Zapiski ze zwierzyńca - Gerald Durrell - ebook + książka

Zapiski ze zwierzyńca ebook

Gerald Durrell

4,4

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

„Zapiski ze zwierzyńca” to pełna humoru opowieść o początkach pracy młodego Geralda Durrella w Whipsnade Zoo, gdzie wkrótce po zakończeniu drugiej wojny światowej znalazł posadę jako młodszy opiekun, spełniając swoje dziecięce marzenie.

Poza barwną plejadą pracowników i innych opiekunów, głównymi bohaterami książki są bez wątpienia zwierzęta, jak zawsze portretowane przez Durrella z dowcipem i niezrównaną miłością.

Dla miłośników „Trylogii z Korfu” to bez wątpienia lektura obowiązkowa!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 244

Oceny
4,4 (14 ocen)
8
4
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Sengatime

Dobrze spędzony czas

Kulisy pracy w zwierzyńcu, odbieram ją lepiej niż zapiski (trylogię) z Korfu.
00
AmeliaKotkowa

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo fajna książka.
00
chabrowacczytelniczka

Nie oderwiesz się od lektury

Książki Durrella to dla mnie oderwanie od szarej rzeczywistości, historie, które wyciszają i otulają. Ta tutaj to świetna, pełna zabawnych i absurdalnych sytuacji opowieść z życia pracownika zoo, ale też głęboka miłość i odpowiedzialność za przyrodę.
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­na­łu: Be­asts in my Bel­fry
Ko­rek­ta: AGA­TA NO­CUŃ
Pro­jekt okład­ki: KA­TA­RZY­NA KACZ­MA­REK
Co­py­ri­ght © Ge­rald Dur­rell, 1973
© to the Po­lish trans­la­tion of Be­asts in my Bel­fry by Ofi­cy­na Li­te­rac­ka Noir sur Blanc sp. z o.o. w War­sza­wie
For the Po­lish edi­tion Co­py­ri­ght © 2022, Noir sur Blanc, War­sza­wa
ISBN 978-83-7392-785-8
Ofi­cy­na Li­te­rac­ka Noir sur Blanc Sp. z o.o., ul. Fra­sca­ti 18, 00-483 War­sza­wa
Za­mó­wie­nia pro­si­my kie­ro­wać: – te­le­fo­nicz­nie: 800 42 10 40 (li­nia bez­płat­na) – fak­sem: 12 430 00 96 (czyn­nym całą dobę) – e-ma­ilem: ksie­gar­nia@wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl – ksi­ęgar­nia in­ter­ne­to­wa: www.noir.pl
Kon­wer­sja: eLi­te­ra s.c.

Dla Blan­ki i Gran­dy

na pa­mi­ąt­kę go­ry­la w trzech czwar­tych

i wie­lu in­nych rze­czy

Ten tyl­ko mo­dli się praw­dzi­wie,

kto ko­cha tak czło­wie­ka, jak pta­ka i zwie­rzę.

Co­le­rid­ge, „Pie­śń o sta­rym że­gla­rzu”

Mło­dzie­ńcza me­na­że­ria

Po­wia­da­ją, że dziec­ko, któ­re pra­gnie zo­stać kie­row­cą, rzad­ko kie­dy wy­ko­nu­je ten za­wód, gdy do­ro­śnie. Je­śli to praw­da, za­li­czam się do szczęśli­wych wy­jąt­ków, po­nie­waż od cza­su, kie­dy sko­ńczy­łem dwa lat­ka, zde­cy­do­wa­nie i kon­se­kwent­nie pra­gnąłem po­zna­wać zwie­rzęta. Nic poza tym mnie nie in­te­re­so­wa­ło.

Przez lata dzie­ci­ństwa i do­ra­sta­nia trwa­łem przy tej de­cy­zji z nie­ustępli­wo­ścią pi­jaw­ki. Do­pro­wa­dza­łem mo­ich naj­bli­ższych do sza­łu, zno­sząc do domu wszyst­kie mo­żli­we schwy­ta­ne lub ku­pio­ne zwie­rza­ki – od ma­łpek do zwy­kłych ogro­do­wych śli­ma­ków, od skor­pio­nów do pu­cha­czy. Ro­dzi­nie, nęka­nej przez ten nie­ko­ńczący się ko­ro­wód dzi­kich stwo­rzeń, po­zo­sta­ło je­dy­nie po­cie­szać się my­ślą, że to tyl­ko faza roz­wo­jo­wa, z któ­rej z wie­kiem wy­ro­snę. Tym­cza­sem z ka­żdym no­wym na­byt­kiem moje za­in­te­re­so­wa­nie zwie­rzęta­mi po­głębia­ło się i jako wy­ro­śni­ęty na­sto­la­tek wie­dzia­łem już bar­dzo do­kład­nie i bez cie­nia wąt­pli­wo­ści, co będę ro­bić: naj­pierw do­star­czać dzi­kie zwie­rzęta do ogro­dów zoo­lo­gicz­nych, a po­tem, kie­dy już tą dro­gą doj­dę do pie­ni­ędzy, za­ło­żę wła­sne zoo.

Owe pla­ny nie wy­da­wa­ły mi się ani zbyt wy­du­ma­ne, ani nie­roz­sąd­ne: trud­no­ść tkwi­ła ra­czej w bra­ku wa­run­ków do ich re­ali­za­cji. Nie ist­nia­ły bo­wiem szko­ły kszta­łcące za­wo­do­wych łow­ców zwie­rząt i było ra­czej wąt­pli­we, by któ­ry­kol­wiek ze zna­nych pro­fe­sjo­na­li­stów ze­chciał przy­jąć na na­ukę osob­ni­ka mo­gące­go wy­ka­zać się je­dy­nie szcze­rym en­tu­zja­zmem i nie­mal ze­ro­wym do­świad­cze­niem. Do­sze­dłem do wnio­sku, że nie wy­star­czy się po­chwa­lić tym, iż wy­cho­wa­ło się jeża od ma­łe­go albo że ho­du­je się ge­ko­ny w pusz­ce po her­bat­ni­kach. Praw­dzi­wy łow­ca musi być go­tów w ka­żdej chwi­li za­rzu­cić pętlę na szy­ję ży­ra­fy albo usko­czyć przed ata­ku­jącym ty­gry­sem. A tego ro­dza­ju do­świad­cze­nia nie­sły­cha­nie trud­no jest zdo­być, miesz­ka­jąc w nad­mor­skim an­giel­skim mia­stecz­ku. Jed­nak uda­ło mi się wresz­cie prze­żyć coś w przy­bli­że­niu po­dob­ne­go. Nie­spo­dzie­wa­nie za­dzwo­nił do mnie zna­jo­my chło­pak z New Fo­rest i oznaj­mił, że ma oswo­jo­ne­go mło­de­go da­nie­la, ale po­nie­waż wraz z ro­dzi­ną wy­pro­wa­dza się do miej­skie­go miesz­ka­nia w So­uthamp­ton, musi od­dać ulu­bie­ńca w do­bre ręce. Za­pew­niał, że zwie­rząt­ko jest przy­ja­ciel­skie i do­brze uło­żo­ne. Je­śli się zde­cy­du­ję – do­dał – jego ta­tuś do­star­czy mi je w ci­ągu doby.

Mia­łem dy­le­mat. Mama, je­dy­ny czło­nek ro­dzi­ny prze­ja­wia­jący coś na kszta­łt zro­zu­mie­nia dla mo­ich zwie­rzęcych pa­sji, była wła­śnie nie­obec­na, nie mo­głem więc za­py­tać, jak za­pa­tru­je się na ma­łe­go da­nie­la, któ­ry po­wi­ęk­szy­łby moją i tak już licz­ną me­na­że­rię. A tym­cza­sem oj­ciec tego chło­pa­ka pro­sił o jak naj­szyb­szą od­po­wie­dź.

– Ta­tuś mówi, że będzie­my mu­sie­li go uśpić, je­śli się nie zde­cy­du­jesz – do­dał po­nu­ro ko­le­ga.

To prze­sądzi­ło spra­wę. Po­wie­dzia­łem, że na­stęp­ne­go dnia cze­kam z utęsk­nie­niem na do­sta­wę da­nie­la o wdzi­ęcz­nym imie­niu Hor­ten­sja.

Kie­dy mama wró­ci­ła, mia­łem już w za­na­drzu go­to­wą hi­sto­rię, któ­ra zmi­ęk­czy­ła­by naj­tward­sze ser­ce, o wie­le bar­dziej nie­uf­ne i po­dejrz­li­we niż ser­ce mo­jej mat­ki. Jak mo­żna nie zli­to­wać się nad bied­ną ma­lut­ką sa­ren­ką, bru­tal­nie ode­rwa­ną od ma­mu­si? Prze­cież zgi­nie, je­śli jej nie przy­gar­nie­my. Mama, któ­ra na pod­sta­wie mo­je­go opi­su wy­obra­zi­ła so­bie, że nowy zwie­rzak jest co naj­wy­żej wiel­ko­ści ma­łe­go te­rie­ra, stwier­dzi­ła, że w żad­nym ra­zie nie mo­żna po­zwo­lić zgi­nąć bied­ne­mu ma­le­ństwu i że znaj­dzie się dla nie­go ja­kiś kącik w szo­pie.

Oka­za­ła się na­wet tak wy­ro­zu­mia­ła, że za­dzwo­ni­ła do mle­czar­ni i za­mó­wi­ła do­dat­ko­wą do­sta­wę pi­ęciu li­trów mle­ka dzien­nie, któ­re­go, w jej po­jęciu, będzie po­trze­bo­wać owo ma­le­ństwo.

Zwie­rzę przy­je­cha­ło na­stęp­ne­go dnia w przy­cze­pie do wo­że­nia koni. Kie­dy wła­ści­ciel wy­pro­wa­dził Hor­ten­sję, oka­za­ło się, że po pierw­sze jest ro­dza­ju męskie­go, a po dru­gie ma już czte­ry lata. Wiel­kie, ciem­no­cze­ko­la­do­we po­ro­że było wprost na­je­żo­ne gro­źny­mi ostro­ga­mi i szpi­ca­mi. Oka­za­ły sa­miec o ele­ganc­kiej, bia­ło cęt­ko­wa­nej sie­rści mu­siał mieć po­nad metr w kłębie.

– To wca­le nie jest dziec­ko! – wy­krzyk­nęła oszo­ło­mio­na mama.

– Może nie dziec­ko, ale mło­dzie­niec. Uro­czy zwie­rzak, oswo­jo­ny jak pies – za­pew­nił skwa­pli­wie ta­tuś ko­le­gi.

Hor­ten­sja za­bęb­nił ro­ga­mi w bra­mę, co dało efekt ka­ra­bi­no­wej sal­wy, po czym wy­su­nął szy­ję i de­li­kat­nie schru­pał jed­ną ze sta­ran­nie wy­ho­do­wa­nych, prze­pi­ęk­nych chry­zan­tem mo­jej ma­mu­si. Fi­lo­zo­ficz­nie prze­żu­wał płat­ki, ob­ser­wu­jąc nas pe­łny­mi wy­ra­zu, głębo­ki­mi ocza­mi. W po­śpie­chu, nie cze­ka­jąc aż moja nie­szczęsna mat­ka otrząśnie się z szo­ku wy­wo­ła­ne­go wi­do­kiem Hor­ten­sji, po­dzi­ęko­wa­łem ser­decz­nie ko­le­dze i jego ojcu, po czym chwy­ci­łem lin­kę przy­cze­pio­ną do ob­ro­ży da­nie­la i po­pro­wa­dzi­łem go do szo­py. Za nic w świe­cie nie przy­zna­łbym się ma­mie, że ja rów­nież wy­obra­ża­łem so­bie Hor­ten­sję jako ma­lut­ką, wzru­sza­jąco nie­po­rad­ną sa­ren­kę. Wy­kosz­to­wa­łem się na­wet na bu­tel­kę ze smocz­kiem do kar­mie­nia tego, co oka­za­ło się bar­dziej po­dob­ne do „Ro­ga­cza na ry­ko­wi­sku” pędz­la Land­se­era[1].

Gdy sze­dłem z Hor­ten­sją do szo­py, mat­ka podąża­ła za nami. Dzi­ęki temu mo­gła zo­ba­czyć, jak, za­nim go jesz­cze przy­wi­ąza­łem, z fu­rią za­ata­ko­wał tacz­kę. Bez po­wo­dze­nia usi­ło­wał pod­bić ją ro­ga­mi i wy­rzu­cić w po­wie­trze. W ko­ńcu mu­siał się za­do­wo­lić oba­le­niem wro­ga i wdep­ta­niem go w zie­mię. Wresz­cie uda­ło mi się przy­wi­ązać go do kó­łka w ścia­nie. Na wszel­ki wy­pa­dek usu­nąłem z za­si­ęgu jego dzia­ła­nia wszyst­kie na­rzędzia ogrod­ni­cze, na któ­rych mó­głby wy­ła­do­wać swój gniew.

– Mam na­dzie­ję, że nie będzie zbyt dzi­ki, ko­cha­nie – ode­zwa­ła się mama zmar­twio­nym to­nem. – Wiesz, jak Lar­ry re­agu­je na dzi­kie stwo­rze­nia.

Wie­dzia­łem aż nad­to do­brze, jak mój star­szy brat re­agu­je na co­kol­wiek – dzi­kie­go czy nie, co na­le­ża­ło do świa­ta zwie­rząt, i po­zo­sta­wa­ło mi tyl­ko cie­szyć się, że ani mo­je­go dru­gie­go bra­ta, ani sio­stry nie było w domu, kie­dy przy­wie­zio­no Hor­ten­sję.

– Och, wszyst­ko będzie do­brze. On po pro­stu musi przy­zwy­cza­ić się do oto­cze­nia – za­pew­ni­łem. – Na ra­zie jest tro­chę pod­nie­co­ny.

Aku­rat w tym mo­men­cie Hor­ten­sja uznał, że nie lubi być sam w pu­stej szo­pie i za­sza­rżo­wał na drzwi. Kon­struk­cja za­drża­ła w po­sa­dach.

– Słu­chaj, może on jest głod­ny? – za­trosz­czy­ła się mama, uda­jąc się ście­żką w stro­nę domu.

– Tak, my­ślę, że tak. Mo­gła­byś dać mi dla nie­go tro­chę mar­chew­ki i bi­skwi­tów?

Mat­ka po­drep­ta­ła do spi­żar­ni, żeby do­star­czyć stra­wy nie­zbęd­nej dla głod­nej ro­ga­tej zwie­rzy­ny, pod­czas gdy ja za­wró­ci­łem do szo­py, żeby do­trzy­mać to­wa­rzy­stwa Hor­ten­sji. Był wy­ra­źnie za­chwy­co­ny, że zno­wu mnie wi­dzi, cze­mu dał wy­raz, sztur­cha­jąc mnie ło­pa­to­wa­tym ro­giem w żo­łądek. Na szczęście szyb­ko od­kry­łem, że jak wi­ęk­szo­ść je­le­nio­wa­tych, uwiel­biał, gdy dra­pa­ło się go u pod­sta­wy po­ro­ża. Tym spo­so­bem wpro­wa­dzi­łem go wkrót­ce w bło­gi trans. A po­tem, kie­dy po­ja­wi­ła się pacz­ka bi­skwi­tów i cały ko­szyk mar­chew­ki, ca­łko­wi­cie po­chło­nęło go za­spo­ka­ja­nie gło­du, któ­ry po­czuł po pod­ró­ży.

Gdy się po­si­lał, za­dzwo­ni­łem i za­mó­wi­łem do­sta­wę tra­wy, sia­na oraz ziar­na. Po­tem, kie­dy już Hor­ten­sja się naja­dł, za­bra­łem go na spa­cer na po­bli­skie pole gol­fo­we, gdzie za­cho­wy­wał się nad wy­raz przy­kład­nie. Po po­wro­cie wy­da­wał się bar­dziej niż uszczęśli­wio­ny, kie­dy przy­wi­ąza­łem go w szo­pie obok por­cji sma­ko­wi­te­go sia­na z tra­wą i owsem. Wi­dząc go za­jęte­go je­dze­niem, wy­mknąłem się po ci­chu, sta­ran­nie ry­glu­jąc drzwi szo­py. Kła­dłem się do łó­żka z prze­świad­cze­niem, że Hor­ten­sja za­do­mo­wił się już u nas i oka­że się nie tyl­ko ozdo­bą mo­jej me­na­że­rii, ale też dzi­ęki nie­mu zy­skam tak nie­zbęd­ne do­świad­cze­nie z du­ży­mi zwie­rzęta­mi.

Na­stęp­ne­go dnia już o pi­ątej rano obu­dził mnie dziw­ny dźwi­ęk, do­cho­dzący z ogro­du za do­mem. Mia­ło się wra­że­nie, jak­by ktoś bom­bar­do­wał go re­gu­lar­nie bar­dzo wy­bu­cho­wy­mi ła­dun­ka­mi. Woj­na jesz­cze nie do­ta­rła w na­sze stro­ny, za­cho­dzi­łem więc w gło­wę, co też to może być. Sądząc po ró­żnych od­gło­sach: trza­ska­niu drzwia­mi i prze­kle­ństwach da­jących się sły­szeć z głębi domu, resz­ta ro­dzi­ny rów­nież się nad tym za­sta­na­wia­ła. Wy­chy­li­łem się z okna i uwa­żnie zlu­stro­wa­łem spoj­rze­niem ogród. W męt­nym bla­sku świ­tu do­strze­głem, że szo­pa chwie­je się jak okręt na wzbu­rzo­nym mo­rzu. To Hor­ten­sja na­cie­rał na drzwi, da­jąc tym sa­mym do zro­zu­mie­nia, że ży­czy so­bie śnia­da­nia. W po­śpie­chu zbie­głem na dół i spa­cy­fi­ko­wa­łem go na­ręczem sia­na, owsa i mar­che­wek.

– Co tam trzy­masz w szo­pie? – za­py­tał przy śnia­da­niu star­szy brat, mie­rząc mnie po­dejrz­li­wie wzro­kiem.

Za­nim jed­nak zdąży­łem udać, że ab­so­lut­nie nie ro­zu­miem, o co mu cho­dzi, mat­ka ner­wo­wo wy­stąpi­ła w mo­jej obro­nie.

– To tyl­ko mały je­lo­nek, ko­cha­nie – po­wie­dzia­ła. – Jesz­cze her­ba­ty?

– Nie wy­da­je mi się mały – stwier­dził Lar­ry. – Za­cho­wu­je się jak ja­kaś osza­la­ła be­stia.

– Jest taki oswo­jo­ny – ci­ągnęła mama nie­zra­żo­na – i ko­cha Ger­ry’ego.

– Do­brze, że przy­naj­mniej ktoś go ko­cha – burk­nął Lar­ry. – Ja w ka­żdym ra­zie pro­szę, że­by­ście trzy­ma­li tego pie­kiel­ne­go stwo­ra jak naj­da­lej ode mnie. Mam wy­star­cza­jąco dużo wła­snych pro­ble­mów, że­bym mu­siał jesz­cze zno­sić sta­da ka­ri­bu w ogro­dzie.

W tym ty­go­dniu zde­cy­do­wa­nie stra­ci­łem na po­pu­lar­no­ści. Moja ma­łp­ka pró­bo­wa­ła rano we­jść do łó­żka Lar­ry’emu, a kie­dy ją spędził, ugry­zła go w ucho. Moje sro­ki zruj­no­wa­ły całą grząd­kę po­mi­do­rów, sta­ran­nie za­sa­dzo­nych przez młod­sze­go bra­ta, Le­slie’ego. Je­den z za­skro­ńców ucie­kł i za­szył się pod po­dusz­ka­mi na so­fie, gdzie od­kry­ła go wśród strasz­li­wych wrza­sków moja sio­stra Mar­go. Po­wzi­ąłem twar­de po­sta­no­wie­nie, że przy­naj­mniej Hor­ten­sję zdo­łam utrzy­mać z dala od ro­dzi­ny. Kto mógł przy­pu­ścić, że moje złu­dze­nia roz­wie­ją się tak szyb­ko.

Był to je­den z rzad­kich dni an­giel­skie­go lata, kie­dy świe­ci sło­ńce. Mama, za­chwy­co­na tym nie­sły­cha­nym zja­wi­skiem, po­sta­no­wi­ła urządzić her­bat­kę na traw­ni­ku przed do­mem. Wra­ca­jąc z Hor­ten­sją ze spa­ce­ru po po­lach gol­fo­wych, na­dzia­łem się na całą ro­dzin­kę roz­sia­dłą na skła­da­nych krze­słach wo­kół sto­li­ka na kó­łkach, za­sta­wio­ne­go wszel­ki­mi ak­ce­so­ria­mi nie­zbęd­ny­mi do pa­rze­nia i pi­cia her­ba­ty, ka­nap­ka­mi, plac­kiem śliw­ko­wym oraz ko­pia­sty­mi mi­secz­ka­mi ma­lin z kre­mem. Na ten wi­dok od­ru­cho­wo spró­bo­wa­łem wy­co­fać się za róg, ale Hor­ten­sja zdążył już ogar­nąć by­strym wzro­kiem tę sie­lan­ko­wą sce­nę i uznał, że po­mi­ędzy nim a bez­piecz­nym schro­nie­niem w szo­pie czai się dzi­wacz­ny i praw­do­po­dob­nie nie­bez­piecz­ny wróg na czte­rech ko­łach – sto­lik do her­ba­ty. Cóż więc miał po­cząć dziel­ny sa­miec? Po­de­rwał się z bo­jo­wym be­kiem i, po­chy­liw­szy łeb, z im­pe­tem ru­szył do ata­ku, wy­szar­pu­jąc mi smycz z ręki. Ude­rzył cel­nie w sam śro­dek bla­tu, roz­trąca­jąc ro­ga­mi za­sta­wę na wszyst­kie stro­ny.

Moja ro­dzin­ka zna­la­zła się w po­trza­sku, gdyż szyb­kie po­de­rwa­nie się ze skła­da­nych krze­seł w ra­zie na­głe­go za­gro­że­nia jest prak­tycz­nie nie­mo­żli­we. W re­zul­ta­cie mama zo­sta­ła ob­la­na go­rącą her­ba­tą z im­bry­ka, sio­stra zbom­bar­do­wa­na ka­nap­ka­mi z ogór­kiem, a Lar­ry i Le­slie za­li­czy­li po por­cji ma­lin z kre­mem w naj­czyst­szym sty­lu fil­mo­wych ko­me­dii.

– Tym ra­zem miar­ka się prze­bra­ła! – ryk­nął Lar­ry, usi­łu­jąc ze­brać roz­ma­za­ne ma­li­ny ze spodni. – Za­bierz­cie stąd na­tych­miast to cho­ler­ne by­dlę, sły­szy­cie?

– Ależ spo­koj­nie, ko­cha­nie, nie mu­sisz za­raz uży­wać brzyd­kich słów – mi­ty­go­wa­ła go mat­ka. – To był przy­pa­dek. Ten bied­ny zwie­rzak nie miał złych za­mia­rów.

– Nie miał? Masz czel­no­ść po­wie­dzieć, że nie miał? – wy­sa­pał Lar­ry pur­pu­ro­wy na twa­rzy. Tu wska­zał drżącym pal­cem na Hor­ten­sję, któ­ry wy­ra­źnie spe­szo­ny za­mie­sza­niem, ja­kie przed chwi­lą wy­wo­łał, stał nie­ru­cho­mo jak po­sąg. Tyl­ko bia­ły ob­rus, za­cze­pio­ny o szpi­ce jego ro­gów, po­wie­wał jak ślub­ny we­lon.

– Jak mo­żesz mó­wić, że nie miał złych za­mia­rów, sko­ro sama wi­dzia­łaś, że roz­my­śl­nie za­ata­ko­wał sto­lik?

– Chcia­łam tyl­ko po­wie­dzieć – wy­bąka­ła z za­kło­po­ta­niem mama – że nie po­wi­nien ob­rzu­cać cię ma­li­na­mi.

– Wszyst­ko mi jed­no, co po­wi­nien, a cze­go nie po­wi­nien – wy­buch­nął Lar­ry. – I nie ob­cho­dzi mnie, ja­kie miał za­mia­ry. Wiem tyl­ko, że Ger­ry musi go się po­zbyć, i to na­tych­miast. Na­stęp­nym ra­zem może za­ata­ko­wać ko­goś z nas. Do li­cha, nie mam ocho­ty ba­wić się w Buf­fa­lo Bil­la!

I tak, po­mi­mo mo­ich bła­gań, Hor­ten­sja zo­stał kar­nie ze­sła­ny na naj­bli­ższą far­mę, a wraz z jego znik­ni­ęciem stra­ci­łem nie­po­wta­rzal­ną szan­sę zdo­by­cia do­świad­cze­nia z du­ży­mi zwie­rzęta­mi w domu. Po­zo­sta­ła mi tyl­ko jed­na mo­żli­wo­ść – za­trud­nie­nie się w zoo.

Do­sze­dłszy do tego wnio­sku, na­tych­miast usia­dłem i na­pi­sa­łem wiel­ce uni­żo­ny list do To­wa­rzy­stwa Zoo­lo­gicz­ne­go w Lon­dy­nie, któ­re, po­mi­mo woj­ny, utrzy­my­wa­ło naj­wi­ęk­szą ko­lek­cję zwie­rząt zgro­ma­dzo­nych w jed­nym miej­scu. Z mło­dzie­ńczą bez­tro­ską, nie­świa­do­my prze­ro­stu wła­snych am­bi­cji, kre­śli­łem pla­ny na przy­szło­ść, skrom­nie nad­mie­nia­jąc, iż je­stem wła­śnie tą oso­bą, któ­rej od daw­na po­szu­ki­wa­li, i w nie­zbyt za­wo­alo­wa­ny spo­sób do­ma­ga­łem się okre­śle­nia daty przy­jęcia mnie do pra­cy.

Nor­mal­nie taki list sko­ńczy­łby – tak jak na to za­słu­gi­wał – w ko­szu na śmie­ci. Mu­sia­łem jed­nak mieć szczęście, gdyż tra­fił na biur­ko naj­wspa­nial­sze­go i naj­bar­dziej uprzej­me­go czło­wie­ka, nie­ja­kie­go Geof­freya Ve­ver­sa, za­rząd­cy lon­dy­ńskie­go ogro­du zoo­lo­gicz­ne­go. Po­dej­rze­wam, że szcze­ry za­pał wprost pro­mie­niu­jący z mo­je­go li­stu mu­siał go za­in­try­go­wać, gdyż – o cu­dzie – od­pi­sał mi, pro­sząc o przy­by­cie do Lon­dy­nu na roz­mo­wę. Pod­czas tej roz­mo­wy, za­chęco­ny ła­god­ną uprzej­mo­ścią Geof­freya, ter­ko­ta­łem bez chwi­li prze­rwy na te­mat zwie­rząt w ogó­le, ko­lek­cjo­no­wa­nia zwie­rząt i mo­je­go wła­sne­go zoo. Czło­wiek mniej kul­tu­ral­ny od mo­je­go roz­mów­cy na­tych­miast przy­sto­po­wa­łby ten dzi­ki en­tu­zjazm, wy­ty­ka­jąc mi ab­so­lut­nie nie­ży­cio­we po­de­jście do spra­wy – lecz Ve­vers słu­chał z nie­zmier­ną cier­pli­wo­ścią i tak­tem, zda­jąc się ak­cep­to­wać moją li­nię ro­zu­mo­wa­nia, aż w ko­ńcu przy­rze­kł, że po­my­śli o mo­jej przy­szło­ści. Roz­sta­jąc się z nim, mia­łem w so­bie jesz­cze wi­ęcej en­tu­zja­zmu niż przed­tem.

W ja­kiś czas pó­źniej otrzy­ma­łem od nie­go uprzej­my list, w któ­rym wy­ja­śniał, że nie­ste­ty, w lon­dy­ńskim zoo nie ma na ra­zie eta­tów dla sta­ży­stów, ale je­śli chcę, mogę otrzy­mać an­gaż w Whip­sna­de, jed­nym z pro­win­cjo­nal­nych ogro­dów, któ­re­mu pa­tro­nu­je To­wa­rzy­stwo Zoo­lo­gicz­ne. By­łem tym tak za­chwy­co­ny, jak­by za­ofe­ro­wał mi parę śnie­żnych pan­ter.

Po kil­ku dniach nie­zmier­nie pod­eks­cy­to­wa­ny je­cha­łem do Bed­ford­shi­re z dwie­ma wa­li­za­mi; jed­ną wy­pcha­ną ubra­nia­mi, dru­gą – pod­ręcz­ni­ka­mi z hi­sto­rii na­tu­ral­nej i nie­zli­czo­ny­mi opa­sły­mi no­te­sa­mi, któ­re mia­łem za­miar wy­pe­łnić za­pi­ska­mi z mo­ich ob­ser­wa­cji oraz per­ła­mi mądro­ści, spi­ja­ny­mi z ust star­szych i mądrzej­szych ko­le­gów.

W po­ło­wie dzie­wi­ęt­na­ste­go wie­ku Karl Ha­gen­beck, słyn­ny łow­ca, trud­ni­ący się sprze­da­żą zwie­rząt do cyr­ków i ogro­dów zoo­lo­gicz­nych, stwo­rzył zu­pe­łnie no­wa­tor­ską for­mu­łę ta­kiej pla­ców­ki. Do tego cza­su zwie­rzęta trzy­ma­no stło­czo­ne w źle za­pro­jek­to­wa­nych, nie­mo­żli­wych do utrzy­ma­nia w czy­sto­ści, gęsto okra­to­wa­nych klat­kach. Zwie­dza­jący nie mo­gli ich tam do­brze obej­rzeć, a sa­mym stwo­rze­niom rzad­ko uda­wa­ło się prze­żyć dłu­żej w tych wa­run­kach, da­jących się po­rów­nać do obo­zu kon­cen­tra­cyj­ne­go. Ha­gen­beck miał zu­pe­łnie od­mien­ne wy­obra­że­nie o spo­so­bie eks­po­no­wa­nia zwie­rząt. Za­miast po­nu­rych za­kra­to­wa­nych cel za­pew­nił im świa­tło i prze­strzeń, na któ­rej od­two­rzo­no ele­men­ty na­tu­ral­ne­go śro­do­wi­ska: ska­ły, po któ­rych mo­gły się wspi­nać, łąki i sta­wy. Od­gro­dził je od zwie­dza­jących fo­sa­mi, pu­sty­mi lub wy­pe­łnio­ny­mi wodą. Ów­cze­śni spe­cja­li­ści od ho­dow­li dzi­kich zwie­rząt trak­to­wa­li te po­my­sły jak he­re­zję. Twier­dzi­li, że jest to przede wszyst­kim nie­bez­piecz­ne, gdyż zwie­rzęta z całą pew­no­ścią sfor­su­ją fosy i par­ka­ny. Poza tym oba­wia­no się, iż oka­zy z tro­pi­ków, je­śli nie stwo­rzy im się tro­pi­kal­ne­go śro­do­wi­ska, na­tych­miast zgi­ną. Tym­cza­sem bied­ne zwie­rza­ki prze­wa­żnie mar­nia­ły i zdy­cha­ły wła­śnie w tych niby tro­pi­kal­nych, sprzy­ja­jących roz­wo­jo­wi za­raz­ków wa­run­kach, przy­po­mi­na­jących ła­źnię tu­rec­ką. Na­to­miast zwie­rzęta Ha­gen­bec­ka, ku ogrom­ne­mu za­sko­cze­niu owych mędr­ców, mia­ły się świet­nie. Nie tyl­ko zy­ski­wa­ły zna­ko­mi­tą for­mę na od­kry­tych wy­bie­gach, ale na do­da­tek za­częły się w nie­wo­li roz­mna­żać, co do­tych­czas było rzad­ko­ścią. Kie­dy więc sta­ło się oczy­wi­ste, że w zoo sys­te­mu Ha­gen­bec­ka zwie­rzęta nie tyl­ko są zdrow­sze i szczęśliw­sze, ale rów­nież ich ogląda­nie jest wi­ęk­szą atrak­cją dla pu­blicz­no­ści, ogro­dy zoo­lo­gicz­ne ca­łe­go świa­ta za­częły się prze­ści­gać w sto­so­wa­niu tej no­wej me­to­dy ho­dow­li i eks­po­zy­cji.

Zoo w Whip­sna­de usi­ło­wa­ło być bar­dziej ha­gen­bec­kow­skie niż sam Ha­gen­beck. Lon­dy­ńskie To­wa­rzy­stwo Zoo­lo­gicz­ne nie szczędzi­ło środ­ków, by prze­kszta­łcić roz­le­głe te­re­ny daw­nej far­my w no­wo­cze­sną pla­ców­kę. Sta­ra­no się ka­żdy ga­tu­nek umie­ścić w wa­run­kach mak­sy­mal­nie zbli­żo­nych do na­tu­ral­nych lub przy­naj­mniej ta­kich, ja­kie zwie­dza­jący uwa­ża­li za na­tu­ral­ne. Lwom za­pew­nio­no chasz­cze, w któ­rych mo­gły się kryć, wil­kom – las, an­ty­lo­pom i in­nym ko­pyt­nym – wiel­kie wy­bie­gi ze sztucz­nie usy­pa­ny­mi wzgó­rza­mi. We­dług mnie w owych cza­sach Whip­sna­de naj­bar­dziej przy­po­mi­na­ło park sa­fa­ri. A nie na­le­ży za­po­mi­nać, że dzia­ło się to, za­nim jesz­cze ro­snące w za­stra­sza­jącym tem­pie po­dat­ki spad­ko­we zmu­si­ły an­giel­skich ary­sto­kra­tów do prze­ka­zy­wa­nia do­ta­cji na rzecz ogro­dów zoo­lo­gicz­nych.

Samo Whip­sna­de oka­za­ło się ma­lut­kim mia­stecz­kiem, gdzie kil­ka­na­ście wtu­lo­nych mi­ędzy wzgó­rza i lesz­czy­no­we za­gaj­ni­ki do­mów sku­pia­ło się wo­kół je­dy­ne­go pubu. W ka­sie zoo zgło­si­łem swój przy­jazd i zo­sta­wiw­szy tam ba­ga­że, uda­łem się do bu­dyn­ku ad­mi­ni­stra­cyj­ne­go. Na zie­lo­nych traw­ni­kach lśni­ły jak klej­no­ty pa­wie, roz­po­ście­ra­jąc pysz­ne ogo­ny, a na jed­nej z so­sen ro­snących wzdłuż głów­nej alei wi­sia­ło ogrom­ne gniaz­do z ga­łązek, w któ­rym aż się ro­iło od wrzesz­czących dłu­go­ogo­nia­stych pa­pug.

Gdy wsze­dłem do bu­dyn­ku, skie­ro­wa­no mnie do biu­ra za­rząd­cy, ka­pi­ta­na Be­ale’a. Sie­dział za ogrom­nym biur­kiem za­sła­nym pa­pie­ra­mi, któ­re wy­gląda­ły bar­dzo ofi­cjal­nie i na­uko­wo. Le­d­wie było spod nich wi­dać te­le­fon. Kie­dy ka­pi­tan wstał, prze­ko­na­łem się, że jest mężczy­zną wi­ęcej niż słusz­ne­go wzro­stu i ta­kie­jże po­stu­ry. W po­łącze­niu z łysą czasz­ką, oku­la­ra­mi w sta­lo­wej opra­wie i usta­mi spra­wia­jący­mi wra­że­nie, że za chwi­lę za­ci­sną się w gro­źnym gry­ma­sie, dzia­ła­ło to wy­bit­nie onie­śmie­la­jąco. Be­ale pod­nió­sł się ci­ężko zza biur­ka i za­czął mi się przy­glądać, od­dy­cha­jąc chra­pli­wie przez nos.

– Dur­rell? – za­dud­nił py­ta­jąco. – Dur­rell?

Miał bar­dzo głębo­ki głos przy­po­mi­na­jący tłu­mio­ny ryk, cze­go na­bie­ra się po dłu­gim po­by­cie na za­chod­nim wy­brze­żu Afry­ki.

– Tak, pro­szę pana.

– Miło mi cię po­znać. Sia­daj, pro­szę – po­wie­dział ka­pi­tan, ści­ska­jąc moją dłoń i sa­do­wi­ąc się z po­wro­tem za biur­kiem. Krze­sło za­skrzy­pia­ło alar­mu­jąco pod ci­ęża­rem po­tężne­go cia­ła. Od­chy­lił się do tyłu, za­tknął kciu­ki za pa­sia­ste szel­ki i ob­ser­wo­wał mnie przez dłu­gą chwi­lę, bęb­ni­ąc pal­ca­mi po na­pi­ętych gu­mach. Ci­sza sta­ła się nie­zno­śna. Przy­sia­dłem nie­pew­nie na brze­żku krze­sła; roz­pacz­li­wie pra­gnąłem już na sa­mym po­cząt­ku zro­bić jak naj­lep­sze wra­że­nie.

– My­ślę, że spodo­ba ci się tu­taj – ode­zwał się tak na­gle i tak gło­śno, że aż pod­sko­czy­łem.

– Uhm... tak, pro­szę pana, oczy­wi­ście – wy­jąka­łem.

– Ni­g­dy przed­tem nie pra­co­wa­łeś w ta­kim miej­scu? – upew­nił się.

– Nie, pro­szę pana, ale za­wsze mia­łem w domu wie­le zwie­rząt.

– Ha! – prych­nął nie­mal kpi­ąco. – Świn­ki mor­skie, kró­li­ki, zło­te ryb­ki i temu po­dob­ny dro­biazg. Cóż, prze­ko­nasz się, że u nas jest tro­chę ina­czej.

Z tru­dem po­wstrzy­my­wa­łem się przed uświa­do­mie­niem mu, że ho­do­wa­łem bar­dziej eg­zo­tycz­ne stwo­rze­nia niż kró­li­ki, świn­ki mor­skie i zło­te ryb­ki, ale wy­czu­łem, że nie jest to wła­ści­wy mo­ment.

– Prze­ka­żę cię te­raz Phi­lo­wi Ba­te­so­wi – za­grzmiał ka­pi­tan, gła­dząc swą łysą czasz­kę. – Jest on sze­fem opie­ku­nów zwie­rząt. Po­mo­że ci się roz­lo­ko­wać. Nie mam po­jęcia, do­kąd cię skie­ru­je, ale na pew­no znaj­dzie ci ja­kieś za­jęcie w jed­nej z sek­cji.

– Bar­dzo panu dzi­ęku­ję.

Wy­su­nął się zza biur­ka i ko­ły­szącym kro­kiem wy­sze­dł z po­ko­ju. Le­d­wie mo­głem za nim nadążyć, bo sta­wiał kro­ki jak ma­sto­dont. Na żwi­ro­wej alej­ce za­trzy­mał się na­gle i za­czął roz­glądać, pil­nie na­słu­chu­jąc.

– Phil! – za­grzmiał na­gle. – Phil!

Jego głos był tak prze­ra­źli­wy i po­tężny, że paw, któ­ry pra­co­wi­cie de­mon­stro­wał swój wa­chlarz na traw­ni­ku obok, łyp­nął na nie­go z prze­ra­że­niem, zwi­nął ogon i jak nie­pysz­ny sal­wo­wał się uciecz­ką.

W dali dało się sły­szeć ci­che po­gwiz­dy­wa­nie. Ka­pi­tan prze­chy­lił gło­wę.

– No, jest wresz­cie ten cho­ler­nik! Dla­cze­go nie przy­cho­dzi od razu, kie­dy go wo­łam?

– Wo­łał mnie pan, ka­pi­ta­nie?

– Tak. Po­znaj Dur­rel­la.

– Aha – rze­kł Phil, uśmie­cha­jąc się do mnie. – Wi­taj w Whip­sna­de.

– W ta­kim ra­zie zo­sta­wiam cię z Dur­rel­lem – oświad­czył Be­ale. – Będziesz w do­brych rękach – zwró­cił się do mnie. – Hm... cóż, zo­ba­czy­my się jesz­cze.

Strze­lił szel­ka­mi jak z bi­cza, ski­nął mi łysą gło­wą i po­włó­cząc no­ga­mi jak nie­dźwie­dź, od­sze­dł do biu­ra.

Phil po­pa­trzył czu­le za swo­im sze­fem i od­wró­cił się do mnie.

– A więc – po­wie­dział – na po­czątek trze­ba cię gdzieś za­in­sta­lo­wać. Ga­da­łem z Char­lie’em Ba­iley­em – on jest przy sło­niach – i będzie chy­ba mógł wzi­ąć cię do swo­jej cha­łu­py. Cho­dźmy do nie­go.

Kie­dy szli­śmy sze­ro­ką ale­ją, zda­wa­ło mi się, że ogród jest pe­łen głów­nie pawi, któ­re od­wra­ca­ły ku nam swe me­ta­li­zu­jące ogo­ny, oraz two­rzących dla nich tło zło­tych ba­żan­tów, któ­re wy­gląda­ły jak sztucz­na bi­żu­te­ria z domu to­wa­ro­we­go. Phil bez prze­rwy gwiz­dał ra­do­śnie pod no­sem. Jak się pó­źniej prze­ko­na­łem, taki miał zwy­czaj i dzi­ęki temu za­wsze mo­żna go było zlo­ka­li­zo­wać na te­re­nie zoo, na­mie­rza­jąc to gwiz­da­nie. Do­szli­śmy wresz­cie do sku­pi­ska brzyd­kich, be­to­no­wych brył, spi­ętrzo­nych jed­na na dru­giej. Two­rzy­ły one – jak się oka­za­ło – tak zwa­ny Dom Sło­ni. Za nimi przy­cup­nął mały ba­ra­czek, gdzie opie­ku­no­wie sło­ni w prze­rwie mi­ędzy za­jęcia­mi po­pi­ja­li her­ba­tę.

– Słu­chaj... Char­lie – za­czął Phil prze­pra­sza­jącym to­nem – czy mo­żesz nam po­świ­ęcić chwil­kę?

Wy­sze­dł do nas krępy, po­tężny mężczy­zna z łysą gło­wą i nie­śmia­ły­mi, nie­bie­ski­mi ocza­mi o nie­co roz­ma­rzo­nym wy­ra­zie.

– Uhm... Char­lie, to jest... jak masz na imię? – za­py­tał Phil.

– Ger­ry.

– Więc to jest Ger­ry.

– Cze­ść, Ger­ry – Char­lie uśmiech­nął się tak, jak­bym był oso­bą, o któ­rej spo­tka­niu za­wsze ma­rzył.

– My­ślisz, że znaj­dzie się u was ja­kiś kącik dla nie­go? – za­gad­nął śmie­lej Phil.

Char­lie wci­ąż uśmie­chał się do mnie ser­decz­nie.

– Na pew­no. Roz­ma­wia­łem już z pa­nią Ba­iley i nie wi­dzi prze­szkód. Może Ger­ry chcia­łby od razu tam iść i po­znać ją?

– To do­bra myśl – przy­znał Phil.

– W ta­kim ra­zie zo­ba­czy­my się pó­źniej – stwier­dził Char­lie, kle­pi­ąc mnie po ra­mie­niu.

Phil do­pro­wa­dził mnie do głów­nej bra­my, po czym wska­zał ręką skraj mia­stecz­ka.

– Idź tą ście­żką aż do pierw­sze­go dom­ku na lewo. Na pew­no tra­fisz – po­ka­zał kie­ru­nek.

Po­sze­dłem. Wśród roz­kwi­tłych krze­wów ja­now­ca ro­iły się szczy­gły, po­ły­sku­jące czer­wie­nią i żó­łcią. Do­mek stał na szczy­cie zbo­cza. Otwo­rzy­łem bra­mę, prze­sze­dłem ście­żką przez mały kwia­to­wy ogró­dek i za­pu­ka­łem do drzwi. Pa­no­wał w tym za­kąt­ku bło­gi spo­kój – psz­czo­ły brzęcza­ły sen­nie wśród kwia­tów, gdzieś w krza­kach słod­ko gru­chał za­do­wo­lo­ny z sie­bie dzi­ki go­łąb, z dala do­bie­ga­ło po­szcze­ki­wa­nie psa.

Otwo­rzy­ła mi pani Ba­iley, przy­stoj­na ko­bie­ta o by­strych oczach i pi­ęk­nie ucze­sa­nych buj­nych wło­sach, w sta­ran­nie wy­pra­so­wa­nym far­tu­chu. Mia­ła wy­gląd oso­by czy­stej, ener­gicz­nej, spo­koj­nej. Przy­po­mi­na­ła prze­ło­żo­ną pie­lęgnia­rek.

– Słu­cham?

– Dzień do­bry. Czy pani Ba­iley?

– Tak, to ja.

– Przy­słał mnie do pani Char­lie. Je­stem Ger­ry Dur­rell. Mam pra­co­wać w zoo.

– Ach tak, oczy­wi­ście – uśmiech­nęła się, po­pra­wia­jąc wło­sy i wy­gła­dza­jąc far­tuch. Pro­szę, wej­dź.

Po­pro­wa­dzi­ła mnie przez nie­wiel­ki hol do ja­dal­ni, gdzie znaj­do­wa­ły się: duży ku­chen­ny kre­dens, sta­ran­nie wy­tar­ty stół i wy­god­ne, choć nie­co już pod­nisz­czo­ne krze­sła.

– Usi­ądź. Na­pi­jesz się her­ba­ty?

– Chęt­nie, je­śli mo­żna pro­sić – ode­zwa­łem się skrom­nie.

– Czy zjesz cia­sto albo pla­cusz­ki? Wła­śnie usma­ży­łam tro­chę. A może wo­la­łbyś ka­nap­ki? Za­raz zro­bię parę.

– Och... na­praw­dę nie chcia­łbym spra­wiać kło­po­tu – od­pa­rłem, oszo­ło­mio­ny bo­gac­twem ofer­ty.

– To ża­den kło­pot – za­pew­ni­ła życz­li­wie. – Wiem, cze­go wy, mło­dzi mężczy­źni, po­trze­bu­je­cie: je­ste­ście sta­le głod­ni. Zresz­tą mamy wła­śnie porę her­ba­ty. Za­raz wra­cam, wsta­wię tyl­ko wodę.

Znik­nęła za prze­pie­rze­niem, gdzie znaj­do­wa­ła się za­pew­ne kuch­nia, i za chwi­lę usły­sza­łem brzęk sztu­ćców i za­sta­wy. Po chwi­li po­ja­wi­ła się zno­wu i na­kry­ła stół. Po­środ­ku po­sta­wi­ła ogrom­ny pla­cek ze śliw­ka­mi, cały pó­łmi­sek pla­cusz­ków, bo­che­nek ciem­ne­go chle­ba, fa­skę żó­łte­go, świe­że­go ma­sła i sło­ik dże­mu tru­skaw­ko­we­go.

– Dżem do­mo­wej ro­bo­ty – za­zna­czy­ła, sia­da­jąc na­prze­ciw­ko mnie przy sto­le. – Za chwi­lę za­go­tu­je się woda i będzie her­ba­ta. A te­raz nie krępuj się i za­bie­raj do je­dze­nia.

Z po­bła­żli­wym uśmie­chem ob­ser­wo­wa­ła, jak sma­ru­ję so­bie gru­bą paj­dę chle­ba i na­kła­dam na nią po­tężną por­cję dże­mu.

– No, w po­rząd­ku – stwier­dzi­ła z sa­tys­fak­cją. – A te­raz po­wiedz, co cię tu­taj spro­wa­dza.

– Char­lie nic pani nie wy­ja­śnił? – zdzi­wi­łem się.

– A co mia­łby wy­ja­śniać? – za­baw­nie prze­krzy­wi­ła gło­wę.

– Po­wie­dział mi, że w wa­szym domu znaj­dzie się, być może, wol­ny po­kój dla mnie.

– Och, to już daw­no za­ła­twio­ne.

– Na­praw­dę?

– Oczy­wi­ście. Po­wie­dzia­łam do Char­lie’ego – a ja za­wsze ufam jego osądom – więc po­wie­dzia­łam: przyj­rzyj no się tyl­ko uwa­żnie temu chło­pa­ko­wi i je­śli ci się spodo­ba, przy­ślij go tu­taj.

– To bar­dzo uprzej­mie z pani stro­ny. Char­lie nic mi nie po­wie­dział.

– Na­praw­dę? Któ­re­goś dnia ten czło­wiek za­po­mni, że ma gło­wę. Prze­cież mó­wi­łam, że jak naj­chęt­niej przyj­mę ka­żde­go, kto jest uczci­wy i po­rząd­ny.

– Cóż, trud­no mi oce­nić, czy je­stem wy­star­cza­jąco uczci­wy i po­rząd­ny – rze­kłem z po­wąt­pie­wa­niem – ale przy­naj­mniej po­sta­ram się nie spra­wiać kło­po­tu.

– W żad­nym ra­zie nie je­steś dla mnie kło­po­tem – za­pew­ni­ła. – Gdzie masz swo­je rze­czy?

– Przy­nio­sę je pó­źniej z zoo.

– Do­brze. A te­raz na­pij­my się her­bat­ki. Weź jesz­cze chle­ba.

– Hm... jest jesz­cze jed­na spra­wa.

– No, słu­cham? – za­chęci­ła.

– Otóż... pro­szę mi po­wie­dzieć, ile mam pani pła­cić za po­kój? Moja pen­sja na po­cząt­ku nie będzie zbyt duża i oba­wiam się, że nie na wie­le będzie mnie stać.

– Nie myśl so­bie – oznaj­mi­ła, su­ro­wo ce­lu­jąc we mnie pal­cem – że mam za­miar ze­drzeć z cie­bie skó­rę. Wiem, ile ci będą pła­cić, i na­praw­dę nie chcę za­brać ci ca­łej wy­pła­ty. Co pro­po­nu­jesz?

– Czy dwa fun­ty wy­star­czy? – za­py­ta­łem z na­dzie­ją, ob­li­cza­jąc w my­śli, że w ten spo­sób zo­sta­nie mi może choć je­den funt na pa­pie­ro­sy i inne nie­zbęd­ne po­trze­by.

– Dwa fun­ty? – za­py­ta­ła oszo­ło­mio­na. – To o wie­le za dużo. Już po­wie­dzia­łam, że nie mam za­mia­ru zdzie­rać z cie­bie skó­ry.

– Ale żyw­no­ść prze­cież kosz­tu­je – za­pro­te­sto­wa­łem.

– Ow­szem, kosz­tu­je, co nie zna­czy, że mam li­czyć so­bie aż dwa fun­ty. Będziesz mi pła­cić dwa­dzie­ścia pięć szy­lin­gów ty­go­dnio­wo. Wy­star­czy aż nad­to.

– Jest pani pew­na, że wy­star­czy?

– Na­tu­ral­nie – żach­nęła się. – Nie chcę, żeby ga­da­no po­tem w mie­ście, że pani Ba­iley wy­ko­rzy­stu­je mło­de­go czło­wie­ka, któ­ry do­pie­ro za­czął pra­cę.

– Na­dal jed­nak uwa­żam, że to śmiesz­nie mało – pro­te­sto­wa­łem.

– Mo­żesz się zgo­dzić albo nie. Pro­szę bar­dzo. Je­śli ci nie od­po­wia­da, spró­buj po­py­tać w in­nym miej­scu – po­wie­dzia­ła z prze­kor­nym uśmie­chem, pod­su­wa­jąc mi cia­sto i pla­cusz­ki.

– Wo­la­łbym zo­stać u pani, ze względu na do­mo­wy dżem – po­wie­dzia­łem z prze­ko­na­niem.

Roz­pro­mie­ni­ła się.

– W po­rząd­ku. Mam dla cie­bie miły po­ko­ik na gó­rze; za­raz go so­bie obej­rzysz. A te­raz na­le­ję her­ba­ty.

Przy her­ba­cie opo­wie­dzia­ła mi, że Char­lie pra­co­wał przed­tem w lon­dy­ńskim zoo, ale kie­dy wy­bu­chła woj­na, ewa­ku­owa­no go ra­zem ze sło­nia­mi do Whip­sna­de, a ona prze­nio­sła się wraz z nim. Sło­nie są nie­zmier­nie sta­łe w uczu­ciach i przy­wi­ązu­ją się do swe­go opie­ku­na na całe ży­cie.

– Do­ro­bi­li­śmy się na­wet mi­łe­go, wła­sne­go dom­ku w Gol­ders Gre­en – ci­ągnęła. – Może nie po­win­nam tak mó­wić, ale na­praw­dę na nie­go za­słu­ży­li­śmy. Oczy­wi­ście ta cha­łup­ka też jest przy­jem­na, choć wo­la­ła­bym, że­by­śmy już wró­ci­li na sta­re śmie­ci. Zresz­tą wiesz, jacy są lu­dzie. Nie za­wsze mo­żna im do­wie­rzać. Kie­dy tu przy­je­cha­łam, za­uwa­ży­łam, że la­ta­mi nikt nie za­dbał o wy­czysz­cze­nie scho­dów na ga­nek. Były pra­wie czar­ne. Do­słow­nie chcia­ło mi się pła­kać. Nie, na­praw­dę chcia­ła­bym być znów na swo­im, choć mu­szę przy­znać, że ży­cie na wsi ma też swo­je do­bre stro­ny.

Kie­dy wy­pi­łem kil­ka fi­li­ża­nek her­ba­ty, po­chło­nąłem kil­ka po­tężnych por­cji chle­ba z dże­mem i jesz­cze dwa ka­wa­łki cia­sta, pani Ba­iley wsta­ła i nie­chęt­nie za­częła zbie­rać rze­czy ze sto­łu.

– Ale czy na pew­no się naja­dłeś? – py­ta­ła za­tro­ska­na, wpa­tru­jąc się we mnie by­stro, jak­by chcia­ła wy­śle­dzić naj­mniej­szy ślad nie­do­ży­wie­nia na mo­jej twa­rzy. – Może zja­dłbyś jesz­cze tro­chę cia­sta i chle­ba? Och, prze­cież w ogó­le nie tknąłeś pla­cusz­ków!

– Nie, na­praw­dę dzi­ęku­ję – wzbra­nia­łem się. – I tak już się za­sta­na­wiam, czy zdo­łam jesz­cze zje­ść ko­la­cję.

– A wła­śnie, ko­la­cja – za­chmu­rzy­ła się na­gle. – Ko­la­cja. Oba­wiam się, że dziś po­dam tyl­ko zim­ną ko­la­cję. Mam na­dzie­ję, że ci to nie prze­szka­dza.

– Ależ skąd – za­pew­ni­łem.

– Do­brze, w ta­kim ra­zie wra­caj do Char­lie’ego. Kie­dy sko­ńczy­cie, przy­nieś tu swo­je rze­czy i roz­lo­ku­jesz się w swo­im po­ko­ju, do­brze?

Wró­ci­łem zna­ną mi już ście­żką. Przez do­brą go­dzi­nę za­chwy­co­ny zwie­dza­łem park. Był tak duży, że nie zdo­ła­łem obej­rzeć ca­łe­go, ale wi­dzia­łem wil­ki w ich le­sie, wśród rów­no, gęsto ro­snących so­sen. Bły­ska­jąc by­stro śle­pia­mi, prze­my­ka­ły w cie­niu drzew, kłębi­ąc się od cza­su do cza­su w na­głych, ja­zgo­tli­wych, gwa­łtow­nych bój­kach. Po­ru­sza­ły się w pó­łm­ro­ku lasu tak ci­cho i szyb­ko, że mia­łem wra­że­nie, iż pa­trzę na płat­ki po­pio­łu drzew­ne­go, uno­szo­ne po­ry­wa­mi wia­tru. Obok wy­bie­gu wil­ków ogro­dzo­no co naj­mniej akr te­re­nu dla nie­dźwie­dzi bru­nat­nych – wiel­kich i po­mru­ku­jących, w ko­lo­rze su­cha­ra. Krąży­ły, węsząc i grze­bi­ąc pa­zu­ra­mi wśród je­żyn i ja­now­ców po­ra­sta­jących te­ren.

Ogląda­ne w ta­kim śro­do­wi­sku zwie­rzęta zro­bi­ły na mnie ogrom­ne wra­że­nie. Wy­da­wa­ło mi się, że jest to naj­lep­szy spo­sób ich po­ka­zy­wa­nia i ho­do­wa­nia. Do­pie­ro pó­źniej mia­łem się na­uczyć, że trzy­ma­nie zwie­rząt na tak du­żej i zró­żni­co­wa­nej prze­strze­ni ma rów­nież swo­je złe stro­ny, zwłasz­cza z punk­tu wi­dze­nia opie­ku­nów.

Na­gle uświa­do­mi­łem so­bie, że czas pły­nie, i w po­śpie­chu za­wró­ci­łem do Domu Sło­ni. Ra­zem z Char­lie’em po­szli­śmy po moje wa­liz­ki, a po­tem ście­żką do domu.

– Zdej­mij­cie buty, obaj – na­ka­za­ła pani Ba­iley, otwie­ra­jąc nam drzwi. – Nie chcę mieć bło­ta na mo­ich pi­ęk­nie wy­fro­te­ro­wa­nych podło­gach. I umyj­cie ręce.

Po­ka­za­ła nam roz­po­star­te w holu ga­ze­ty, po któ­rych mie­li­śmy prze­jść. Po­słusz­nie zdjęli­śmy buty i po­szli­śmy się umyć. W ja­dal­ni stół do­słow­nie ugi­nał się od je­dze­nia: szyn­ki, ozo­ra, sa­łat­ki, mło­dych ziem­nia­ków, grosz­ku, fa­so­li, mar­chew­ki i gi­gan­tycz­ne­go bisz­kop­ta, po­kry­te­go gru­bą cza­pą kre­mu.

– Nie wiem, czy to wam wy­star­czy? – do­py­ty­wa­ła się z tro­ską pani Ba­iley. – Chło­pak po­wi­nien zje­ść coś go­rące­go.

– My­ślę, że wy­star­czy, ko­cha­nie – od­pa­rł ła­god­nie Char­lie.

Za­sie­dli­śmy do je­dze­nia. Po­tra­wy były zna­ko­mi­te i dłu­go sy­ci­li­śmy się nimi w mil­cze­niu.

– Co cię spro­wa­dzi­ło do Whip­sna­de, Ger­ry? – za­gad­nął wresz­cie Char­lie, sta­ran­nie na­kła­da­jąc so­bie ko­lej­ną por­cję.

– Za­wsze in­te­re­so­wa­łem się zwie­rzęta­mi i pra­gnąłem zo­stać łow­cą; wiesz, ta­kim, co to je­ździ do Afry­ki i tego typu miejsc i stam­tąd do­star­cza ró­żne oka­zy do ogro­dów zoo­lo­gicz­nych. Dla­te­go chcę zdo­być do­świad­cze­nie z wi­ęk­szy­mi zwie­rza­ka­mi. Prze­cież nie mo­żna ho­do­wać sta­da je­le­ni w pod­miej­skim ogród­ku, nie?

– No tak, ro­zu­miem.

– Skosz­tuj jesz­cze sa­łat­ki – za­pro­po­no­wa­ła pani Ba­iley, któ­rej ab­so­lut­nie nie in­te­re­so­wał pro­blem or­ga­ni­zo­wa­nia zoo w ogród­ku wa­rzyw­nym.

– Nie, dzi­ęku­ję, już się naja­dłem.

– Kie­dy masz za­miar wy­ru­szyć do tej Afry­ki? – za­py­tał ca­łkiem se­rio Char­lie.

– Jak tyl­ko na­bio­rę do­świad­cze­nia – od­po­wie­dzia­łem rów­nie se­rio.

Char­lie przy­tak­nął, a po­tem uśmiech­nął się do sie­bie skry­cie i ła­god­nie. Jego war­gi po­ru­szy­ły się bez­gło­śnie. Taki miał już zwy­czaj – uśmie­cha­nia się pod wąsem i po­wta­rza­nia so­bie w my­śli tego, co się do nie­go po­wie­dzia­ło, jak­by chciał to le­piej za­pa­mi­ętać.

– Sko­ńcz­cie ten gro­szek, bo się zmar­nu­je – po­pro­si­ła go­spo­dy­ni.

Wresz­cie, na­je­dze­ni do syta, za­częli­śmy szy­ko­wać się do snu. Mój po­kój znaj­do­wał się na pod­da­szu. Miał su­fit z dębo­wych be­lek, był funk­cjo­nal­nie i ład­nie ume­blo­wa­ny. Kie­dy roz­pa­ko­wa­łem swo­je ubra­nia i ksi­ążki, wy­dał mi się po pro­stu wspa­nia­ły. Wy­ci­ągnąłem się na łó­żku z głębo­kim wes­tchnie­niem sa­tys­fak­cji. Oto je­stem w Whip­sna­de. Za­snąłem, roz­ko­szu­jąc się tą my­ślą, a już po chwi­li – tak mi się przy­naj­mniej wy­da­wa­ło – obu­dził mnie Char­lie, któ­ry przy­nió­sł mi fi­li­żan­kę her­ba­ty.

– Pora wsta­wać, Ger­ry – oznaj­mił. – Ro­bo­ta cze­ka.

Po sma­ko­wi­tym śnia­dan­ku, zło­żo­nym z pa­ró­wek, be­ko­nu i ja­jek, po­pi­tych du­żym kub­kiem her­ba­ty, ru­szy­li­śmy z Char­lie’em przez okry­ty rosą kra­jo­braz. W mia­rę jak zbli­ża­li­śmy się do głów­nej bra­my zwie­rzy­ńca, spo­ty­ka­li­śmy co­raz wi­ęcej lu­dzi podąża­jących do pra­cy.

– Gdzie będziesz ro­bił, Ger­ry? – za­py­tał Char­lie.

– Nie wiem. Phil Ba­tes jesz­cze mi nie po­wie­dział.

W tym sa­mym mo­men­cie Phil Ba­tes po­ja­wił się u mo­je­go boku.

– Dzień do­bry – po­wi­tał mnie. – Już miesz­ka­my? To do­brze.

– Gdzie mnie skie­ru­jesz na po­czątek? – do­py­ty­wa­łem się nie­cier­pli­wie.

– My­ślę – rze­kł w ko­ńcu z na­my­słem Phil – że dzi­siaj za­czniesz od lwów.

Za­pra­sza­my do za­ku­pu pe­łnej wer­sji ksi­ążki

Przy­pi­sy

[1] Edwin Hen­ry Land­se­er (1802–1873) – an­giel­ski ma­larz i rze­źbiarz, ma­lo­wał głów­nie kom­po­zy­cje ani­ma­li­stycz­ne, od­zna­cza­jące się świet­nym ry­sun­kiem (przyp. tłum.).

Na­kła­dem wy­daw­nic­twa Noir sur Blanc uka­za­ły sięna­stępu­jące ksi­ążki Ge­ral­da Dur­rel­la:

Moja ro­dzi­na i inne zwie­rzęta2019

Moje pta­ki, zwie­rza­ki i krew­ni2020

Ogród bo­gów2021