Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Gerald Durrell w charakterystyczny dla siebie niezwykle dowcipny sposób opowiada o początkach Fundacji, mającej na celu wspieranie ochrony dzikich zwierząt. Poczucie humoru autora jak zwykle dalekie jest od typowo brytyjskiej powściągliwości – czytelnik narażony będzie niewątpliwie na bóle międzyżebrowe ze śmiechu. Będzie miał okazję przeczytać o przystojnych pracownikach zoo, którzy powodują złamane serca, złośliwych szympansach, pięknych damach zbierających datki, o tym jak placki z dodatkiem anyżu działają na człekokształtne, a także o tym, że tytułowa gereza, czyli rzadki gatunek afrykańskich małp, często ma żołądek tak duży, że wraz z zawartością wynosi ćwierć jej wagi.
Jako dyrektor ogrodu zoologicznego na wyspie Jersey, mimo swojego zaangażowania i pasji, Durrell był wciąż nękany przez kłopoty finansowe: „(…)Zgodnie z moim pierwotnym planem, z chwilą gdy zoo stanie się samowystarczalne, zamierzałem przekształcić je w fundację, ale to jest niemożliwe z tak ogromnym długiem. Jimmy w pełni się z tym zgodził i na chwilę pogrążył w zadumie. - Cóż, da się zrobić tylko jedno - rzekł na koniec - a mianowicie zwrócić się z apelem do społeczeństwa”. W zabawny, ale i bardzo rozczulający sposób autor opisuje rezultaty tego apelu i dalsze losy Fundacji, która istnieje do dziś.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 241
Dedykuję tę książkę pięciorgu wiernym członkom mojego personelu, których pracowitość, poświęcenie i pogoda ducha (nawet w chwilach smutku i zwątpienia) tak bardzo mi pomogły. Bez ich lojalnego wsparcia niewiele mógłbym zrobić. Są to: Catha Weller, Betty Boizard, Jeremy Mallinson,
John (Shep) Mallet i John (Długi John) Hartley.
Od autora
Ponieważ to, o czym opowiadam w tej książce, działo się w okresie mniej więcej siedmiu lat, z myślą o ułatwieniu lektury zmieniłem kolejność niektórych wydarzeń. Jeśli więc czytelnicy zauważą, że czasami nie następują po sobie we właściwym porządku, zrozumieją dlaczego.
Firmie Rupert Hart-Davis winien jestem podziękowania za zgodę na wykorzystanie fragmentu z „Dworskiej menażerii”.
I
Generalne porządki
Drogi Panie Durrell.Często zastanawiałem się nad torbami kangurów...
Po każdym powrocie z zagranicznej wyprawy na widok zoo ogarnia mnie wielkie podniecenie: zbudowane pod moją nieobecność nowe klatki, które były zaledwie rysunkami, nowe zwierzęta, które przysłano, zwierzęta, które wydały na świat młode; radosna wrzawa, jaką na powitanie podnoszą różne stworzenia, które mnie poznają i cieszą się, że wróciłem. Na ogół przyjazd do domu bywa bardzo miły i ekscytujący.
Tym razem jednak, po dość długiej podróży do Australii, Nowej Zelandii i na Malaje, stwierdziłem z przerażeniem, że moje ukochane zoo jest zaniedbane, w opłakanym stanie. Mało tego, wkrótce się przekonałem, że stoi na krawędzi bankructwa. Ponieważ włożyłem w nie dużo ciężkiej pracy i pieniędzy, poczułem się tak, jakbym oberwał kopa w splot słoneczny. Zamiast odpocząć po gorączkowej wyprawie musiałem jak najszybciej obmyślić sposób ratowania ogrodu.
Oczywiście najpierw przejąłem kierowanie placówką, po czym zaproponowałem stanowisko wicedyrektora Jeremy’emu Mallinsonowi, zatrudnionemu w zoo od początku jego istnienia. Zdawałem sobie sprawę z ogromnej prawości Jeremy’ego i wielkiej miłości do podopiecznych. Co więcej, pracował we wszystkich działach zoo, toteż na ogół znał związane z nimi problemy. Odetchnąłem z ulgą, kiedy przyjął moją propozycję. Następnie zebrałem kierowników działów i zapoznałem ich z sytuacją. Powiedziałem, że według wszelkiego prawdopodobieństwa zoo trzeba będzie zamknąć, ale jeśli są gotowi zostać ze mną i pracować najciężej, jak potrafią, za marne wynagrodzenie, może uda nam się wybrnąć z kłopotów. Wieczna chwała im za to, że jak jeden mąż wyrazili zgodę. Wiedziałem przynajmniej, że zwierzęta nie ucierpią i będą pod dobrą opieką.
Moim kolejnym zadaniem było znalezienie dobrej sekretarki. Rzecz nie tak łatwa, jak mogłoby się wydawać. Dałem ogłoszenie, w którym podkreśliłem, że istotna jest znajomość stenografii, pisania na maszynie, a co najważniejsze, księgowości. Trochę mnie zdziwiła ogromna liczba kandydatów. W trakcie rozmów z nimi stwierdziłem, że kilkoro nie umie dodawać, a bardzo nieliczni wiedzą, jak wygląda maszyna do pisania. Pewien młody człowiek wyznał nawet, że zabiega o tę pracę, bo uważa, iż z czasem nauczy się ją wykonywać. Po rozmowach może z dwudziestką takich kretynów zaczynałem tracić nadzieję. Wtedy przyszła kolej na Cathę Weller. W podskokach wpadła do mojego gabinetu, drobna, okrąglutka, z roziskrzonymi zielonymi oczami i krzepiącym uśmiechem. Wyjaśniła, że jej męża właśnie przeniesiono na Jersey, więc musiała zrezygnować z posady w Londynie, którą zajmowała przez siedemnaście lat. Tak, umie prowadzić księgi rachunkowe, stenografować, pisać na maszynie – wszystko. Popatrzyłem na Jacquie, a ona na mnie. Instynkt mówił nam, że zdarzył się cud; znaleźliśmy właśnie taką osobę, jaka nam była potrzebna. Catha Weller zainstalowała się w ciągu paru dni i spróbowała zaprowadzić jakiś porządek w księgowości, w której pod moją nieobecność zapanował chaos.
W tym czasie na zoo ciążyły dwa długi: jeden, dwadzieścia tysięcy funtów, była to pożyczka, wykorzystana na budowę, a miejscowemu bankowi i innym wierzycielom należało się kolejne czternaście tysięcy. Trudność sprawiało też, oczywiście, zdobycie odpowiednich środków na to, aby jakoś utrzymać zoo i zapewnić mu przetrwanie. Zaabsorbowało mnie to na dość długo. Przez cały ten okres Jeremy, wykonujący nową dla siebie pracę, przychodził do mnie po radę w różnych sprawach związanych ze zwierzętami, Catha zaś z rozmaitymi kwestiami finansowymi, z którymi nie była obeznana. To wszystko, wraz z ciągłym obmyślaniem sposobu uratowania zoo, sprawiło, że popadłem w głęboką depresję, toteż mimo moich protestów Jacquie wezwała naszego lekarza.
– Nie jestem chory – zapewniałem. – Tylko się martwię. Nie możesz mi dać jakiegoś zastrzyku, aby utrzymać mnie na chodzie?
– Zrobię coś lepszego – powiedział Mike. – Dam ci tabletki.
Przepisał mi flakonik dość blado wyglądających kapsułek, które miałem przyjmować po jednej dziennie. Żaden z nas nie wiedział, że w ten sposób zrobił najważniejszy krok na drodze do uratowania zoo.
Naszymi najbliższymi i najstarszymi przyjaciółmi na wyspie są Hope i Jimmy Platt. Jimmy spędzał większość czasu w Londynie, ale Hope stale odwiedzała zoo i często wpadała do nas na drinka. Przypadkiem przyszła tego wieczora, kiedy przez pomyłkę łyknąłem podwójną dawkę środka uspokajającego. W rezultacie wyglądałem i mówiłem tak, jakbym był w ostatnim stadium upojenia alkoholowego. Hope, duża, groźna kobieta, popatrzyła na mnie ze zmarszczonymi brwiami, kiedy zataczając się, przeszedłem przez pokój, aby się z nią przywitać.
– Co się z tobą dzieje? – zapytała z całą powagą, właściwą osobie tak pokaźnej tuszy. – Zaglądałeś do butelki?
– Nie – odparłem. – I żałuję. To te cholerne środki uspokajające. Wziąłem dwie pigułki zamiast jednej.
– Środki uspokajające? – zdziwiła się Hope. – A po cóż, u diabła, je zażywasz?
– Siadaj. Naleję ci drinka i wszystko opowiem.
Tak więc przez następną godzinę wylewałem przed Hope swe żale. Pod koniec dźwignęła się ciężko z krzesła i zaczęła się zbierać do wyjścia.
– Wkrótce z tym skończymy – stwierdziła stanowczo. – Nie pozwolę, żebyś w tym wieku brał proszki na uspokojenie. Pomówię z Jimmym.
– Nie rozumiem, po co miałabyś go niepokoić... – zacząłem.
– Słuchaj mamy – ucięła Hope. – Porozmawiam z Jimmym.
Tak też zrobiła. Zaraz potem zadzwonił Jimmy. Czy nie zechciałbym się z nim zobaczyć i wytłumaczyć mu, o co chodzi. Poszedłem i powiedziałem, że zgodnie z moim pierwotnym planem, z chwilą gdy zoo stanie się samowystarczalne, zamierzałem przekształcić je w fundację, ale to jest niemożliwe z tak ogromnym długiem. Jimmy w pełni się z tym zgodził i na chwilę pogrążył w zadumie.
– Cóż, da się zrobić tylko jedno – rzekł na koniec – a mianowicie zwrócić się z apelem do społeczeństwa. Na początek dam ci dwa tysiące funtów, abyś mógł przezwyciężyć obecne trudności, a kiedy wystąpisz z apelem, dorzucę jeszcze dwa tysiące, aby zachęcić innych. Jeśli apel odniesie skutek, znów się zastanowimy.
Mówiąc oględnie, wprawił mnie w zakłopotanie. Wróciłem do zoo oszołomiony. Rzeczywiście wyglądało na to, że mimo wszystko może uda się je uratować.
Zwrócenie się z apelem nie jest tak łatwe, jak się wydaje. I nie każdy apel musi odnieść skutek. Ale w tym wypadku dziennikarze lokalnej gazety, „Evening Post”, która zawsze nas wspierała, cudownie opisali nasze dotychczasowe osiągnięcia i wyjaśnili, co zamierzamy robić w przyszłości. Po ogłoszeniu apelu, w tak krótkim czasie, że zakrawało to na cud, zebraliśmy dwanaście tysięcy funtów. Dwa datki wzruszyły mnie najbardziej: jeden pochodził od małego chłopca i wynosił pięć szylingów, pewnie tyle, ile kieszonkowego chłopczyk dostawał na tydzień, drugi, wysokości pięciu funtów, złożyli pracownicy zoo na wyspie Jersey. Te pieniądze miały stanowić kapitał obrotowy Fundacji i dlatego nie mogliśmy ich wydać na przeprowadzenie niezbędnych prac w samym zoo.
Teraz przeszliśmy do drugiego etapu sprytnego planu Jimmy’ego. Obaj byliśmy zdania, że nie można stworzyć Fundacji przed spłaceniem pierwszej pożyczki. Dopiero wtedy, z tymi dwunastoma tysiącami, można powołać Fundację do życia. Zapewni jej to dobry początek, choć wciąż nie na tyle dobry, aby sobie pozwolić na jakiś większy remont czy rozbudowę. Zgodziłem się więc sam, z moich honorariów autorskich, zwrócić tych dwadzieścia tysięcy funtów coraz bardziej zaniepokojonemu bankowi, a zoo z całą zawartością przekazać Fundacji. Po dokonaniu tego powstała Fundacja Rezerwatu Zwierzyny na Jersey i oficjalnie przejęła zoo, ja natomiast objąłem funkcję honorowego dyrektora zarówno Fundacji, jak zoo. Dobraliśmy grupę aktywnych osób, rozumiejących nasze cele, utworzyliśmy z nich zarząd i byliśmy bardzo zadowoleni, kiedy lord Jersey zgodził się zostać prezesem. Na godło wybraliśmy dronta, dużego ptaka o kaczkowatym chodzie, podobnego do gołębia, ongiś zamieszkującego wyspę Mauritius i wytępionego bardzo prędko, wkrótce po jej odkryciu. Uważaliśmy, że symbolizuje on sposób, w jaki człowiek, powodowany bezmyślnością i zachłannością, potrafi zetrzeć gatunek żywych istot z powierzchni ziemi.
Mimo to nie przezwyciężyliśmy jeszcze wszystkich trudności. Ciężkie czasy jeszcze się nie skończyły i w tajemnicy przed Hope Platt wciąż zażywałem środki uspokajające. Bo kiedy to się działo, próbowałem pisać książkę. Pracy tej, mówiąc oględnie, nie znoszę, wtedy zaś musiałem ją wykonywać, aby zwrócić bankowi dwadzieścia tysięcy funtów, które mogłem zarobić tylko w ten sposób.
Książkę zatytułowałem „Dworska menażeria” i wyjaśniałem w niej, dlaczego, po pierwsze, chciałem mieć zoo i dlaczego ostatecznie stało się Fundacją. Chyba najlepiej wytłumaczy to cytat.
„Nie chciałem mieć zwyczajnego, normalnego zoo, z takimi jak wszędzie gatunkami zwierząt: mojemu zoo przyświecała myśl o przyczynieniu się do zachowania świata zwierzęcego. Na całym świecie rozwój cywilizacji powoduje zagładę różnych gatunków albo znaczne ograniczenie liczby ich przedstawicieli. Sporo większych zwierząt ma wartość handlową lub stanowi atrakcję turystyczną, toteż na nie zwraca się prawie całą uwagę. W rozproszeniu żyje natomiast całe mnóstwo fascynujących małych ssaków, ptaków i gadów, a mało komu zależy na ich zachowaniu, gdyż nie nadają się do jedzenia ani do wyrobu odzieży, nie budzą też zainteresowania turystów, żądnych widoku lwa i nosorożca. Wiele tych zwierząt żyje w środowisku wyspiarskim, z natury rzeczy ograniczonym. Wystarczy choć trochę naruszyć to środowisko, a znikną na zawsze: przypadkowe wprowadzenie na przykład szczurów czy świń mogłoby zniszczyć te wyspiarskie gatunki w ciągu roku. Oczywistym rozwiązaniem tej kwestii jest zapewnienie zwierzęciu właściwej ochrony w stanie naturalnym, aby nie wyginęło, często jednak łatwiej to powiedzieć niż zrobić. Choć więc nalega się na ochronę, można zastosować inny środek ostrożności, a mianowicie stworzyć w kontrolowanych warunkach parków i ogrodów zoologicznych stada reprodukcyjne zagrożonych zwierząt, bo wtedy, w razie gdyby doszło do najgorszego i gdyby jakiś gatunek wyginął w stanie naturalnym, przynajmniej nie zostałby stracony na zawsze. Co więcej, z tego stada hodowlanego można by brać nadwyżki i w późniejszym czasie na nowo wprowadzać zwierzęta do pierwotnego środowiska. Zawsze uważałem, że to powinno być głównym zadaniem każdego zoo, lecz dopiero ostatnio w większości ogrodów zoologicznych uświadomiono to sobie i spróbowano coś w tej sprawie zrobić. Ja chciałem, aby to się stało naczelnym zadaniem mojego zoo”.
Nakładem naszego wydawnictwa ukazały się następujące książki Geralda Durrella:
MOJA RODZINA I INNE ZWIERZĘTA2019
MOJE PTAKI, ZWIERZAKI I KREWNI2020
OGRÓD BOGÓW2021
ZAPISKI ZE ZWIERZYŃCA2022