Zapach mężczyzny - Agneta Pleijel - ebook + książka

Zapach mężczyzny ebook

Agneta Pleijel

4,3

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Kolejna – po entuzjastycznie przyjętej „Wróżbie” – odsłona autobiograficznego cyklu szwedzkiej pisarki. Narratorka studiuje w Göteborgu, próbuje znaleźć własną życiową drogę, szuka równowagi w relacjach z matką i ojcem, który zostawił rodzinę. Przede wszystkim jednak chłonie świat, chce się rozwijać, doświadczać rzeczywistości wszystkimi zmysłami. Rekonstruując młodzieńcze lata, opowiada o miłości – tej zmysłowej, i tej do literatury, o odkrywaniu świata i siebie, o kreowaniu własnego życia i o pisaniu. Przez karty powieści przewijają się mężczyźni – przelotni kochankowie narratorki i ci, którzy zostali w jej życiu na dłużej – a przede wszystkim książki, które inspirują, napędzają, nie dają spokoju. W tle toczy się rewolucja obyczajowa lat sześćdziesiątych.

Agneta Pleijel (ur. 1940) jest jedną z najciekawszych szwedzkich powieściopisarek. Z wykształcenia antropolożka, jest także poetką, dramaturżką i tłumaczką. W Polsce ukazały się przekłady kilku jej powieści (Kto zważa na wiatrZima w SztokholmieLord Nevermore– o przyjaźni Witkacego i Malinowskiego, Wróżba. Wspomnienia dziewczynki) oraz wybór poezji Anioły ze snu. Pleijel jest także członkinią jury Nagrody im. Zbigniewa Herberta. 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 259

Oceny
4,3 (59 ocen)
29
23
5
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
MalFedas

Dobrze spędzony czas

Niesamowicie szczera opowieść o życiu kobiety.
01

Popularność




1.

O ma­rze­niach i książ­kach

W wal­ce mię­dzy tobą a świa­tem

se­kun­duj świa­tu.

Wy­jazd był ko­niecz­ny. Cór­ka musi to zro­bić. Gdy świa­tło zmie­nia się na czer­wo­ne, za­trzy­mu­je ro­wer, sto­pę opie­ra o jezd­nię i spo­glą­da na chmu­ry. Tam, w gó­rze, od­by­wa­ją się star­cia. Chmu­ry się ga­nia­ją. Trwa­ją wiel­kie po­ra­chun­ki mię­dzy żół­tym a sza­rym, mię­dzy strza­łą fio­le­tu a pa­są­cy­mi się w spo­ko­ju bia­ły­mi owiecz­ka­mi.

Uwiel­bia po­wie­trze w Göte­bor­gu. Świe­że. Wia­try znad Mo­rza Pół­noc­ne­go.

Su­mie­nie czę­sto daje się we zna­ki.

Ro­wer przy­je­chał tu z nią z Lun­du, tro­chę ubrań i ksią­żek oraz bia­łe ra­dyj­ko. Oglą­da róż­ne aka­de­mi­ki, wszyst­kie ją od­stra­sza­ją. Ni­g­dy w ży­ciu, żeby mia­ła się tło­czyć z in­ny­mi jak śledź. Nie chce też miesz­kać na stan­cji, w cia­snym po­ko­iku, u ja­kichś ob­ra­żal­skich go­spo­dyń wy­gła­sza­ją­cych uwa­gi na te­mat tego, co mo­ral­ne. Nie zna w tym mie­ście ni­ko­go poza ciot­ką. I chło­pa­kiem, stu­den­tem po­li­tech­ni­ki. Ale jego tu nie ma, a ona nie za­wia­do­mi­ła go, że przy­jeż­dża.

Ogło­sze­nie w „Göte­borgs-Po­sten” roz­wią­zu­je spra­wę. Go­spo­darz, siwy męż­czy­zna w znisz­czo­nej kurt­ce, cze­ka na nią pod drew­nia­ną czyn­szów­ką w dziel­ni­cy Haga. Ona opie­ra ro­wer o bra­mę i idzie za nim. Wcho­dzą na ka­mien­ne po­dwó­rze ze śmiet­ni­ka­mi wzdłuż muru. Miesz­ka­nie po­ło­żo­ne jest na par­te­rze w ofi­cy­nie. Ob­skur­na ku­chen­ka ga­zo­wa, zle­wo­zmy­wak i kran z zim­ną wodą. W po­ko­ju piec ka­flo­wy, je­dy­ne źró­dło cie­pła. WC w piw­ni­cy, pięć­dzie­siąt ko­ron mie­sięcz­nie. Od razu się de­cy­du­je.

Od ciot­ki Lau­ry do­sta­je roz­kła­da­ne łóż­ko, zna­le­zio­ne na stry­chu, i dwa ta­bo­re­ty. Za­pi­su­je się na wy­dział hi­sto­rii li­te­ra­tu­ry. Pierw­szej nocy z góry do­bie­ga dzi­ka mu­zy­ka, a pi­jac­kie wrza­ski trwa­ją do rana. Za­miesz­ka­ła na dnie stud­ni. W akwa­rium. Wszy­scy z na­prze­ciw­ka mogą do niej zaj­rzeć.

Na­stęp­ne­go dnia ku­pu­je ma­te­riał w bia­ło-sza­re pasy i szy­je z nie­go za­sło­ny.

Po­wo­lut­ku cho­dzi po pu­stym miesz­ka­niu. Prze­su­wa dłoń­mi po oknach, szaf­kach i drzwiach. Sie­dzi na pod­ło­dze w kuch­ni, wstrzy­mu­je od­dech. Te­raz skoń­czą się kło­po­ty. Nie ma na­wet te­le­fo­nu. Wie­lu miesz­ka­ło tu przed nią. Nocą sły­szy, jak od­dy­cha­ją przez ścia­ny.

Nie­wy­raź­ne wia­do­mo­ści, nie wro­gie. Nie przej­mu­je się, że w miesz­ka­niu nad nią cią­gle ktoś tu­pie i wrzesz­czy.

Po­dwó­rze jest ciem­ne. Świa­tło sło­necz­ne do­cie­ra tam za­le­d­wie przez kil­ka go­dzin dzien­nie. Wspi­na się mo­zol­nie po be­to­no­wym mu­rze, jed­ną nogą, po­tem dru­gą, roz­cią­ga się wą­skim pro­sto­ką­tem nad śmiet­ni­ka­mi. Ni­g­dy ni­żej. I ni­g­dy do niej do środ­ka. Za to w mu­rze są ta­jem­ni­cze pęk­nię­cia i szpa­ry.

Po­nie­waż wszyst­ko jest bar­dzo brzyd­kie, mia­nu­je mur mo­nu­men­tem naj­wyż­szej uro­dy. Mógł­by stać w Rzy­mie w sta­ro­żyt­no­ści. Tak pi­sze w li­stach do Nan­ny do Lun­du. Tu nikt jej nie do­się­gnie.

Każ­dy czło­wiek, w szcze­gól­no­ści cór­ka, musi zna­leźć prze­strzeń, któ­ra jest tyl­ko jego. O so­bie my­śli, że pew­ne­go dnia do­wie się, kim jest. To obiet­ni­ca zło­żo­na przez lo­kum przy Land­svägs­ga­tan 12. Przez osiem lat bę­dzie miesz­kać przy tej sa­mej uli­cy. Ale o tym jesz­cze nie wie.

Ten pierw­szy czas na­le­ża­ło­by opi­sać jako rausz wol­no­ści. Wszyst­ko! Że­to­ny na gaz, któ­re na­le­ży wrzu­cić do apa­ra­tu przy szaf­ce. Pod­grze­wa­nie wody na ku­chen­ce. Dwie pla­sti­ko­we mi­ski, jed­na do hi­gie­ny cia­ła, dru­ga do pra­nia. Spra­wia so­bie noc­nik. Nie da się cią­gle bie­gać do piw­ni­cy.

Na Lång­ga­tan od­kry­wa pral­nię, z to­mi­kiem wier­szy na ko­la­nach cze­ka wśród ko­biet i dziew­cząt. Pral­ka wi­ru­je i wi­ru­je. Nogi ko­biet są jak gru­be pale ści­śnię­te ży­la­ka­mi. Ja­kaś dziew­czy­na w san­da­łach na ob­ca­sie, z czer­wo­ny­mi pa­znok­cia­mi u stóp, wbi­ła dło­nie w kie­sze­nie dżin­sów i wpa­tru­je się w wi­ru­ją­cą mgła­wi­cę prze­ście­ra­deł. Jed­nym uchem pod­słu­chu­je roz­mo­wę.

Ko­men­ta­rze ko­biet są cierp­kie jak agrest. Usta­wicz­ne szarp­nię­cia, na ko­niec pra­wie za­wsze cię­ty sar­kazm. Nowy ję­zyk. Na­słu­chu­je. Za­nu­rza się w wier­szach. Sło­wa spra­wia­ją, że na przed­ra­mie­niu do­sta­je gę­siej skór­ki, nie­za­prze­czo­ny do­wód na to, że to wy­śmie­ni­te.

Nie je­stem ko­bie­tą. Je­stem ro­dzaj ni­ja­ki.

Dziec­kiem.

Pa­ziem.

Śmia­łą de­cy­zją.

Rów­nież w łaź­ni przy Södra Al­léga­tan przy­słu­chu­je się dia­lek­to­wi. Nie ma tam już ba­se­nu, tyl­ko sala bez okien do my­cia i sau­na. W pół­mro­ku na­gie ko­bie­ty opłu­ku­ją się przy dłu­giej drew­nia­nej la­dzie z kra­na­mi i me­ta­lo­wy­mi umy­wal­ka­mi. W sau­nie bu­cha para, sta­re tłu­ste baby i chu­de dziew­czyn­ki z od­sta­ją­cy­mi ło­pat­ka­mi jak skrzy­deł­ka kur­cząt tło­czą się na drew­nia­nej ław­ce.

Nikt się nią nie przej­mu­je. Rów­nie do­brze mo­gła­by być nie­wi­dzial­na.

Od­wie­dza tak­że Bi­blio­te­kę Dick­soń­ską, po­ło­żo­ną tuż obok jej miesz­ka­nia. Bie­rze do rąk bi­blio­tecz­ne tomy i je wą­cha. Do­bre książ­ki ład­nie pach­ną. Tu nie ma tło­ku. Kil­ku żuli cze­ka w czy­tel­ni, aż mi­nie czas. Męż­czyź­ni w ma­ry­nar­kach i gru­bych oku­la­rach po­chy­la­ją się nad po­żół­kły­mi fo­lia­ła­mi z pra­są. Nie wi­dać wie­lu stu­den­tów. Ko­le­dzy z kur­su na wy­dzia­le są w po­rząd­ku, ale nie mają więk­szych am­bi­cji niż zo­sta­nie na­uczy­cie­la­mi ję­zy­ka oj­czy­ste­go. Czy ona nie ma ta­kich pla­nów? Nie wie.

Tak na­praw­dę nie wie nic. Do­cie­ra to do niej od cza­su do cza­su. Wte­dy nad­cho­dzi wie­trzyk nie­po­ko­ju. Naj­czę­ściej leży na wą­skim łóż­ku i czy­ta. Na ta­bo­re­cie obok łóż­ka stoi ku­bek z her­ba­tą. Kie­dy znu­dzi ją na­uka, spraw­dza skrzyn­kę pocz­to­wą, któ­rą przy­twier­dzi­ła obok drzwi. Do­sta­je li­sty. Cie­szy się na nie, to przez dłu­gi czas je­dy­ne jej to­wa­rzy­stwo. Ni­ko­go nie zna w tym mie­ście, i tak jest do­brze.

Cho­dzi na wy­kła­dy i na se­mi­na­ria, od cza­su do cza­su do kina. Wie­czo­ra­mi sma­ży ka­szan­kę albo rybę z pusz­ki. Ta­lerz na jed­nym ta­bo­re­cie, ona na dru­gim. Li­sty pi­sze na łóż­ku. Do Nan­ny, do taty, rów­nież do mamy i Ii. Li­sty od jej naj­młod­szej sio­stry są peł­ne łez. Wra­caj, bła­gam. Wróć do domu, pi­sze jej pięt­na­sto­let­nia sio­stra. Nie wra­ca, ale su­mien­nie od­po­wia­da na li­sty.

Su­mie­nie. Tłu­mi je.

Nan­na to jej ko­le­żan­ka z daw­nej szko­ły, stu­diu­je te­raz gre­kę w Lun­dzie. Łą­czy je pa­sja do li­te­ra­tu­ry; Nan­na zo­sta­nie pi­sar­ką. Tak­że ona chcia­ła­by pi­sać, ale uświa­da­mia so­bie swo­je ogra­ni­cze­nia. Uwa­żam, pi­sze w pierw­szym li­ście, że ucie­kłam jak przez wą­ską szcze­li­nę: a nar­row esca­pe.

Nad moim wcze­śniej­szym ży­ciem uno­si­ła się czar­na chmu­ra. Bu­rzo­wa. Li­sty do Nan­ny są szcze­re i sta­no­wią ćwi­cze­nia ze sty­li­sty­ki. Do­sta­je od­po­wie­dzi, dłu­gie, nie­skrę­po­wa­ne epi­sto­ły o zda­rze­niach z ży­cia in­nej mło­dej ko­bie­ty.

Po­do­ba jej się nowa kry­ty­ka, the new cri­ti­cism. We­dług niej in­ter­pre­ta­cja li­te­ra­tu­ry wy­cho­dzą­ca od ży­cia pi­sa­rza jest prze­sta­rza­ła. Lub od wła­sne­go ży­cia. Waż­na jest kwe­stia for­my: sys­tem zna­ków. Sym­bo­le, rytm i dyk­cja. Ro­dzaj kodu. Ale w domu za­nu­rza się w An­nie Ka­re­ni­nie. W Zbrod­ni i ka­rze. Po­chła­nia­ją ją zda­rze­nia, dia­lo­gi i po­sta­ci. Cza­sem musi upo­mi­nać sama sie­bie, by pod­czas lek­tu­ry uży­wać in­te­lek­tu.

Pew­ne­go dnia przy­pad­kiem spo­ty­ka dwóch ko­le­gów z daw­nej szko­ły w Lun­dzie, któ­rzy przy­je­cha­li na wy­ciecz­kę do Göte­bor­ga; chłop­cy stu­diu­ją me­dy­cy­nę. Naj­pierw prze­jażdż­ka ich au­tem, po­tem je­dze­nie w Ko­me­cie. Roz­ma­wia­ją o On the Road Jac­ka Ke­ro­uaca, wszy­scy tro­je mają ocho­tę po­je­chać w nie­zna­ne przez roz­le­gły kra­jo­braz.

Dys­ku­tu­ją o wol­no­ści i to­le­ran­cji, i Ber­tran­dzie Rus­sel­lu; wszy­scy tro­je uwa­ża­ją się za to­le­ran­cyj­nych. Po za­mó­wie­niu ko­lej­nej bu­tel­ki wina roz­mo­wa scho­dzi na spra­wę ko­biet. Wy­eman­cy­po­wa­na ko­bie­ta? Chłop­cy nie wy­obra­ża­ją so­bie mał­żeń­stwa z kimś ta­kim. Ni­g­dy! Pod­no­szą gło­sy.

Mu­szą opu­ścić re­stau­ra­cję.

Moje dzie­ci mają mieć mat­kę w domu. Tu cho­dzi o za­sa­dy! Sto­ją na He­den mię­dzy gę­sto za­par­ko­wa­ny­mi au­ta­mi i wrzesz­czą na sie­bie. Ona naj­gło­śniej. Kie­dy już od­ja­dą, za­pa­da zmrok. Sika mię­dzy dwo­ma au­ta­mi. Noc roz­kła­da gra­na­to­wy pa­ra­sol, a ona trzy­ma przy­szłość w swo­jej dło­ni.

Za­wie­ra pierw­szą nową zna­jo­mość. On po­ja­wia się mię­dzy pół­ka­mi w Bi­blio­te­ce Dick­soń­skiej, mło­dy chło­pak ubra­ny jak star­szy pan. Sło­wa wy­sy­pu­ją się z nie­go jak gro­szek z pusz­ki. Przy każ­dym zda­niu tnie ręką po­wie­trze.

Twier­dzi, że za­uwa­żył ją na wy­dzia­le.

Przy ka­mien­nych scho­dach do bi­blio­te­ki cze­ka­ją jego ol­brzy­mie psy. Wy­żeł i chart afgań­ski. Be­stie wsta­ją, wę­szą i skom­lą. Je­den brą­zo­wy, dru­gi bia­ły. Bie­gną przo­dem ni­czym za­przęg rzym­skie­go ry­dwa­nu, w do­stoj­nej har­mo­nii, a on jest woź­ni­cą tego ekwi­pa­żu, wo­jow­ni­kiem i wo­dzem. Nie­prze­rwa­nie mie­le ję­zy­kiem, nie cze­ka­jąc na od­po­wiedź.

O ojcu pa­sto­rze, któ­ry mo­le­sto­wał przy­stę­pu­ją­cych do bierz­mo­wa­nia i zo­stał wy­da­lo­ny. O me­ta­fo­rach Szek­spi­ra pę­dzą­cych przez dra­ma­ty ni­czym sza­lo­ne ogie­ry. O ba­cie, któ­ry we­dług Nie­tz­sche­go po­win­no się za­bie­rać na od­wie­dzi­ny u ko­biet. Oraz o rzad­kim bia­łym le­opar­dzie w afgań­skich gó­rach, ma na­dzie­ję wy­śle­dzić go pod­czas swo­jej przy­szłej eks­pe­dy­cji, bę­dą­cej rów­nież te­ma­tem po­wie­ści, któ­rą wła­śnie pi­sze. Pro­po­nu­je, że na bie­żą­co bę­dzie jej opo­wia­dał hi­sto­rię, tak, by ona mo­gła ją spi­sać; sam ma za dużo w gło­wie, by na­dą­żyć. Ręce tną na wy­so­ko­ści po­licz­ka.

Ni­g­dy wcze­śniej nie spo­tka­ła po­dob­ne­go stwo­rze­nia, pół na pół fau­na i sek­sma­nia­ka, po­dej­rze­wa, że to ostat­nie ra­czej tyl­ko w wy­obraź­ni. Wy­da­je się, że ta z ko­lei nie ma gra­nic. W li­stach do Nan­ny na­zy­wa go Psia­rzem. Za tną­cą dło­nią i gru­by­mi oku­la­ra­mi do­strze­ga nie­co sza­lo­ne­go, ale bar­dzo do­bre­go czło­wie­ka.

Li­sty od taty ją ba­wią. Są roz­tań­czo­ne, gib­kie. Nie­co za­lot­ne. Pi­sa­ne, gdy coś samo się przy­rzą­dza na je­dy­nym pal­ni­ku ku­chen­ki taty. O ze­bra­niach na wy­dzia­le. Nud­nych ko­le­gach. Skom­pli­ko­wa­nych pro­ble­mach na­uko­wych. O po­dró­żach tu i tam. O wszyst­kim. Li­sty są for­mą roz­ryw­ki przy ma­szy­nie do pi­sa­nia, za­ty­ka­ją lukę w cza­sie.

Do mo­jej cór­ki, by do­trzy­ma­ła mi to­wa­rzy­stwa pod­czas sa­mot­nej ko­la­cji, któ­ra w tej chwi­li przy­go­to­wu­je się na pal­ni­ku, wy­my­śli­łem prze­pis, ubi­ty­mi jaj­ka­mi po­la­łem kieł­ba­sę, jed­no­cze­śnie roz­ko­szu­ję się wie­czor­ną szkla­necz­ką whi­sky.

Dzień do­bry, cór­ko na wy­gna­niu. Cho­le­ra, że też cią­gle bu­dzę się o ta­kiej nie­ludz­kiej go­dzi­nie. Te­raz przy­naj­mniej będę miał po­wód, żeby wyjść na spa­cer wcze­sną porą i wy­słać list.

Ku­pi­łem opie­kacz do chle­ba. Nie­ste­ty nie taki, z któ­re­go to­sty wy­ska­ku­ją same. Z po­wo­du mo­je­go roz­ko­ja­rze­nia dają o so­bie znać smro­dem spa­le­ni­zny i dymu, skru­pu­lat­nie zdra­pu­ję sa­dzę.

Do mo­jej cór­ki, któ­rej śmiech jest tak ja­sny (ach tak, więc ma ja­sny śmiech?). Wczo­raj by­łem na ko­la­cji u dzie­się­ciu mę­dr­ców, sza­cow­nych pro­fe­tów wy­kła­da­ją­cych na naj­bar­dziej za­dzi­wia­ją­ce te­ma­ty. Bio­lo­dzy wy­pró­bo­wu­ją nar­ko­ty­ki, po któ­rych cia­ło się ulat­nia i za­czy­na­ją tań­czyć ró­żo­we sło­nie. Chi­rur­dzy opo­wia­da­ją o tym, że mózg da się po­ciąć na róż­ne spo­so­by, zwy­kle z wąt­pli­wym wy­ni­kiem.

Do­bry wie­czór, cór­ko, o czym to ja mia­łem Ci przy­po­mnieć? O zę­bach! Je­śli nie dba się o zęby, wy­pa­da­ją z gęby. A chy­ba nie chcesz być szczer­ba­ta. Do­sta­łem wi­ta­mi­no­wy na­pój do sto­so­wa­nia do­ust­ne­go, po­noć ma ga­sić pęd do al­ko­ho­lu, ale mu­szę ci zdra­dzić, że le­piej sma­ku­je z odro­bi­ną whi­sky.

Ko­cha­nacór­ko o drob­nych ko­bie­cych dło­niach (zwró­cił uwa­gę na jej dło­nie?). Wczo­raj za­pro­si­łem moje po­zo­sta­łe cór­ki oraz ich nie­zli­czo­ne przy­ja­ciół­ki do kina; sześć pięk­nych mło­dych dam; nie śmiem po­mnieć, ile to kosz­to­wa­ło. PS. Pa­mię­tasz o zę­bach?

Dzień do­bry, kto rano wsta­je, temu Pan Bóg daje. Py­tasz w li­ście, jak ma się moja du­sza? Au, ja­kież to kło­po­tli­we py­ta­nie. Od­po­wiedź musi po­cze­kać. Od dłuż­sze­go cza­su za­sta­na­wia­łem się nad dy­wa­nem do po­ko­ju. Wczo­raj go wresz­cie ustrze­li­łem. Jest błę­kit­ny. Nie masz po­ję­cia, jak się z nie­go cie­szę. Te­raz leżę i mu się przy­glą­dam. Do­bra­noc. Twój nie­po­praw­ny oj­ciec bła­zen.

Tata. Mię­dzy ko­bie­ta­mi. W wy­na­ję­tym po­ko­iku z wnę­ką ku­chen­ną i jed­nym pal­ni­kiem. Bez prysz­ni­ca, z ustę­pem czte­ry pię­tra ni­żej na po­dwó­rzu. Wiecz­nie za­ję­ty. Może tro­chę za dużo whi­sky. Czy wie o nim coś wię­cej? Czy­ta­jąc jego li­sty, wi­dzi go przed sobą. Jak kuca na krze­śle. Jak po­chy­la się nad ma­szy­ną do pi­sa­nia, z tlą­cym się pa­pie­ro­sem, dwo­ma pal­ca­mi stu­ka w kla­wi­sze.

Fi­li­żan­ka kawy na sto­le. Na łóż­ku bi­le­ty lot­ni­cze i ga­ze­ty. Książ­ki pię­trzą­ce się na błę­kit­nym dy­wa­nie. A wzrok wbi­ty w su­fit, gdy duma nad wy­jąt­ko­wo zło­śli­wym pro­ble­mem: twier­dze­niem Tau­be­ra. Na­zy­wa tę czyn­ność tau­be­ro­wa­niem. Pi­sze chy­ba dla po­cie­sze­nia. Zda­je się, że z po­wo­dze­niem.

Wy­glą­da na to, że po­trze­bu­je wła­śnie jej jako ad­re­sat­ki li­stów. Ona nie ma wąt­pli­wo­ści, że ich re­la­cja jest wy­jąt­ko­wa. Po­bra­tym­stwo. Lek­kie za­ko­cha­nie. Ko­mi­ty­wa. Moż­na by to na­zwać kon­spi­ra­cją, gdy­by wy­raz ten nie brzmiał tak brzyd­ko. Ja­sne, jak­kol­wiek by to na­zwać, na­le­ży to ukry­wać, by nie wzbu­dzać w in­nych za­zdro­ści.

Trud­no jej trak­to­wać go jak ojca. Szcze­gól­nie te­raz, na od­le­głość. Dla do­da­nia otu­chy w stu­dio­wa­niu po­sy­ła jej cy­tat z ma­te­ma­ty­ka Ha­ral­da Boh­ra, bra­ta fi­zy­ka ją­dro­we­go Nie­lsa: swo­ją dzie­dzi­nę na­uki na­le­ży no­sić w bu­to­nier­ce ni­czym kwia­tek. Prze­pi­su­je go i przy­pi­na do ścia­ny.

Moż­na by tę re­la­cję na­zwać amu­san­te. Amo­ureu­se? Aiman­te? Czy amo­ra­mi?

Przy­po­mi­na drże­nie mo­ty­lich skrzy­deł w ogro­dzie. Ten nie­mal nie­sły­szal­ny szum w par­ku. Przy­po­mi­na za­pach nie­któ­rych kwia­tów, tak de­li­kat­ny, że trud­no go uchwy­cić, za­wsze gdzieś ula­tu­je na­zwa kwiat­ka, któ­re­go aro­mat bu­dzi lek­ko­myśl­ność, po­wo­du­je ocza­ro­wa­nie i lek­kie za­wro­ty gło­wy. Dzi­siaj my­ślę, że było to wiel­kie skry­te za­ko­cha­nie mło­dej dziew­czy­ny w swo­im ojcu.

Nie może się do­cze­kać po­wro­tu swo­je­go chło­pa­ka. Wręcz po­żą­da go, ale kie­dy ten wra­ca, sta­je na dro­dze jej tę­sk­no­cie. Jest bo­sko miły. Jak ja­kiś Carls­son z Miesz­kań­ców Hem­sö przy­cho­dzi do niej na Land­svägs­ga­tan, ni­czym sil­ny wiatr wpa­da ze swym wiel­kim re­cho­tem, przy­cho­dzi z ma­łym pie­cy­kiem naf­to­wym za­wie­szo­nym na sznur­ku i bań­ką naf­ty w dło­ni.

Na­peł­nia pie­cyk i uczy ją, jak się nim po­słu­gi­wać.

Śmie­je się z jej nie­zdar­no­ści. Te­raz bę­dzie mia­ła cie­pło na zimę.

Ale ona z nim zry­wa. Skończ­my to już, mówi po wyj­ściu z kina, kie­dy kłó­cą się o film. Sia­da­ją na ław­ce przy Lin­néga­tan. Jest je­sień, w po­wie­trzu czuć wil­goć. Ona nie ma żad­nych po­wo­dów. Lubi go. To praw­da, tak wła­śnie jest. Ale mu­szą ze­rwać. On się wku­rza i opusz­cza ław­kę.

Ale wra­ca: po co się tu prze­pro­wa­dzi­łaś?

Ona od­po­wia­da, że nie wie, ale że czu­je, że się dusi.

Du­sisz się prze­ze mnie? Do dia­bła! Od­cho­dzi, a po­tem wra­ca. Dla­cze­go ty za­wsze mu­sisz wszyst­ko kom­pli­ko­wać? Od­cho­dzi i wra­ca. Znów od­cho­dzi, a ona sie­dzi na ław­ce i pa­trzy na jego ple­cy. Jak zwy­kle tro­chę krzy­wo sta­wia jed­ną nogę. Auta prze­jeż­dża­ją obok, roz­bry­zgu­jąc ka­łu­że. Rynsz­to­kiem pły­ną zwięd­nię­te li­ście i pa­pie­ry.

Dla­cze­go czu­je, że musi to skoń­czyć? Cho­dzi o ję­zyk. Że bra­ku­je im wspól­ne­go ję­zy­ka. Ona tę­sk­ni za ję­zy­kiem, któ­ry ją po­nie­sie – do­kąd? Tym ra­zem on nie wra­ca. Gdy ona jest już domu, w łóż­ku, śni jej się coś dziw­ne­go. Ko­cha­ją się, ona i chło­pak, on jest nie­na­sy­co­ny, mię­dzy nimi leży chu­dziut­ka dziew­czyn­ka i pła­cze tak, że ser­ce się kra­je.

On nie za­uwa­ża dziew­czyn­ki. Co ten sen ozna­cza. Czy pła­czą­ca dziew­czyn­ka to ona?

Po ja­kimś cza­sie jest za­ła­ma­na tym, że z nim ze­rwa­ła. Póź­nym wie­czo­rem dzwo­ni do jego drzwi. On otwie­ra, wca­le nie jest zdzi­wio­ny, ale nie za­pra­sza jej do środ­ka. Ma już nową dziew­czy­nę, któ­ra wła­śnie u nie­go jest. Czu­je się zdru­zgo­ta­na, po­rzu­co­na, w środ­ku nocy ła­pie au­to­stop do Lun­du. Ia tak się cie­szy, że aż ją to boli. Po­rzu­ci­ła ją, po­dob­nie jak po­rzu­ci­ła Nin­ne i mamę.

Kto po­dej­mu­je de­cy­zje o jej dzia­ła­niach? Nie wie.

Po­cią­giem wra­ca do Göte­bor­ga.

Co rano wsta­je, roz­su­wa za­sło­ny, gło­śno i wy­raź­nie mówi do sie­bie. Roz­po­czy­na­my nowy dzień, błysz­czą­cy jak nowo na­ro­dzo­na focz­ka. Po­słu­cha­my w ra­diu kon­cer­tu skrzyp­co­we­go Brahm­sa. Przy śmiet­ni­kach wi­dzi­my żół­te je­sien­ne li­ście. Mówi do sie­bie. Przed lu­strem nad zle­wem: oto na­sza twarz. Oto ja. Jed­nak o tym nie jest cał­kiem prze­ko­na­na.

Prze­pro­wa­dzi­ła się tu, by cze­goś unik­nąć. Co­kol­wiek by to było, jej kon­tu­ry ro­bią się od tego nie­wy­raź­ne. Cza­sem wy­da­je się jej, że od tego umrze. Przy ta­kich my­ślach stro­fu­je samą sie­bie. Co za głu­po­ty, my­śleć, że się umrze. To kon­flikt lo­jal­no­ścio­wy, któ­ry zja­da ją ły­żecz­ką. Wciąż nie­wie­le wie o mie­ście, do któ­re­go się prze­pro­wa­dzi­ła. Wie tyl­ko, że wiatr jest bar­dzo sło­ny. Że przy­był znad Atlan­ty­ku, gdzie żyją wie­lo­ry­by. Że mo­rze za mia­stem pię­trzy się wy­so­ki­mi fa­la­mi i śpie­wa, dzi­ko i ku­szą­co.

Czy­ta. Ho­ra­ce­go i Toł­sto­ja. Do­sto­jew­skie­go. Geo­r­ge’a Ber­nar­da Sha­wa, o któ­rym ma pi­sać wy­pra­co­wa­nie. Lar­sa Gyl­len­ste­na, Gun­na­ra Eke­löfa i Edith Söder­gran, wszyst­ko na­raz, a kie­dy już nie ma siły wię­cej czy­tać, wy­cho­dzi.

W por­cie sto­ją gę­sto za­cu­mo­wa­ne okrę­ty. Sze­ro­ka rze­ka wije się ospa­le w stro­nę mo­rza.

Dźwi­gi na na­brze­żu z ha­ła­sem prze­no­szą i ła­du­ją kon­te­ne­ry. Męż­czyź­ni wo­ła­ją i gwiż­dżą za nią. Chmu­ry spie­szą po nie­bie. Żona ma­ry­na­rza na wy­so­kim co­ko­le wy­glą­da za kimś, kto praw­do­po­dob­nie nie wró­ci. W dro­dze do domu skrę­ca w nie­zna­ne dziel­ni­ce. Mija ro­we­ry i auta. Ko­bie­ty na zmę­czo­nych no­gach. Dwóch męż­czyzn przed bra­mą, je­den po­da­je dru­gie­mu siat­kę z bu­tel­ka­mi. Wspi­na się do Skan­se­nu Ko­ro­na.

Scho­dy roz­wi­ja­ją się przed jej ocza­mi. Domy sto­ją cia­sno. Naj­pierw na wy­so­ko­ści jej wzro­ku są okna z do po­ło­wy za­su­nię­tą ro­le­tą, zwięd­nię­ty kwia­tek w do­nicz­ce. Sły­szy ja­kiś prze­bój z ra­dia. Wą­skie stop­nie, co­raz bar­dziej stro­me.

Na gó­rze na traw­ni­ku grup­ka wy­rost­ków. Pił­ka. Z twier­dzy wi­dać sza­re i czar­ne da­chy. Ko­mi­ny, jak wy­krę­co­ne cia­ła. Zni­ka­ją­ce dymy. Od­rzu­to­wiec. Prę­go­wa­ty kot wy­cią­ga grzbiet i zie­wa. Pił­ka fru­nie ku nie­bu, a chłop­cy za nią. Śmiech. Dzi­kie wrza­ski.

Po po­wro­cie do domu opi­su­je spa­cer Nan­nie, ob­ra­za­mi bez pod­mio­tu.

Film à la Dżi­ga Wier­tow, Czło­wiek z ka­me­rą fil­mo­wą, wi­dzia­ny w stu­denc­kim klu­bie fil­mo­wym, do któ­re­go się za­pi­sa­ła. Jest prze­peł­nio­na ob­ra­za­mi, bra­ku­je im pod­mio­tu.

Mama. Wia­do­mo­ści od niej nie przy­po­mi­na­ją tych od ojca. Mu­szę z tobą po­roz­ma­wiać, za­dzwoń! Z mo­ne­ta­mi w kie­sze­ni dra­łu­je do bud­ki te­le­fo­nicz­nej przy Järn­tor­get. Je­sien­ne li­ście leżą na zie­mi jak roz­rzu­co­ne zło­to. Jej mat­ka jest wod­ną ot­chła­nią. Mo­rzem, ale nie Atlan­ty­kiem.

Jej mat­ka ru­nę­ła z wy­so­kie­go urwi­ska. Z czte­ro­let­nich mło­dzień­czych stu­diów for­te­pia­no­wych w Aka­de­mii Mu­zycz­nej, po­tem kil­ku lat w Pa­ry­żu u naj­lep­szych na­uczy­cie­li mu­zy­ki, je­den z nich na­zy­wał się Car­tot, w mał­żeń­stwo z młod­szym uro­czym męż­czy­zną. Żeby nie uto­nąć w roz­pa­czy mamy spo­wo­do­wa­nej tym, że tata ją zo­sta­wił, ona jest w Göte­bor­gu.

Ro­zu­mie swo­ją mat­kę i ko­cha ją. Za szcze­rość.

Naj­wię­cej wy­le­wa się szcze­gól­nie na naj­star­szą cór­kę. Cza­sem od­czu­wa de­li­kat­ne nuty tę­sk­no­ty za nią. Na­le­ży ostroż­nie się z nimi ob­cho­dzić. Z mamą jest tak, jak­by w jej wnę­trzu otwo­rzy­ła się agraf­ka. Ostrze wy­pa­dło z za­wia­su i te­raz po­ru­sza się wy­swo­bo­dzo­ne i śmier­tel­nie nie­bez­piecz­ne. W środ­ku jest bar­dzo kru­cha. Wnętrz­no­ści ła­two ska­le­czyć, co spra­wia, że mama bro­ni się gwał­tow­ny­mi i ostry­mi ata­ka­mi. Wie o tym. Czę­sto tego do­świad­czy­ła.

Za­nim za­dzwo­ni, musi ze­brać się w so­bie, stać się jed­nym do­stoj­nym spo­ko­jem. Z por­tu do­cho­dzi ha­łas dźwi­gów i głu­che sy­gna­ły okrę­tów. Wrzu­ca mo­ne­ty do au­to­ma­tu. Oka­zu­je się, że mama – w prze­ci­wień­stwie do taty, któ­ry czę­sto jest już w dro­dze, ale za­wsze coś go za­trzy­mu­je – ma za­miar ją od­wie­dzić.

Ście­li jej łóż­ko, a sama po­ży­cza ma­te­rac od pani Nils­son z pół­pię­tra. Stoi na pe­ro­nie, jest dużo przed cza­sem. Kie­dy do­strze­ga mamę, prze­krzy­wio­ny be­ret, ciem­ne wło­sy i za­cie­ka­wio­ne oczy, ser­ce wy­ry­wa się do przo­du. Jest do­ro­sła i przyj­mu­je mat­kę w in­nym mie­ście. Idą pod rękę do tram­wa­ju. Idzie w takt kuś­ty­ka­nia mat­ki, przy­wy­kła do tego.

Wita mat­kę w swo­im no­wym miesz­ka­niu. Mama wcho­dzi do środ­ka. Dłu­go sie­dzi na ta­bo­re­cie i się roz­glą­da. Nic nie mówi. Tyl­ko pa­trzy. W koń­cu się od­zy­wa: Acha. A więc tu miesz­kasz.

Książ­ka uka­za­ła się w se­rii li­te­rac­kiej Ka­rak­te­ru

 

Ty­tuł ory­gi­na­łu: Do­ften av en man

 

 

Re­dak­cja: Mał­go­rza­ta Szczu­rek

Ko­rek­ta: Ewa Ślu­sar­czyk, Agniesz­ka Stę­plew­ska

Pro­jekt gra­ficz­ny: Prze­mek Dę­bow­ski

Kon­wer­sja do for­ma­tów EPUB i MOBI: Mał­go­rza­ta Wi­dła

 

Dzię­ku­je­my Swe­dish Arts Co­un­cil za do­fi­nan­so­wa­nie prze­kła­du książ­ki.

 

Do­ften av en man © Agne­ta Ple­ijel, first pu­bli­shed by Nor­stedts, Swe­den, in 2017.

Pu­bli­shed by agre­ement with Nor­stedts Agen­cy, Swe­den and Book/lab Li­te­ra­ry Agen­cy, Po­land.

Co­py­ri­ght © for the trans­la­tion by Ju­sty­na Cze­chow­ska, 2017

Fo­to­gra­fia na fron­cie ob­wo­lu­ty: Sara R. Ace­do, Ka­me­ra­re­por­ta­ge

 

ISBN 978-83-65271-63-1

 

Wy­daw­nic­two Ka­rak­ter

ul. Gra­bow­skie­go 13/1, 31-126 Kra­ków

 

Wy­da­je­my, co się nam po­do­ba

ka­rak­ter.pl

 

Za­pra­sza­my in­sty­tu­cje, or­ga­ni­za­cje oraz bi­blio­te­ki

do skła­da­nia za­mó­wień hur­to­wych z atrak­cyj­ny­mi ra­ba­ta­mi.

Do­dat­ko­we in­for­ma­cje do­stęp­ne pod ad­re­sem

sprze­daz@ka­rak­ter.pl oraz pod nu­me­rem te­le­fo­nu 511 630 317

 

W SE­RII LI­TE­RAC­KIEJ KA­RAK­TE­RU UKA­ZA­ŁY SIĘ:

Ala­in Ma­banc­kou, Kie­lo­nek

Ta­har Ben Jel­lo­un, To ośle­pia­ją­ce, nie­obec­ne świa­tło

Lyonel Tro­uil­lot, Dzie­ci bo­ha­te­rów

Yoko Ta­wa­da, Fru­wa­ją­ca du­sza

Ala­in Ma­banc­kou, Afri­can Psy­cho

Mia Co­uto, Lu­na­tycz­na kra­ina

Hi­ro­mi Ka­wa­ka­mi, Na­dep­nę­łam na węża

Ala­in Ma­banc­kou, Black ba­zar

Hi­ro­mi Ka­wa­ka­mi, Ma­na­zu­ru

Dany La­fer­ri­ère, Kraj bez ka­pe­lu­sza

Kos­si Efo­ui, Wi­taj­cie, po­wra­ca­ją­ce wid­ma

Ala­in Ma­banc­kou, Ju­tro skoń­czę dwa­dzie­ścia lat

On­dja­ki, Bab­cia 19 i so­wiec­ki se­kret

Ta­har Ben Jel­lo­un, Dziec­ko pia­sku

Ta­har Ben Jel­lo­un, Świę­ta noc

Il­jas Chu­ri, Jalo

Ala­in Ma­banc­kou, Zwie­rze­nia je­żo­zwie­rza

Ka­mel Da­oud, Spra­wa Meur­saul­ta

Lyonel Tro­uil­lot, Nie­dzie­la, 4 stycz­nia

Ala­in Ma­banc­kou, Pa­prycz­ka

Agne­ta Ple­ijel, Wróż­ba

Wells To­wer, Ru­iny i zglisz­cza

Se­ria li­te­rac­ka Ka­rak­te­ru: Naj­wy­bit­niej­sze książ­ki z ca­łe­go świa­ta. Cza­sem wy­ma­ga­ją­ce. Za­wsze war­to­ścio­we.