52,99 zł
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 566
Jolanta Buch Andersen
Z głębi serca dziękuję moim koleżankom: Janinie Jankowskiej i Marcie Nowickiej, z którymi właśnie obchodziłam w Kopenhadze 65. rocznicę matury i które namówiły mnie na przetłumaczenie dwóch moich duńskich książek i napisanie trzeciej po polsku. Obie poświęciły moc czasu i energii na poprawę i redakcję mojej kulawej polszczyzny. Bez ich wkładu niniejsza książka nie ukazałaby się w Polsce.
Autorka
Byłam jedną z pierwszych kobiet (i na dodatek emigrantką z Polski), która osiągnęła najwyższe możliwe pozycje w duńskim przemyśle, zarezerwowane wtedy głównie dla mężczyzn. 1 listopada 1985 roku objęłam stanowisko prezesa zarządu firmy Danish Fancy Food Group A/S w Odense i byłam odpowiedzialna za około 900 osób. Na tym postanowiłam zakończyć pracę najemną w dużych korporacjach.
W 1989 roku uczyniłam najważniejszy krok w mojej zawodowej karierze. Rezygnując z dobrych, gwarantowanych wynagrodzeń, w wieku 50 lat rzuciłam się w świat samodzielnych „kapitalistów”. Jako partner w światowej sieci Corporate Development International otworzyłam własną spółkę konsultingową w Warszawie. Miała ona za zadanie sprowadzać przedsiębiorstwa przemysłowe do Polski oraz przerzucać mosty między zachodnimi i polskimi przedsiębiorstwami. W ostatnich latach zatrudniałam 12 osób.
Okres emerytalny poświęcam pracy społecznej w Towarzystwie Ochrony Serca, WWF, w organizacjach ekologicznych oraz szerzących demokratyczną debatę polityczną.
Moje życie to wędrówka przez epoki i różne cywilizacje. Od dworku ziemiańskiego, w którym się urodziłam, poprzez wojenną tułaczkę w wielkiej biedzie i społeczne wykluczenie w powojennej Polsce, do duńskiego kapitalizmu, gdzie otworzyła mi się brama świata – na inne kontynenty i kultury. Od wozu drabiniastego, którym uciekaliśmy przed Niemcami, po nowoczesne śmigłowce, którymi latałam. Fascynująca droga.
Wiedzę o przeszłości i czasach, których pamiętać nie mogę, czerpię z tysięcy rodzinnych rozmów. One w przedziwny sposób łączyły nas, dzieci, z rodzicami, pozwalając przetrwać trudne chwile wojennej tułaczki i głodu. Opowieści Mamy i Taty o dziadkach, pradziadkach, miejscach nieznanych, a potem już naszych z dzieciństwa, pięknych i utraconych, pobudzały wyobraźnię moją i mojego brata Jaśka. A jednocześnie budowały więź, dodającą nam sił na dalsze życie. Pisząc te wspomnienia, zbieram odległe fakty niczym drogocenne kamienie. Odtwarzam obrazy z przeszłości, może miejscami nazbyt wyidealizowane, ale takie właśnie zapisała pamięć dziecka.
Wróg klasowy. Moje polskie życie
Miejsce Piastowe
Urodziłam się 9 kwietnia 1939 r. na Wielkanoc, co – jak Mama zawsze podkreślała – miało kluczowe znaczenie dla mojego życia. Przyszłam na świat o 6 rano w niedzielę, i to na dodatek w Niedzielę Wielkanocną, a więc jako dziecko święta odradzającego się życia mam żyć szczęśliwie do moich ostatnich dni.
Jednak mama była zawiedziona, że urodziła dziewczynkę. Z rodzinnych opowieści wiem, że tego dnia wpadła w depresję. Mój ojciec długo ją przekonywał, że zawsze chciał mieć córkę, ale nie powstrzymało to łez mojej Matki.
– Mówisz to, aby mnie pocieszyć, a naprawdę…
Mały Jaś, mój dwa lata starszy brat, wkroczył do pokoju z bukiecikiem fiołków w rączce i od razu rozjaśnił twarz naszej Matki. Mama całowała go i pieściła aż do chwili, gdy wyrwał się z jej ramion i pognał do kołyski. Zbadał jej zawartość, sprawdzając, czy można to nowo narodzone bobo użyć do zabawy, a kiedy stwierdził, że nie, rozpłakał się.
Była Niedziela Wielkanocna. W tamtych czasach w Miejscu Piastowym Grób Chrystusa ubierało się w Wielki Piątek w zielone, akurat rozwinięte gałęzie brzozy i buku, a wystrojona gwardia Ochotniczej Straży Pożarnej stała obok na baczność od piątku do 6 rano w niedzielę. W czasie rezurekcji był tu taki zwyczaj, że po słowach pieśni „Wesoły nam dzień dziś nastał” gwardia strażaków z hukiem padała na ziemię przed Zmartwychwstałym Chrystusem.
W sobotę przyrządzano półmisek z chlebem, babką wielkanocną, ozdobnymi jajkami, kiełbasą i obowiązkowo figurką baranka z cukru z flagą Pana Jezusa. Półmisek nazywano w mojej rodzinie „święceniem”, zanoszono go do kościoła, aby ksiądz pobłogosławił potrawy. Następnie półmisek stawiało się pośrodku stołu, przy którym spożywało się posiłki podczas całej Wielkanocy.
Wszystko to zostało przygotowane przed moim mającym miejsce bardzo nie w porę przyjściem na świat. Gdybym była grzeczna, to już wtedy poczekałabym przynajmniej do wtorku, tak aby Mama przez całą Wielkanoc mogła pełnić rolę gospodyni. Tym razem jednak musiała leżeć w łóżku i martwić się, czy Teresa, jedna z wielu naszych kuzynek, które mieszkały razem z nami, stanie na wysokości zadania i zastąpi ją jak należy.
Już od pierwszego dnia moje życie rozpoczęło się uroczyście. Gwardia, która trzymała wartę przy grobie Jezusa przez ostatnie dwie godziny, dowiedziawszy się, że Pani urodziła córkę, zwołała resztę strażaków i wraz z orkiestrą udała się do dworu. Pod oknem Mamy zagrali wszystkie możliwe gratulacyjne pieśni i grali, dopóki Tata do nich nie poszedł, nie podziękował im i nie zarządził, aby poczęstowano ich śniadaniem i dobrą porcją wódki.
Tuż przed sumą ksiądz zdążył przyjść, aby pobłogosławić Rodziców i ochrzcić mnie, nadając mi imiona Jolanta Maria Jakubina Trzecieska. Dwa ostatnie imiona nosiły wszystkie kobiety w rodzie ojca. Później ochrzczono mnie w oddzielnej, specjalnej ceremonii. W tamtych czasach chrzczono dzieci tuż po urodzeniu, na wypadek gdyby zmarły bez chrztu, a tym samym poszły do otchłani zamiast do nieba.
Około ósmej w holu zebrała się gromadka ludzi ze wsi i w absolutnie niezmiennej kolejności według rangi wpuszczano ich do Mamy, by złożyli jej gratulacje. Wójt przyniósł bukiet żonkili dla Mamy, wódkę dla Taty i lalkę dla mnie. Wystruganej z drewna lalce córka wójta namalowała śliczną buzię.
Lalkę nazwałam później Staruszką, co przypominało mi, od kogo ją dostałam. Lalki otrzymywane później od Taty nazywałam: Małym Tatą. Średnim Tatą, Dużym Tatą itd. W nazwach wszystkich był jakiś związek z Tatą. Lalki otrzymane od innych osób miały prawdziwe imiona. Mój własny system nazw trzymałam zawsze w wielkiej tajemnicy.
Podczas wizyty u Mamy gościom podawano herbatę, którą Ona importowała z Anglii i którą rezerwowano dla ważnych gości. Mama bardzo lubiła herbatę, ale goście spieszyli do Taty, który przyjmował ich w bibliotece, podając wódkę.
Po wójcie z gratulacjami przyszedł lekarz, następnie siostra przełożona z pobliskiego klasztoru. W ślad za nimi pojawiła się służba, sekretarka Mamy, klucznica, pokojówki itd. Klucznica była jedyną osobą, poza Mamą, która miała klucze do wszystkich pokoi we dworze, a szczególnie do spiżarni, gdzie poza cukrem, masłem i mąką przechowywano wina, koniaki i wódki oraz mięso, słoninę i wędliny.
Po kucharzu przyszedł rządca, potem szofer Taty Franek – mój późniejszy ulubiony towarzysz zabaw. Franek i jego żona, dawna pokojówka Mamy, traktowani byli jak część szerszej rodziny. Franek miał tylko synów i pewnie dlatego byłam jego oczkiem w głowie.
Na czele delegacji mieszkańców wioski szła 94-letnia Marta, która wykorzystała okazję, aby prosić Mamę o opiekę nad jej „dzieciną”, 75-letnim synem, który parę miesięcy temu został wdowcem i teraz wrócił do domu swojej matki.
O 12 pokój Mamy zamknięto, by mogła odpocząć przed następną falą gratulacji.
Na parterze kuzynka Teresa wraz ze służbą oddawała się ciałem i duszą przygotowaniom do następnej uroczystości tego dnia. Rodzinny obiad o 14 to chyba wszędzie w Polsce wydarzenie nie do ominięcia. Obiad wielkanocny składał się z 12 dań. Daniem głównym było zawsze jagnię z rożna. Przedtem podawano ryby gotowane, pieczone i marynowane oraz kilka dań z jaj. Serwowano również domowej roboty wędliny i inne pieczenie. Obiad kończył się minimum trzema deserami i serami. Wieńczył dzieła obowiązkowy sernik.
Przy stole siedzieli wszyscy domownicy oraz około 12 rodzin pracowników z dorosłymi dziećmi. Małe dzieci bawiły się dookoła na podłodze, turlając barwne pisanki. Przed pójściem do domu dostawały torebkę krówek domowej roboty.
Dużą jadalnię otwierano wyłącznie z okazji Bożego Narodzenia, Wielkanocy, dożynek, dorocznego polowania oraz innych ważnych uroczystości. Orkiestra ze wsi, składająca się z harmonii, dwojga skrzypiec i basu, grała mazurki, polki i inne tańce ludowe. Od czasu do czasu próbowano grać walca, ale jego rytm trudno było utrzymać.
Rodziny pracowników przychodziły w kolorowych strojach ludowych z lnu i wełny. Len wysiewano, gdzie tylko się dało. Kobiety przędły nici, farbowały je na wszystkie możliwe kolory naturalnymi barwnikami i szyły śliczne bielusieńkie lub kolorowe bluzki. Kompletne stroje były szyte tylko raz w życiu, a więc trzeba było dbać o zachowanie figury. Aby uzyskać biel lnu na bluzki, koszule lub pościel, moczono utkany materiał w wodzie i wykładano go na słońce. Dzięki powtarzaniu tej czynności kilka razy uzyskiwało się śnieżną biel.
Na początku kwietnia wcześniej zapadał zmrok; gdy młodzież tańczyła, starsi znajdowali sobie jakiś kącik, gdzie najedzeni i trochę podpici, drzemali. Nikt nie spieszył się do domu, czekając na Teresę, która po zabawie rozdawała paczki z cennymi resztkami ze stołu.
Na parterze ucichły odgłosy zabawy, można było usłyszeć tylko brzęk porcelany i szkła zbieranych ze stołów. Tata wszedł na górę, pochylił się nade mną i usiadł obok Mamy, z którą dość długo rozmawiał. Cisza i spokój objęły cały dom i tak minął pierwszy dzień mojego życia.
Moja Mama była osobą wyjątkową.
Fotografie Mamy i Taty, które pochodzą z niemieckich papierów identyfikacyjnych wyrobionych w 1939 roku. Polacy musieli nosić te dokumenty zawsze przy sobie.
Mama była starszą z dwojga dzieci, które urodziły się w dokładnie zaplanowanym małżeństwie między dwoma bogatymi rodami mającymi majątki po obu stronach Bugu. Ród jej matki, Poklewscy herbu Koziełł, osiadł od 1800 roku w Talicy, wsi położonej na wschodnich stokach Uralu w obwodzie tiumeńskim. Od XVII wieku było to miejsce zsyłki Polaków na Syberię. Dokładnie nie wiem, w jakich okolicznościach trafił tam mój prapradziad, natomiast wiadomo, że po blisko 120 latach rodzina miała rozległe majątki, przedsiębiorstwo żeglugi, domy w kilku miastach, włącznie z zimową rezydencją w Sankt Petersburgu, gdzie urodziła się moja Mama. W Petersburgu rodzina spędzała zimy, bo w Talicy temperatura dochodziła do −55°C. Czas karnawału był okazją do bali urządzanych na dworze carskim, jak i w innych domach arystokratycznych[1].
Ród ojca Mamy, Chrzanowscy herbu Poraj, miał główny majątek w Hrubieszowie, ale także liczne posiadłości po obu stronach Bugu. Podobnie jak Poklewscy, także Chrzanowscy należeli do znanych i wielce szanowanych rodzin.
Ślub rodziców Mamy był absolutnym niewypałem, tak samo jak połączenie dwóch fortun. Krótko po ślubie i podróży poślubnej, moja babka wróciła do swoich rodziców w Talicy, odwiedzając od czasu do czasu swojego męża w Polsce. Gdy oczekiwała pierwszego dziecka, dziadek Chrzanowski nakazał jej wrócić, by urodziła syna w majątku w Hrubieszowie. Babcia jechała koleją z Talicy i po kilku trudnych dniach podróży zatrzymała się w Sankt Petersburgu, gdzie Poklewscy mieli zimową rezydencję, i tam urodziła Mamę. Wymarzony syn kazał na siebie czekać. Kilka lat później babcia spełniła swój obowiązek, rodząc syna, Edwarda.
Rewolucji rosyjskiej w 1917 na początku nie traktowano poważnie, ale gdy w 1919 r. Armia Czerwona zbliżała się do Uralu, trzeba było szybko spakować manatki i uciekać na wschód, do Japonii. Cała rodzina wracała do Europy przez trzy lata, jadąc z Tokio przez Hong Kong, Singapur. Bagdad, Rzym itp. Mieli ze sobą biżuterię i moc nic niewartych rubli. Reszta przepadła na zawsze.
Po rozwodzie swoich rodziców moja Matka i jej brat Edward znaleźli się pod opieką ojca, dziadka Chrzanowskiego. Mamę oddano do szkoły Sacré Coeur w Zbilitowskiej Górze i tylko w czasie wakacji odwiedzała na zmianę ojca lub matkę. Jej matka zamieszkała w Warszawie, ale ani u niej, ani u ojca nie było dla Mamy miejsca. Należało, by trzymała się na uboczu i podziwiała swojego rozpieszczonego brata.
Po maturze Mama sprzedała swoją biżuterię i uciekła do Paryża, gdzie studiowała na Sorbonie; studia kontynuowała w Oxfordzie, gdzie ukończyła historię sztuki z tytułem magistra. 12 lat szkoły Sacré Coeur doskonale przygotowało ją do roli damy, natomiast lata studenckie we Francji i Anglii nauczyły ją życia.
Mając 24 lata, wróciła do swojego ojca, który w międzyczasie ożenił się z panienką tylko o 5 lat starszą od Mamy. Żona ojca nie znosiła konkurencji córki swego męża i potencjalnej spadkobierczyni jego majątków. Nie było tam miło, ale na szczęście Mama spotkała mojego ojca, Tytusa Trzecieskiego, i znalazła w Miejscu Piastowym ten dom, którego nigdy przedtem nie miała.
Ślub rodziców
Po ślubie Rodzice zamieszkali w Miejscu Piastowym, w majątku Ojca na południu Polski, składającym się z kilkuset hektarów ziemi rolnej, kilkuset tysięcy hektarów lasu i kilku kopalń ropy naftowej oraz znacznej liczby pracowników. Po spłaceniu czterech starszych sióstr, majątek został nieco zubożony, ale i tak było to, mówiąc współczesnym językiem, ogromne przedsiębiorstwo. Imię Tytus ojciec otrzymał po słynnym pradziadku Tytusie Trzecieskim (1811–1878)[2], który wspólnie z Ignacym Łukasiewiczem w 1854 r. wykopał pierwszą na świecie studnię ropy naftowej w Bóbrce. Amerykanie dopiero 6 lat później wywiercili podobną w Pensylwanii.
Mama i Tata stanowili team zarządzający całym majątkiem aż do aresztowania Taty przez Gestapo. Byli odpowiedzialni za życie i dobrostan około 300 rodzin swoich pracowników. W ich czasach nie znano takich terminów jak konsultatywne zarządzanie, delegowanie, motywacja, komunikacja, feedback itp. – oni to po prostu praktykowali. Szacunek dla natury, dla swoich pracowników i współpracowników, planowanie zarówno następnego sezonu, jak i długofalowych inwestycji oraz nadzór nad każdym zakątkiem w wiosce stanowiły fundament ich życia.
Nasza wioska leżała 5 km od najbliższego miasta; jeśli nie liczyć szkoły podstawowej i kościoła było od niej daleko do jakichkolwiek instytucji. W tym odizolowanym społeczeństwie mój Tata działał jako wszechstronny administrator, pracodawca, sędzia i weterynarz cito. Często weterynarz z wioski spóźniał się do porodu źrebaka lub cielęcia. Tata natomiast wsiadał do swojego samochodu i zawsze przybywał na czas. Nie było to łatwe, bo drogi były tak podłe, że wiosną i na jesieni do samochodu przyczepiano parę koni, które wyciągały go z błota.
Mieszkańcy wioski przychodzili do Taty i Mamy ze swoimi sprawami typu drobne spory lub sąsiedzkie kłótnie. Mieli więcej zaufania do moich Rodziców niż do władz.
Mama pełniła rolę matki, żony, zarządcy domu, szefa personelu, szefa ds. finansów, szefa kultury, a w wiosce także do spraw zdrowia i spraw socjalnych. Była odpowiedzialna za organizowanie tradycyjnych uroczystości; do niej przychodzili ludzie we wszystkich możliwych sprawach, takich jak nędza, sprawy miłosne, choroby i złe zachowanie dzieci w szkole lub gdzie indziej.
Rodzice jak dwoje liderów pracowali obok siebie w harmonii. Uzupełniali się. Podejmowanie jakiejkolwiek ważnej decyzji bez wzajemnej konsultacji było nie do pomyślenia. Kochali się i kochali swoją społeczność, szanowali ludzi i cieszyli się ich szacunkiem. Rodzice i wielu mieszkańców naszej wioski już nie żyją, ale pamięć o nich tkwi głęboko w moim sercu.
„Gdyby rodzice mogli mnie zobaczyć dziś, w tym wspaniałym gabinecie przy moim biurku i ze skórzanymi meblami w kolorze oliwkowym…” – pisałam w swojej książce w 1987 r.
Tata – wyrzucony ziemianin z piętnem wroga klasowego, byłby dumny jak paw. Może trochę chwaliłby się mną wśród przyjaciół. Byłby dumny z córki tak samo jak wtedy, gdy wygrałam mistrzostwa Warszawy w pływaniu lub gdy znalazłam się w finale mistrzostw Polski.
Mama powiedziałaby tylko: „ona spełnia swój obowiązek”. Ale gdzieś w głębi serca cieszyłaby się z moich sukcesów. Do tej pory nie rozumiem, dlaczego była taka nieszczęśliwa, że jej drugie dziecko okazało się dziewczynką.
[1] Dziadek Mamy Alfons Poklewski-Koziełł (1811–1890) był po 1840 r. sekretarzem guberni pełniącym urząd asesora Tobolskiej Izby Skarbowej. Nazywany „polskim małym królem” wraz z N.F. Miasnikowem dostał przywilej żeglugi parowej na rzekach Irtysz, Ob, Jenisej i Lena, a także na Jeziorze Bajkał. W tej okolicy znaleziono złoża złota i otworzono kilka kopalni (zob. Sergiusz Fiel, Na syberyjskim trakcie, Ośrodek Wydawniczy Zamku Królewskiego w Warszawie 1999).
[2] Dziadek Taty Tytus Trzecieski (1811–1878), filozof, rolnik i górnik, był zawsze zainteresowany dziwnymi wyciekami czarnej mazi nazywanej dziegciem lub olejem skalnym. W okolicy jego majątków, znajdowały się również źródła wód mineralnych, które mieszały się z olejem skalnym i spływały do pobliskich potoków. Tę czarna maź używano w celach leczniczych, do konserwacji drewna i żelaza, do smarowania osi wozów. Tytus Trzecieski zebrał próbki mazi i pojechał z nimi do Wiednia i Krakowa. Nie znalazł tam zainteresowania, ale poradzono mu spotkać się z inżynierem Ignacym Łukasiewiczem mieszkającym we Lwowie, który był już słynny po wynalezieniu w 1853 r. lampy naftowej, a także jako wynalazca uzyskał patent na „destylacje ropy”. Kiedy pradziadek pokazał mu próbki mazi, zapewniając, że w lasach Bobrzeckich jest dużo tego surowca, usłyszał następujące słowa:
„Przywozisz pan ze sobą miliony. Ten płyn to przyszłe bogactwo kraju, to dobrobyt i pomyślność dla jego mieszkańców, to nowe źródło zarobków dla biednego ludu”.
Tytus zaprosił Łukasiewicza do Krosna, w efekcie w 1854 r. na terenach należących do Karola Klobasy założyli spółkę: Łukasiewicz wniósł wiedzę i patent, Klobasa swoje tereny w Bóbrce, a mój pradziadek finanse. Wykopano pierwszą studnię ropy głęboką na 60 m i wybudowano pierwszy budynek pod destylację. (Naftowe Dziedzictwo Bóbrka, broszura wydana przez „Muzeum Przemysłu Naftowego w Bóbrce”, ISBN-83-906506-0-6).
Wojna
144 dni później wybuchła wojna. Jej pierwsze lata znam z opowieści Rodziców.
Mówiono o niej przez cały sierpień. Wszyscy snuli scenariusze na temat Hitlera i jego możliwej agresji, ale nikt w nią nie wierzył. Przecież Anglia gwarantowała nasze granice, a Hitler nie odważyłby się z Anglią zadrzeć. A jednak wuj Alik przeczuwał nieuchronność konfliktu zbrojnego. Przyszedł powiedzieć, że wysłał już całą rodzinę, żonę Zoję i dwóch synów Wincentego i Aleksandra, do Londynu. Był tak pewien wybuchu wojny 1 września, że sprzedał wszystkie dobra i planował rozpocząć nowe życie w Anglii.
– Łatwo im to było zrobić – mówili później rodzice – bo ani on, ani jego żona Zoja nie mieli ziemi ani tylu zobowiązań co my. My mieliśmy ziemię, a ziemia była naszą matką. Za nią i za naszych ludzi, których zatrudnialiśmy, byliśmy odpowiedzialni.
Przyjechał do nas z wizytą również brat Mamy, wujek Edward. Dostał urlop ze swojego pułku kawalerii i opowiadał, jak doskonale Polska jest przygotowana do obrony swoich granic. Mówił, jak wojska pucują szable i uprząż koni – wszystko na wysoki połysk. Hitler nie miałby odwagi atakować tak dobrze przygotowanego kraju. Edward marzył, by wymienić swój mundur na mundur lotnika, przypuszczał jednak, że trzeba będzie poczekać jeszcze jakieś dwa lata, zanim kraj odczuje potrzebę rozwoju tej dziedziny.
Podczas wizyty wuja Edwarda trwały żniwa. Wuj pomagał w polu. Wiele lat później Mama opowiadała:
– Jego praca polegała szczególnie na wylegiwaniu i przyglądaniu się dziewczynom układającym zboże w snopki.
Brat Mamy Edward. Rysunek Mamy z 1930 r. „Edward na praktyce”.
Wieczorem, wielce strudzony, wracał do domu. Gdy Mama wspominała te dni spędzone z bratem, łzy kręciły się jej w oku.
Zbiory były tamtego roku obfite, stodoły pełne i zapowiadało się na niezłe zyski. Pszenicę i żyto wysłano do młyna, a worki z mąką stały w rzędach na strychu.
Tata był zadowolony ze zbiorów, jak i z pracowników i z synka Jana, który tego lata jako 2-letni chłopiec nauczył się siedzieć w siodle. Tatę cieszył nadchodzący sezon polowań. Wieczorami siadywał przy kominku, nad którym leżała porcelanowa figurka śpiącego kota, Nemuri Nekko. Jej oryginał znajduje się nad bramą wejściową do grobowca pierwszego szoguna z rodu Tokagawa, we wspanialej świątyni Toshogu w Nikko w Japonii. Podobnie jak mówi się o innych orientalnych figurkach, Nemuri kryje w sobie pewną tajemnicę. Potrafił się uśmiechać, wyglądać miło i spokojnie, ale też kwaśno, smutno, a czasami nawet groźnie. Kopię rzeźby śpiącego kota Mama kupiła w Tokio podczas pobytu Japonii w 1919 r.
Japoński kot Nemuri Nekko, którego Mama kupiła w Tokio podczas pobytu Japonii w 1919 r. W Miejscu Piastowym leżał na półce nad kominkiem. Chłopi uratowali go z domu po naszej ucieczce i dziś jest u mnie.
W takie wieczory Tata czuł na swoich barkach ogromny ciężar obowiązków złożony przez jego przodków.
– Musimy zawsze pamiętać o naszym obowiązku wobec Boga, ojczyzny i Króla – przypominał nam często i snuł opowieści o historii naszej rodziny. – Tylko raz zdarzyło się, że jeden z naszych przodków musiał wybierać między królem a Bogiem. Było to 1079 r., gdy jako członek gwardii królewskiej brał udział w zamordowaniu potężnego biskupa Stanisława Szczepanowskiego, po czym musiał uciekać na Węgry. Król nie zapomniał mu tej przysługi i po jego powrocie dostał ziemię i tytuł rycerski herbu Strzemię. Powinniśmy – pouczał Jana – walczyć o niezależność ojczyzny, uprawiać ziemię, dbać o rodzinę i chłopów.
Co wieczór Tata odwiedzał swoją matkę, która miała pokoje na pierwszym piętrze we wschodnim skrzydle dworu. Bunia, gdyż tak ją nazywaliśmy, była bardzo pobożna i spędzała całe godziny na klęczniku przed obrazem Matki Boskiej – Obrończyni Polski. Tata urodził się w 1906 r. jako syn 49-letniej matki. Miał cztery siostry, a najstarsza była od niego starsza o 20 lat. Jego ojciec zmarł, gdy Tata miał 3 latka, a jego matka pozostała wdową do końca życia. Bunia zawsze nosiła czarne suknie z białym koronkowym kołnierzykiem i czarne nakrycie głowy. Gdy Tata opowiadał o jej sposobie ubierania się, mówił, że latem to był len, w zimie wełna, a podczas uroczystych okazji jedwab – ale kolor niezmiennie czarny.
Wojna jednak nadeszła. Polska stawiała opór prawie miesiąc. 17 września od wschodu wkroczyły wojska sowieckie, zajmując sporą połać dwudziestoletniej Rzeczpospolitej. Nikt nie wierzył, że wojna potrwa długo. Pocieszano się, że pierwsze porażki wynikały z zaskoczenia, ale wierzono, że wkrótce polska armia zdobędzie przewagę. Wuj Edward walczył w pierwszych szeregach, jak przystało na odważnych polskich ułanów, no i „jeszcze Polska nie zginęła, póki my żyjemy”.
Po upływie kilku dni, gdy dochodziły wieści o szybkim posuwaniu się wojsk niemieckich, Rodzice załadowali mienie, jakie tylko można było uratować, na kilka wozów z najlepszymi końmi i skierowali się na wschód. Chcieli dojechać do Lwowa, gdzie w okolicy leżały majątki Mamy. Nasze wozy poruszały się powoli wąskimi drogami pełnymi innych uciekinierów. Coraz trudniej było znaleźć jedzenie i dach nad głową. Brnęliśmy jednak dalej na wschód, aż zostaliśmy zatrzymani przez pogłoski o Armii Czerwonej i tragedii, jaką rosyjska armia niosła ze sobą.
– To nie są wiarygodne źródła – powiedział Tata o pogłoskach, wsiadł na konia i pognał na wschód.
Tego samego wieczoru zobaczyliśmy krwistą łunę pożarów. Zarówno po wschodniej, jak i zachodniej stronie niebo mieniło się czerwienią i tylko góry przesłaniały nam widok ognia.
– I tak siedzieliśmy w stodole na niczyjej ziemi. Baliśmy się, że nadszedł nasz koniec. Byliśmy między młotem a kowadłem; między Niemcami i Rosjanami – opowiadała później Mama.
Ależ skąd, przecież urodziłam się w Niedzielę Wielkanocną i mimo że byłam jeszcze bardzo malutka, zarażałam wszystkich obecnych moim szczęściem. Jednak nie tyle szczęście, które niosłam, nas uratowało, ile rozsądek Franka, szofera, oraz głębokie lasy na południu Polski. Te lasy ratowały nas wiele razy również później.
Ponieważ Tata nie wracał, Franek przejął kierownictwo. Napełnił wór ziemniakami z okolicznych pól, które nie zostały jeszcze przez chłopów zebrane, za pierścionek Mamy kupił słoninę i trochę wędlin oraz mleko dla mnie. Następnie poprowadził wozy na południe w głąb lasu. Tam znaleźliśmy polanę na nasz obóz i młodzi pomocnicy trzymali wartę przez całą noc. Drugiego dnia mężczyźni zabili kilka sztuk dziczyzny, a kobiety nazbierały duże porcje jagód. Przez kilka dni żyliśmy głównie jagodami, bo Franek bał się zapalić ognia. Jednocześnie starał się znaleźć jeszcze więcej jedzenia w pobliskich wioskach. Mój starszy brat Jasiek zapamiętał z tamtego czasu głównie zimne noce.
Gdy wszyscy, włącznie ze mną, której bardzo brakowało mleka Mamy, doszliśmy mniej więcej do siebie, Franek zaproponował zmianę kierunku, na zachód, czyli powrót do domu. Wszyscy woleli Niemców od Rosjan i mieli nadzieję, że Tata też znajdzie drogę do Miejsca Piastowego, gdzie przewidywano dotrzeć za kilka tygodni.
Dotarliśmy na początku listopada i zastaliśmy Tatę w domu. A raczej jego cień, ale na pewno to był nasz Tata. Od kilku tygodni żył w przekonaniu, że zginęliśmy w drodze. Wspólna radość była nie do opisania.
Inwazja niemiecka przeszła łagodnie przez naszą wioskę, tylko dwa domy zostały zburzone, jeden człowiek stracił życie i było kilka rannych osób. Rannych zaniesiono do klasztoru pod czułą opiekę sióstr. Wójt i jego zespół jako polska administracja zostali zdegradowani, wioską zarządzał administrator niemiecki, tzw. kreisleiter, okręgowy szef partii NSDAP. U niego mieliśmy się zameldować, by otrzymać nowe dowody osobiste jako obywatele niemieckiej Reich.
Jednak byliśmy u siebie, w swoim domu. Niemcy zarekwirowali prawie całe plony ze żniw. Ciotka Jadwiga, która nie pojechała z nami, chwaliła się, że wygnała Niemców z dworu, ale nigdy nie dowiedziałam się, jak to zrobiła. Że jednak dzielnie się spisała, świadczyły worki z mąką, które stały nadal na strychu i w spiżarni na dole, co w dużej mierze pozwoliło nam wszystkim przeżyć pierwszą zimę okupacji. Niemcy, jak na razie, zabrali tylko tyle krów i świń, ile potrzebowali na bieżąco. Potem wyznaczali obowiązkowe dostawy. Nam nie wolno było bić bydła ani trzody. Chłopi jednak szybko nauczyli się „organizować czarną krowę lub świnię”, to znaczy dokonywać uboju konspiracyjnie, bez wiedzy Niemców.
Tuż przed mrozami zdążono zasiać pszenicę ozimą i przygotować ziarno do siania na wiosnę. Codzienne życie wracało powolutku do normy, bez względu na Niemców i ich nowe rozkazy.
Większość niemieckich urzędników na naszym terenie starała się być uprzejma dla ziemian jako producentów żywności. Oczywiście tak długo, jak dostarczali obowiązkowe dostawy z gospodarstwa rolnego według wyznaczonych przez nich parametrów. W czasie pierwszej wizyty „niemieckiego wójta”, czyli wspomnianego kreisleitera, usłyszeliśmy, co nam wolno, a czego nie wolno. Lista „nie wolno” była dużo dłuższa niż lista „wolno”. Tata dostał dekret, że jego majątek należy teraz do Rzeszy, a on został zatrudniony jako rządca i może zostać w majątku tak długo, jak będzie dostarczać wyznaczoną ilość towarów i do tej chwili, kiedy wyznaczy się odpowiedniego Niemca, który po zakończeniu wojny przejmie nasz majątek.
Nikt nie brał tego poważnie, przecież Niemcy zostaną szybko wyrzuceni z Polski i wszystko wróci do normy. Dużo bardziej martwiono się rosyjską okupacją wschodnich dzielnic kraju. Marzono o Wielkiej Brytanii, która niedługo przyjdzie nam z pomocą i wyrzuci obu zaborców.
Przestały napływać zyski z posiadłości Mamy znajdujących się na terenach zajętych przez Rosję. Biżuteria, złoto i dolary służyły głównie do przekupywania Niemców oraz polskich kolaborantów.
Prawie cały handel stał się handlem wymiennym, ci co mieli żywność i paszę, byli w lepszej sytuacji niż inni.
Przed upływem pół roku powstała Armia Krajowa (AK), zakonspirowane siły zbrojne Polskiego Państwa Podziemnego. Tata włączył się do walki z okupantem – zorganizował oddział AK i zbierał swoich „żołnierzy” w jednej z kopalni ropy naftowej w głębi lasu. I tu wraz ze swoimi sąsiadami planował akcje partyzanckie[3].
Gestapo deptało im po piętach, niedługo wielu członków AK musiało przejść do partyzantki. Położenie naszej wioski umożliwiało także przerzut spalonych członków AK na Słowację i przyjmowanie Słowaków u nas. Dobrze znana droga przez góry i przełęcze Tatr umożliwiała ten transport i utrudniała Niemcom strzeżenie granicy. Generalnie Niemcy, nie znając głębokich okolicznych lasów, starali trzymać się od nich jak najdalej. Działalność partyzantów koncentrowała się na sabotażu niemieckich transportów żywności i broni na wschodni front. Największym zadaniem dla Taty było zbieranie informacji o planowanych niemieckich transportach oraz zdobycie materiałów wybuchowych. Te ostatnie organizowano z magazynów niemieckich za duże łapówki. Pewnego razu Mama musiała poświęcić na ten cel swój śliczny pierścionek z szafirem i brylantami.
Mama pełniła też inną ważną rolę jako kurier między różnymi oddziałami AK. Miała matkę w Warszawie, ojca w Lublinie, dwóch kuzynów w Krakowie, jednego w Gdańsku i jeszcze jednego w Poznaniu. Jeżdżenie po Polsce wymagało specjalnej przepustki. Sprawy rodzinne czasem pomagały. Mama odgrywała słabą, naiwną kobietkę, która kochała swoją rodzinę. Opowiadała Niemcom, że wojna to sprawa dla mężczyzn, a ona ma się zajmować rodziną i wykorzystując cały swój urok osobisty, prosiła o przepustki. I dostawała je. Następnie pędziła prawie po całej Polsce, przenosząc meldunki AK od jednego oddziału do drugiego.
– Ale się bałam. No i moje sumienie! Czy powinnam być z Wami, czy przyczyniać się do walki o ojczyznę? – mówiła później Mama.
W końca starała się połączyć obie role. Mając fenomenalną intuicję i wyczucie niebezpieczeństwa, czasem odwoływała wyjazd kurierski i zabierała nas z Janem na wizyty rodzinne. Gestapo było na tropie Taty i Mamy, ale aż do 1944 r. udało się Rodzicom ów trop zmylić.
Boże Narodzenie 1940 r. było ostatnim prawie normalnym świętem. Wieczorem w dniu Wigilii siedzieliśmy razem z naszą nianią Naną w saloniku obok dużej sali, gdzie już od kilku dni ubierano choinkę. Wpatrywaliśmy się w czarne niebo, aby zobaczyć pierwszą gwiazdkę. Wtedy można było rozpocząć uroczystości.
Nas, dzieci, była szóstka. Franek miał trzech synów, kuzynka Teresa miała córkę, no i do tego nasza dwójka. Nana czytała nam bożonarodzeniowe historie. Jan z Piotrem, najmłodszym synem Franka, bili się jak zawsze. Nana była ciepłą i ukochaną nianią, ale potrafiła też być stanowcza, więc szybko rozdzieliła dwóch zabijaków.
– Porządny Polak jest też porządnym katolikiem, a porządny katolik nigdy nie pomyślałby o bójce w dniu narodzenia Pana Jezusa! – pouczała ich Nana. Ale trudno było czekać cierpliwie na choinkę, mając 3 i pół roku, a tyle miał najmłodszy syn Franka.
Teresa zobaczyła pierwszą gwiazdę, więc wszystkie dzieci pognały do okna sprawdzić. W chwilę później Tata otworzył drzwi i przed nami objawił się cud. Gigantyczna choinka aż do samego sufitu ubrana w białe i srebrne ozdoby – taki był zwyczaj w Miejscu Piastowym – otoczona świeczkami, których światło odbijało się od srebrnych ozdób, co sprawiało wrażenie, jakby drzewko otoczone była aureolą wspaniałego światła. Na czubku choinki królował anioł, dzieło Mamy, malowane przez nią każdego roku. Ozdoby były wyłącznie domowej roboty. Wiele z nich dziedziczyło się od kilku pokoleń. Choinka stała obok dużego kominka, gdzie paliły się potężne polana. Wiele lat później sprzeczałam się z Mamą, która twierdziła, że mając niecałe dwa lata, nie mogłam zapamiętać tego widoku. Być może miała rację i to tylko jej opowiadania stworzyły ten obraz w mojej jaźni. Ale obraz do dziś pozostał tak wyrazisty, że mogłabym prawie dotykać tej wspaniałej choinki.
Obok choinki była szopka ze starymi figurkami, które Mama co roku odnawiała. Szopka, cała z drewna, miała dach ze strzechy, wyścielona była sianem. Dzieciątko w kołysce też było wyciosane z drewna, a inne figurki – z gliny. Nad szopką wisiała tradycyjna gwiazda betlejemska.
Wzdłuż ścian siedzieli wszyscy domownicy, najbliżej choinki Bunia, potem jej córka, która nie wyszła za mąż i spędzała swoje życie, opiekując się matką, ciotka Mamy Jadwiga, kuzynka Teresa ze swoim mężem i na końcu Franek ze swoja żoną Anią. Tata i Mama stali w środku pokoju, a za nimi służący w ich mundurach ze świeżo wykrochmalonymi kołnierzykami i fartuchami. Na końcu stał kucharz w swojej słynnej białej, wysokiej czapce kucharskiej.
Bunia czytała modlitwę, dziękowała Bogu za nasze bezpieczeństwo, prosiła o dobrą przyszłość i na koniec wymieniła wujka Edwarda, od którego od ponad półtora roku nie było żadnych wiadomości. Następnie Św. Mikołaj rozdawał prezenty, po jednym dla każdego. Zabawne było, że dziękowaliśmy za nie rodzicom, a nie Bogu. Kilka godzin później, kiedy papier i wstążki z opakowań prezentów były dokładnie zebrane i zwinięte na przechowanie do następnego roku, towarzystwo przeszło do sali jadalnej, gdzie podano barszcz z uszkami, kilka dań – wszystkie z ryb – i na koniec kompot z suszonych owoców. Ten pomagał na trawienie po zbyt obfitym posiłku. Do kawy podawano tradycyjny makowiec i kutię, ciasto składające się z ziarna, rodzynek, migdałów i miodu. Wszystko kończyło się życzeniami i dzieleniem się opłatkiem.
Po kolacji znów zapalono choinkę i śpiewano kolędy. Tuż przed północą zaprzęgnięte sanie z pochodniami podjechały pod wrota i cała rodzina udała się na pasterkę do kościoła w centrum wioski. Przed kościołem zebrała się już prawie cała wioska. Nie można było ukryć swojej nieobecności tej ważnej nocy. Tylko znane pijaczyny, które już od kilku godzin leżały pod stołami, ostentacyjnie pokazywały swoją nieobecność.
Nazajutrz był uroczysty obiad dla wielu mieszkańców wioski. Rodzice długo dyskutowali, czy zaprosić „niemieckiego wójta”, kreisleitera. Mama wygrała, gdyż dobre stosunki z nim były warunkiem jej eskapad. Nawet podczas jego obecności – która nie trwała długo, bo czuł, że jego bytność tutaj nie jest dobrze widziana – śpiewano głośno wszystkie stare i nowe piosenki patriotyczne.
Wieczór noworoczny przebiegał spokojnie. Nikt nie miał ochoty na tradycyjny bal, który zazwyczaj rozpoczynał okres karnawałowy.
Nie było poloneza ani tego roku, ani w ciągu następnych czterech lat niemieckiej okupacji.
Dwór i park Trzecieskich kiedyś i dziś
Budynek ma ponad 200-letnią historię. Wzniesiony został w 1791 r. staraniem Jakuba Trzecieskiego. Część zachodnią z piętrem rozbudowano w wieku XIX. Na fasadzie dostrzec można kamienne herby rodowe – Strzemię i Ogończyk. Tutaj zaraz po przybyciu z Włoch (w 1892 r.) gościł bł. ks. Bronisław Markiewicz, zanim przygotowano mu miejsce na plebanii. Budynek otacza park, w którym obok stuletnich grabów, lip czy czerwonych buków rośnie rzadko spotykany platan. Na rogu ulic Dworskiej i Szkolnej stoi budynek dawnej dworskiej kuźni. Obecnie w dworku mieści się Poradnia Psychologiczno-Pedagogiczna, a w części dobudowanej – internat dla uczniów Michalickiego Zespołu Szkół Ponadpodstawowych.
W 2016 r. Szkoła Podstawowa w Miejscu Piastowym wybrała na swojego patrona jednego z dziedziców Miejsca Piastowego – Tytusa Trzecieskiego (1811–1878), który wspólnie z Ignacym Łukasiewiczem i Karolem Klobassą-Zrenckim w 1854 r. wybudował pierwszą na świecie kopalnię ropy naftowej w Bóbrce.
Fragmenty wspomnień Jana Trzecieskiego można przeczytać w „Piastunie”, nry: 5/2007 (s. 24), 6/2007 (s. 7), 7/2007 (s. 11), 9/2007 (s. 7), 10/2007 (s. 6), nr 11/2007 (s. 6).
[3] Tytus Trzecieski (1906–1967), syn Jana Trzecieskiego i bratanek Adama Trzecieskiego, w Miejscu Piastowym, w okresie II wojny światowej, sporządzał dla AK fałszywe dowody i formularze metryk, przygotowywał akcje zbrojne, zaopatrywał oddziały partyzanckie w żywność i lekarstwa.
Katastrofa kolejowa
5 stycznia 1941 r. mieliśmy minus 30°C. Wychodząc na dwór, musieliśmy, poza kożuszkiem, ciepłymi botkami i grubymi rękawiczkami, założyć maski na twarz, by się nie przeziębić lub, co gorsza, nie dostać zapalenia płuc.
Nawet najbardziej odporni narciarze i łyżwiarze siedzieli w domach. Na szczęście mieliśmy dość opału do pieców.
Mimo silnego mrozu, dzielni partyzanci przeprowadzili dużą akcję sabotażową, wysadzając dwa niemieckie pociągi. Kreisleiter złożył oficjalną wizytę we dworze i ostrzegł Tatę przed Gestapo. Byliśmy obserwowani, śledzono nawet wyjazdy Mamy. Tego samego dnia przyjechało Gestapo, wyważyli drzwi i czterech SS-manów stanęło w holu z nabitymi karabinami.
– Won! – krzyczeli do pokojówki, która przybiegła przerażona.
– Tytusie Trzecieski, jesteście aresztowani. – Bez dalszych wyjaśnień wykręcili Tacie ręce do tyłu i założyli mu kajdanki.
– Raus, schnell…
Jeden z nich zaprowadził Tatę do samochodu, inny przewracał papiery na jego biurku, a trzeci zwrócił się do Mamy:
– Genädige frau, czy może pani pojechać z nami?
– Nie, nie ma mowy!
– Aber bitte!
– Wykluczone, mam dużo pracy – powiedziała Mama i odwróciła się do SS-mana tyłem. Zdążyła zrobić dwa kroki, gdy jeden złapał ją za ramię, obrócił, a drugi uderzył ją kolbą tak, że upadła. Zaczęli ją ciągnąć do auta. I znów przymilnym głosem odezwali się do nas, dzieci:
– Bitte, kinder… Nie przeszkadzajcie sobie…
Gdy Mama doszła do opowiadania tej sceny, zrobiła długą przerwę i wytarła nos. Szybko jednak wzięła się w garść i ciągnęła dalej historię tych strasznych dni.
– Po ciosie kolbą mało co pamiętam. Dopiero jak weszłam na peron na stacji w Krakowie, zobaczyłam Tatę, który stał z dwoma wartownikami kawałek ode mnie. Nie słyszał moich krzyków, ani też mnie nie widział. Był półżywy i wyglądał na pobitego. Nie miał na nosie okularów, które mieć powinien, przeraziły mnie jego głębokie, ciemne sińce pod oczami i na całej twarzy. Nie pamiętam, czy minął dzień czy dwa od aresztowania i gdzie byłam przez cały ten czas. Wiem, że dokuczały mi głód i pragnienie. Pamiętam też, że jadłam tylko jakąś cienką zupę i kromkę chleba.
Przejmujący ziąb dawał się we znaki. Byłam wdzięczna Frankowi za futro, które wrzucił do samochodu, gdy mnie zabierali. Tata natomiast został tylko w garniturze, bez czapki, bez płaszcza, w cieniutkich domowych butach.
Moja sukienka była brudna, moje pończochy podarte. Nie wiem, dlaczego kurczowo ściskałam torebkę z dowodem osobistym i niewielką sumą pieniędzy. Być może to moja kosmetyczka z lusterkiem i szminką trzymała mnie przy życiu.
Na peronie pełnym niemieckich żołnierzy wszyscy długo czekali na ekspres do Warszawy. Niemcy wsiedli do pociągu jako pierwsi. Pilnujący Rodziców gestapowcy popchnęli mamę do drzwi wejściowych. W przedziale siedział już Tatuś. Mamę posadzono naprzeciw, a po obu stronach Taty i Mamy trzymali wartę Niemcy.
– Tata uniósł głowę do góry i wtedy zobaczyłam, w jak strasznym był stanie. Oczy podbite, krew skrzepła we włosach, poraniona twarz i ręce. Na mój widok jego pokiereszowane usta rozjaśnił lekki uśmiech.
„Haneczko – wydusił. – Nic się nie martw…”
„Stil sein. Nicht sprechen!”
„Nic nie wiedzą” – zdążył powiedzieć, zanim znów dostał kolbą.
Siedzieliśmy tak blisko, że gdybym wyciągnęła nogi, mógłby odebrać to jako pieszczotę. Było nam dużo łatwiej, będąc razem.
Mniej więcej po godzinie zapiszczały hamulce i Mama znalazła się gwałtownie pod ciałem Taty ze zgniecionymi nogami. Przedziały uległy zmiażdżeniu, a Rodzice wraz z innymi pasażerami wylądowali na kolejowym nasypie w śniegu.
– Ostatnie, co pamiętam, to tatusiowe „Haneczko”, straszliwy huk rozpadającego się pociągu. Potem zapadła ciemność. Gdy się ocknęłam, nie mogłam pojąć, gdzie się znajduję. Gdy się ocknęłam po raz drugi, słyszałam zewsząd błagania ludzi o pomoc, najczęściej po niemiecku, oraz straszne jęki. Gdy oprzytomniałam po raz trzeci, zaczęłam szukać futra i torebki. Nie mogąc ich znaleźć i straszliwie cierpiąc z powodu bólu nóg, rozpłakałam się.
Wysadzony przez polskich partyzantów pociąg relacji Warszawa–Kraków, który wjechał na pociąg z moimi Rodzicami, niezależnie od ich kalectwa i śmierci setek ludzi, okazał się dla moich Rodziców wybawieniem.
W szpitalu lekarze szybko zorientowali się w sytuacji Rodziców. Gdy Niemcy przyszli po Tatę, pokazano im ciało innego Polaka, a Tatę leczono dalej pod zmienionym nazwiskiem. Niemcy długo też nie mogli ustalić tożsamości Mamy, gdyż przez wiele dni nie mogła otworzyć oczu, nie mówiąc już o kontakcie z otoczeniem. Gestapo zajęło się więc innymi „zbrodniarzami” z AK, i wydawało się, że sprawę Rodziców odłożyli gdzieś głęboko, bo na długo przestali się interesować ich losem.
W wyniku tych zdarzeń, Rodzice musieli przystopować swoją działalność w konspiracji… Oboje mieli roztrzaskane nogi. Tata miał na szczęście jedną nogę zdrową, ale Mama – obie zmiażdżone. Zanim zaczęła chodzić, musiała przejść 4 operacje. Doskonali chirurdzy uratowali jej nogi przed amputacją. O tym, ile się wtedy nacierpiała, nigdy nie chciała mówić.
Po prawej dziękujemy Matce Boskiej za szczęśliwy powrót rodziców. Pomnik Matki Boskiej stoi dziś przed plebanią w Miejscu Piastowym. Po lewej Mama stoi na swoich strzaskanych nogach, zaraz po powrocie ze szpitala; Jasiek i ja kryjemy jej blizny.
Tak minęła reszta 1941 r. i prawie cały rok 1942, gdy wreszcie wrócili do domu i mogliśmy z Jaśkiem cieszyć się ich obecnością. Dopiero w 1943 r. zaczęły się te długie połacie czasu bez Rodziców.
Lato 1943 i 1944 roku
Dalsza część dostępna w wersji pełnej
Z Polski do Danii
ISBN: 978-83-8313-201-3
© Jolanta Buch Andersen i Wydawnictwo Novae Res 2022
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt
jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu
wymaga pisemnej zgody wydawnictwa Novae Res.
Redakcja: Paweł Pomianek
Korekta: Magdalena Brzezowska-Borcz
Okładka: Paulina Radomska-Skierkowska
Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.
ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia
tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]
Publikacja dostępna jest w księgarni internetowej zaczytani.pl.
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Rek