chciałbym z tobą przedyskutować. Nie przybyłem tylko na żądanie lorda Venture, lecz również, aby… przyjrzeć się pewnym kwestiom z ramienia Kantonu Inkwizycji. Krążą plotki, że lubisz zabawiać się z kobietami skaa.
Trestingowi przeszły po plecach ciarki.
Obligator uśmiechnął się; próbował być rozbrajający, ale robił raczej upiorne wrażenie.
– Nie wpadaj w przerażenie, Tresting – odrzekł. – Gdyby twoje zachowanie rzeczywiście dawało powody do niepokoju, zamiast mnie byłby tu teraz Stalowy Inkwizytor.
Tresting powoli skinął głową. Inkwizytor. Nigdy do tej pory nie widział tych nieludzkich istot, ale słyszał… opowieści.
– Zostałem usatysfakcjonowany w kwestii twoich relacji z kobietami skaa – rzekł obligator, spoglądając znów na pola. – Z tego, co widziałem i słyszałem, zawsze po sobie sprzątasz. Taki człowiek, jak ty – sprawny, produktywny – mógłby w Luthadel zajść daleko. Jeszcze kilka lat pracy, parę dobrych interesów i kto wie?
Obligator odwrócił się, a Tresting poczuł, że się uśmiecha. Nie była to obietnica, nawet wyraz aprobaty – obligatorzy w większości byli bardziej biurokratami i świadkami niż duchownymi – ale usłyszeć taką pochwałę z ust jednego z osobistych sług Ostatniego Imperatora… Tresting wiedział, że część szlachty uważała obligatorów za niepokojące istoty – niektórzy wręcz czuli w ich obecności zakłopotanie – ale w tym momencie Tresting mógłby nawet ucałować dostojnego gościa.
Odwrócił się w stronę skaa, którzy spokojnie pracowali pod krwawym blaskiem słońca i leniwie opadającymi płatkami popiołu. Tresting zawsze był szlachcicem zaściankowym, żyjącym spokojnie na plantacji, czasem marzącym o przeprowadzce do Luthadelu. Słyszał o balach i rautach, o przepychu i intrygach, i niezmiernie go to ekscytowało.
Muszę to dzisiaj uczcić, pomyślał. W czternastych czworakach była dziewczyna, którą miał na oku już od kilku dni…
Uśmiechnął się znowu. Jeszcze kilka lat pracy, tak powiedział obligator. Ale może Tresting zdoła to przyśpieszyć, jeśli będzie pracować choć trochę pilniej? Populacja jego skaa rozrosła się ostatnio. Może gdyby ich nieco mocniej przycisnął, zdołałby tego lata mieć większe zbiory i z nawiązką wypełnić umowę, jaką zawarł z lordem Venture.
Skinął głową i objął wzrokiem tłum leniwych skaa. Niektórzy pracowali motykami, inni na czworakach, wyłuskując delikatne kiełki spod warstwy popiołu. Nie skarżyli się. Nie mieli nadziei. Zaledwie ośmielali się myśleć. Tak właśnie być powinno, byli bowiem skaa. Byli…
Zamarł, gdyż jeden ze skaa nagle uniósł głowę. Mężczyzna spojrzał wprost w oczy Trestinga, z iskrą – nie, płomieniem buty – na twarzy. Tresting nigdy nie widział podobnego wyrazu, przynajmniej nie na obliczu skaa. Cofnął się odruchowo, przeszedł go dreszcz, bo ten dziwny skaa o prostym grzbiecie nadal wpatrywał się w jego oczy.
I uśmiechał się.
Tresting odwrócił wzrok.
– Kurdon! – warknął.
Potężny, krępy ekonom podbiegł do niego po zboczu.
– Tak, panie?
Tresting obrócił się, wskazując na…
Zmarszczył brwi. Gdzież stał ten skaa? Byli tacy podobni do siebie, z pochylonymi głowami, ciałami pokrytymi sadzą i popiołem. Tresting zawahał się, szukając wzrokiem. Wydawało mu się, że poznał to miejsce… puste miejsce, gdzie teraz nie było nikogo. Ale nie. To niemożliwe. Ten człowiek nie mógł tak szybko ulotnić się ze środka grupy. Dokąd mógł pójść? Przecież musi gdzieś tutaj być i pracować ze schyloną głową, jak należy. Ale i tak ten moment pozornej buty był niewybaczalny.
– Panie? – raz jeszcze zagadnął Kurdon.
Obligator stał z boku, obserwując ich z zainteresowaniem. Nie byłoby dobrze, gdyby ten człowiek się dowiedział, że jeden ze skaa zachował się tak bezczelnie.
– Przyciśnij trochę mocniej skaa na południowym odcinku – rozkazał Tresting, pokazując palcem. – Są ślamazarni, nawet jak na skaa. Spuść któremuś lanie.
Kurdon wzruszył ramionami, ale skinął głową. Właściwie nie było powodu do chłosty… ale kto potrzebuje powodu, żeby przyłoić robotnikom?
W końcu to tylko skaa.
***
Kelsier słyszał różne opowieści.
Słyszał szepty o czasach, kiedy – dawno, dawno temu – słońce nie było czerwone. Niebo nie było wtedy przesłonięte popiołem i dymem, rośliny nie musiały walczyć o życie, a skaa nie byli niewolnikami. W czasach przed Ostatnim Imperatorem. Jednak te czasy właściwie uległy już zapomnieniu. Nawet legendy przestały być wiarygodne.
Kelsier obserwował słońce, wodząc wzrokiem za gigantyczną czerwoną tarczą, która pełzła powoli w stronę zachodniego horyzontu. Przez chwilę stał w milczeniu, sam na pustym polu. Dzień pracy dobiegł końca. Skaa zostali zapędzeni z powrotem do baraków. Wkrótce nadciągną mgły.
Wreszcie Kelsier westchnął, po czym odwrócił się, by wąskimi miedzami i ścieżkami przecisnąć się pomiędzy ogromnymi hałdami popiołu. Starał się nie rozdeptywać roślin, choć nawet nie wiedział dlaczego. Zasiew był niewart uwagi. Wątłe kiełki o zwiędniętych liściach wydawały się równie przygnębione jak ludzie, którzy je pielęgnowali.
Chaty skaa wznosiły się ciemnymi plamami w gasnącym świetle. Kelsier widział już pierwsze tworzące się smugi mgły, wiszące w powietrzu i nadające bryłowatym budynkom odrealniony, niematerialny wygląd. Chat nie strzeżono – nie było takiej potrzeby, gdyż żaden skaa nie odważyłby się wychynąć na zewnątrz po nadejściu zmroku. Zbytnio obawiali się mgieł.
Kiedyś będę musiał ich z tego wyleczyć, pomyślał Kelsier, zbliżając się do jednego z większych budynków. Ale wszystko w swoim czasie.
Pchnął drzwi i wśliznął się do środka.
Rozmowy urwały się natychmiast. Kelsier zamknął drzwi, po czym odwrócił się z uśmiechem. W sali znajdowało się około trzydziestu skaa. W palenisku pośrodku pomieszczenia płonął mizerny ogień, a stojący obok kocioł był wypełniony wodą z pływającą w niej garścią warzyw – zalążek wieczornego posiłku. Zupa naturalnie będzie jałowa, ale pachniała kusząco.
– Dobry wieczór wszystkim – rzekł Kelsier z uśmiechem, stawiając swoje brzemię przy nodze i opierając się o drzwi. – Jak minął dzień?
Jego słowa przerwały milczenie, a kobiety wróciły do przygotowywania kolacji. Grupa mężczyzn, siedząca wokół prymitywnie skleconego stołu, przyglądała mu się jednak z niezadowolonym wyrazem twarzy.
– Nasz dzień był wypełniony pracą, wędrowcze – rzekł Tepper, jeden ze starszych skaa. – Tobie udało się tego uniknąć.
– Praca w polu nigdy mnie nie pasjonowała – odparł Kelsier. – Jest zbyt ciężka dla mojej delikatnej skóry.
Uśmiechnął się, wyciągając przed siebie ręce pokryte warstwami wąskich blizn. Pokrywały one całą skórę, biegnąc wzdłuż, jakby jakaś bestia darła ją szponami w górę i w dół.
Tepper prychnął. Był młody jak na członka starszyzny, zaledwie dobiegał czterdziestki – mógł być najwyżej pięć lat starszy od Kelsiera. Jednak ten obdarty człowiek wyglądał na kogoś, kto lubi mieć ostatnie słowo.
– Nie czas na żarty – odparł z powagą Tepper. – Kiedy przyjmujemy wędrowca, oczekujemy, że będzie się godnie zachowywał i nie ściągnie na nas podejrzeń. Dzisiaj rano uciekłeś z pola, a to mogło skończyć się chłostą dla pracujących wokół ciebie ludzi.
– To prawda – rzekł Kelsier. – Ale mogli oberwać batem także i za to, że stanęli w niewłaściwym miejscu, że zbyt długo się ociągali, czy też za zakasłanie, kiedy ekonom przechodził obok. Kiedyś widziałem, jak człowiek został wychłostany, ponieważ jego pan utrzymywał, że „niewłaściwie mrugnął”.
Tepper usiadł, mrużąc oczy, sztywno jak drąg i z nieustępliwym wyrazem twarzy oparł przedramiona na stole.
Kelsier westchnął i wywrócił oczyma.
– Dobrze, jeśli chcecie, to sobie pójdę. Już mnie nie ma.
Zarzucił worek na ramię i nonszalancko otworzył drzwi.
Przez szczelinę natychmiast zaczęła wsączać się mgła, unosząc się leniwie wokół Kelsiera, zbierając się na podłodze i pełznąc przez kurz jak nieśmiałe zwierzę. Kilka osób krzyknęło ze strachu, choć większość była zbyt oszołomiona, by wydać z siebie głos. Kelsier stał przez chwilę nieruchomo, spoglądając na mroczne smugi mgły, wijące się powoli wokół paleniska.
– Zamknij drzwi. – Słowa Teppera brzmiały jak błaganie, a nie jak rozkaz.
Kelsier spełnił żądanie, pchnął drzwi i odciął strumień białej mgły.
– Mgła nie jest tym, co sądzisz. Za bardzo się jej boicie.
– Ludzie, którzy pogrążają się we mgle, tracą dusze – szepnęła kobieta.
Jej słowa obudziły wątpliwość. Czy Kelsier wędrował we mgle? A jeśli tak, to co się stało z jego duszą?
Gdybyś tylko wiedziała, pomyślał Kelsier.
– Cóż, jeśli dobrze rozumiem, zostaję. – Skinął ręką na chłopaka, żeby przyniósł mu stołek. – I bardzo dobrze… szkoda by było, żebym poszedł, nie dzieląc się z wami tym, co wiem.
Niejeden z obecnych ożywił się na te słowa. Była to prawdziwa przyczyna, dla której jeszcze go tolerowali – przyczyna, dla której nawet zahukani wieśniacy przygarnęli takiego człowieka jak Kelsier. Był skaa, który igrał z wolą Ostatniego Imperatora, podróżując od plantacji do plantacji. Może i był renegatem, zagrożeniem dla całej społeczności, ale przywoził wieści ze świata.
– Przybywam z północy – oznajmił Kelsier. – Z ziem, gdzie dotyk Ostatniego Imperatora jest mniej zauważalny.
Mówił czystym, wyraźnym głosem, a ludzie, nie przerywając zajęć, podświadomie pochylali się ku niemu. Nazajutrz plotki przyniesione przez Kelsiera zostaną przekazane kilkuset osobom mieszkającym w innych barakach. Skaa byli poniżani i pokorni, ale plotkowali bez opamiętania.
– Na zachodzie panują lokalni lordowie – mówił Kelsier – i żyją z dala od żelaznej pięści Ostatniego Imperatora i jego obligatorów. Niektórzy z tych dalekich szlachciców stwierdzili, że szczęśliwi skaa pracują lepiej niż źle traktowani. Jeden z nich, lord Renoux, zażądał nawet, by jego ekonomowie zaprzestali chłost bez zezwolenia. Chodzą słuchy, że rozważa wypłacanie wynagrodzenia swoim skaa z plantacji, i to takiego, jakie miewają rzemieślnicy z miasta.
– Nonsens – mruknął Tepper.
– Przepraszam – odparł Kelsier. – Nie wpadłbym na to, że kum Tepper ostatnio był w posiadłości lorda Renoux. Kiedy jadłeś z nim kolację, czy powiedział ci o czymś, o czym nie powiedział mnie?
Tepper oblał się rumieńcem. Skaa nie podróżowali, a już z całą pewnością nie jadali przy jednym stole z lordami.
– Uważasz mnie za głupca, wędrowcze – rzekł Tepper. – Ale ja wiem, co robisz. Jesteś tym, którego nazywają Ocalałym, zdradzają cię blizny na ramionach. Jesteś też mąciwodą. Wędrujesz od plantacji do plantacji, wzniecasz niezadowolenie. Zjadasz naszą żywność, opowiadasz wielkie historie i kłamstwa, potem znikasz i zostawiasz takich ludzi jak ja, by radzili sobie z fałszywymi nadziejami, jakie wzbudziłeś w naszych dzieciach.
Kelsier uniósł brew.
– Spokojnie, kumie Tepper – rzekł. – Twoje obawy są całkowicie bezpodstawne. Nie mam najmniejszego zamiaru zjadać waszej żywności, przyniosłem własną.
Z tymi słowy Kelsier sięgnął i rzucił worek na ziemię przed stołem Teppera. Luźno zawiązana torba przechyliła się. Wysypała się z niej żywność. Chleb, owoce, nawet kilka grubych wędzonych kiełbas.
Nektaryna potoczyła się po twardym klepisku i odbiła lekko od stopy Teppera. Niemłody już skaa spojrzał na owoc ze zdumieniem.
– To jedzenie szlachty!
Kelsier prychnął.
– Jak na człowieka o takim prestiżu i geście, wasz lord Tresting ma zastanawiająco kiepski gust. Jego spiżarnia to kompromitacja dla tak wspaniałej posesji.
Tepper pobladł.
– To tam się wybrałeś dzisiaj – szepnął. – Poszedłeś do zamku… Okradłeś pana!
– Istotnie – zgodził się Kelsier. – Mogę jeszcze dodać, że o ile gusta kulinarne waszego pana są żałosne, jego talent w doborze żołnierzy robi znacznie większe wrażenie. Wśliźnięcie się do jego domu w biały dzień było nie lada wyzwaniem.
Tepper wciąż gapił się na worek z żywnością.
– Jeśli ekonom to tutaj znajdzie…
– Więc zróbcie coś, żeby nie znalazł – odparł Kelsier. – Jestem przekonany, że to smakuje o wiele lepiej niż rozwodniona jarzynówka.
Dwa tuziny par wygłodniałych oczu pożerały wzrokiem żywność. Jeśli nawet Tepper szykował kolejne argumenty, nie uczynił tego dość szybko, bo chwila milczenia została natychmiast uznana za przyzwolenie. W ciągu kilku minut sprawdzono i podzielono zawartość worka, a garnek zupy bulgotał w zapomnieniu, podczas, kiedy skaa spożywali znacznie bardziej egzotyczny posiłek.
Kelsier rozsiadł się wygodnie, opierając się o drewnianą ścianę chaty i obserwując, jak ludzie rzucają się na jedzenie. Mówił szczerze – to, co znalazł w spiżarni, było żałośnie przyziemne. Ci ludzie jednak od najmłodszych lat żywili się tylko zupą i kaszą. Dla nich chleb i owoce były rzadkimi przysmakami – zwykle kosztowali ich jedynie w postaci nieświeżych resztek, przynoszonych przez służbę domową.
– Nie pozwolono ci dokończyć opowieści, młody człowieku – zauważył niemłody już skaa i przykuśtykał do Kelsiera, by zająć miejsce na stołku obok.
– Och, podejrzewam, że później będzie jeszcze na to czas – odrzekł Kelsier . – Kiedy już wszystkie dowody mojej kradzieży zostaną doszczętnie spożyte. Nie chcesz skosztować?
– Nie potrzebuję – odparł starzec. – Kiedy ostatnio próbowałem pańskiego jedzenia, żołądek bolał mnie przez trzy dni. Nowe smaki są jak nowe idee, młodzieńcze – im jesteś starszy, tym trudniej je strawić.
Kelsier się zawahał. Staruszek nie wydawał się silny. Jego pomarszczona twarz i łysa czaszka sprawiały, że wyglądał raczej na słabeusza, niż na mędrca. A jednak musiał być silniejszy, niż wskazywały na to pozory; mała część skaa z plantacji dożywała tego wieku. Wielu panów nie pozwalało starcom pozostawać w domu w ciągu dnia pracy, a częste chłosty zbierały wśród wiekowych skaa ponure żniwo.
– Jak się nazywasz? – zapytał Kelsier.
– Mennis.
Kelsier znów spojrzał na Teppera.
– A więc, kumie Mennis, powiedz mi, dlaczego pozwalasz, by to on był przywódcą?
Mennis wzruszył ramionami.
– Kiedy dożywasz moich lat, stajesz się bardzo ostrożny z marnotrawieniem energii. Niektóre bitwy nie są po prostu warte tego, by w nich walczyć. – Mennis spojrzał znacząco. Mówił o sprawach ważniejszych niż jego zmagania z Tepperem.
– Więc to cię zadowala? – zapytał Kelsier, wskazując ruchem głowy chatę i jej przepracowanych, wygłodzonych mieszkańców. – Jesteś zadowolony z życia pełnego chłosty i niekończącej się harówki?
– Przynajmniej jakoś żyję – odparł Mennis. – Wiem, jakie szanse dają niezadowolenie i bunt. Oko Ostatniego Imperatora i gniew Stalowego Zakonu mogą okazać się straszniejsze niż kilka chłost. Ludzie tacy jak ty mówią o zmianach, ale ja się zastanawiam. Czy to jest bitwa, do której rzeczywiście możemy stanąć?
– Już walczycie, kumie Mennis. Tyle tylko, że na razie ponosicie sromotną klęskę. – Kelsier wzruszył ramionami. – Zresztą, co ja wiem? Jestem tylko wędrownym mącicielem, zjadam wasze jedzenie i mieszam w głowach młodzieży.
Mennis pokręcił głową.
– Żartujesz sobie, ale Tepper może mieć rację. Obawiam się, że twoja wizyta sprowadzi na nas nieszczęście.
Kelsier się uśmiechnął.
– Dlatego nie zaprzeczyłem. Przynajmniej w kwestii mąciwody. – Urwał, po czym uśmiechnął się szerzej. – Właściwie to były jedyne prawdziwe słowa, jakie Tepper wypowiedział od chwili, kiedy tu wszedłem.
– Jak ty to robisz? – zapytał Mennis, marszcząc brwi.
– Co?
– Ciągle się uśmiechasz.
– Och, jestem szczęśliwym człowiekiem.
Mennis spojrzał na dłonie Kelsiera.
– Wiesz, takie blizny widziałem tylko u jednej osoby – i ta osoba nie żyła. Ciało zwrócono lordowi Trestingowi jako dowód, że kara została wykonana. – Mennis spojrzał na Kelsiera. – Ten ktoś został przyłapany na podżeganiu do rebelii. Tresting wysłał go do Czeluści Hathsin, gdzie pracował do śmierci. Chłopak nie wytrzymał nawet miesiąca.
Kelsier spojrzał na swoje dłonie i przedramiona. Wciąż jeszcze czasem go paliły, choć był pewien, że ten ból istniał tylko w jego umyśle. Podniósł wzrok na Mennisa i znów się uśmiechnął.
– Zapytasz zaraz, czemu się uśmiecham, kumie Mennis? Cóż, Ostatni Imperator myśli, że zagarnął na własność całą radość i śmiech. Nie mam ochoty mu na to pozwalać. To jedyna bitwa, której stoczenie nie wymaga wielkiego wysiłku.
Mennis wytrzeszczył oczy na Kelsiera i ten przez chwilę spodziewał się, że starzec odpowie uśmiechem. W końcu jednak Mennis pokręcił głową.
– Nie wiem, po prostu nie…
Przerwał mu krzyk. Dochodził z zewnątrz, może z północy, choć mgły zniekształcały dźwięki. Ludzie w chacie zamilkli, wsłuchując się w odległe, piskliwe krzyki. Pomimo odległości i mgły Kelsier wyczuwał zawarte w nich cierpienie.
Kelsier spalił cynę.
Teraz, po latach ćwiczeń, było to proste. Cyna spoczywała w jego żołądku, połknięta wcześniej, wraz z innymi allomantycznymi metalami, czekającymi, by zaczerpnął z nich siłę. Sięgnął umysłem do wnętrza i dotknął cyny, czerpiąc moc, której do końca nie pojmował. Cyna ożyła z błyskiem, paląc go w żołądku jak gorący, zbyt szybko połknięty napój.
Allomantyczne moce wezbrały w jego ciele, wyostrzając zmysły. Otaczające go pomieszczenie nabrało wyrazistości, blade palenisko zabłysło oślepiająco jasno. Wyczuwał słoje drewna stołka, na którym siedział. Wciąż czuł w ustach smak bochenka chleba, zjedzonego wiele godzin temu. A co najważniejsze, jego nadnaturalny słuch wychwytywał krzyki. Krzyczały dwie osoby. Jedna była starszą kobietą, druga młodą dziewczyną, prawie dzieckiem. Młodszy głos oddalał się z każdą chwilą.
– Biedna Jess – odezwała się jedna z kobiet w izbie, a jej słowa zagrzmiały w wyczulonych uszach Kelsiera jak grom. – To jej dziecko było przekleństwem. Kobiety skaa nie powinny mieć ładnych dzieci.
Tepper skinął głową.
– Lord Tresting posłałby po nią wcześniej czy później. Wszyscy o tym wiedzieliśmy. Jess też.
– Ale to i tak wstyd – rzekł inny mężczyzna.
Krzyki rozbrzmiewały dalej. Paląc cynę, Kelsier był w stanie dokładnie określić odległość. Głos oddalał się w kierunku posiadłości lorda. Odgłos coś w nim przełamał, poczuł, że jego twarz zalewa płomień gniewu.
Obejrzał się.
– Czy lord Tresting kiedykolwiek uwalnia dziewczęta, kiedy już się nimi nasyci?
Stary Mennis pokręcił głową.
– Lord Tresting przestrzega prawa, zabija dziewczęta po kilku tygodniach. Nie chce ściągnąć na siebie uwagi Inkwizytorów.
Taki był rozkaz Ostatniego Imperatora. Nie mógł sobie pozwolić na hasające swobodnie bękarty – bękarty, które mogłyby posiadać umiejętności, o jakich zwykły skaa nie miał nawet prawa wiedzieć…
Krzyki ucichły w oddali, ale gniew Kelsiera narastał. Przypomniały mu się inne krzyki. Głosy kobiety z przeszłości. Wstał gwałtownie, przewracając stołek.
– Ostrożnie, chłopcze – powiedział Mennis. – Pamiętaj o tym, co ci mówiłem na temat marnowania energii. Nie wzniecisz rebelii, jeśli dasz się dzisiaj zabić.
Kelsier spojrzał na starca, a potem zmusił się do uśmiechu, ignorując krzyki i ból.
– Nie jestem tutaj po to, by poprowadzić waszą rebelię, kumie Mennis. Chcę tylko trochę pomącić wodę.
– A co to da?
Kelsier uśmiechnął się szerzej.
– Nadchodzą nowe dni. Pożyj jeszcze trochę, a może zobaczysz wielkie wydarzenia, jakie nastąpią w Ostatnim Imperium. Wszystkim składam wielkie dzięki za gościnność.
Pchnął drzwi i wyszedł w mgłę.
***
Mennis leżał bez snu aż do wczesnych godzin rannych. Wydawało mu się, że im jest starszy, tym gorzej zasypia. Działo się to szczególnie wtedy, kiedy coś go gnębiło, tak jak to, że wędrowiec nie wrócił do chaty.
Mennis miał nadzieję, że Kelsier odzyskał rozum i poszedł dalej, ale po chwili uznał, że to niezbyt prawdopodobne. Widział ogień w jego oczach. Co za szkoda, że człowiek, który wyszedł żywy z Czeluści, znalazł śmierć właśnie tutaj, na przypadkowej plantacji, usiłując bronić dziewczyny, którą wszyscy uznali już za straconą.
Jak zareaguje lord Tresting? Powiadali, że wobec śmiałków, którzy odważyli się zakłócić jego nocne zabawy, okazywał szczególną brutalność. Jeśli Kelsier zdołał mu przeszkodzić w zażywaniu rozkoszy, Tresting mógł równie dobrze ukarać całą resztę skaa za współudział.
Wreszcie pozostali skaa również zaczęli się budzić. Mennis leżał na twardym klepisku – bolały go kości, protestował kręgosłup, mięśnie zesztywniały – i zastanawiał się, czy warto wstawać. Codziennie był bliski kapitulacji. Codzienne wstawanie wydawało się odrobinę trudniejsze. Aż przyjdzie taki dzień, że po prostu zostanie w chacie, czekając, kiedy ekonomowie przyjdą dobić tych wszystkich, którzy byli zbyt chorzy lub zbyt starzy, żeby pracować.
Ale nie dzisiaj. Widział w oczach skaa zbyt wiele strachu – wiedzieli, że nocne eskapady Kelsiera napytają im biedy. Potrzebowali Mennisa, liczyli na niego. Musi wstać.
I wstał. Kiedy zrobił kilka pierwszych kroków, starcze bóle powoli zaczęły ustępować. Powoli wyszedł z chaty i wsparty na ramieniu młodszego mężczyzny ruszył ku polom. Nagle poczuł dziwny zapach.
– Co to jest? – zapytał. – Czy też czujecie dym?
Shum – chłopak, na którego ramieniu wspierał się Mennis – wciągnął powietrze. Ostatnie pasma nocnej mgły wyparowały i za zwykłą zasłoną chmur pojawiła się czerwona tarcza słońca.
– Ostatnio zawsze czuję dym – rzekł. – Popielne Góry są w tym roku bardzo gwałtowne.
– Nie. – Mennis pokręcił głową, czując coraz większy niepokój. – To coś innego.
Zwrócił się na północ, w stronę, gdzie właśnie zbierała się grupka skaa. Puścił ramię Shuma i podreptał ku grupie, powłócząc nogami i wzniecając chmury pyłu i popiołu.
Pośrodku grupy ujrzał Jess. Jej córka, ta sama, którą miał porwać lord Tresting, stała obok niej. Oczy dziewczyny były zaczerwienione z braku snu, ale wyglądało na to, że nic jej nie jest.
– Wróciła wkrótce potem, jak ją zabrali – wyjaśniała kobieta. – Przybiegła i zaczęła z krzykiem tłuc w drzwi. Flen był pewien, że to mgielny upiór, ale ja musiałam ją wpuścić! Nie obchodzi mnie, co on wygaduje. Wyprowadziłam ją na słońce i nie zniknęła. To dowód, że nie jest mgielnym upiorem.
Mennis oddalił się od grupy. Czy nikt tego nie zauważył? Żaden ekonom nie przyszedł, by rozpędzić zgromadzenie. Nie pojawili się żołnierze, by przeprowadzić poranne zliczanie skaa. Coś było bardzo nie w porządku. Mennis ruszył na północ, desperacko brnąc ku dworowi.
Zanim tam dotarł, inni już spostrzegli wijącą się, ledwie widoczną w porannym słońcu smugę dymu. Mennis nie dotarł jako pierwszy do krawędzi niewielkiego płaskowyżu, ale kiedy się zjawił, pozostali się rozstąpili.
Dworu nie było. Została jedynie poczerniała, dymiąca jama.
– Na Ostatniego Imperatora! – wyszeptał Mennis. – A tutaj co się stało?
– Zabił ich wszystkich.
Mennis się obejrzał. Głos należał do córki Jess. Stała obok, spoglądając z satysfakcją na twarzy na zburzony dom.
– Kiedy mnie wyprowadził, już nie żyli – powiedziała. – Wszyscy. Ekonomowie, żołnierze, lordowie… wszyscy byli martwi. Nawet lord Tresting i jego obligatorzy. Pan zostawił mnie, żeby się dowiedzieć, co się dzieje, kiedy zaczęły się hałasy. Wychodząc, widziałam go w kałuży krwi, z ranami od noża na piersi. Człowiek, który mnie uratował, wychodząc, wrzucił pochodnię do budynku.
– Ten człowiek – zagadnął Mennis – czy on miał blizny na dłoniach i ramionach, sięgające aż poza łokcie?
Dziewczyna skinęła głową.
– Cóż to za demon? – wymamrotał jeden ze skaa.
– Mgielny upiór – szepnął drugi, widocznie nie pamiętając, że Kelsier pojawiał się również w dzień.
Ale wyszedł z mgły, pomyślał Mennis. I jak mógł tego dokonać…? Lord Tresting miał dwa tuziny żołnierzy! Czy i Kelsier miał ukrytą bandę buntowników?
W głowie rozbrzmiały mu słowa Kelsiera z poprzedniego wieczoru: „Nadchodzą nowe dni…”.
– Ale co z nami? – zapytał z przerażeniem Tepper. – Co się stanie, kiedy Ostatni Imperator się o tym dowie? Pomyśli, że to my! Wyśle nas do Czeluści, a może nawet po prostu rozkaże swoim kolossom, żeby nas pozabijały! Po co ten mąciwoda zrobił coś takiego? Czy nie rozumie, jakich szkód narobił?
– Rozumie – odparł Mennis. – Ostrzegł nas, Tepper. Przybył tu, by namącić.
– Ale po co?
– Bo wiedział, że sami się nigdy nie zbuntujemy. Zatem nie dał nam wyboru.
Tepper pobladł.
Ostatni Imperatorze, pomyślał Mennis. Nie mogę tego zrobić. Zaledwie dźwigam się rankami na nogi. Nie ocalę tych ludzi.
Ale czy miał wybór?
Odwrócił się.
– Tepper, zbierz wszystkich. Musimy uciec, zanim wieści o tej katastrofie dotrą do Ostatniego Imperatora.
– Dokąd pójdziemy?
– Jaskinie na wschodzie – odparł Mennis. – Wędrowcy mówią, że tam właśnie ukrywają się zbuntowani skaa. Może nas przyjmą.
Tepper pobladł jeszcze bardziej.
– Ale… będziemy musieli wędrować przez wiele dni. Spędzać noce we mgle!
– Mamy wybór – odparł Mennis. – Równie dobrze możemy zostać tutaj i umrzeć.
Tepper przez chwilę stał osłupiały i Mennis zaczął się obawiać, że mógł nie wytrzymać wstrząsu, jaki wywołała ta sytuacja. Po chwili jednak młodszy mężczyzna pobiegł pozbierać pozostałych ludzi.
Mennis westchnął, spoglądając znów na snujący się dym i przeklinając w duchu tego szaleńca Kelsiera.
Rzeczywiście, nowe dni.
Uważam się za człowieka z zasadami. Ale który człowiek sądzi inaczej? Nawet rzezimieszek, jak zauważyłem, uważa swoje czyny jako w pewnym sensie „moralne”.
Może inna osoba, czytając o moim życiu, nazwie mnie religijnym tyranem. Może nazwie mnie arogantem. Czemu opinia tego człowieka miałaby być mniej ważna niż moja własna?
Chyba wszystko sprowadza się do jednego faktu. W ostatecznym rozrachunku to ja mam wojsko.
1
Z nieba spadał popiół.
Vin obserwowała, jak puszyste płatki unoszą się w powietrzu. Leniwie. Beztrosko. Swobodnie. Kłębki sadzy spadały jak czarny śnieg, zasypując ciemne miasto Luthadel. Wirowały wokół murów, unosząc się na wietrze i tańcząc w małych wirach nad kocimi łbami. Wydawały się takie beztroskie. Jakie to uczucie?
Vin siedziała skulona w jednym z otworów obserwacyjnych – ukrytej alkowie, wbudowanej w mur budynku. Można było obserwować z niej ulice i w porę dostrzec zagrożenie. Vin nie miała warty, otwór był jednym z niewielu miejsc, gdzie mogła być sama.
A Vin lubiła samotność. „Kiedy jesteś sam, nikt nie może cię zdradzić”. Słowa Reena. Brat nauczył ją tak wielu rzeczy, a potem poparł je czynem, jak to zawsze obiecywał . „Tylko tak się nauczysz, Vin. Każdy cię zdradzi. Każdy”.
Popiół opadał. Czasem Vin wyobrażała sobie, że jest jak ten popiół, albo jak wiatr, albo wręcz jak mgła. Czymś bezmyślnym, co po prostu istnieje, nie myśli, nie martwi się, nie cierpi. Wtedy byłaby… wolna.
Opodal rozległo się szuranie, a potem drzwi w głębi alkowy się otwarły.
– Vin! – zawołał Ulef, wsadzając głowę do środka. – Jesteś! Camon szuka cię od pół godziny.
Właśnie dlatego się tu schowałam.
– Powinnaś się ruszyć – rzekł Ulef. – Zaraz się zacznie robota.
Ulef był młodym chłopcem. Miłym na swój sposób i naiwnym. Oczywiście, o ile można nazwać naiwnym kogoś, kto wychował się w tym światku. Ale to nie znaczyło, że i on jej nie zdradzi. Zdrada nie miała nic wspólnego z przyjaźnią. Na ulicy życie było ciężkie, więc jeśli złodziej skaa nie chciał być złapany i powieszony, musiał myśleć praktycznie.
A bezwzględność była jednym z najpraktyczniejszych uczuć. Kolejne powiedzonko Reena.
– No i co? – zapytał Ulef. – Powinnaś iść. Camon jest wściekły.
A kiedy nie jest? – pomyślała Vin. Skinęła głową i wygramoliła się z ciasnej, ale bezpiecznej niszy. Wyminęła Ulefa i wyskoczyła na korytarz, a potem do zrujnowanej spiżarni. Pomieszczenie było jednym z wielu na zapleczu sklepu, który stanowił fasadę dla ich kryjówki. Jaskinia szajki znajdowała się w pełnej tuneli kamiennej pieczarze pod budynkiem.
Wyszła tylnymi drzwiami. Ulef wlókł się za nią. Zadanie miało być wykonane o kilka przecznic dalej, w bogatszej części miasta. Było dość skomplikowane – właściwie jedno z bardziej skomplikowanych, z jakimi się spotkała Vin. Zakładając, że Camon nie zostanie złapany, to może być naprawdę intratna robota. Jeśli zostanie schwytany… Cóż, oszukiwanie szlachty i obligatorów to bardzo niebezpieczne zajęcie – ale z pewnością lepsze niż praca w kuźni czy fabryce włókienniczej.
Wyszła z alejki, kierując się ku ciemnej, otoczonej kamienicami uliczce w jednym z licznych slumsów skaa w mieście. Skaa, zbyt chorzy, by pracować, leżeli skuleni po kątach i kanałach, obsypywani lekkim popiołem. Vin opuściła głowę i włożyła kaptur, by uchronić się przed wciąż opadającymi płatkami.
Wolna. Nie, nigdy nie będę wolna. Reen już się o to postarał, kiedy odchodził.
***
– Jesteś! – Camon uniósł krótki, gruby palec i dźgnął nim w kierunku jej twarzy. – Gdzie byłaś?
Vin nie pozwoliła, by bunt i nienawiść pojawiły się w jej spojrzeniu. Po prostu spuściła wzrok, pokazując Camonowi to, co chciał zobaczyć. Były inne sposoby okazania siły. Tej lekcji nauczyła się samodzielnie.
Camon warknął cicho, po czym uderzył ją w twarz. Siła tego ciosu rzuciła Vin na ścianę, policzek zapłonął bólem. Oparła się o drewno, ale zniosła karę w milczeniu. To tylko kolejny siniak. Była dość silna, żeby o tym nie myśleć. Nie pierwszy raz.
– Słuchaj – syknął Camon. – To ważna robota. Warta tysiąca skrzyńców, warta tysiąc razy więcej niż ty. Nie dopuszczę, żebyś ją schrzaniła. Rozumiesz?
Vin skinęła głową.
Camon obserwował ją przez chwilę, z zaczerwienioną z gniewu pulchną twarzą. Wreszcie odwrócił wzrok, mamrocząc pod nosem.
Coś go zdenerwowało. Coś innego niż tylko Vin. Może słyszał o buncie skaa daleko na północy, kilka dni drogi stąd. Jeden z lordów na prowincji, niejaki Themos Tresting, został podobno zamordowany, a jego posiadłość spalono do gołej ziemi. Takie zamieszki źle wpływały na interesy, sprawiały, że arystokracja była czujniejsza, mniej naiwna. A to z kolei bardzo poważnie zmniejszało zyski Camona.
Szuka kogoś, żeby się wyładować, pomyślała Vin. Zawsze robi się nerwowy przed robotą.
Spojrzała na Camona, zlizując krew z wargi. Musiała okazać nieco pewności siebie, bo spojrzał na nią kątem oka i sposępniał. Podniósł rękę, jakby chciał ją znowu uderzyć.
Użyła odrobiny Szczęścia.
Wykorzystała naprawdę odrobinkę: potrzebowała reszty do pracy. Skierowała je na Camona, uspokajając jego zdenerwowanie. Przywódca się zawahał – nieświadom dotknięcia Vin, czuł jednak jego skutki. Stał tak przez chwilę, po czym westchnął i odwrócił się ze spuszczoną głową.
Otarła usta, patrząc, jak odchodzi. Szef złodziei wydawał się bardzo przekonujący w swoim stroju szlachcica. Był to najbogatszy strój, jaki Vin widziała – biała koszula, na niej ciemnozielona kamizelka z grawerowanymi złotymi guzikami. Czarny surdut był długi, według najnowszej mody, a na głowie Camona spoczywał czarny kapelusz. Jego palce lśniły od pierścieni, miał nawet długą laskę pojedynkową. Doprawdy, Camon doskonale udawał szlachcica – kiedy przychodziło do odtwarzania jakiejś roli, niewielu złodziei mogło się z nim równać. Oczywiście, o ile potrafił zapanować nad swoją złością.
Samo pomieszczenie robiło znacznie skromniejsze wrażenie. Vin wstała, a tymczasem Camon łajał innych członków szajki. Wynajęli jeden z apartamentów na górnym piętrze lokalnego hotelu. Niezbyt luksusowy, ale o to właśnie chodziło. Camon miał odegrać rolę niejakiego „lorda Jedue”, szlachcica zaściankowego, który wpadł w ciężkie problemy finansowe i przybył do Luthadelu, by starać się o ostatnie desperackie kontrakty.
Główny salon został przekształcony w coś w rodzaju pokoju przesłuchań, z wielkim biurkiem, za którym zasiadał Camon, i o ścianach udekorowanych tanimi obrazkami. Obok biurka stali dwaj mężczyźni, odziani w oficjalne liberie służby. Mieli odgrywać rolę służących Camona.
– Co to za hałasy? – zapytał mężczyzna, który właśnie wszedł do pokoju.
Był wysoki, ubrany w prostą szarą koszulę i parę spodni, z wąskim mieczem przy pasie. Theron był drugim przywódcą – akurat ta robota była przygotowana przez niego. To on wprowadził Camona jako partnera – potrzebował kogoś, kto odegrałby rolę lorda Jedue, a wszyscy wiedzieli, że Camon jest jednym z najlepszych.
Camon podniósł wzrok.
– Hm? Hałasy? Och, tylko drobny problem z dyscypliną. Nie przejmuj się tym, Theronie. – Camon podkreślił swe słowa niedbałym ruchem dłoni, nie bez kozery doskonale odgrywał role arystokratów. Był tak arogancki, że mógł śmiało pochodzić z jednego z Wielkich Domów.
Theron zmrużył oczy. Vin wiedziała, co prawdopodobnie myśli. Zastanawiał się, na ile ryzykowne będzie wbicie noża w tłuste plecy Camona, skoro tylko przestanie być potrzebny. Wreszcie wysoki mężczyzna odwrócił wzrok od Camona i spojrzał na Vin.
– A to kto?
– Członek mojej drużyny – odparł Camon.
– Myślałem, że nie potrzebujemy nikogo innego.
– A jej owszem – odparł. – Nie zwracaj na nią uwagi. Moja część zadania to nie twój interes.
Theron przyglądał się Vin, widocznie zauważając jej zakrwawioną wargę. Odwróciła wzrok, ale czuła jego spojrzenie, błądzące po całym jej ciele. Miała na sobie zwykłą białą koszulę i ubranie robocze. Nie wyglądała szczególnie atrakcyjnie – wymięta, z młodzieńczą twarzą, nikt by jej nie dał szesnastu lat. Mimo to są mężczyźni, którzy lubią takie kobiety.
Zastanawiała się, czy nie użyć na niego odrobiny Szczęścia, ale w końcu się odwrócił.
– Obligator zaraz tu będzie – rzekł. – Jesteście gotowi?
Camon wywrócił oczyma i usadowił się za biurkiem.
– Wszystko jest w idealnym porządku. Zostaw mnie, Theron! Wracaj do siebie i czekaj.
Theron zmarszczył brwi, ale okręcił się na pięcie i wyszedł, mamrocząc coś pod nosem.
Vin rozejrzała się po pokoju, przyglądając się kolejno wystrojowi, służbie i atmosferze. Wreszcie podeszła do biurka Camona. Przywódca siedział, przeglądając stos papierów – widocznie usiłował się zdecydować, które z nich pozostawić na blacie.
– Camonie – odezwała się Vin – służba wygląda za dobrze.
Camon zmarszczył brwi i spojrzał na nią.
– Co tam mamroczesz?
– Służący – powtórzyła Vin, wciąż mówiąc przyciszonym głosem. – Lord Jedue ma być zdesperowany. Ma bogate stroje, które zostały mu z dobrych czasów, ale nie mógłby sobie pozwolić na tak bogatą służbę. Wziąłby skaa.
Camon spiorunował ją wzrokiem, ale po chwili spojrzał na „służących”. Fizycznie między szlachtą i skaa była niewielka różnica. Służący, których wybrał Camon, byli jednak odziani jak pośledniejsi arystokraci – wolno im było nosić kolorowe kamizelki i stali przed nim nieco zbyt pewni siebie.
– Obligator musi myśleć, że jesteś bliski nędzy – rzekła Vin. – Możesz zamiast tego wypełnić pokój skaa.
– A co ty tam wiesz. – Camon spojrzał na nią koso.
– Dosyć. – Natychmiast pożałowała tego słowa, bo zabrzmiało zbyt butnie.
Camon uniósł pokrytą klejnotami dłoń i Vin przygotowała się na kolejny policzek. Nie mogła sobie pozwolić na wykorzystanie jeszcze odrobiny swego Szczęścia. I tak niewiele jej go pozostało.
Ale Camon jej nie uderzył. Westchnął tylko i położył pulchną dłoń na jej ramieniu.
– Czemu ciągle musisz mnie prowokować, Vin? Wiesz, jakie długi pozostawił twój brat, kiedy uciekł. Zdajesz sobie sprawę, że ktoś mniej miłosierny ode mnie sprzedałby cię do burdelu dawno temu? Jak by ci się podobało służyć szlachcicowi w łóżku, dopóki mu się nie znudzisz, zanim skaże cię na śmierć?
Vin spojrzała na swoje stopy.
Uścisk Camona zacieśnił się, jego palce wbiły się w jej skórę w miejscu, gdzie szyja przechodziła w ramię, i dziewczyna mimowolnie jęknęła z bólu. Uśmiechnął się, widząc jej reakcję.
– Doprawdy, nie wiem, po co cię trzymam, Vin – rzekł, jeszcze mocniej zaciskając chwyt. – Powinienem był pozbyć się ciebie wiele miesięcy temu, kiedy twój brat mnie zdradził. Chyba mam za miękkie serce.
Puścił ją wreszcie, po czym wskazał miejsce pod ścianą pokoju, obok wielkiej rośliny w doniczce. Posłuchała, ustawiając się tak, by dobrze widzieć cały pokój. Zaledwie Camon odwrócił wzrok, potarła ramię.
To tylko ból. Potrafię sobie poradzić z bólem.
Camon siedział przez chwilę. A potem, jak się tego spodziewała, skinął na służących.
– Wy dwaj! – rozkazał. – Jesteście za dostatnio ubrani. Przebierzcie się tak, żeby wyglądać bardziej na służących skaa, i sprowadźcie tu jeszcze z sześciu ludzi, kiedy będziecie wracać.
Wkrótce pomieszczenie wypełniło się zgodnie z sugestią Vin. Obligator przybył niedługo potem.
Vin obserwowała, jak prelan Laird dumnie wkracza do pokoju. Był ogolony na zero, jak wszyscy obligatorzy, i miał na sobie ciemnoszarą szatę. Tatuaże Zakonu wokół oczu identyfikowały go jako prelana, starszego urzędnika w Kantonie Finansów. Za jego plecami tłoczył się rząd pośledniejszych obligatorów, o znacznie mniej skomplikowanych tatuażach wokół oczu.
Camon wstał na widok prelana, okazując szacunek – gest, który nawet najwyższy z arystokratów Wielkiego Domu uznawał za stosowny wobec obligatora rangi Lairda. Laird nie odpowiedział tym samym. Podszedł do biurka i zajął miejsce naprzeciw Camona. Jeden z członków szajki, odgrywający rolę służącego, podbiegł i podsunął obligatorowi tacę z chłodnym winem i owocami.
Laird wybrał sobie owoc. Służący stał z tacą obok niego niczym mebel.
– Lord Jedue – rzekł wreszcie. – Cieszę się, że mamy okazję się spotkać.
– Ja również, Wasza Miłość – odparł Camon.
– Możesz mi zatem wyjaśnić, dlaczego nie byłeś w stanie przybyć do budynku Kantonu, zamiast żądać, abym to ja zjawił się tutaj?
– To moje kolana, Wasza Miłość – odrzekł Camon. – Lekarze zalecają, bym podróżował możliwie jak najmniej.
A ty słusznie bałeś się wylądować w twierdzy Zakonu, pomyślała Vin.
– Rozumiem – odparł Laird. – Niefortunna przypadłość dla człowieka, który zajmuje się transportem.
– Nie muszę sam wyruszać w podróże, Wasza Miłość – odrzekł Camon, skłaniając głowę. – Tylko je organizuję.
Dobrze, pomyślała Vin. Camon, pamiętaj, masz pozostać służalczy. Musisz się wydawać zdesperowany.
Vin potrzebowała powodzenia tej akcji. Camon groził jej, bił ją, ale uważał za szczęśliwy amulet. Nie była pewna, czy zdawał sobie sprawę z tego, dlaczego wszystkie jego plany łatwiej było zrealizować w jej obecności, ale chyba jednak potrafił skojarzyć fakty. Dzięki temu była cenna – a Reen zawsze mówił, że nieodzowni najdłużej pozostają przy życiu.
– Rozumiem – powtórzył Laird. – Cóż, obawiam się, że nasze spotkanie odbyło się zbyt późno. Kanton Finansów już przegłosował twoją ofertę.
– Tak szybko?! – zawołał ze szczerym zdumieniem Camon.
– Tak – odparł Laird, pociągając łyk wina, ale wciąż nie odprawiając sługi. – Zdecydowaliśmy, że nie przyjmiemy twojego kontraktu.
Camon siedział przez chwilę jak skamieniały.
– Przykro mi to słyszeć, Wasza Miłość.
Laird przyszedł spotkać się z tobą, pomyślała Vin, więc wciąż istnieje pole do negocjacji.
– Istotnie – ciągnął Camon – to doprawdy niefortunne, ponieważ zamierzałem złożyć wam jeszcze lepszą ofertę.
Laird uniósł tatuowaną brew.
– Wątpię, czy to coś zmieni. W Radzie znajduje się frakcja, która uważa, że Kanton będzie lepiej obsłużony, jeśli wybierze bardziej stabilną firmę transportową do przewozu naszych ludzi.
– A to by był poważny błąd – odparł gładko Camon. – Bądźmy szczerzy, Wasza Miłość. Obaj wiemy, że ten kontrakt to ostatnia szansa Domu Jedue. Teraz, kiedy straciliśmy kontrakt z Farwanem, nie możemy już sobie pozwolić na wysyłanie łodzi aż do Luthadelu. Bez patronatu Zakonu mój ród jest zrujnowany finansowo.
– Przyznam, że to nie ma wielkiego wpływu na moją decyzję, wasza lordowska mość – odparł obligator.
– Doprawdy? – odparował Camon. – Wasza Miłość, proszę sobie zadać to pytanie: kto będzie wam lepiej służył? Czy ród, który ma tuziny kontraktów, pomiędzy które musi dzielić swoją uwagę, czy taki, który wasz kontrakt uważa za swą ostatnią nadzieję? Kanton Finansów nie znajdzie bardziej spolegliwego partnera, niż desperat. Niech to moje łodzie sprowadzają z północy waszych akolitów, niech moi żołnierze ich eskortują, a nie będziecie rozczarowani.
Dobrze, pomyślała Vin.
– Cóż… rozumiem – odparł obligator, nieco zaniepokojony.
– Chętnie przyznam wam przedłużony kontrakt, za stałą cenę ryczałtową pięćdziesięciu skrzyńców na głowę i podróż, Wasza Miłość. Twoi akolici mogą teraz podróżować do woli naszymi łodziami i zawsze będą mieli niezbędną eskortę.
Tym razem obligator uniósł brew jeszcze wyżej.
– To połowa poprzedniej ceny.
– Przecież mówiłem, że jesteśmy zdesperowani – odparł Camon. – Mój ród chce utrzymać łodzie w ruchu. Pięćdziesiąt skrzyńców to dla nas żaden zysk, ale to nie ma znaczenia. Kiedy kontrakt z Zakonem przywróci nam stabilność, będziemy mogli znaleźć inne kontrakty, by napełnić swoje skarbce.
Laird się zamyślił. Oferta była istotnie bajeczna – w normalnych warunkach wydawałaby się wręcz podejrzana. Jednakże z zachowania Camona było widać, że jego ród jest na granicy zapaści finansowej. Drugi przywódca, Theron, pracował przez pięć lat, budując, oszukując i kombinując, aby dojść do tego momentu. Zakon byłby szalony, gdyby nie rozważył takiej oferty.
Laird też zdawał sobie z tego sprawę. Stalowy Zakon nie był silny wyłącznie biurokracją i władzą prawną Ostatniego Imperium – sam również stanowił coś w rodzaju arystokratycznego rodu. Im więcej miał bogactw, tym lepsze były jego własne kontrakty handlowe, tym lepsze punkty nacisku różne Kantony Zakonu miały między sobą – i w relacjach z arystokratycznymi rodami.
Było jednak widać, że Laird wciąż się waha, Vin widziała to w jego spojrzeniu, doskonale znała ten podejrzliwy wzrok. Nie da się złapać na ten kontrakt.
Teraz moja kolej, pomyślała.
Użyła Szczęścia na Lairdzie. Sięgnęła ku niemu bardzo ostrożnie – nie była pewna, co właściwie robi, albo dlaczego. Jednakże ten dotyk był instynktowny, wyszkolony przez wiele lat subtelnych ćwiczeń. Miała dziesięć lat, kiedy się zorientowała, że inni ludzie nie potrafią robić tego, co ona.
Delikatnie naparła na uczucia Lairda, stłumiła je. Stał się mniej podejrzliwy, mniej przestraszony. Posłuszny. Jego obawy się rozpłynęły. Vin ujrzała, jak w jego oczach pojawia się spokój i świadomość kontroli.
Wciąż jednak wydawał się nieco niepewny. Vin naparła mocniej. Prelan przechylił głowę z zamyśloną miną. Otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale znów natarła na niego, desperacko rzucając na szalę ostatnie uncje Szczęścia.
Laird zawahał się znowu.
– Doskonale – rzekł. – Przedstawię Radzie twoją nową ofertę. Może jednak uda nam się dojść do porozumienia.
Gdyby ludzie przeczytali te słowa, niechby się dowiedzieli, jak ciężkim brzemieniem jest moc. Starajcie się nie dać skrępować jej łańcuchom. Proroctwa Terris głoszą, że będę miał moc, by uratować świat.
Ale sugerują, że moja moc może go również zniszczyć.
2
W opinii Kelsiera miasto Luthadel – siedziba Ostatniego Imperatora – było posępnym miejscem. Większość budynków wzniesiono z kamiennych bloków, z dachami z dachówek dla bogatych, a drewnianymi dla pozostałych. Budowle były stłoczone, co wywoływało wrażenie, że są przysadziste, choć niektóre miały trzy piętra.
Kamienice i sklepy były do siebie całkiem podobne: nie było to miejsce, gdzie człowiek chciałby zwracać na siebie uwagę. Oczywiście, o ile nie byłeś członkiem arystokracji.
W całym mieście było rozrzucone kilkanaście monolitycznych twierdz. Skomplikowane, ozdobione rzędami podobnych do włóczni iglic i głębokich podcieni, mieściły w sobie domostwa wysokiej szlachty. W istocie były po prostu oznakami szlachectwa. Każda rodzina, która mogła sobie pozwolić na zbudowanie twierdzy i utrzymywanie wysokiej stopy życia w Luthadelu, była uważana za Wielki Ród.
Większość otwartych przestrzeni w mieście znajdowało się właśnie wokół tych twierdz. Wolne place pośród kamienic były niczym polany w lesie, a twierdze przypominały samotne góry wznoszące się nad resztą krajobrazu. Czarne góry. Podobnie, jak reszta miasta, zamki były poznaczone plamami wielu lat popielistych opadów.
Każda budowla w Luthadelu – dosłownie każda, jaką Kelsier kiedykolwiek widział – była w jakimś stopniu poczerniała. Nawet mury miejskie, na których teraz stał, były pokryte patyną sadzy. Budowle były najciemniejsze u góry, gdzie zbierał się popiół, ale deszcz i wieczorna rosa przenosiły sadzę po gzymsach i wzdłuż ścian. I, jak farba spływająca po obrazie, czerń ściekała po ścianach budynków w nierównych frędzlach.
Ulice oczywiście były całkowicie czarne. Kelsier stał i czekał, obserwując miasto, kiedy grupa robotników skaa pracowała na ulicy poniżej, oczyszczając ostatnie zaspy popiołu. Zawiozą je potem do rzeki Channerel, która przepływała przez centrum miasta, zmywając sterty popiołu, by hałdy w końcu nie zasypały grodu. Czasem Kelsier zastanawiał się, czemu całe imperium nie stało się jedną wielką kupą popiołu. Podejrzewał, że popiół musiał po jakimś czasie rozkładać się i zmieniać w glebę, ale utrzymanie pól i miast w stanie nadającym się do użytku wymagało na razie nieprawdopodobnego wysiłku.
Na szczęście, zawsze było dość skaa, by odwalić tę robotę. Robotnicy w dole byli odziani w proste płaszcze i spodnie, utytłane w popiele i zniszczone. Podobnie jak u robotników na plantacjach, które opuścił kilka tygodni temu, w ich ruchach odzwierciedlały się znużenie i beznadzieja. Obok robotników przeszła druga grupa skaa, przywołanych odległym dźwiękiem dzwonów, który wyznaczał dla nich kolejną zmianę i kolejny dzień pracy w kuźniach i hutach. Metal był głównym towarem eksportowym Luthadelu, w mieście wybudowano mnóstwo kuźni i rafinerii. Jednakże spiętrzenia rzeki były znakomitą lokalizacją dla kół wodnych, napędzających zarówno żarna młynów, jak i krosna fabryk tekstyliów.
Skaa pracowali. Kelsier odwrócił się od nich, spoglądając ku centrum miasta, gdzie wznosił się pałac Ostatniego Imperatora, niczym potworny owad o najeżonym kolcami grzbiecie. Kredik Shaw, Wzgórze Tysiąca Wież. Pałac był kilkakrotnie większy od każdej ze szlacheckich posesji i zdecydowanie największym budynkiem w mieście.
Kiedy Kelsier tak stał i przyglądał się miastu, spadła kolejna fala popiołu. Płatki osiadały lekko na ulicach i budynkach. Ostatnio pada dużo popiołu, pomyślał, zadowolony z pretekstu, by nasunąć kaptur na twarz. Popielne Góry znów się uaktywniły.
Nie obawiał się, że ktokolwiek w Luthadelu może go rozpoznać – od jego schwytania minęły trzy lata. Jednakże kaptur dodawał mu pewności siebie. Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, Kelsier zechce być widzianym i rozpoznawanym. Na razie wolał pozostać anonimowy.
Wreszcie ujrzał postać zbliżającą się ku niemu wzdłuż muru. Dockson był niższy od Kelsiera, miał kwadratową twarz, która doskonale pasowała do jego dość krępej sylwetki. Ciemne włosy skrywał mu kaptur pospolitego, brunatnego płaszcza, a twarz zdobiła niewielka bródka, którą zapuścił od czasu pierwszego młodzieńczego zarostu dwadzieścia lat temu.
Podobnie jak Kelsier, miał na sobie strój szlachecki: kolorową kamizelkę, ciemny surdut i spodnie, oraz cienki płaszcz dla ochrony przed popiołem. Tkaniny nie były zbyt bogate, ale arystokratyczne – znak przynależności do klasy średniej Luthadelu. Większość ludzi ze szlachetnych rodów nie była dość bogata, by zostać uznanymi za członków Wielkiego Domu, ale w Ostatnim Imperium szlachectwo nie wiązało się wyłącznie z pieniędzmi. Liczyły się również pochodzenie i historia, Ostatni Imperator był nieśmiertelny i najwyraźniej doskonale pamiętał ludzi, którzy wspierali go we wczesnych latach panowania. Potomkowie tych ludzi, nieważne, jak zubożeli, zawsze będą faworyzowani.
Odzież miała sprawić, by przechodzące patrole nie zadawały wielu pytań. W przypadku Kelsiera i Docksona ten strój był oczywiście jedynie przebraniem. Żaden z nich w istocie nie był szlachcicem, choć, technicznie rzecz biorąc, Kelsier był przynajmniej półkrwi. Jednakże to z wielu względów bywało gorsze, niż bycie normalnym skaa.
Docson podszedł do Kelsiera i przystanął, opierając się o blankę. Splótł ręce na kamieniu.
– Spóźniłeś się o kilka dni, Kell.
– Postanowiłem zrobić kilka przystanków na północnych plantacjach.
– Ach – odparł Dockson. – Więc jednak maczałeś palce w sprawie śmierci lorda Trestinga?
Kelsier się uśmiechnął.
– Można tak powiedzieć.
– Jego śmierć spowodowała spore zamieszanie wśród lokalnej szlachty.
– Mniej więcej taka była intencja – odparł Kelsier. – Choć, mówiąc uczciwie, nie planowałem niczego aż tak dramatycznego. W gruncie rzeczy był to bardziej przypadek niż cokolwiek innego.
Dockson uniósł brew.
– Jak można „przypadkowo” zabić szlachcica w jego własnej posesji?
– Nożem w serce – odparł Kelsier. – A raczej kilkoma nożami. Zawsze lepiej dmuchać na zimne.
Dockson uniósł oczy do nieba.
– Jego śmierć chyba nie jest wielką stratą, Dox – rzekł Kelsier. – Nawet wśród szlachty Tresting był znany z okrucieństwa.
– Nie obchodzi mnie Tresting – odparł Dockson. – Po prostu zastanawiam się, jakim muszę być idiotą, żeby iść z tobą na kolejną robotę. Atakować prowincjonalnego lorda w jego własnej posesji, otoczonej strażą… szczerze mówiąc, Kell, prawie już zapomniałem, jaki z ciebie wariat.
– Wariat? – Kelsier się zaśmiał. – To nie było wariactwo. Ot, taka mała dywersja. Powinieneś zobaczyć, co planuję teraz!
Dockson stał nieruchomo przez chwilę, po czym także się roześmiał.
– Na Ostatniego Imperatora, dobrze, że wróciłeś, Kell! Obawiam się, że stałem się dość nudny przez te ostatnie kilka lat.
– Zajmiemy się tym – obiecał Kelsier. Odetchnął głęboko, spojrzał na opadający popiół.
Ekipy zamiataczy skaa już wzięły się do roboty, oczyszczając ulice z ciemnego pyłu. Za nimi przeszedł strażnik, skinieniem głowy pozdrawiając Kelsiera i Docksona. Czekali w milczeniu, aż znów zostaną sami.
– Dobrze jest wrócić – rzekł wreszcie Kelsier. – Luthadel jest dla mnie dziwnie przyjaznym miejscem, nawet jeśli to ponura, pusta dziura. Zorganizowałeś spotkanie?
Dockson skinął głową.
– Ale nie możemy spotkać się przed wieczorem. Jak się tu w ogóle dostałeś? Moi ludzie pilnowali bram.
– Hm? Ach, wśliznąłem się wieczorem.
– Ale jak…? – Dockson się zawahał. – Och, racja. Będę musiał się przyzwyczaić.
Kelsier wzruszył ramionami.
– Nie rozumiem, przecież zawsze pracujesz z Mglistymi.
– Tak, ale to co innego – odparł Dockson. Podniósł dłoń, by powstrzymać dalsze argumenty. – Nie trzeba, Kell. Nie wzbraniam się, po prostu potrzebuję trochę czasu, żeby się przyzwyczaić.
– Dobrze, kto dzisiaj będzie?
– Cóż, pojawią się oczywiście Breeze i Ham. Są bardzo ciekawi tej twojej tajemniczej roboty… nie wspomnę już, że są dość zirytowani, że nie chcę im powiedzieć, co kombinowałeś przez ostatnie kilka lat.
– I dobrze – odparł Kelsier. – Niech się dalej zastanawiają. A co z Trapem?
Dockson pokręcił głową.
– Trap nie żyje. Zakon dogonił go w końcu parę miesięcy temu. Nawet nie zawracali sobie głowy wysyłaniem go do Czeluści. Ścięli go na miejscu.
Kelsier przymknął oczy i westchnął. Wydawało się, że Stalowy Zakon ostatecznie dopadnie każdego. Czasem Kelsier myślał sobie, że życie skaa Mglistego nie ma nic wspólnego z przetrwaniem, a raczej z wyborem odpowiedniego momentu na śmierć.
– No to zostaliśmy bez Dymiarza – rzekł wreszcie, otwierając oczy. – Masz jakieś propozycje?
– Ruddy – podsunął Dockson.
Kelsier pokręcił głową.
– Nie, jest dobrym Dymiarzem, ale też nie dość dobrym człowiekiem.
Dockson się uśmiechnął.
– Nie dość dobrym człowiekiem, by znaleźć się w złodziejskiej szajce… Kell, tęskniłem za pracą z tobą. No cóż, to kto?
Kelsier zamyślił się na chwilę.
– Czy Clubs dalej prowadzi swój warsztat?
– O ile wiem, tak – powoli odrzekł Dockson.
– Podobno to jeden z najlepszych Dymiarzy w mieście.
– Zdaje się, że tak – odparł Dockson. – Ale czy nie jest znany z tego, że trudno się z nim współpracuje?
– Nie jest taki zły – mruknął Kelsier. – Trzeba się tylko do niego przyzwyczaić. Poza tym sądzę, że do tej konkretnej roboty może… dać się namówić.
– Doskonale. – Dockson wzruszył ramionami. – Zaproszę go. O ile wiem, jeden z jego krewnych jest Cynookim. Czy jego też mam zaprosić?
– Dobrze. – Dockson skinął głową. – Cóż, poza tym pozostaje tylko Yeden. Oczywiście, o ile jest nadal zainteresowany…
– Będzie tam – zapewnił Kelsier.
– Lepiej, żeby był – odparł Dockson. – W końcu to on nam płaci.
Kelsier przytaknął, po czym zmarszczył brwi.
– Nie wspomniałeś o Marshu.
Dockson wzruszył ramionami.
– Mówiłem ci, że twój brat nigdy nie aprobował naszych metod, a teraz… znasz Marsha. Nie będzie chciał w ogóle mieć do czynienia z Yedenem i całą rebelią, a co dopiero z garścią takich rzezimieszków jak my. Musimy znaleźć kogoś innego do infiltracji obligatorów.
– Nie – zaoponował Kelsier. – Zrobi to. Przekonam go.
– Skoro tak twierdzisz. – Dockson zamilkł i obaj stali przez chwilę, wsparci na parapecie, wodząc wzrokiem po pokrytym popiołem mieście.
Wreszcie Dockson westchnął.
– To szaleństwo, prawda?
Kelsier się uśmiechnął.
– Przyjemnie, co?
– Fantastycznie – zgodził się Dockson.
– To będzie robota jak żadna inna – mruknął Kelsier, spoglądając na północ i w kierunku pokręconego budynku w centrum miasta.
Dockson odszedł od muru.
– Mamy kilka godzin do spotkania. Chciałbym ci coś pokazać. Myślę, że wciąż jest czas… jeśli się pośpieszymy.
Kelsier się obejrzał.
– Właśnie się wybierałem zmyć głowę mojemu grzecznemu bratu. Ale…
– Nie będziesz żałował – obiecał Dockson.
***
Vin siedziała w kącie głównego pomieszczenia, trzymając się jak zwykle w cieniu. Im mniej ją było widać, tym bardziej była ignorowana przez pozostałych. Nie mogła sobie pozwolić na marnowanie Szczęścia, na opędzanie się od niewczesnych zalotów. Zaledwie miała czas zregenerować to, co zużyła kilka dni temu, w czasie spotkania z obligatorem.
Wokół stolików zebrała się zwykła klientela, grając w kości lub dyskutując na temat drobnych robót. Dym z kilkunastu różnych fajek unosił się i kłębił pod sklepieniem, a ściany były pokryte ciemnymi plamami, jakie pozostawiły niezliczone lata podobnego traktowania. Podłoga była ciemna od śladów popiołu. Podobnie jak większość złodziejskich szajek, banda Camona nie przesadzała z czystością.
W głębi sali znajdowały się drzwi, a za nimi kręte kamienne schodki, wiodące do fałszywej kratki ściekowej w alejce. Ta sala, tak jak wiele innych ukrytych w imperialnej stolicy Luthadelu, nie miała prawa istnieć.
Z przedniej części pomieszczenia, gdzie Camon z kilku innymi bandytami spędzali miłe popołudnie przy piwie i świńskich dowcipach, dobiegał rubaszny śmiech. Stolik Camona znajdował się tuż przy barze, gdzie drinki, serwowane po zawyżonych cenach, były kolejnym sposobem na wykorzystanie tych, którzy dla niego pracowali. Element kryminalny Luthadelu szybko się uczył od swojej szlachty.
Vin robiła co mogła, by pozostać niewidzialna. Pół roku wcześniej nie przypuszczała, że jej życie bez Reena może stać się jeszcze gorsze. A jednak, pomimo wybuchów wściekłości, pilnował, by inni bandyci nie próbowali się z nią spoufalać. W szajkach złodziejskich było niewiele kobiet –, które pogrążały się w półświatku, najczęściej kończyły jako dziwki. Reen zawsze powtarzał, że dziewczyna musi być twarda – twardsza nawet od mężczyzny – jeśli chce przetrwać.
„Myślisz, że jakikolwiek przywódca będzie chciał cię wlec w swojej ekipie?” – powiadał. „Nawet ja nie chcę z tobą pracować, a jestem twoim bratem”.
Plecy wciąż pulsowały jej bólem. Camon wychłostał ją wczoraj. Krew zaplamiła koszulę, a nie było jej stać na nową. Camon kładł rękę na jej zarobkach, żeby pokryć długi, których narobił jej brat.
Ale ja jestem silna, pomyślała.
W tym była cała ironia. Chłosta już prawie nie bolała, gdyż częste napady gniewu Reena uczyniły ją odporną, a jednocześnie nauczyły, jak wydawać się żałosną i cierpiącą. W pewien sposób chłosta odnosiła wręcz odwrotny skutek. Za każdym razem Vin wychodziła z niej silniejsza i lepiej zahartowana.
Camon wstał. Sięgnął do kieszeni kamizelki i wyjął złoty zegarek. Skinął głową jednemu ze swych towarzyszy i rozejrzał się po sali, szukając… Vin.
Jego spojrzenie wbiło się w nią.
– Już czas – rzekł.
Zmarszczyła brwi.
Czas? Na co?
***
Kanton Finansów Zakonu był imponującą budowlą, ale – prawdę mówiąc – wszystko, co dotyczyło Stalowego Zakonu, było imponujące.
Wysoki, masywny budynek miał ogromne rozetowe okno na frontowej ścianie, choć z zewnątrz szkło wydawało się ciemne. Po obu stronach okna zwisały proporce, a poplamiona sadzą czerwona tkanina była zapisana hymnami pochwalnymi na cześć Ostatniego Imperatora.
Camon obserwował budynek krytycznym okiem. Vin wyczuwała jego obawę. Kanton Finansów nie był raczej najgroźniejszym z urzędów Zakonu – Kanton Inkwizycji, a nawet Kanton Ortodoksji miały znacznie gorszą opinię. Jednakże dobrowolne wejście do jakiegokolwiek urzędu Zakonu… oddanie się we władzę obligatorów… cóż, takiego czynu można dokonać jedynie po starannym namyśle.
Camon zaczerpnął tchu, po czym ruszył przed siebie, stukając laską po kamieniach w rytm kroków. Miał na sobie strój bogatego szlachcica i towarzyszyło mu sześciu członków szajki – w tym i Vin – w charakterze „służby”.
Vin weszła za Camonem po stopniach, po czym przystanęła, kiedy jeden ze „służących” podskoczył, by otworzyć drzwi przed swoim „panem”. Z całej szóstki najwyraźniej tylko Vin nie wiedziała o planie Camona. Podejrzane było to, że Therona – partnera Camona w skoku na Zakon – nie było w zasięgu wzroku.
Vin weszła do budynku Kantonu. Z rozetowego okna padało wibrujące czerwone światło, poprzecinane błękitnymi promieniami. W ogromnym holu za biurkiem siedział samotny obligator z tatuażami średniego poziomu wokół oczu.
Camon podszedł do niego, stukając laską po dywanie.
– Jestem lord Jedue – rzekł.
Co robisz, Camonie? – pomyślała Vin. Przy Theronie upierałeś się, że nigdy nie spotkasz się z prelanem Lairdem w jego biurze w Kantonie. A teraz sam tu przyszedłeś.
Obligator skinął głową, odnotowując coś w swojej księdze. Machnął ręką.
– Do poczekalni możesz wziąć ze sobą jednego służącego, reszta musi zostać tutaj.
Pogardliwe sapnięcie Camona dobitnie świadczyło o jego zdaniu na temat tego ograniczenia. Obligator nawet nie uniósł głowy sponad księgi. Camon stał przez chwilę i Vin nie była pewna, czy jest naprawdę wściekły, czy tylko odgrywa rolę urażonego szlachcica. Wreszcie wyciągnął palec i dźgnął nim powietrze, wskazując na Vin.
– Chodź – rzekł i odwrócił się, powoli kierując się ku wskazanym drzwiom.
Pokój za nimi był urządzony z przepychem i wygodą. Kilku panów szlachetnego rodu odpoczywało w różnych wyczekujących pozycjach. Camon wybrał sobie fotel, usadowił się w nim, po czym wskazał stół zastawiony winem i ciasteczkami z czerwonym lukrem. Vin podała mu kielich wina i talerz z ciastkami, ignorując ssanie żołądka.
Camon pożerał ciastka, mlaszcząc cicho.
Jest zdenerwowany. Jeszcze bardziej niż przedtem.
– Kiedy wejdziemy, masz się nie odzywać – polecił z pełnymi ustami.
– Zdradzasz Therona – odparła szeptem.
Skinął głową.
– Ale jak? Dlaczego?
Plan Therona był skomplikowany w realizacji, ale koncepcja była prosta. Co roku Zakon przesyłał nową grupę akolitów obligatorów z północnego klasztoru na południe, do Luthadelu, by dokończyli nauk. Theron odkrył jednak, że ci akolici i ich nadzorcy zwozili ukryte w bagażu ogromne sumy z funduszy Zakonu, by przechować je w twierdzy w Luthadelu.
Rabunek w Ostatnim Imperium był trudną sprawą, zwłaszcza przy nieustannych patrolach strzegących kanałów żeglownych. Jednakże, jeśli ktoś sam kierował barkami przewożącymi akolitów, był w stanie przeprowadzić napad. W odpowiedniej chwili strażnicy zwracali się ku swoim pasażerom – i człowiek mógł nieźle zarobić, a potem zwalić wszystko na rabusiów.
– Drużyna Therona jest słaba – odparł Camon. – Za dużo wydał na tę robotę.
– Ale przecież mu się zwróci… – zaprotestowała.
– Nigdy, jeśli wezmę teraz wszystko, co się da, i ucieknę – odrzekł Camon z uśmiechem. – Namówię obligatorów, żeby wypłacili mi zaliczkę na uruchomienie floty, a potem zniknę i zostawię Theronowi załatwienie spraw z rozwścieczonym Zakonem, kiedy ten się zorientuje, że został nabrany.
Vin wyprostowała się, nieco wstrząśnięta. Przygotowanie takiej akcji z pewnością kosztowało Therona wiele tysięcy skrzyńców – jeśli teraz poniesie porażkę, będzie zrujnowany. A z Zakonem depczącym mu po piętach nie będzie miał nawet szansy na zemstę. Camon szybko się dorobi i jednocześnie uwolni się od jednego z najpotężniejszych rywali.
Theron był głupcem, że wziął do tego Camona, pomyślała. Ale kwota, którą obiecał Camonowi, była ogromna. Prawdopodobnie przypuszczał, że zachłanność partnera powstrzyma go od nieuczciwości, zanim sam Theron nie spłata mu psikusa. Camon po prostu był szybszy, niż ktokolwiek mógł sądzić, nawet Vin. Jak Theron mógłby się zorientować, że Camon sam udaremni jego pracę, zamiast czekać i skraść cały ładunek z barki?
Poczuła ucisk w żołądku.
To tylko jeszcze jedna zdrada, pomyślała z bólem. Dlaczego wciąż tak się tym przejmuję? Wszyscy wszystkich zdradzają. Takie jest życie…
Miała ochotę znaleźć sobie kąt, najlepiej bezpieczny i ciasny, i ukryć się. Sama.
Wszyscy cię zdradzą. Wszyscy.
Ale nie miała dokąd pójść. Wreszcie wszedł jakiś obligator niższej rangi i wywołał lorda Jedue. Vin poszła za Camonem do sali audiencyjnej.
Mężczyzna, który na nich czekał, usadowiony wygodnie za biurkiem, nie był jednak prelanem Lairdem.
Camon przystanął w wejściu. Ujrzał gabinet, wyściełany szarym dywanem, i biurko. Ściany były nagie, a jedyne okno wąskie na szerokość dłoni. Obligator, który na nich czekał, miał jeden z najbardziej skomplikowanych tatuaży wokół oczu, jakie Vin kiedykolwiek widziała. Nie była pewna, jaka ranga z nich wynika, ale kreski wędrowały daleko poza uszy i na czoło obligatora.
– Lord Jedue – rzekł dziwny obligator.
Podobnie jak Laird miał na sobie szarą szatę, ale różnił się bardzo od poważnych biurokratów, z jakimi Camon miewał wcześniej do czynienia. Ten był szczupły, ale muskularny, a jego ogolona na gładko trójkątna głowa nadawała mu drapieżny wygląd.
– Odniosłem wrażenie, że będę miał przyjemność z prelanem Lairdem – rzekł Camon, wciąż nie wchodząc do środka.
– Prelan Laird został odwołany do innych zadań. Jestem wielki prelan Arriev, przewodniczący rady, która rozpatrywała twoją ofertę. Masz rzadką możliwość porozmawiania ze mną bezpośrednio. Zwykle nie prowadzę tych spraw osobiście, ale nieobecność Lairda sprawiła, że musiałem wziąć na siebie część jego obowiązków.
Instynkt Vin sprawił, że zesztywniała.
Musimy się stąd wynosić. Natychmiast.
Camon stał nieruchomo przez dłuższą chwilę i widziała, że się zastanawia. Uciekać od razu? Czy podjąć ryzyko dla większej zdobyczy? Vin nie obchodziła zdobycz, chciała tylko żyć. Camon jednak nie został przywódcą, nie podejmując od czasu do czasu ryzyka. Powoli wszedł do gabinetu i, rozglądając się ostrożnie, zajął miejsce naprzeciwko obligatora.
– Dobrze, wielki prelanie Arriev – rzekł ostrożnie. – Przyjmuję, że skoro zostałem wezwany na kolejne spotkanie, to rada rozważyła moją ofertę?
– W istocie – odparł obligator. – Choć muszę przyznać, że niektórzy członkowie Rady są niechętni, by robić interesy z rodem tak bliskim katastrofy ekonomicznej. Zakon ogólnie woli podchodzić konserwatywnie do swoich operacji finansowych.
– Rozumiem.
– Ale – wtrącił Arriev – na pokładzie znajdzie się wielu, którzy chętnie skorzystaliby z oszczędności, jakie nam zaoferowałeś.
– A z jaką grupą ty się identyfikujesz, Wasza Miłość?
– Jeszcze nie podjąłem decyzji. – Obligator się pochylił. – Dlatego zauważyłem, że masz tę rzadką okazję, by mnie przekonać. Zrób to, lordzie Jedue, a będziesz miał swój kontrakt.
– Z pewnością prelan Laird przedstawił szczegóły naszej oferty – odparł Camon.
– Tak, ale chciałbym usłyszeć te argumenty od ciebie. Zrób to dla mnie.
Vin zmarszczyła brwi. Pozostała w głębi sali, stojąc w pobliżu drzwi, wciąż niepewna, czy nie powinna uciekać.
– I co? – zagadnął Arriev.
– Potrzebujemy tego kontraktu, Wasza Miłość – odrzekł Camon. – Bez niego nie będziemy w stanie kontynuować naszej działalności transportowej. Wasz kontrakt pozwoli nam na uzyskanie tak potrzebnego okresu stabilności, da szansę na utrzymanie naszych barek do czasu, aż znajdziemy kolejne kontrakty.
Arriev przez moment przyglądał się Camonowi.