Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
W młodości podróżował po Polsce z Markiem Hłaską, pisał wiersze i bił się na pięści. Potem studiował w łódzkiej szkole filmowej i siedział w więzieniu. Po wyjściu na wolność współtworzył Studio Filmowe „Tor”, gdzie współpracował z Krzysztofem Zanussim, Krzysztofem Kieślowskim, Stanisławem Różewiczem i wieloma innymi. Równocześnie realizował własne filmy i przez wiele lat zmagał się z bolesną chorobą. Gdy ta przeszkodziła mu w dalszej karierze, poświęcił się nauczaniu – wychował kilka pokoleń filmowców. W swoim „Alfabecie filmowym” Kazimierz Kutz napisał o nim: „Edward Żebrowski jest – jak Duch Święty – za potylicą niejednego, gdzie amortyzuje głupotę. Słowem, prawdziwy rebe”. Nazywano go także profesorem. I hipnotyzerem. Edward Żebrowski – wielki samotnik polskiego kina – już za życia stał się legendą, choć nigdy o to nie zabiegał.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 254
SERIA BIOGRAFIE
Już w księgarniach:
Beata Chomątowska Lachert i Szanajca. Architekci awangardy
Aleksander Kaczorowski Havel. Zemsta bezsilnych
Małgorzata Czyńska Kobro. Skok w przestrzeń
Angelika Kuźniak Stryjeńska. Diabli nadali
Aleksander Kaczorowski Hrabal. Słodka apokalipsa
Stanisław Bereś Gajcy. W pierścieniu śmierci
Olga Szmidt Kownacka. Ta od Plastusia
Mariusz Urbanek Makuszyński. O jednym takim, któremu ukradziono słońce
Wojciech Orliński Lem. Życie nie z tej ziemi
Klementyna Suchanow Gombrowicz. Ja, geniusz
Anna Bikont Sendlerowa. W ukryciu
Jakub Socha
Żebrowski
Hipnotyzer
Wszelkie powielanie lub wykorzystanie niniejszego pliku elektronicznego inne niż autoryzowane pobranie w zakresie własnego użytku stanowi naruszenie praw autorskich i podlega odpowiedzialności cywilnej oraz karnej.
Projekt okładki Agnieszka Pasierska / Pracownia Papierówka
Projekt typograficzny Robert Oleś / d2d.pl
Fotografia na okładce – Ocalenie, reż. Edward Żebrowski, fot. Edward Hartwig, 1972 © by Studio Filmowe TOR, materiał Filmoteka Narodowa
Wybór fotografii Katarzyna Stańczuk
Copyright © by Jakub Socha, 2018
Opieka redakcyjna Łukasz Najder
Redakcja Małgorzata Holender
Korekta Magdalena Kędzierska-Zaporowska / d2d.pl, Alicja Listwan / d2d.pl
Redakcja techniczna Robert Oleś / d2d.pl
Skład Agnieszka Frysztak / d2d.pl
Eseje Różnie mówią o ludziach i Przeklęte pocztówki były wcześniej publikowane w skróconych wersjach kolejno w pismach „dwutygodnik.com” i „Widok”
Książka powstała dzięki stypendiom Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego oraz Stowarzyszenia Autorów ZAiKS
Skład wersji elektronicznej d2d.pl
ISBN 978-83-8049-639-2
Rodzicom
Chodząca powoli charyzma. Barczysty brodacz z ironicznym błyskiem w oku. Można tę charakterystyczną sylwetkę wypatrzyć w piętnastym odcinku serialu dla dzieci Tomek i pies zatytułowanym Rozłąka.
Fabuła prościutka jak drut: Tomek próbuje ze swoim wilczurem wejść do tramwaju, zwierzak wskakuje na platformę, natomiast Tomkowi drzwi zatrzaskują się przed nosem. Pies jedzie sam do pętli, gdzie zostaje wyrzucony przez dużą motorniczą. Próbuje więc wrócić do swojego pana. Biegnie jak opętany, jak maratończyk: przez wertepy, mosty, torami, aż pada bez życia w samym centrum miasta. Zbiera się tłum. Jedna z kobiet zaczyna krzyczeć: „Tramwaj przejechał psa”, na co odpowiada jej stojący obok mężczyzna: „Bzdury pani opowiada, sam się położył”. Tym mężczyzną jest Edward Żebrowski. Pies po krótkim odpoczynku podnosi wzrok. Zjawia się Tomek. Tłum się rozchodzi, Żebrowski obraca się na pięcie i podpierając parasolem, po prostu odchodzi. Taka to była postać – pojawiła się na chwilę w ludzkim zbiegowisku, a potem oddaliła w swoją stronę.
Kazimierz Kutz: „Szara eminencja od mądrości wszelakich, żywa inteligencja i życzliwość dla innych. Jest – jak Duch Święty – za potylicą niejednego, gdzie amortyzuje głupotę”.
Maja Komorowska: „Wspaniały reżyser i niezwykły człowiek. Jeśli zdarzy mi się jakaś trudna sprawa nie tylko z dziedziny sztuki, często myślę wtedy, co by powiedział. Jak ważna jest jego ostrość widzenia różnych spraw, problemów, bez żadnej ulgi, rozumiem to z czasem coraz bardziej”.
Michał Bajor: „Zupełnie wyjątkowy człowiek. Emanowały z niego niesłychana mądrość i spokój”.
Zygmunt Kniaziołucki: „Pełen niespotykanej mądrości i umiejętności współżycia z ludźmi. Szalenie inteligentny, łączący osobiste ciepło, którego inni nie mają, z fachowością”.
Wojciech Marczewski: „Wokół zmieniały się mody i trendy, a on pozostawał taki sam. W czasach, w których zszarzały i wykruszyły się autorytety, był i dla nas, i dla młodych niemal wyrocznią. Nie dawało się nim manipulować. Na wsi patrzę czasem na drzewa, które wiosną wypuszczają listki. Kiedy się trochę ociepla, wszystkie są już zielone, tylko stary dąb czeka, nie daje się oszukać pierwszym promieniom słońca. Dlatego nigdy nie zaskakują go wracające mrozy. Dla mnie On miał w sobie właśnie coś z takiego mądrego dębu”.
Janusz Zaorski: „Zawsze powtarzano – najmądrzejszy ze wszystkich to był Edek Żebrowski. Nasz rebe Edek Bernstein”.
Edward Bernstein pod koniec lat sześćdziesiątych nazwisko zmienił na Żebrowski. Do tego czasu wszystkie swoje prace sygnował tym, które nosił od dziecka. Jako Bernstein funkcjonował wśród znajomych, przyjaciół, najbliższych. Nie ma jednoznacznej odpowiedzi na pytanie, czemu podjął taką decyzję. Lata gomułkowskie, atmosfera nadchodzącego 1968 roku na pewno miały znaczenie, zdecydowały jednak chyba względy praktyczne – za Bernsteinem ciągnęły się wyrok skazujący i zła opinia. Młodemu filmowcowi w karierze by to raczej nie pomogło. Jako Żebrowski (panieńskie nazwisko matki) mógł właściwie zacząć od nowa.
Przechodzień (w płaszczu) w serialu Tomek i pies, odcinek Rozłąka. © Filmoteka Narodowa
Ci, którzy go znali, opowiadają, że gdy wchodziło się do pokoju, w którym przebywał, od razu było wiadomo, kto w nim jest najważniejszy. Czuło się ciężar gatunku. Budził rzadko spotykany respekt. Zabawne, on sam nie miał potrzeby, żeby brylować, nigdy nie wchodził w światło reflektorów, nawet na zdjęciach z młodości najczęściej stawał tyłem do aparatu. Uprawiał sztukę siedzenia w kącie w starym stylu. Pewnie uśmiechnąłby się pod wąsem, gdyby natknął się dzisiaj w sieci na artykuł Siedź w kącie, a na pewno znajdą cię, w którym autor pochwałę tej postawy życiowej rozpoczyna od opisu swoich przygód: podboju Azji, nurkowania u wybrzeży Egiptu i zasiadania w jury konkursu piękności. Równie spektakularnymi wyczynami Żebrowski nie mógł się pochwalić, choć miał bogate życie. Na jego przykładzie można prześledzić przemiany całej powojennej kultury polskiej. A także skomplikowany los polskiego inteligenta.
W jednym z wywiadów powiedział: „Każdy artysta doświadcza kiedyś pokusy zamilknięcia. […] Świat jest w swej istocie niewyrażalny, jeśli jednak podejmuje się próbę znalezienia wyrazu dla rzeczywistości, trzeba w chaosie szukać harmonii, czegoś, co może okazać się sensem”. Żebrowski zamilkł w 1980 roku. Miał wtedy dopiero czterdzieści pięć lat i później już nigdy nie wrócił za kamerę. Od tamtego momentu zaczął na pewien sposób znikać i chyba wreszcie znalazł harmonię. Rzadko udzielał wywiadów, przestał pojawiać się na oficjalnych wydarzeniach, imprezach, przyjęciach. Znikał tak jak wielu innych, to nie jest jakaś szczególna przypadłość. Każdą historię, także historię filmu, da się opowiedzieć właśnie za pomocą takich przypadków. W końcu wszyscy reżyserzy na ogół dostają to samo: kamerę, aktorów, pieniądze, ale tylko niektórzy zdołają się przebić. Rocznie produkuje się dziś w Polsce kilkadziesiąt filmów i jeśli dwa z nich przetrwają konfrontację z widownią i krytykami, a potem próbę czasu, to i tak bilans jest dodatni. Debiutant kręci film, a gdy ten mu nie wyjdzie – powodów porażki może być oczywiście tysiąc – nieszybko zdarzy się szansa na następny. Prawdopodobnie telefon nagle przestanie dzwonić. Kino to walka o to, żeby jak najszybciej zaistnieć. Walka, podczas której nieustannie tworzą się drużyny, małe środowiska. Trzeba umieć się w nich odnaleźć, kombinować i mieć energię, żeby znaleźć własną szczelinę. To brutalny sport. Nie każdy ma siłę na takie zawody. Radzieckim studentom szkoły filmowej profesorowie zwykli w latach pięćdziesiątych mówić: „większych przeciążeń niż reżyser doświadcza tylko pilot odrzutowca”.
„Wypalił się na starcie”, „po drodze rozmienił się na drobne”, „pogubił się pod koniec”, „zapraszali ją na wszystkie festiwale, a teraz nigdzie jej nie ma”, „miała talent, ale nie potrafiła z niego skorzystać”. To jeden wariant tej opowieści. Drugi to historie twórców niewidocznych, którzy zawsze poświęcali się dla innych: nauczycieli i rzemieślników. Bohaterowie trzeciego planu, statyści i outsiderzy, ideowcy i dziwacy, przegrani i zbyt skromni – oni też domagają się uwagi. Domagają się opowiedzenia ich historii. Najczęściej mówi się jednak o słynnych aktorach i uznanych reżyserach. O tych, którzy najjaśniej świecą, tych, co najwięcej osiągnęli, i tych, którzy zwyczajnie mieli najwięcej szczęścia.
Żebrowskiego trzeba umieścić pomiędzy biegunami. Nigdy się nie wypalił, nigdy nie rozmienił na drobne, nie pogubił, a mimo wszystko jego kariera filmowa nie wydaje się spełniona. Nie jest też niespełniona. Jego filmy są znane i zarazem nieznane. O ich autorze nie pisze się zbyt dużo w podręcznikach historii kina, ale historia mówiona zna co najmniej kilka środowiskowych legend z nim związanych. Namacalnych dowodów swojej reżyserskiej wyjątkowości pozostawił niewiele. Był reżyserem od wielkiego dzwonu. Jego nazwisko pojawia się jednak na wielu listach końcowych: opiekun, współscenarzysta, konsultant, wreszcie aktor. To przecież i tak nie wszystko, bo był w końcu trochę Franciszkiem Fiszerem – takim „rebe”, po rozmowach z którym pozostał jedynie ślad w tych, którzy w nich uczestniczyli. A że był wybredny, bardzo uważał na to, z kim się spotyka. Tych osób siłą rzeczy nigdy nie było dużo. Przez lata ludzie przychodzili do niego w wielu sprawach i z wieloma problemami, pytając o radę. Opowiadali później: „Sprawiał wrażenie człowieka, który miał w sobie promieniujące światło”. „Potrafił wspaniale słuchać”. To po pierwsze. Po drugie, jak wspomina jego przyjaciel Michał Komar, „był nieprawdopodobnie silny psychicznie. Umiał powstrzymywać swoje emocje. Trzeba go było rzeczywiście bardzo dotknąć, żeby zareagował, ale reagował w sposób straszny. Jechał kiedyś do Wrocławia pociągiem. Naprzeciwko siedział jakiś mocno zbudowany młodzieniec, który poleciał antysemickimi żartami. Edward, miał wtedy z sześćdziesiąt–siedemdziesiąt lat, poprosił go, żeby wstał, i tak go jebnął, że ten się nogami nakrył”.
Wobec kina miał duże wymagania, widział w nim narzędzie do intymnego i skupionego dialogu z widzem, zaczynającego się przy zgaszonych światłach, kiedy jest się sam na sam z filmem, a jednocześnie pozostaje powiązanym cieniutką nicią z tymi, którzy siedzą obok na fotelach. Druga część tego dialogu, ta ważniejsza, miała odbywać się według niego w umyśle i w wyobraźni widza już po seansie. To wtedy miało dochodzić do porządkowania wrażeń i konfrontacji historii zobaczonej na ekranie z własnym doświadczeniem, wrażliwością i sumieniem.
Reżyserię traktował nie tylko jako zawód, lecz znacznie szerzej. W jednym z wywiadów opowiadał: „Mówi się często, że film jest metaforą życia. Otóż metaforą życia jest już sam proces powstawania filmu. Trzeba coś spełnić, od początku do końca, w czasie, który jest nam dany. Coś się dokonało i to już zostaje. I nic już nie można zmienić. Życie zostaje przeżyte, idzie pod sąd świata. Reżyser wprawdzie jest w sytuacji dowódcy czy nawet trochę Pana Boga, ale i on przeżywa swój wymierzony w czasie los. Wszyscy, którzy pracują przy filmie, mają poczucie, że wchodzą w jakieś osobne życie, w jakiś model istnienia. Przez kilka miesięcy w roku przebywa się w świecie sztucznym, któremu się służy, i siłą rzeczy nie jest się w świecie, który nas otacza, którego nie lubimy. Nasze filmy wyrywały nas z Peerelu na długie miesiące. Potem wracaliśmy do Peerelu, żeby bronić swojego filmu, żeby mógł wejść na ekran. I czym prędzej, kto tylko mógł, brał się do następnego filmu. To był bardzo silny motyw dla mnie i dla moich kolegów”.
Choroba nie pozwoliła mu jednak rozwinąć się w zawodzie. Przywołując słynną definicję zawodu reżysera autorstwa Andrzeja Wajdy („Reżyser powinien mieć duszę poety i siłę kaprala”), mówił, że zwyczajnie brakuje mu sił. Udało mu się nakręcić zaledwie trzy pełnometrażowe filmy. Z perspektywy polskiego kina – wyjątkowe. W wywiedzionym z własnych doświadczeń szpitalnych Ocaleniu opowiadał o upokorzonym przez chorobę egocentryku. W opartym na prozie Stanisława Lema Szpitalu Przemienienia patrzył oczami młodego lekarza na życie szpitala psychiatrycznego w okupowanej Polsce. W filmie W biały dzień znów w centrum ustawił młodego człowieka, tym razem rewolucjonistę, który dostaje zadanie zabicia oskarżonego o zdradę pisarza i publicysty.
Kino Żebrowskiego, jak sam je określał – „pełne gwałtownych zdarzeń, ale chłodne formalnie”, jest kinem, w którym ścierają się różne racje, w którym szeroko pojęte zdrowie, zarówno indywidualne, jak i społeczne, nie jest żadną normą. Jego filmy podszyte są nieufnością wobec katechizmów i ideologii. Żebrowski nie daje na tacę i nie opłaca żadnych składek partyjnych. Unika nauczek. Jeśli optuje za jakąkolwiek wiarą, to chyba tylko za „wiarą w moralny sens wątpienia”, jak przenikliwie nazwał to Andrzej Werner w jednym ze swoich tekstów na temat Żebrowskiego. Rację ma też eseista Kazimierz Henczel, który pisał, że Żebrowski swoimi utworami zdawał się wyrażać zasadę Benthama – „Niech każdy będzie jednostką, a nikt więcej niż jednostką”.
Jego biografię próbuje się czasem zamknąć w dwóch formułach: kozackiej młodości i niemal klasztornej dyscypliny, w której spędził pozostałą część życia, ale to uproszczenie. Nie można jej opisywać jako przypowieści, w której nie tak dawny buntownik zostaje ukarany za swój bunt i w ramach pokuty musi porzucić dotychczasowe życie i zamieszkać na marginesie świata. Był zanurzony w czas, żył intensywnie. W jego mieszkaniu na warszawskim Powiślu odbywały się spotkania ludzi związanych z pracą podziemną. On sam brał udział w zainicjowanym przez Stefana Bratkowskiego konwersatorium Doświadczenie i Przyszłość. Fascynował się teatrem w Gardzienicach. Uczęszczał na słynne seminaria Systemy otwarte profesora Krzysztofa Maurina, warszawskiego matematyka i filozofa, na których pojawiało się wielu myślicieli z kraju i zagranicy. Z Maurinem łączyła też Żebrowskiego fascynacja gnozą. Zainteresowanie teologią prawosławną zbliżyło go z kolei do Michała Klingera, badacza prawosławia, autora książki Tajemnica Kaina.
Miał otwartą głowę, zawsze potrafił chwycić za słuchawkę telefonu i zadzwonić do kogoś, kto był autorem książki lub artykułu, który go zafascynował. Ale interesował się też całkiem przyziemnymi sprawami. We wspomnieniu o nim Tadeusz Sobolewski przywołuje historię, jak to reżyser pojechał ze swoimi studentami na zajęcia do Katowic. W samochodzie krążyły idee i nazwiska wielkich artystów. Żebrowski milczał, słowem się nie odezwał przez całą drogę. Na koniec rzucił tylko do kierowcy z uznaniem: „No, niezła bryczka”.
Przyjaźnił się z pisarzami, psychiatrami, malarzami, teologami i filmowcami. Wszyscy, którzy go znali, opowiadają, że w przyjaźni był niezwykle lojalny. Mówił do nich nie „pokłóciliśmy się”, tylko „poróżniliśmy się”, „bywaj” zamiast „do widzenia”. Na co dzień jednak zachowywał dystans. Tylko tak potrafił funkcjonować. Deklarował, że dobrze widzi wyłącznie rzeczy oddalone i że nie umie ani machać rękami jak mieszkańcy Półwyspu Apenińskiego, ani wymachiwać pięściami jak Irlandczycy. Nie potrafił utożsamiać się z masami, z żadnym ruchem społecznym, nawet takim, któremu sprzyjał. Potrafił jedynie utożsamiać się z pewnymi gestami, zachowaniami, pewnymi pojedynczymi losami.
Wybranych zapraszał do swojej chaty na wsi, czuł się tam lepiej niż w Warszawie. Kochał przyrodę, jego siostra Ewa wspomina, że największą przyjemność sprawiało mu obserwowanie zmieniających się pór roku. Przycinał drzewa, sadził, obserwował zwierzęta, uwielbiał samotne spacery z psem przez łąki, szpaler starych dębów. Na wsi czuł się szczęśliwy. W wyprawach towarzyszyła mu jego żona Małgorzata Jaworska, wybitna operatorka dźwięku, która pracowała z największymi: Brzozowskim, Łozińskim, Różewiczem. Robiła też oczywiście filmy z mężem: „Pracowaliśmy razem przy jego filmach, ale w pracy był surowy, nie roztkliwiał się nade mną, już raczej operatorzy mi pomagali, pamiętam, że jak miałam problem z ustawieniem dźwięku w Szpitalu Przemienienia, to pomagał mi wtedy Witek Sobociński, który specjalnie udawał, że ma jakieś problemy ze światłem, żebym ja miała więcej czasu dla siebie”.
Ci, którzy znali go lepiej, podpowiadają, że kto chce sobie wyobrazić, kim był Żebrowski, powinien obejrzeć Barwy ochronne Krzysztofa Zanussiego i Trzy kolory: czerwony Krzysztofa Kieślowskiego, koncentrując się na dwóch postaciach: docenta i sędziego. Każdy z nich ma coś z niego. Pierwszy – inteligencję, tak dużą, że aż czasami okrutną, i upodobanie do tworzenia z rozmów scenek dramatycznych, których celem jest złapanie tego, kogo trzeba, na słabości i udowodnienie mu, że jest durniem (durniów szczerze nie znosił). Drugi – psa (Żebrowski też miał psa) i pozbawione złudzeń spojrzenie na ludzi. Idąc tym tropem, trzeba by pewnie przypomnieć jego dwie małe role w filmach Krzysztofa Zanussiego: Iluminacji i Constansie. Wciela się w nich kolejno w lekarza i w profesora matematyki, ale tak naprawdę jednak do końca pozostaje sobą. W Iluminacji Stanisław Latałło zadaje Żebrowskiemu pytanie: „Powiedz, kiedy człowiek jest jeszcze człowiekiem?”. Ten odpowiada mu z lekką nonszalancją: „Dopóki funkcjonuje jego ciało”. W Constansie Tadeusz Bradecki pyta go z kolei, czy przedstawiony na tablicy problem matematyczny da się rozwiązać prościej. Żebrowski uśmiecha się do niego nieznacznie i mówi: „Pewnie i można, tylko czy to prostsze rozwiązanie będzie równie eleganckie?”.
Profesor za biurkiem dyskutuje ze studentem (Tadeusz Bradecki) w filmie Constans. © Maciej Hen / Studio Filmowe TOR / Filmoteka Narodowa
W jego gabinecie na Powiślu największą uwagę zwracały powieszony nad biurkiem wizerunek twarzy Jezusa z całunu turyńskiego i książki. Na półce złota seria dzieł zebranych Dostojewskiego, Mann i Conrad; przy poduszce Sebald, obok Márai i Littell. Minęło kilka lat od śmierci Żebrowskiego, a wszystko leży w tym samym miejscu, gdzie leżało, czekając na ekipę filmową, która kręci o nim film dokumentalny. Wyreżyserowane przez Marię Zmarz-Koczanowicz Notatki z życia. Edward Żebrowski miały premierę podczas 42 Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych – składa się w dużej mierze z przeprowadzonych na Powiślu rozmów z najbliższą rodziną, przyjaciółmi i współpracownikami reżysera, którzy pochyleni nad jego prywatnymi notatkami, wspominają zmarłego.
W czasie pracy nad książką odwiedziłem sporo podobnych gabinetów i pokoi. Nieśmiertelny tapczan do pisania, chorowania, rozmyślania, na framudze drążek do podciągania się, nad framugą szabla, pamiątka po dziadku, nefrytowa rakieta tenisowa, dyplom uznania, pamiątka z festiwalu. Na ścianie plakat filmowy albo stonowany obraz. Na półkach NOWA obok PIW-u, Kołakowski obok Konwickiego, przed książkami kilka pamiątek z zagranicznych podróży, pocztówki, czasami statuetka. Na biurku papierosy, z tym że u niektórych już cienkie. Filiżanka, szklanka w metalowym koszyczku. Stary pecet albo laptop, niekiedy maszyna. Poduszka dla zwierzaka, psa albo kota. Tak z grubsza wygląda klasyczna jama starszego polskiego inteligenta, z której nawiązuje kontakt ze światem i w której od tego świata się odłącza. W jednych z nich jest tłoczno, w drugich wręcz przeciwnie. „Poza panem nikt mnie tu nie odwiedza” – usłyszałem od jednego z rozmówców w trakcie kolejnego z nim spotkania. Pamiętam, że pytałem wtedy, czy figura, którą uosabiał Żebrowski, jest dzisiaj w ogóle możliwa. Pamiętam też, że inna osoba, wokół której człapał mały czarny, posiwiały pies, uderzająco podobny do właściciela, na to samo pytanie odpowiedziała: „Zawsze jest możliwa. Zawsze się tacy będą rodzić, może w nowych odsłonach, ale będą przeżywali takie same dramaty i losy, bo nigdy nie będzie tak dobrze, żeby było dobrze po prostu”.
Ta książka jest także o nich. Oprócz Żebrowskiego będą się tu pojawiali inni fascynujący ludzie: jego przyjaciele, współpracownicy, przyjaciele jego przyjaciół. Będą wśród nich też tacy, których – tak jak jego, głównego bohatera – nigdy nie spotkałem.
Za chwilę sytuacja się zmieni – jeszcze rok, najwyżej półtora i przyjdzie odwilż. Wraz z nią sala zebrań na I piętrze Związku Literatów w Warszawie zaludni się młodymi pisarzami, którzy będą wyglądali na źle ubranych i niedomytych, a w dyskusjach zaczną powoływać się na Steinbecka i Dos Passosa. Słowa o przodującej roli partii i o literaturze, która powinna opiewać socjalistyczną rewolucję, znikną. Drzwi otworzą się na oścież – Koło Młodych przy Związku Literatów Polskich zacznie przyjmować wszystkich tych, którzy po prostu poświadczą swoje zainteresowanie literaturą, przyniosą jakiś artykuł, fragment opowiadania, wiersz. Na razie jest jednak początek 1954 roku, zupełnie inny świat – do Koła nie można się tak po prostu zapisać, trzeba być do niego delegowanym lub zwerbowanym. Obowiązuje ścisła selekcja. Wyselekcjonowani mają szansę na nagrody. Do polskich księgarni trafia w nakładzie stu tysięcy egzemplarzy Almanach młodych, zredagowany przez Igora Newerlego, pierwszy z serii podobnych publikacji. Czasy są konkretne, domagają się od ludzi konkretnych pomysłów i gestów. „Nie wolno lekce i na uboczu”. „»Wróg« nie jest pojęciem oderwanym. Ani »walka«. Ani »praca w terenie«”. „Może właśnie z chęci zrozumienia – pisze Newerly we wstępie do zbioru, wcielając się niejako w młodego literata i starając się nadążyć za biegiem jego myśli, oczekiwań – i przeżywania, później z chęci współuczestniczenia garnąć się począł do zespołu. A więc – Koło Młodych. Wkrótce Koło stało się za ciasne. Rwał się w tłum robotników, na pomoc niefachową. Wyjechał w końcu na budowę osiedli robotniczych. W pracy potrzebnej jak tętno, rosnącej jak dziecko, wśród prostych, twardych ludzi wiele rzeczy w człowieku lasuje się i krzepnie. I kiedy tam stoi nad wapnem, mieszając starannie – Hemingway po prostu przeszkadza. Każdy minimalista chwyciłby się raczej Maksyma, by sięgnąć po ten kunszt – prostotę sztuki budującej”.
Nie ma co dłużej zatrzymywać się nad tą socrealistyczną watą i wieszać psów na Newerlym, szczególnie że rzeczywiście jak mało kto dbał w latach pięćdziesiątych o młodych literatów znad Wisły. Zgromadzony w Almanachu zbiór do dziś nie wygląda źle: Ernest Bryll, Jan Himilsbach, Jerzy Harasymowicz, Włodzimierz Odojewski i jeszcze jeden, ten najgłośniejszy, który pojawia się we wstępie, w anegdocie na poły fantastycznej: „Wiek – 20 lat, wykształcenie – szkoła podstawowa i rok mechanicznej, zawód – kierowca samochodowy. Przyniósł – pamiętam – opowiadanie z życia bazy transportowej. Starannie przepisany maszynopis wyjął zza pazuchy ostrożnie, by nie ubrudzić czarnymi od smarów paluchami, i przepraszał najmocniej, że przychodzi do Związku Literatów, że zdaje sobie sprawę, jakie to pisanie jego nic nie warte, ale nie może się od niego odczepić, więc niech już mu pisarze powiedzą, raz na zawsze… itd. Pociągnął swoją ciężarówkę do Jeleniej Góry, a myśmy w Komisji Młodzieżowej czytali”. Co czytali? Oczywiście Bazę Sokołowską Marka Hłaski, najgłośniejszego autora Almanachu, młodego inteligenta, który wcale nie był synem strażaka, udawał tylko robotnika, i który miał już za chwilę stać się prawdziwą gwiazdą, całowaną siarczyście w oba policzki przez największych polskich pisarzy w świetle kamer kroniki filmowej. Samo opowiadanie, którego bohaterem jest Michał Kosewski, dobry chłopak, ale krnąbrny, chcący po prostu dobrze jeździć i któremu sekretarz partii pomaga pokonać własne słabości, zostało pierwotnie opublikowane w „Sztandarze Młodych”. Na jego łamach zresztą chwilę później skrytykowano je za wulgarność i dosadność języka.
Kilkadziesiąt stron wcześniej niż Baza Sokołowska znajdują się w zbiorze dwa krótkie wiersze przyjaciela Hłaski. Pierwszy zatytułowany jest Pamięci przyjaciela:
Przyjacielu z zetempowskiej brygady,
Tyś mnie uczył wczesną młodością
W walce szukać troski i rady,
Nienawiści i niełatwej miłości.
Dzisiaj lata nam dały odpowiedź:
Śmiałeś się, że skrobię wiersze skrycie.
A z nas każdy pisał wtedy powieść
Własnym sercem i za krótkim życiem.
Nagła śmierć cię dosięgła w polu
I za wcześnie ustało serce.
Cóż zostało? Kwiatek kąkolu,
Kilka łez i list w drżącej ręce.
Jam dziś starszy o te dwa lata.
I dwadzieścia lat twojego życia.
Pozwól, niech ci położę kwiaty –
Polny łubin na kamiennej płycie.
I drugi, o trochę innej tematyce, pod tytułem Rembrandt:
Stropy kamienic stromo ryte w nocy.
Spasieni kupcy sukniami kramarzą.
W juchtowych worach wino zabełkocze,
Lśnią halabardy cudzoziemskich straży.
Nad Amsterdamem noc. Ochrypły zegar
Rdzą się krztusi, nim z wieży uroni godzinę.
W stęchłych manufakturach, w milczących szeregach
Wyrobnik kark znużony nad krosnami zgina.
Martwe skrzydła wiatraków. Chłopi chrapią we śnie,
O twarzach wyrąbanych przez surową dolę.
Noc nagłą i spoconą świt przegna zbyt wcześnie,
Woły w drewnianych jarzmach wyruszą na pola.
W taką noc przy sztalugach spryskanych farbami
Uwalnia się od grubych mecenasów Rembrandt.
Skinieniem pędzla postać zatrzymuje w ramie,
Ciemność osmala błyskiem ze złota i srebra.
Napisał je niespełna dwudziestoletni Edward, posługujący się jeszcze wtedy nazwiskiem Bernstein. W późniejszych latach przyjdzie mu się tej swojej poezji trochę wstydzić. Już nie będzie do niej wracał, to znaczy będzie pisał dla siebie i nigdzie swoich wierszy nie opublikuje.
Nie wiadomo, gdzie się poznali ani kiedy. Wiadomo jedynie, że w latach pięćdziesiątych spędzili ze sobą dużo czasu, a wiadomo to przede wszystkim z Pięknych dwudziestoletnich, trochę zmyślonych, a trochę prawdziwych wspomnień Marka Hłaski. Hłasko oczywiście uwielbiał fantazjować, pleść duby smalone, użalać się nad sobą, regularnie się biczować, czego najlepszym dowodem są jego listy. Tak też go zapamiętali ci, którzy go znali, choćby Roman Śliwonik, jeden z pokolenia „Współczesności”, które wtedy wchodziło do literatury: „Chciał każdemu zdarzeniu nadać inny wymiar, smak. Nie wiem, czy w młodości wszyscy jesteśmy kreacjonistami. Marek był. Lubił sprawy udziwniać, przydawać im dramaturgii”. O kimś, kogo sam określił swoim „najlepszym przyjacielem”, chyba nie chciał zmyślać, a jeśli nawet chciał, to nie potrafił napisać niczego złego. Edward Bernstein jest jednym z najciekawszych bohaterów tej książki, choć pojawia się tylko w kilku miejscach, ale za to jako koneser literatury, kuchmistrz, który jak nikt potrafi przyrządzać węgorze, bokser, Stawrogin. Postać z Dostojewskiego, postać z jakiegoś czarnego kryminału Chandlera lub Hammetta: „Edward był piękny jak młody bóg i czytając Biesy, myślę zawsze o nim. Podczas gdy ja miotałem się przez całe życie, on był wyjątkowo i przerażająco spokojny”.
Dostojewskim fascynowali się wszyscy ambitni literaci. „Szaleliśmy za nim – pisze w swoich wspomnieniach Ernest Bryll. – Trzeba przypomnieć, że był to pisarz wtedy nie za bardzo lubiany. A jeśli, to tylko jego wczesne utwory. O Biesach ani mru-mru. A my zaczytywaliśmy stare przekłady przedwojenne. Nowych jeszcze nie było. Mówiliśmy do siebie językiem Stawroginów i Wierchowieńskich. Staraliśmy się analizować. To nie było łatwe. Bo po prawdzie, przynajmniej ja, nie byłem przygotowany do tej lektury. Ciągle uczono mnie jeszcze szacunku do takich wzorów jak Kawaler Złotej Gwiazdy Babajewskiego i do podobnych tworów rodzimych pisarzy. A tu Biesy. Z całą analizą rewolucji – czyli świat, który w oficjalnych kręgach literaturoznawców nazwano »chorym«”.
O tym, że była to poważna fascynacja, niech świadczy fragment listu, który Hłasko wysłał do młodego poety:
Drogi mój!
List od Ciebie tak mnie ucieszył, tak naprawdę bardzo mnie ucieszył, że natychmiast – w sekundę po otrzymaniu listu od Ciebie – siadam i odpisuję Ci. Jest mi przykro, że masz wątpliwości co do tego, czy pisałem do Ciebie w sprawie Karamazowych czy też pisałem list do przyjaciela. Drogi mój! I jeszcze piszesz mi, abym Ci odpisał szczerze! A weź sobie nawet tych Karamazowych, jeśli Ci się tak podobają, że nawet oczy miałeś mokre. Tak, tam obok ponurych i strasznych jest bardzo, bardzo wiele pięknych rzeczy. Krytyka uważa, że po Zbrodni i karze jest to jego najlepsza książka. Ja osobiście najbardziej lubię Biesy, potem Karamazowych.
Reszta tekstu dostępna w regularniej sprzedaży.
WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
czarne.com.pl
Sekretariat: ul. Kołłątaja 14, III p., 38-300 Gorlice
tel. +48 18 353 58 93, fax +48 18 352 04 75
[email protected], [email protected]
[email protected], [email protected]
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
Sekretarz redakcji: [email protected]
Dział promocji: ul. Marszałkowska 43/1, 00-648 Warszawa
tel./fax +48 22 621 10 48
[email protected], [email protected]
[email protected], [email protected]
Dział marketingu: [email protected]
Dział sprzedaży: [email protected]
Audiobooki i e-booki: [email protected]
Skład: d2d.pl
ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków
tel. +48 12 432 08 52, [email protected]
Wołowiec 2018
Wydanie I