Złapcie mi gerezę - Gerald Durrell - ebook + książka

Złapcie mi gerezę ebook

Gerald Durrell

4,3

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Gerald Durrell w charakterystyczny dla siebie niezwykle dowcipny sposób opowiada o początkach Fundacji, mającej na celu wspieranie ochrony dzikich zwierząt. Poczucie humoru autora jak zwykle dalekie jest od typowo brytyjskiej powściągliwości – czytelnik narażony będzie niewątpliwie na bóle międzyżebrowe ze śmiechu. Będzie miał okazję przeczytać o przystojnych pracownikach zoo, którzy powodują złamane serca, złośliwych szympansach, pięknych damach zbierających datki, o tym jak placki z dodatkiem anyżu działają na człekokształtne, a także o tym, że tytułowa gereza, czyli rzadki gatunek afrykańskich małp, często ma żołądek tak duży, że wraz z zawartością wynosi ćwierć jej wagi.

Jako dyrektor ogrodu zoologicznego na wyspie Jersey, mimo swojego zaangażowania i pasji, Durrell był wciąż nękany przez kłopoty finansowe: „(…)Zgodnie z moim pierwotnym planem, z chwilą gdy zoo stanie się samowystarczalne, zamierzałem przekształcić je w fundację, ale to jest niemożliwe z tak ogromnym długiem. Jimmy w pełni się z tym zgodził i na chwilę pogrążył w zadumie. - Cóż, da się zrobić tylko jedno - rzekł na koniec - a mianowicie zwrócić się z apelem do społeczeństwa”. W zabawny, ale i bardzo rozczulający sposób autor opisuje rezultaty tego apelu i dalsze losy Fundacji, która istnieje do dziś.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 241

Oceny
4,3 (6 ocen)
3
2
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Zdolnaleniwa

Nie oderwiesz się od lektury

Pokochałam całą serię pana Durrella jak żadną inną. Uwielbiam takie poczucie humoru. Bardzo się cieszę i bardzo mnie to wzrusza że mogłam towarzyszyć małemu Gerremu od łapania skorpionów na Korfu aż do pana Geralda prowadzącego własne zoo
00
sniff

Całkiem niezła

Nie jest to optymistyczna książka. Durrell przewidział przyszłość.
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: Catch Me a Co­lo­bus
Opieka re­dak­cyjna: MA­RIA RACZ­KIE­WICZ-ŚLE­DZIEW­SKA
Ko­rekta: JU­LIA MŁO­DZIŃ­SKA
Pro­jekt okładki: KA­TA­RZYNA KACZ­MA­REK
Co­py­ri­ght © Ge­rald Dur­rell, 1976 © to the Po­lish trans­la­tion of Catch Me a Co­lo­bus by Ofi­cyna Li­te­racka Noir sur Blanc sp. z o.o. w War­sza­wie For the Po­lish edi­tion Co­py­ri­ght © 2024, Noir sur Blanc, War­szawa
ISBN 978-83-7392-925-8
Ofi­cyna Li­te­racka Noir sur Blanc Sp. z o.o. ul. Fra­scati 18, 00-483 War­szawa
Za­mó­wie­nia pro­simy kie­ro­wać: – te­le­fo­nicz­nie: 800 42 10 40 (li­nia bez­płatna) – e-ma­ilem: ksie­gar­nia@wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl – księ­gar­nia in­ter­ne­towa: www.noir.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

De­dy­kuję tę książkę pię­ciorgu wier­nym człon­kom mo­jego per­so­nelu, któ­rych pra­co­wi­tość, po­świę­ce­nie i po­goda du­cha (na­wet w chwi­lach smutku i zwąt­pie­nia) tak bar­dzo mi po­mo­gły. Bez ich lo­jal­nego wspar­cia nie­wiele mógł­bym zro­bić. Są to: Ca­tha Wel­ler, Betty Bo­izard, Je­remy Mal­lin­son,

John (Shep) Mal­let i John (Długi John) Har­tley.

Od au­tora

Po­nie­waż to, o czym opo­wia­dam w tej książce, działo się w okre­sie mniej wię­cej sied­miu lat, z my­ślą o uła­twie­niu lek­tury zmie­ni­łem ko­lej­ność nie­któ­rych wy­da­rzeń. Je­śli więc czy­tel­nicy za­uważą, że cza­sami nie na­stę­pują po so­bie we wła­ści­wym po­rządku, zro­zu­mieją dla­czego.

Fir­mie Ru­pert Hart-Da­vis wi­nien je­stem po­dzię­ko­wa­nia za zgodę na wy­ko­rzy­sta­nie frag­mentu z „Dwor­skiej me­na­że­rii”.

I

Ge­ne­ralne po­rządki

Drogi Pa­nie Dur­rell.Czę­sto za­sta­na­wia­łem się nad tor­bami kan­gu­rów...

Po każ­dym po­wro­cie z za­gra­nicz­nej wy­prawy na wi­dok zoo ogar­nia mnie wiel­kie pod­nie­ce­nie: zbu­do­wane pod moją nie­obec­ność nowe klatki, które były za­le­d­wie ry­sun­kami, nowe zwie­rzęta, które przy­słano, zwie­rzęta, które wy­dały na świat młode; ra­do­sna wrzawa, jaką na po­wi­ta­nie pod­no­szą różne stwo­rze­nia, które mnie po­znają i cie­szą się, że wró­ci­łem. Na ogół przy­jazd do domu bywa bar­dzo miły i eks­cy­tu­jący.

Tym ra­zem jed­nak, po dość dłu­giej po­dróży do Au­stra­lii, No­wej Ze­lan­dii i na Ma­laje, stwier­dzi­łem z prze­ra­że­niem, że moje uko­chane zoo jest za­nie­dbane, w opła­ka­nym sta­nie. Mało tego, wkrótce się prze­ko­na­łem, że stoi na kra­wę­dzi ban­kruc­twa. Po­nie­waż wło­ży­łem w nie dużo cięż­kiej pracy i pie­nię­dzy, po­czu­łem się tak, jak­bym obe­rwał kopa w splot sło­neczny. Za­miast od­po­cząć po go­rącz­ko­wej wy­pra­wie mu­sia­łem jak naj­szyb­ciej ob­my­ślić spo­sób ra­to­wa­nia ogrodu.

Oczy­wi­ście naj­pierw prze­ją­łem kie­ro­wa­nie pla­cówką, po czym za­pro­po­no­wa­łem sta­no­wi­sko wi­ce­dy­rek­tora Je­remy’emu Mal­lin­so­nowi, za­trud­nio­nemu w zoo od po­czątku jego ist­nie­nia. Zda­wa­łem so­bie sprawę z ogrom­nej pra­wo­ści Je­remy’ego i wiel­kiej mi­ło­ści do pod­opiecz­nych. Co wię­cej, pra­co­wał we wszyst­kich dzia­łach zoo, to­też na ogół znał zwią­zane z nimi pro­blemy. Ode­tchną­łem z ulgą, kiedy przy­jął moją pro­po­zy­cję. Na­stęp­nie ze­bra­łem kie­row­ni­ków dzia­łów i za­po­zna­łem ich z sy­tu­acją. Po­wie­dzia­łem, że we­dług wszel­kiego praw­do­po­do­bień­stwa zoo trzeba bę­dzie za­mknąć, ale je­śli są go­towi zo­stać ze mną i pra­co­wać naj­cię­żej, jak po­tra­fią, za marne wy­na­gro­dze­nie, może uda nam się wy­brnąć z kło­po­tów. Wieczna chwała im za to, że jak je­den mąż wy­ra­zili zgodę. Wie­dzia­łem przy­naj­mniej, że zwie­rzęta nie ucier­pią i będą pod do­brą opieką.

Moim ko­lej­nym za­da­niem było zna­le­zie­nie do­brej se­kre­tarki. Rzecz nie tak ła­twa, jak mo­głoby się wy­da­wać. Da­łem ogło­sze­nie, w któ­rym pod­kre­śli­łem, że istotna jest zna­jo­mość ste­no­gra­fii, pi­sa­nia na ma­szy­nie, a co naj­waż­niej­sze, księ­go­wo­ści. Tro­chę mnie zdzi­wiła ogromna liczba kan­dy­da­tów. W trak­cie roz­mów z nimi stwier­dzi­łem, że kil­koro nie umie do­da­wać, a bar­dzo nie­liczni wie­dzą, jak wy­gląda ma­szyna do pi­sa­nia. Pe­wien młody czło­wiek wy­znał na­wet, że za­biega o tę pracę, bo uważa, iż z cza­sem na­uczy się ją wy­ko­ny­wać. Po roz­mo­wach może z dwu­dziestką ta­kich kre­ty­nów za­czy­na­łem tra­cić na­dzieję. Wtedy przy­szła ko­lej na Ca­thę Wel­ler. W pod­sko­kach wpa­dła do mo­jego ga­bi­netu, drobna, okrą­glutka, z roz­iskrzo­nymi zie­lo­nymi oczami i krze­pią­cym uśmie­chem. Wy­ja­śniła, że jej męża wła­śnie prze­nie­siono na Jer­sey, więc mu­siała zre­zy­gno­wać z po­sady w Lon­dy­nie, którą zaj­mo­wała przez sie­dem­na­ście lat. Tak, umie pro­wa­dzić księgi ra­chun­kowe, ste­no­gra­fo­wać, pi­sać na ma­szy­nie – wszystko. Po­pa­trzy­łem na Ja­cquie, a ona na mnie. In­stynkt mó­wił nam, że zda­rzył się cud; zna­leź­li­śmy wła­śnie taką osobę, jaka nam była po­trzebna. Ca­tha Wel­ler za­in­sta­lo­wała się w ciągu paru dni i spró­bo­wała za­pro­wa­dzić ja­kiś po­rzą­dek w księ­go­wo­ści, w któ­rej pod moją nie­obec­ność za­pa­no­wał chaos.

W tym cza­sie na zoo cią­żyły dwa długi: je­den, dwa­dzie­ścia ty­sięcy fun­tów, była to po­życzka, wy­ko­rzy­stana na bu­dowę, a miej­sco­wemu ban­kowi i in­nym wie­rzy­cie­lom na­le­żało się ko­lejne czter­na­ście ty­sięcy. Trud­ność spra­wiało też, oczy­wi­ście, zdo­by­cie od­po­wied­nich środ­ków na to, aby ja­koś utrzy­mać zoo i za­pew­nić mu prze­trwa­nie. Za­ab­sor­bo­wało mnie to na dość długo. Przez cały ten okres Je­remy, wy­ko­nu­jący nową dla sie­bie pracę, przy­cho­dził do mnie po radę w róż­nych spra­wach zwią­za­nych ze zwie­rzę­tami, Ca­tha zaś z roz­ma­itymi kwe­stiami fi­nan­so­wymi, z któ­rymi nie była obe­znana. To wszystko, wraz z cią­głym ob­my­śla­niem spo­sobu ura­to­wa­nia zoo, spra­wiło, że po­pa­dłem w głę­boką de­pre­sję, to­też mimo mo­ich pro­te­stów Ja­cquie we­zwała na­szego le­ka­rza.

– Nie je­stem chory – za­pew­nia­łem. – Tylko się mar­twię. Nie mo­żesz mi dać ja­kie­goś za­strzyku, aby utrzy­mać mnie na cho­dzie?

– Zro­bię coś lep­szego – po­wie­dział Mike. – Dam ci ta­bletki.

Prze­pi­sał mi fla­ko­nik dość blado wy­glą­da­ją­cych kap­su­łek, które mia­łem przyj­mo­wać po jed­nej dzien­nie. Ża­den z nas nie wie­dział, że w ten spo­sób zro­bił naj­waż­niej­szy krok na dro­dze do ura­to­wa­nia zoo.

Na­szymi naj­bliż­szymi i naj­star­szymi przy­ja­ciółmi na wy­spie są Hope i Jimmy Platt. Jimmy spę­dzał więk­szość czasu w Lon­dy­nie, ale Hope stale od­wie­dzała zoo i czę­sto wpa­dała do nas na drinka. Przy­pad­kiem przy­szła tego wie­czora, kiedy przez po­myłkę łyk­ną­łem po­dwójną dawkę środka uspo­ka­ja­ją­cego. W re­zul­ta­cie wy­glą­da­łem i mó­wi­łem tak, jak­bym był w ostat­nim sta­dium upo­je­nia al­ko­ho­lo­wego. Hope, duża, groźna ko­bieta, po­pa­trzyła na mnie ze zmarsz­czo­nymi brwiami, kiedy za­ta­cza­jąc się, prze­sze­dłem przez po­kój, aby się z nią przy­wi­tać.

– Co się z tobą dzieje? – za­py­tała z całą po­wagą, wła­ściwą oso­bie tak po­kaź­nej tu­szy. – Za­glą­da­łeś do bu­telki?

– Nie – od­par­łem. – I ża­łuję. To te cho­lerne środki uspo­ka­ja­jące. Wzią­łem dwie pi­gułki za­miast jed­nej.

– Środki uspo­ka­ja­jące? – zdzi­wiła się Hope. – A po cóż, u dia­bła, je za­ży­wasz?

– Sia­daj. Na­leję ci drinka i wszystko opo­wiem.

Tak więc przez na­stępną go­dzinę wy­le­wa­łem przed Hope swe żale. Pod ko­niec dźwi­gnęła się ciężko z krze­sła i za­częła się zbie­rać do wyj­ścia.

– Wkrótce z tym skoń­czymy – stwier­dziła sta­now­czo. – Nie po­zwolę, że­byś w tym wieku brał proszki na uspo­ko­je­nie. Po­mó­wię z Jim­mym.

– Nie ro­zu­miem, po co mia­ła­byś go nie­po­koić... – za­czą­łem.

– Słu­chaj mamy – ucięła Hope. – Po­roz­ma­wiam z Jim­mym.

Tak też zro­biła. Za­raz po­tem za­dzwo­nił Jimmy. Czy nie ze­chciał­bym się z nim zo­ba­czyć i wy­tłu­ma­czyć mu, o co cho­dzi. Po­sze­dłem i po­wie­dzia­łem, że zgod­nie z moim pier­wot­nym pla­nem, z chwilą gdy zoo sta­nie się sa­mo­wy­star­czalne, za­mie­rza­łem prze­kształ­cić je w fun­da­cję, ale to jest nie­moż­liwe z tak ogrom­nym dłu­giem. Jimmy w pełni się z tym zgo­dził i na chwilę po­grą­żył w za­du­mie.

– Cóż, da się zro­bić tylko jedno – rzekł na ko­niec – a mia­no­wi­cie zwró­cić się z ape­lem do spo­łe­czeń­stwa. Na po­czą­tek dam ci dwa ty­siące fun­tów, abyś mógł prze­zwy­cię­żyć obecne trud­no­ści, a kiedy wy­stą­pisz z ape­lem, do­rzucę jesz­cze dwa ty­siące, aby za­chę­cić in­nych. Je­śli apel od­nie­sie sku­tek, znów się za­sta­no­wimy.

Mó­wiąc oględ­nie, wpra­wił mnie w za­kło­po­ta­nie. Wró­ci­łem do zoo oszo­ło­miony. Rze­czy­wi­ście wy­glą­dało na to, że mimo wszystko może uda się je ura­to­wać.

Zwró­ce­nie się z ape­lem nie jest tak ła­twe, jak się wy­daje. I nie każdy apel musi od­nieść sku­tek. Ale w tym wy­padku dzien­ni­ka­rze lo­kal­nej ga­zety, „Eve­ning Post”, która za­wsze nas wspie­rała, cu­dow­nie opi­sali na­sze do­tych­cza­sowe osią­gnię­cia i wy­ja­śnili, co za­mie­rzamy ro­bić w przy­szło­ści. Po ogło­sze­niu apelu, w tak krót­kim cza­sie, że za­kra­wało to na cud, ze­bra­li­śmy dwa­na­ście ty­sięcy fun­tów. Dwa datki wzru­szyły mnie naj­bar­dziej: je­den po­cho­dził od ma­łego chłopca i wy­no­sił pięć szy­lin­gów, pew­nie tyle, ile kie­szon­ko­wego chłop­czyk do­sta­wał na ty­dzień, drugi, wy­so­ko­ści pię­ciu fun­tów, zło­żyli pra­cow­nicy zoo na wy­spie Jer­sey. Te pie­nią­dze miały sta­no­wić ka­pi­tał ob­ro­towy Fun­da­cji i dla­tego nie mo­gli­śmy ich wy­dać na prze­pro­wa­dze­nie nie­zbęd­nych prac w sa­mym zoo.

Te­raz prze­szli­śmy do dru­giego etapu spryt­nego planu Jimmy’ego. Obaj by­li­śmy zda­nia, że nie można stwo­rzyć Fun­da­cji przed spła­ce­niem pierw­szej po­życzki. Do­piero wtedy, z tymi dwu­na­stoma ty­sią­cami, można po­wo­łać Fun­da­cję do ży­cia. Za­pewni jej to do­bry po­czą­tek, choć wciąż nie na tyle do­bry, aby so­bie po­zwo­lić na ja­kiś więk­szy re­mont czy roz­bu­dowę. Zgo­dzi­łem się więc sam, z mo­ich ho­no­ra­riów au­tor­skich, zwró­cić tych dwa­dzie­ścia ty­sięcy fun­tów co­raz bar­dziej za­nie­po­ko­jo­nemu ban­kowi, a zoo z całą za­war­to­ścią prze­ka­zać Fun­da­cji. Po do­ko­na­niu tego po­wstała Fun­da­cja Re­zer­watu Zwie­rzyny na Jer­sey i ofi­cjal­nie prze­jęła zoo, ja na­to­miast ob­ją­łem funk­cję ho­no­ro­wego dy­rek­tora za­równo Fun­da­cji, jak zoo. Do­bra­li­śmy grupę ak­tyw­nych osób, ro­zu­mie­ją­cych na­sze cele, utwo­rzy­li­śmy z nich za­rząd i by­li­śmy bar­dzo za­do­wo­leni, kiedy lord Jer­sey zgo­dził się zo­stać pre­ze­sem. Na go­dło wy­bra­li­śmy dronta, du­żego ptaka o kacz­ko­wa­tym cho­dzie, po­dob­nego do go­łę­bia, on­giś za­miesz­ku­ją­cego wy­spę Mau­ri­tius i wy­tę­pio­nego bar­dzo prędko, wkrótce po jej od­kry­ciu. Uwa­ża­li­śmy, że sym­bo­li­zuje on spo­sób, w jaki czło­wiek, po­wo­do­wany bez­myśl­no­ścią i za­chłan­no­ścią, po­trafi ze­trzeć ga­tu­nek ży­wych istot z po­wierzchni ziemi.

Mimo to nie prze­zwy­cię­ży­li­śmy jesz­cze wszyst­kich trud­no­ści. Cięż­kie czasy jesz­cze się nie skoń­czyły i w ta­jem­nicy przed Hope Platt wciąż za­ży­wa­łem środki uspo­ka­ja­jące. Bo kiedy to się działo, pró­bo­wa­łem pi­sać książkę. Pracy tej, mó­wiąc oględ­nie, nie zno­szę, wtedy zaś mu­sia­łem ją wy­ko­ny­wać, aby zwró­cić ban­kowi dwa­dzie­ścia ty­sięcy fun­tów, które mo­głem za­ro­bić tylko w ten spo­sób.

Książkę za­ty­tu­ło­wa­łem „Dwor­ska me­na­że­ria” i wy­ja­śnia­łem w niej, dla­czego, po pierw­sze, chcia­łem mieć zoo i dla­czego osta­tecz­nie stało się Fun­da­cją. Chyba naj­le­piej wy­tłu­ma­czy to cy­tat.

„Nie chcia­łem mieć zwy­czaj­nego, nor­mal­nego zoo, z ta­kimi jak wszę­dzie ga­tun­kami zwie­rząt: mo­jemu zoo przy­świe­cała myśl o przy­czy­nie­niu się do za­cho­wa­nia świata zwie­rzę­cego. Na ca­łym świe­cie roz­wój cy­wi­li­za­cji po­wo­duje za­gładę róż­nych ga­tun­ków albo znaczne ogra­ni­cze­nie liczby ich przed­sta­wi­cieli. Sporo więk­szych zwie­rząt ma war­tość han­dlową lub sta­nowi atrak­cję tu­ry­styczną, to­też na nie zwraca się pra­wie całą uwagę. W roz­pro­sze­niu żyje na­to­miast całe mnó­stwo fa­scy­nu­ją­cych ma­łych ssa­ków, pta­ków i ga­dów, a mało komu za­leży na ich za­cho­wa­niu, gdyż nie na­dają się do je­dze­nia ani do wy­robu odzieży, nie bu­dzą też za­in­te­re­so­wa­nia tu­ry­stów, żąd­nych wi­doku lwa i no­so­rożca. Wiele tych zwie­rząt żyje w śro­do­wi­sku wy­spiar­skim, z na­tury rze­czy ogra­ni­czo­nym. Wy­star­czy choć tro­chę na­ru­szyć to śro­do­wi­sko, a znikną na za­wsze: przy­pad­kowe wpro­wa­dze­nie na przy­kład szczu­rów czy świń mo­głoby znisz­czyć te wy­spiar­skie ga­tunki w ciągu roku. Oczy­wi­stym roz­wią­za­niem tej kwe­stii jest za­pew­nie­nie zwie­rzę­ciu wła­ści­wej ochrony w sta­nie na­tu­ral­nym, aby nie wy­gi­nęło, czę­sto jed­nak ła­twiej to po­wie­dzieć niż zro­bić. Choć więc na­lega się na ochronę, można za­sto­so­wać inny śro­dek ostroż­no­ści, a mia­no­wi­cie stwo­rzyć w kon­tro­lo­wa­nych wa­run­kach par­ków i ogro­dów zoo­lo­gicz­nych stada re­pro­duk­cyjne za­gro­żo­nych zwie­rząt, bo wtedy, w ra­zie gdyby do­szło do naj­gor­szego i gdyby ja­kiś ga­tu­nek wy­gi­nął w sta­nie na­tu­ral­nym, przy­naj­mniej nie zo­stałby stra­cony na za­wsze. Co wię­cej, z tego stada ho­dow­la­nego można by brać nad­wyżki i w póź­niej­szym cza­sie na nowo wpro­wa­dzać zwie­rzęta do pier­wot­nego śro­do­wi­ska. Za­wsze uwa­ża­łem, że to po­winno być głów­nym za­da­niem każ­dego zoo, lecz do­piero ostat­nio w więk­szo­ści ogro­dów zoo­lo­gicz­nych uświa­do­miono to so­bie i spró­bo­wano coś w tej spra­wie zro­bić. Ja chcia­łem, aby to się stało na­czel­nym za­da­niem mo­jego zoo”.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

Na­kła­dem na­szego wy­daw­nic­twa uka­zały się na­stę­pu­jące książki Ge­ralda Dur­rella:

MOJA RO­DZINA I INNE ZWIE­RZĘTA2019

MOJE PTAKI, ZWIE­RZAKI I KREWNI2020

OGRÓD BO­GÓW2021

ZA­PI­SKI ZE ZWIE­RZYŃCA2022