Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Krystyna, żona prezydenta, zdradzona przez męża, ucieka z pałacu prezydenckiego. W miejscowości, gdzie sie ukrywa, poznaje Mistrza, przywódcę grupy religijnej, dążącej do naprawy świata. Mistrz, który w oczach jednych jest przestępcą, w oczach innych Wysłannikiem z "tamtej strony", chce dość dwuznacznymi metodami uzdrowić sytuację na świecie. Gdy zostaje aresztowany, Krystyna, związana z nim uczuciowo, decyduje się zrobić wszystko, bo go ocalić...
W tej, utrzymanej w konwencji thrillera powieści political fiction z filozoficzno-religijnym podtekstem, akcji współczesnej towarzyszy apokryficzna przypowieść o jednym z uczniów Jezusa, który - wbrew woli apostołów - ratuje swego Mistrza od ukrzyżowania. Jego metody są równie dwuznaczne...
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 276
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
- fragment powieści
© Copyright by Wydawnictwo „TYTUŁ” © Copyright by Stefan Chwin
Niniejszy fragment utworu jest przeznaczony do celów promocyjnych i udostępniany bezpłatnie.
Wydanie w formacie ePUB: ISBN 978-83-89859-03-7
Plik wygenerowany dnia: 11-12-2017
Stefan Chwin Żona prezydenta
Podziękowanie
Książki Stefana Chwina
Książki wydane nakładem Wydawnictwa „TYTUŁ”
Bo demokracja jest zgodna z naturą. Planety, zwierzęta, rośliny i cząstki elementarne żyją zgodnie z Dziesięciorgiem Przykazań, Deklaracją Praw Człowieka i Obywatela oraz pierwszą poprawką do Konstytucji.
Nick Karpinsky
Książkę tę napisałem w oparciu o autentyczne materiały, udostępnione mi jakiś czas temu przez jednego z psychiatrów, który od wielu lat gromadzi w swoim archiwum teksty i prace plastyczne swoich pacjentów i zajmuje się nimi naukowo. Uprzejmie udostępniony mi zbiór zawierał opowiadania, autobiograficzne monologi, filozoficzne i religijne medytacje i inne tego rodzaju wypowiedzi, w których - co uderzyło mnie już podczas ich wstępnego przejrzenia - pojawiały się z wielką intensywnością tematy najzupełniej współczesne, pisano o postaciach z naszego życia publicznego, wydarzeniach europejskich i światowych, wszystko to wszakże ujmując z bardzo osobliwej perspektywy. Można było w tych tekstach ujrzeć nie tylko odbicie osobistych kłopotów ich autorów, ale i świadectwo ogólniejszych niepokojów, obsesji i frustracji naszego czasu, wyolbrzymionych w krzywym lustrze choroby.
W udostępnionych mi materiałach znalazł się tekst napisany częściowo po polsku, częściowo po angielsku przez pacjenta jednej z klinik amerykańskich, który trafił do rąk dr Jacka S. podczas jego pobytu na stypendium Fulbrighta w Kalifornii. Przyznam, że tekst ten zainteresował mnie najbardziej i poświęciłem mu sporo uwagi. Za jego udostępnienie składam niniejszym szczególne podziękowania. Przygotowując wyżej wspomniany tekst do druku ze zrozumiałych względów zastąpiłem pojawiające się w nim nazwy, imiona i nazwiska nazwami, imionami i nazwiskami fikcyjnymi.
Za pomoc w przekładzie fragmentów angielskojęzycznych dziękuję dr Jennifer S. Wallcross-Mazar z Departamentu Studiów Slawistycznych Instytutu Europy Środkowej w Waszyngtonie.
Stefan Chwin
Kim jestem?
Nawet się nie starajcie zgadnąć. Zresztą to nieważne. Teraz muszę zacząć moją opowieść. Doktor Jonathan T. Burne, ordynator Oddziału Nerwic i Depresji Pourazowych, dał mi papier i ołówek. Nie dał tylko żyletki, bo – jak powiedział – „żyletka, Nick, jest na razie dla ciebie zbyt ostra”. Kiedy kończy mi się grafit, dzwonię i wtedy dostaję nowy ołówek. Dobrze zaostrzony ołówek firmy Ranson z Connecticut z różową gumką na końcu. Sunie po kartce jak narciarz po ośnieżonym stoku wzgórza pod miastem Stone River, gdzie urodziłem się i dorastałem pod opieką moich rodziców, matki Elisabeth, miłej kobiety bez zawodu, która zajmowała się domem, i ojca George’a Williama Roberta, oficera US Army po Akademii w West Point.
Tak więc przez jakiś czas nie będziecie wiedzieć, kim jestem i dlaczego tu jestem. Na wszystko przyjdzie pora. Doktor Jonathan T. Burne zalecił mi podczas siódmej sesji terapię poprzez pisanie. Spokojny ruch ręki, stawiającej litery na papierze firmowym szpitala żandarmerii wojskowej w Oak Road na Florydzie, powinien „ustabilizować” drżenie mojej dłoni, z którym od t a m t e j chwili nie mogę sobie poradzić. Pisanie ołówkiem, umiejętność – jak twierdzi doktor Burne – dziś już na Ziemi coraz rzadsza, wpływa kojąco na duszę, leczy zadawnione rany, pomaga uporządkować siebie. Pisanie na laptopie firmy Dell, na którym pracuję od dawna, nigdy nie da – doktor Burne jest tego pewien – takich rezultatów. Ołówek mocno trzymany w palcach wskaże mi drogę jak igła kompasu.
Muszę więc zostać skrybą. Wrócić do średniowiecza. Nauczyć dłoń posłuszeństwa. Zmusić do spokoju.
Siedzę przy stole. Jest godzina pierwsza po południu. Za oknem słońce. Słychać śpiew ptaków. Trzymam ołówek w palcach. Jest polakierowany na zielono. Ma na oprawce złoty napis i znak firmowy w kształcie małego delfina. Unoszę rękę nad papierem. Lewą dłonią wygładzam kartkę. Czarny czubek grafitu zaraz dotknie białej powierzchni. Spokojnie. Nie ma pośpiechu. Jeszcze chwila. Już!
Historia, którą chcę wam opowiedzieć, moi sędziowie, zaczyna się w Polsce. Polska to kraj średniej wielkości, leżący na wschodniej półkuli, gdzieś pomiędzy Francją a Rosją, który po upadku komunizmu wszedł do wielkiej rodziny krajów Wolnego Świata. Stolicą Polski jest Warszawa, miasto średniej wielkości, wzniesione na równinie europejskiej – jak można zobaczyć na mapach pogody w dzienniku CNN – mniej więcej w okolicach Berlina. Naród polski przez wiele lat walczył o wolność, human rights i demokrację. Dał naszej zachodniej cywilizacji papieża Johna Paula II, kompozytora-pianistę Chopina oraz Lecha Walesa, przywódcę związku zawodowego „Solidarność”, który zburzył Mur Berliński i razem z prezydentem Reaganem zjednoczył podzielone po drugiej wojnie światowej Niemcy.
Powiem od razu: nigdy nie byłem w Polsce. Nigdy nie widziałem Warszawy. Moi koledzy ze Stone River żartują, że do Polski jechać nie warto, bo w Polsce zawsze jest zimno, ciemno i mokro, w lasach żyją białe niedźwiedzie, które – podobnie jak u nas na Alasce – w czas wielkich mrozów podchodzą do ludzkich osiedli, a w małych miejscowościach wdzierają się nawet do supermarketów.
Ale ja o Polsce wiem dużo więcej niż oni. Poznałem ten kraj dość dobrze na szkoleniach w bazie Johnstown na Florydzie podczas kursu dla drugiego roku służby, kiedy to pułkownik Sheen z sekcji rozpoznania VII Armii dość gruntownie omawiał „sytuację geopolityczną Europy środkowowschodniej”.
Z zawodu jestem tłumaczem. Znam polski, niemiecki i rosyjski. Tłumaczę na angielski materiały nadsyłane z naszych baz i placówek dyplomatycznych w Europie i Rosji. Mój oddział – sekcja rozpoznania przy 509 pułku piechoty morskiej imienia generała Lee – stacjonuje na Florydzie od pamiętnych dni historycznego kryzysu w Zatoce Świń, kiedy to Rosjanie próbowali przemycić na Kubę rakiety z głowicami nuklearnymi, co spotkało się ze zdecydowaną odpowiedzią naszego rządu.
Moja rodzina pochodzi z Polski. Babka, Leokadia Danuta Koval, córka polskiego farmera spod Radomia, urodzona we wsi Sobole, przypłynęła do New Yorku w roku 1924 na pokładzie niemieckiego parowca razem ze swoim mężem, Marianem Józefem Karpinsky, ślusarzem z Warszawy, który zmarł w roku 1926 na dyfteryt, zostawiając ją z dwojgiem małych dzieci w biednym mieszkaniu na Manhattanie. Ona też sporo opowiadała mi o Polsce.
Polacy po długich latach niewoli mają dzisiaj swój rząd i swojego prezydenta, który jest naszym sojusznikiem. Widziałem go na fotografiach i filmach. To szczupły brunet w średnim wieku, dość wysoki, postawny, stanowczy, energiczny. Nosi eleganckie garnitury z dobrej wełny i zajeżdża przed swój pałac na ulicy Krakowskie Przedmieście czarną limuzyną, na której powiewa biało-czerwona chorągiewka. Kiedy niedawno dostałem kolorowe czasopismo z jego zdjęciem na okładce, uważnie mu się przyjrzałem. Chciałem zrozumieć pewne sprawy. W młodości musiał być dość przystojny, więc pewnie dlatego ona go wybrała.
Bo, doktorze Burne, opowieść, którą zamierzam spisać na tych kartkach, nie będzie o nim.
To będzie opowieść o niej.
Muszę dzień po dniu, godzina po godzinie, minuta po minucie, dokładnie opisać to, co jej się przydarzyło aż do tamtej pamiętnej chwili, w której po raz pierwszy w życiu ujrzałem ją na własne oczy, usłyszałem jej głos i dotknąłem jej dłoni. Chcę to wszystko opisać wam, moi sędziowie, ze szczegółami, wiernie, uczciwie. Doktor Burne, który uważa mnie – jak powiedział któregoś dnia do doktor Binswanger – za „ciężki przypadek”, nalega, bym – jak mówi – wyzbył się wszelkich zahamowań i pisał po prostu jak mi serce dyktuje.
„Pisz, Nick – powtarza doktor Burne – pisz bez przerwy, całe godziny, całe dnie. Wejdź w rytm swojej opowieści jak Murzyni z Orleanu wchodzą w rytm bluesa. Słyszysz mnie, Nick? No, powiedz, czy mnie słyszysz? Pamiętaj, dla twojej terapii ważna jest tylko twoja opowieść, nic więcej. I to, jak głęboko w nią wejdziesz. Więc poddaj się jej. Daj się jej ponieść. Masz przecież dużo czasu. Pisz o wszystkim, co widziałeś i słyszałeś. I nie lekceważ niczego, nawet jeśli uznasz to za szczegół bez znaczenia”.
Słyszę, słyszę, doktorze Burne, i wiem, że masz rację, kiedy tak mówisz do mnie, bym pisał bez przerwy, nie pomijając żadnego szczegółu, więc zanurzam się w swoją opowieść i czekam, by mnie uzdrowiła. Jestem przecież „ciężkim przypadkiem depresji pourazowej”.
Od t a m t e j chwili przechodzę – jak mi to ciągle powtarzają – ostre załamanie nerwowe. Źle śpię. Śnią mi się koszmary. Boję się lekarzy i ludzi w mundurach. Elektrowstrząsów i śpiączek insulinowych. Drżą mi ręce. Nie panuję nad skojarzeniami. Denerwuję się z byle powodu. Wszystko gubię. Niczego nie potrafię znaleźć. Nie mogę sobie przypomnieć numerów telefonów. Przekręcam imiona i nazwiska. Mylę daty i dni tygodnia. Na niczym nie mogę skupić uwagi. Źle wypadam w testach. Mam – jak mówi doktor Binswanger – omamy słuchowe, węchowe i wzrokowe. Bez żadnej przyczyny wybucham niepohamowanym gniewem. Zżera mnie irracjonalne poczucie winy, z którym nie umiem sobie poradzić i chorobliwy wstręt silniejszy ode mnie.
Nie mogę patrzeć na ekran telewizora. Boję się mikrofonów ukrytych w ścianach. Kamer ustawionych za lustrem w łazience. Aparatów fotograficznych w komórkach. Samolotów bezzałogowych, które krążą nad nami i nawet przez najgrubsze ściany widzą, co robimy. Boję się ludzi, którzy śledzą innych i w każdej chwili mogą podać mi w zupie dawkę dioksyn, po której moja twarz zmieni się nie do poznania. Którzy mogą mi wstrzyknąć wirusa HIV podczas niewinnego badania krwi. Zmusić do połknięcia czegoś, co zmieni moją psychikę. Zabić moich bliskich tak, że będzie to wyglądało na śmierć naturalną.
Oni mogą to zrobić w każdej chwili. Świat się zmienia, oni się nie zmieniają. Zbierają dane. Notują wypowiedzi. Fotografują. Nagrywają. Wymyślają podstępne formularze paszportowe. Zastawiają pułapki w ankietach wizowych. Zakładają teczki. Tworzą rejestry. Łączą informacje w sieć. Segregują. Szyfrują. Opatrują kryptonimami. Wprowadzają do kartotek. Przetwarzają. Nawet jeśli lubią demokrację, na wszelki wypadek sprawdzają, ilu miałeś Żydów w rodzinie.
Gdy trzeba, podstępnie zdobywają twój DNA. W szklanym pojemniku trzymają pięć twoich włosów, które zgubiłeś w hotelowej łazience. Mają strzępki twojej skóry, które zostawiłeś na ostrzu maszynki do golenia. Przechowują słoiki z twoim zapachem. Interesują się, jakie były choroby dziedziczne w twojej rodzinie. Gromadzą w komputerze zdjęcia w podczerwieni. Wiedzą dokładnie, co i jak po ciemku robisz z żoną. Znają wyniki twoich badań lekarskich. Na twardym dysku przechowują fotografie twojej źrenicy, tęczówki i dna oka. Analizują ślinę, którą zostawiłeś na plastykowym widelcu w pizzerii i na brzegu kubka po coca coli w snack barze. Gromadzą rewersy, które składasz w czytelniach. Jeśli wypożyczasz książki z niewłaściwym słowem w tytule, wpisują cię na listę niebezpiecznych. Spokojnie sprawdzają, czy wierzysz w Boga, co myślisz o Kościele i aktualnym prezydencie, czy kochasz Ojczyznę oraz aktualnego ministra spraw zagranicznych. Podkreślają twoje nazwisko czerwonym flamastrem. Oznaczają numerem. Stawiają przy nim czerwony ptaszek.
Wiedzą z kim śpisz i z kim nie śpisz. Wiedzą, kogo kochasz i kogo nienawidzisz. Znają twoje słabości kulinarne i seksualne. Prześwietlają konto bankowe. Badają strukturę strachu. Przenikają w głąb snów. Znają treść twoich e-maili i rozmów telefonicznych. Wiedzą, jakie hasła wpisujesz do wyszukiwarki i o czym gadasz z matką. Przetrząsają twój bagaż, kiedy nie ma cię w hotelowym pokoju. Kopiują twoje dokumenty, gdy śpisz w wagonie sypialnym. Bez trudu namierzają cię, kiedy wchodzisz na strony porno. W ułamku sekundy ustalają, kogo masz na liście adresowej. Kamerami umieszczonymi 2 km od Watykanu prześwietlają mury Kaplicy Sykstyńskiej i specjalnym programem komputerowym „odczytują” wypowiedzi z ruchu ust. Niczym gwiazda betlejemska, która rozświetla niebo nad pustynią, prowadzą cię przez życie, byś nie zagubił drogi w strasznych ciemnościach świata. Nie zasypiają nawet przez chwilę. Mają oczy wiecznie otwarte. Chronią cię przed Złem, osłaniają przed Grzechem, bronią przed wrogami państwa i konstytucji.
Chcą wiedzieć wszystko. Czuwają. Obserwują. Strzegą. Są jak bogowie. Bo czy zna pan, doktorze Burne, chociaż jednego boga, który nie zaglądałby ludziom bez przerwy do mózgu, do serca, do kuchni, do łazienki, do łóżka? Który by chociaż na jeden ułamek sekundy dał nam święty spokój, rezygnując z pragnienia, by wiedzieć o nas wszystko?
Zasypiając, wciąż czuję ból po lewej stronie krtani. Bandaż utrudnia oddychanie. Moja lewa ręka jest bezwładna. Niedobre sny mieszają się z rzeczywistością. W ciemnościach słyszę głosy. Gdy nocą podchodzę do okna, za szybą widzę poruszające się w koronach drzew światła, jakby mi ktoś zapaloną latarką dawał jakieś ostrzegawcze znaki. Ze wszystkich sił chcę te znaki odczytać, ale nie wiem jak. Szyby są osłonięte siatką. Drzwi obite skórą. Nie mają klamki. Na widok pielęgniarzy, nadchodzących z głębi korytarza, kurczę się z przerażenia.
Pan mi mówi, że tamtego dnia powinienem od razu powiedzieć: „Pułkowniku Sheen, proszę o natychmiastowe przeniesienie do bazy Johnstown”? Że wystarczyłoby te parę słów, a nie stałoby się to, co się stało? Naprawdę pan w to wierzy? Przecież dobrze pan wie, dlaczego nie byłem w stanie wypowiedzieć tych słów. Dlaczego te słowa nie mogły mi przejść przez gardło.
W moim pokoju jest cicho. To duży pokój z białym sufitem i białymi ścianami. Z okna widzę park, strzyżone trawniki, zielone drzewa, klomby i staw z gęstym tatarakiem na brzegach. Mam nieskończenie wiele czasu i nieskończenie wiele ołówków. Wystarczy, że zadzwonię, a dostaję nowe. Ładne, dobrze zaostrzone ołówki firmy Ranson z Connecticut, polakierowane na różowo, zielono i niebiesko, lśniące, gładkie, ze złotym znakiem delfina na oprawce i różową gumką na końcu. I mam zupełny spokój. Delikatną zieleń parkowych drzew przecinają tylko kraty w oknach. Widzę ich wąskie cienie na białej podłodze. Siedzę przy stole. Słyszę śpiew drozda i szum deszczu w listowiu. Krople spadają na parapet.
Jak mam zacząć moją opowieść? Ach, od razu – jak mówi doktor Burne – wejść in medias res. Zobaczyć ją w chwili, gdy zegar w sali hotelu Victoria przy placu Zwycięstwa, najsławniejszym placu Warszawy, wybił godzinę trzecią i konferencja, która rozpoczęła się w południe, została zakończona. Kto jest w sali hotelu Victoria? Kilka osób. Twarze wyraźne. Długi stół. Na stole woda mineralna i kryształowe szklanki.
Ona stoi przy stole. Zbiera do teczki kartki z notatkami. Zamyka teczkę. Ma na sobie granatową garsonkę ze złotymi guzikami, czarne pończochy, czarne lakierki. Rano była u fryzjera. Czarne włosy z grzywką. Delikatny cień na powiekach. Usta pomalowane różową szminką. Ma na imię Krystyna.
Wczoraj doktor Burne przyniósł mi kolorowy magazyn z jej zdjęciem na okładce. Zdjęcie jest duże, wyraźne, na kredowym papierze, mogę więc sobie dokładnie przypomnieć jej twarz. Na zdjęciu oprócz niej jest parę osób. To zdjęcie sprzed kilku miesięcy. Ona ma na sobie skromny granatowy żakiet. Odwiedza właśnie ośrodek dla dzieci niepełnosprawnych pod Warszawą. Uprzejmie uśmiechnięta, zadbana, elegancka, spokojna, z wąską torebką pod pachą, w imieniu prezydenta Polski przekazuje dzieciom niepełnosprawnym komputer do nauki języków obcych. W Polsce mówią na nią Pierwsza Dama. First Lady, jak u nas. Nic dziwnego. Jest żoną prezydenta Polski.
Patrzę na jej fotografię. Dotykam kredowego papieru. Papier jest zimny i gładki. Chcę przypomnieć sobie, jak wyglądała tamtego dnia, gdy po raz pierwszy ujrzałem ją z bliska. Muszę opisać to wszystko, co przytrafiło się jej aż do tamtej chwili, kiedy zrobiłem tę rzecz straszną, moi sędziowie, tę straszną rzecz, dla której nie ma wybaczenia.
Sunę ołówkiem po papierze ze znakiem firmowym szpitala wojskowego w Oak Road na Florydzie, a kiedy tak sunę ołówkiem po gładkiej powierzchni papieru, widzę przed sobą jasną salę w warszawskim hotelu Victoria. Na zegarze firmy Quarz wybiła właśnie godzina trzecia. Konferencja, którą rozpoczęto w południe, dobiega końca. Z okien sali rozpościera się widok na plac Zwycięstwa, sławny plac Warszawy, a na placu stoi wielki krzyż. Znam dobrze ten krzyż. Widziałem go na fotografiach, które pokazywał nam pułkownik Sheen, kiedy mówił o stolicy Polski. To jest ten sam krzyż, wielki krzyż na podniesieniu, pod którym papież John Paul II modlił się z kardynałem Vyshinsky o wolność dla krajów Europy środkowowschodniej rok przed powstaniem związku zawodowego „Solidarność”. Teraz widzę ten krzyż z okien sali hotelu Victoria. Jest wysoki. Rzuca długi cień na płyty placu. A w sali po skończonej konferencji ruch. Wszyscy zbierają się do wyjścia. Odsuwają krzesła. Zapinają marynarki.
Kto jest w sali? Kto wstaje od stołu? W sali jest kilka osób. Kiedy zapytałem ją o datę konferencji, którą rozpoczęto w południe, a skończono o trzeciej, odpowiedziała, że to było pierwszego czerwca, w piątek. Spotkanie ze sponsorami fundacji „Serce bez granic” w sali na pierwszym piętrze. Teraz widzę ją wyraźnie na tle okna wychodzącego na sławny plac. Stoi przy stole, zapina teczkę, obok niej sekretarka, dalej notariusz z kancelarii prawniczej, przy nim gość najważniejszy – George T. Fisherwood, prezes polskiego oddziału koncernu naftowego Arax z siedzibą zarządu w Kalifornii. Fisherwood mówi właśnie coś do notariusza. Ma około pięćdziesięciu lat. Jest gładko uczesany, ma spokojną, opaloną twarz, nosi marynarkę z dobrej granatowej wełny i złoty sygnet na małym palcu. Na jego twarzy maluje się powaga, którą właśnie rozjaśnia uprzejmy uśmiech. Krystyna otwiera torebkę, wyjmuje telefon komórkowy, dzwoni do kogoś. Jest zadowolona. Suma, jaką zaproponował George Fisherwood na zakończenie spotkania, pozwala spokojnie myśleć o przyszłości fundacji, a przecież zostało jeszcze tyle do zrobienia.
Fotografia na okładce kolorowego magazynu zdaje się ożywać, gdy dotykam ją palcami. Zimny papier przyjmuje ciepło mojej dłoni. Twarz kobiety na okładce rozjaśnia się, oczy błyszczą, jeszcze chwila, a usłyszę jej głos i ujrzę ruch jej dłoni. Ma pan rację, doktorze Burne, pisanie ołówkiem działa kojąco na nerwy, chociaż niezupełnie tak, jak by pan sobie tego życzył. Patrząc na twarz kobiety z okładki kolorowego magazynu, czuję radość, czułość, wzruszenie, ale czuję też lęk, straszny lęk, a nawet przerażenie, ponieważ wiem dużo więcej niż pan, doktorze Burne. Wiem nawet dużo więcej niż ci, którzy tu pana do mnie przysłali.
Więc spotkanie ze sponsorami fundacji „Serce bez granic” odbyło się pierwszego czerwca? Ależ trochę cierpliwości, moi sędziowie! Po cóż ten pośpiech? Teraz musicie uważnie przyjrzeć się tamtej scenie. Każdy szczegół jest ważny. Słoneczne popołudnie, błękitne niebo nad Warszawą, długi cień krzyża na placu. Muszę być dokładny, bo – jak mówi doktor Burne – szczegóły są najważniejsze. To samo powtarzał nam na szkoleniach pułkownik Sheen. „Pamiętajcie – miał akcent irlandzki z okolic Belfastu, pod sufitem obracały się srebrzyste skrzydła wentylatora, było gorące, wilgotne popołudnie – nie dajcie się zwieść pozorom. Notujcie w pamięci każdy szczegół, każdy gest, każde drgnienie rzęs, nawet jeśli uznacie, że to bez znaczenia. Raporty powinny być konkretne. Musicie trzymać się mięsa faktów. Nie dajcie się ponieść ambicji. Nie przeskakujcie zbyt szybko od szczegółów do globalnych wniosków. Miejcie oczy otwarte. Zapisujcie na twardym dysku swojej pamięci wszystko. Wasi przełożeni czekają na prawdę i tylko prawdę. Nie możecie ich zawieść. Od waszej pracy zależy bezpieczeństwo Stanów Zjednoczonych i spokojne życie waszych rodzin”. Tak, pułkowniku Sheen, dobrze pamiętam pana słowa. Miał pan rację, po stokroć rację.
Więc szczegóły? Granatowy żakiet z czarną różą wpiętą koło kołnierzyka. Włoska teczka. Skórzany notes. Na palcu pierścionek z ciemnego srebra. Paznokcie pomalowane na różowo. Co wtedy powiedziała, gdy wszyscy wstali od stołu? Chyba: „Pani Agnieszko, proszę przynieść papiery. Czas najwyższy złożyć podpisy. Nie kryję, że jestem bardzo szczęśliwa. Potwierdza pan kwotę?”. Fisherwood uśmiechnął się tylko. „Tak, pięćset tysięcy”. „Na hospicjum dla dzieci chorych na raka?”. „Wedle pani uznania”. „Drodzy państwo – popatrzyła na notariusza, który chował pióro do skórzanego etui. – Dzisiejszy dzień jest dla nas bardzo ważny. Możemy przystąpić do budowy hospicjum na Ursynowie. Plany są już gotowe – uniosła niebieską zasłonę, pod którą skrywał się biały model budynku, ustawiony na stole. – Architekt pięknie wywiązał się ze swego zadania, prawda?”. Słońce – tę chwilę zapamiętała na zawsze i lubiła do niej powracać – którego promienie wpadły właśnie przez uchylone okno, oświetliło białą bryłę eleganckiego pawilonu z paroma rzędami błękitnych okienek. „Na konkurs wpłynęło kilka projektów. Ale ten jest, jak myślę, najlepszy, prawda, panie Fisherwood?”. Fisherwood uśmiechnął się raz jeszcze. Miał – to też dobrze zapamiętała – ładne, duże dłonie i roleksa na przegubie obsypanym rudawymi włoskami. „Ma pani rację – skinął głową. – To z pewnością dobra robota”. Roześmiała się: „No, ale gdzież się podziewa ta Agnieszka? Pani Agnieszko!”.
Jak wyglądała w tamtej chwili sekretarka First Lady, Agnieszka Leman? Była młoda, niewysoka, pełna uroku. Delikatny owal twarzy, łagodny podbródek, mleczna cera, wypukłe usta pomalowane ciepłoczerwoną szminką. Bujne, czarne, natapirowane włosy. Była w czarnej garsonce z białym żabotem. Na nogach zielone czółenka na średnim obcasie. Zjawiła się po chwili. „Już jestem. Oto porozumienie” – wyjęła z czarnych okładek biały arkusz zadrukowany komputerowym pismem i położyła go przed Krystyną na blacie stołu. Drugi taki sam arkusz położyła przed Fisherwoodem. Gdy przechodziła na drugą stronę stołu, Krystyna pomyślała: „Jest ładna, młoda, zdolna, ambitna, a przy tym nie gra mi na nerwach jak inne. Ma przed sobą przyszłość”. To, prawda, doktorze Burne, Agnieszka Leman, świeżo upieczona absolwentka Instytutu Służby Cywilnej, miała przed sobą przyszłość. Bardzo dobrze wywiązywała się z obowiązków sekretarza fundacji, a poza tym – co podkreślali ludzie z Kancelarii Prezydenta – pogodna, otwarta, miła, łatwo nawiązywała kontakty i miała talent do negocjacji. Teraz – Krystyna patrzyła z przyjemnością na swoją podwładną – podała Fisherwoodowi złotego parkera, uprzejmie pochylona nad jego ramieniem.
Gdy Fisherwood podpisywał porozumienie, Krystyna nie mogła się powstrzymać, by dodać jeszcze: „Cieszę się, że zechciał pan wesprzeć naszą fundację”. Fisherwood złożył podpis u dołu arkusza i zakręcił złote pióro. „Nie mogłem postąpić inaczej. Słyszałem, że fundacja działa świetnie, jestem więc spokojny, że pieniądze trafią w dobre ręce”. Agnieszka Leman skinęła ręką na kelnera, który stał przy drzwiach. Wniósł na tacy cztery kieliszki. Wino było dobrze schłodzone. Krystyna uniosła kieliszek: „A więc za szybkie ukończenie budowy domu na Ursynowie”.
Miała poczucie dobrze spełnionego obowiązku. Wszystko poszło tak, jak chciała. Kiedy po paru minutach wychodziła z Victorii, ochroniarz stojący przy czarnym volvo otworzył tylne drzwi auta, ale tylko kiwnęła palcami. Wolała pójść piechotą. Przecież to tylko parę kroków. Zawsze ją trochę śmieszyły te ceregiele. Wsiadanie do pancernego auta, zapinanie pasów, widok ochroniarzy ze słuchawką w uchu, broń, która dyskretnie zaznaczała swoją obecność pod czarnymi marynarkami. Po co to wszystko teraz? Plac Zwycięstwa był pusty. Tylko daleko, przy Grobie Nieznanego Żołnierza, stało kilku japońskich turystów ze srebrnymi cyfrówkami w dłoniach.
Ruszyła w stronę Hotelu Europejskiego, stukając obcasami na kamiennych płytach. Czarne volvo miękko sunęło parę metrów za nią. Dwaj ochroniarze szli po obu stronach auta, mówiąc coś do miniaturowych mikrofonów.
Ustawiony na podwyższeniu pośrodku placu, przewiązany czerwoną stułą, wysoki na kilka metrów krzyż, do którego się zbliżyła, rzucał długi cień w stronę szarego gmachu Ministerstwa Obrony. Światło słońca lśniło na gwoździach, łączących oba ramiona. Chciała szybko przejść obok sławnego miejsca, ale coś ją powstrzymało. Po drugiej stronie krzyża ktoś klęczał na kamiennych płytach. Był dziwnie ubrany, unosił do góry ręce, pochylał głowę nucąc pod nosem coś, co brzmiało jak arabska pieśń. W pierwszej chwili pomyślała, że to może jakiś zwariowany „antyglobalista” protestuje przeciwko „zbrodniczej polityce koncernów zbrojeniowych”, ale klęczący człowiek nie wyglądał na kogoś, kto ma ochotę wzniecać niepokoje przed gmachem państwowego urzędu.
Podeszła bliżej. Długowłosy mężczyzna, który klęczał pod krzyżem, był w białej, rozpiętej na piersiach, płóciennej koszuli, w wytartych dżinsach, smagły, mocny, miał skórzaną opaskę na prawym przegubie. Teraz patrzył w górę, na unoszące się wysoko ramiona krzyża, które zdawały się podpierać błękitne niebo nad Warszawą. Dobrze zapamiętała tę orientalną koszulę postrzępioną na brzegach, luźno wypuszczoną na dżinsy, i skórzaną opaskę obejmującą przegub prawej ręki. Słońce grało rudawymi błyskami na włosach mężczyzny, które spadały mu na ramiona ciężką falą.
Ochroniarze zbliżyli się natychmiast, ale odprawiła ich ruchem dłoni. Posłusznie stanęli obok czarnego auta jak dwa tresowane psy.
Mężczyzna powoli odwrócił głowę. Wyraźnie zarysowane brwi, delikatny podbródek, usta o ciemnym odcieniu. Wyglądał na kogoś z Południa. Jego głowa – tak właśnie pomyślała w tamtej chwili – przypominała kamienną rzeźbę ze starych świątyń Mezopotamii. Poczuła się dziwnie. Tak jakby jasne oczy przejrzały ją na wylot.
A więc to jeden z tych „nawiedzonych”, którzy modlą się w pustych domach na przedmieściach wielkich miast Europy, by ściągnąć na Ziemię słuszny gniew Boży? Tak, doktorze Burne, tak sobie w tamtej chwili pomyślała o mężczyźnie, który klęczał na wielkim placu pod papieskim krzyżem. Bo niby dlaczego nie miałaby tak pomyśleć? W całej Europie roiło się od sekt. Powstawały wszędzie. Stare religie już dawno przestały ludziom wystarczać. Czekano na nowe objawienie. „Nie palcie kościołów, zakładajcie własne” – takie hasło nieznani sprawcy wypisywali na murach starych katedr w Warszawie, Kolonii i Strasburgu. Na ulicach Gdańska, Berlina, Paryża, Londynu ogoleni do skóry buddyjscy mnisi w pomarańczowych szatach śpiewali radosną pieśń Hare Kryszna, zapowiadając nadejście nowej ery. W Krakowie, Sztokholmie, Monachium i Düsseldorfie pojawiało się coraz więcej zwolenników Dalajlamy. Wyznawcy Allacha – tani robotnicy, sklepikarze, drobni biznesmeni, którzy tysiącami ściągali z Turcji, Afryki Północnej i Bliskiego Wschodu – budowali setki nowych meczetów w betonowych blokowiskach obok montowni Volkswagena na przedmieściach Poznania, Frankfurtu, Paryża i Rzymu. A sekta Moona? Czy pamięta pan, doktorze Burne, sektę Moona? I sławny atak gazowy na metro w Tokio, w którym zginęło paręset ludzi? Ja wiem, dziś mało kto takie rzeczy pamięta, ale ja pamiętam dobrze. Na szkoleniach pułkownik Sheen mówił nam dużo o sekcie Moona. Ludzie z sekty Moona wpuścili do metra w Tokio sarin. Czy pan wie, co to jest sarin? To jest fatalnie nieprzyjemny gaz bojowy. Ci ludzie z sekty Moona chcieli wytruć całe zło świata. Dlatego to zrobili. A w Polsce? W małych i dużych miastach, w szkołach i na uniwersytetach, powstawały „podejrzane organizacje parareligijne”, które – jak pisano w raportach policji – z dala od komisariatów urządzały młodym ludziom pranie mózgów, bez żadnych skrupułów wyciągając grube pieniądze z kieszeni naiwnych. Sam prymas Polski na Jasnej Górze w Częstochowie, świętej górze Polaków, wzywał naród polski do walki z sektami, które zagrażają „zdrowiu moralnemu Ojczyzny”. W komendzie głównej policji sporządzano szczegółowe kartoteki sekt, do czego wzywali polscy parlamentarzyści. Ona sama na prośbę prezydenta wygłosiła w publicznej telewizji apel do matek polskich, by szczególnie w okresie letnich wakacji uważały na swoje dzieci, na które czyhają – jak to określiła – „podstępni złodzieje dusz”.
Szybko minęła papieski krzyż i poszła dalej, w stronę Hotelu Europejskiego. W szybach okien na fasadzie Teatru Wielkiego odbijało się słońce. Szła szybko, nie oglądając się, z przyciśniętą do biodra czarną torbą Niny Ricci. Ten wielki krzyż, ten klęczący mężczyzna, wszystko to wytrąciło ją z równowagi. Z ulgą pomyślała o jutrzejszym spotkaniu z dyrekcją szpitala na Woli, gdzie w imieniu fundacji „Serce bez granic” miała przekazać sztuczne serce oddziałowi noworodków. Czarne volvo miękko sunęło parę kroków za nią po płytach placu.
Gdy doszła do pałacu prezydenckiego, młodzi wartownicy sprezentowali broń. Tym razem byli to komandosi z Brygady Podhalańskiej, słynnej polskiej jednostki górskiej, która, jak mówił nam pułkownik Sheen, zasłużyła się w walkach z Niemcami w Norwegii podczas Second World War. Lubiła ich. Wyglądali śmiesznie w tych swoich góralskich kapeluszach, w białych getrach, z amerykańską bronią na ramieniu. Przeszła przez bramę szybko, odpowiadając uśmiechem na uśmiech młodego porucznika z białą kaburą przy pasie.
Weszła do pałacu. Na jej spotkanie wybiegła pokojówka, mocna, wysoka, przystojna blondyna z warkoczem splecionym na głowie, kuzynka radcy prawnego z kancelarii prezydenta, pracująca w pałacu od niedawna. Szczegóły? Za srebrnym paskiem ze złotą klamrą w kształcie kotwicy miała zatknięty telefon komórkowy Nokia. „Pani prezydentowo – poprawiła na sobie koronkowy fartuszek – co z tymi dziennikarzami z «Vogue’a»? Powiedziałam, że dzisiaj nie. Że może jutro”. „Dobrze zrobiłaś – szła szybko po schodach na górę, ściągając z palców białe rękawiczki. – Tylko przestań mnie nazywać «panią prezydentową». Bardzo tego nie lubię”. „To jak mam mówić?” – pokojówka otworzyła przed nią białe drzwi z numerem 113. „Jak chcesz. Najlepiej po prostu: Pani Krystyno. A teraz przygotuj mi kąpiel. Lecę z nóg. Miałam dziś ciężki dzień”.
Weszła do pokoju, poprawiła kwiaty w porcelanowym wazonie stojącym na marmurowej kolumnie pod oknem. „Tylko potem nie zapomnij zmienić tych róż” – mruknęła do pokojówki, rzuciła się na łóżko, machnięciem nóg strzepnęła buty ze stóp, przewróciła się na wznak i z podłożonymi pod głowę rękami patrzyła na rokokowe sztukaterie wijące się na suficie. Myślała o rozmowie z Fisherwoodem. Dzień był ciężki, ale – musiała to przyznać – udany. Nie miała co narzekać.
Z łazienki dobiegał szum wody napełniającej wannę. „Chce pani pianę?” – pokojówka wychyliła się zza drzwi. „Może być piana – ściągała pończochy z łydek. – Pan prezydent już jest?”. „Jest, jest – pokojówka mówiła z głębi łazienki. – Kogoś przyjmuje. Chyba z ambasady amerykańskiej”. „Długo to już trwa?”. „Trochę”. „A woda już dobra?”. „Dobra. Może pani wejść do wanny – pokojówka ukazała się w drzwiach, wycierając ręce w biały ręcznik. – Mogę już sobie pójść?”. „Idź. Dziękuję ci. Nie będziesz mi już potrzebna”.
Gdy pokojówka wyszła, zdjęła garsonkę, odpięła od kołnierzyka czarną różę, zdjęła z palców pierścionki, potem ściągnęła przez głowę białą bluzkę. Dobry Boże – pomyślała – mam teraz najlepsze ciuchy od Versacego, Fratero, Armaniego, a jeszcze parę lat temu? Szkoda gadać.
Naga weszła do łazienki.
(Pełna wersja utworu dostępna jest na stronie Księgarni Internetowej Wydawnictwa "TYTUŁ")
Krótka historia pewnego żartu
Chwilami nostalgiczna, chwilami żartobliwa opowieść o spotkaniu kilkuletniego chłopca z demonami XX wieku, rozgrywająca się w scenerii powojennego Gdańska. Życie w poniemieckim „mieście wrogów” staje się dla bohatera duchowym wyzwaniem, spotkaniem z niepokojącą zagadką piękna i zła, wtajemniczeniem w urodę rzeczy naznaczonych piętnem obcości, przygodą młodej duszy uwodzonej przez nowoczesne ideologie.
Lektura ważna nie tylko dla tych, którzy są ciekawi, w jakich okolicznościach duchowych i historycznych zrodził się artystyczny zamysł Hanemanna.
Hanemann
Powieść o gdańskim profesorze anatomii, który po śmierci narzeczonej w katastrofie statku przeżywa głęboki kryzys egzystencjalny, jest świadkiem wojennej zagłady Gdańska, po której – inaczej niż większość niemieckich mieszkańców – zostaje w zburzonym mieście zajętym przez Polaków i Rosjan. Przejmujący obraz dawnego Gdańska jest w tej powieści nie tylko tłem dla ludzkich losów. Obok ludzi jej bohaterami są miasto i rzeczy.
Życie głównego bohatera splata się z losami dwóch słynnych samobójców – Heinricha von Kleist oraz Stanisława Ignacego Witkiewicza. Ta powieść o miłości, śmierci i samobójstwie daleka jest jednak od pesymizmu. Prześwietlona światłem odradzającej się woli życia łączy w sobie ducha melancholii z fascynacją materialnym pięknem świata. Talent literacki autora współgra z malarską wyobraźnią, dając niezapomnianą opowieść o trudnych tajemnicach ludzkiego życia.
Złoty pelikan
Jakub, wykładowca jednego z uniwersytetów, dowiaduje się, że dziewczyna, którą oblał na egzaminie, prawdopodobnie popełniła samobójstwo. Okoliczności sprawy pozwalają mu nie poczuwać się do żadnej winy. Jakub jednak przeżywa głębokie załamanie. Traci wszystko. Z sali uniwersyteckiej i eleganckiego mieszkania trafia na dworzec kolejowy, gdzie zaczyna żyć jak bezdomny.
Ta utrzymana w konwencji moralitetu „powieść idei”, nawiązująca do średniowiecznej legendy o św. Aleksym, mówi o poszukiwaniu duchowego oczyszczenia w cywilizacji nowoczesnej, w której rytuały utraciły swoją oczyszczającą moc a słowo ma rozchwiane znaczenia, nie dając nam oparcia w sytuacjach kryzysowych. Jej finał – utrzymany w ironiczno-melodramatycznym duchu – zostawia czytelnika przed otwartymi pytaniami o naturę prawdy, dobra i zła.
Kartki z dziennika
Burzliwie przyjęta przez krytykę i publiczność autobiograficzna opowieść, łącząca narrację o życiu autora z refleksją filozoficzno-moralną. Sugestywne portrety osób ważnych w biografii duchowej Stefana Chwina, obrazy z historii Polski drugiej połowy XX wieku przepuszczone przez pryzmat osobistych doświadczeń, sceny z życia prywatnego, wielość sprzecznych tonacji i stylów, zmienność nastrojów, kontrowersyjne opinie – wszystko to czyni tę książkę daleką od konwencji „dziennika uczuć i myśli ze wszechmiar słusznych”.
Kartki z dziennika – przyjmowane przez jednych z entuzjazmem, przez innych z zaciekłą wrogością – nikogo nie pozostawią obojętnym. Zachęcają do sporu, niezgody, żywej wymiany myśli.
Dolina Radości
Eryk Stamelmann, bohater Doliny Radości, to tajemniczy makijażysta gwiazd filmowych i polityków. Przychodzi na świat na początku XX wieku w starym Gdańsku, Jego pełne zaskakujących zdarzeń życie biegnie dalej przez Monachium, Berlin, wojenną Warszawę, Moskwę, po czym zataczając wielki krąg na mapie Europy, powraca znowu do Gdańska. Stamelmann – trochę łgarz, trochę przestępca, trochę czarownik – dzięki swojej niezwykłej profesji spotyka sławnych ludzi ubiegłego stulecia, pojawia się w ważnych miejscach historii, z łatwością zmienia swoją tożsamość, a podczas tej niepokojącej podróży poprzez cały niemal ubiegły wiek rozmyśla nad tajemnicami piękna, wierności i zdrady, pyta też o istotę dobra i zła. W jego historii można ujrzeć metaforyczny obraz sytuacji człowieka w nieprzejrzystym świecie XX wieku.
Panna Ferbelin
Jest koniec XIX wieku w Gdańsku. Głównymi bohaterami opowieści są: prokurator Hammels, jego syn Helmut, Panna Ferbelin i jej ojciec oraz Kurt Niemand, przybysz, o którym mieszkańcy Gdańska mówią „Nauczyciel z Neustadt".
Niespodziewane zbiegi okoliczności powodują, iż losy ludzi splatają się w sposób zaskakujący, a w fabułę tej powieści – uwodzicielskiej i niepokojącej – czytelnik wnika jakby był jednym z jej uczestników.
Nigdy jeszcze w żadnej książce Gdańsk nie został przedstawiony tak jak w tej opowieści. Prawda historii łączy się tu z legendą, a losy bohaterów opromienia światło mitu dając wizję poruszającą i wieloznaczną. Ta, pozornie historyczna, opowieść dotyka rzeczy współczesnych dużo bardziej niż niejedna opowieść współczesna. Historia, którą ludzie opowiadają od stuleci, nabiera tu nowych sensów i mieni się niespodziewanymi barwami. Zasadniczym tematem tej powieści, wokół którego oparta jest fabuła jest pytanie: co stałoby się, gdyby dzisiaj pojawił się Jezus, jak zostałby przyjęty i jak potoczyłyby się jego losy?!
Fascynująca opowieść.
Samobójstwo jako doświadczenie wyobraźni
„To, że nie popełniamy samobójstwa, zależy od tysiąca okoliczności i przypadków. Ale im dłużej zajmuję się ta sprawą, tym większej nabieram pewności, że istnieją sytuacje, w których samobójstwo popełniłby każdy” – mówi autor.
Dlaczego ludzie popełniają samobójstwa? Jak przygotowują swoją śmierć i jaką rolę w tych przygotowaniach odgrywa praca wyobraźni?
Sztuka i literatura zna samobójców, którzy byli gotowi odebrać sobie życie z powodów zupełnie niezrozumiałych dla „zwykłych ludzi", a nawet psychologów i psychiatrów, którym samobójcy przedstawieni w literaturze mogą się wydać istotami całkowicie „wymyślonymi". Dla literatury i sztuki prawdopodobieństwo obrazu samobójstwa zwykle nie jest jednak sprawą najważniejszą. Dlatego też nie jest możliwe zrozumienie motywacji czy objaśnienie wewnętrznego świata pisarzy-samobójców i samobójców-bohaterów literackich wyłącznie w kategoriach jakich dostarcza standardowa psychologia.
Aby zbliżyć się do rozwikłania tych tajemnic, Stefan Chwin w swojej książce łączy perspektywę psychologii, historii sztuki, literatury i filozofii. Skupia uwagę na doświadczeniach wyobraźni artystycznej pisarzy i malarzy, a także bohaterów literackich, którzy samobójstwo popełnili, bądź się do niego zbliżali. Szuka odpowiedzi na pytanie, jak sztuka i literatura przedstawiają proces dochodzenia człowieka do samobójczej śmierci. Jak „pracuje" wyobraźnia kogoś, kto się do samobójstwa zbliża? Jakie znaczenia nadają obrazom samobójstwa pisarze i malarze? Czym jest „samobójstwo egzystencjalne", co je odróżnia od innych rodzajów samobójstwa i dlaczego temat „samobójstwa egzystencjalnego" zajmuje tak istotne miejsce w sztuce i literaturze XIX i XX wieku?
Samobójstwo jako doświadczenie wyobraźni można czytać jako studium problematyki samobójstwa w literaturze i sztuce, ale można też czytać tę książkę jako komentarz do całej twórczości Stefana Chwina.
Jak sam Autor wyznaje, to właśnie praca nad powieścią Hanemann stała się dla niego inspiracją do głębszych badań nad światem duchowym pisarzy-samobójców i poprowadziła go do napisania tej książki.
Samobójstwo i „grzech istnienia"
„Grzech istnienia” to jedna z najbardziej zadziwiających idei cywilizacji europejskiej. Czym był dla pisarzy, filozofów i artystów? Jakie miejsce zajmował w kulturze romantyzmu? Jak idea „grzechu istnienia” łączyła się z myślą o samobójstwie, czasem prowadząc ludzi w śmierć? Kim byli samobójcy z piętnem „grzechu istnienia” w polskiej i europejskiej literaturze? Czy doświadczenie „grzechu istnienia” możliwe jest w świecie bez Boga? Na te pytania szuka odpowiedzi Stefan Chwin, dając obraz „samobójstwa romantycznego” daleko wychodzący poza tradycyjne ujęcia.
Dziennik dla dorosłych
Dziennik dla dorosłych to kolejna opowieść Stefana Chwina o sobie samym - ryzykowna, szczera i niezależna, daleka od konwencji „dziennika uczyć i myśli ze wszechmiar słusznych”.
„Jeśli nie jesteś po żadnej ze stron - twoja sytuacja jest najtrudniejsza, a to, co piszesz, wymaga skromności, pychy i odwagi” - powiedział Autor w jednym z wywiadów.
I taka jest właśnie ta książka.
Miłosz. Interpretacje i świadectwa
Książka ta zawiera historycznoliterackie interpretacje wybranych problemów twórczości Miłosza, które dotąd nie przyciągnęły uwagi badaczy w stopniu, na jaki zasługują, to znaczy nawet jeśli się nimi zajmowano, nie poświęcono im osobnych studiów.
Tekst pierwszy – „Dachau koników polnych". Miłosz i „ukąszenie darwinowskie" – jest poświęcony zawiłej kwestii stosunku Miłosza do teorii Darwina. Jest to jedna z kwestii kluczowych dla zrozumienia jego poetyckiego światopoglądu. Postawa Miłosza wobec darwinowskiej wizji świata była ambiwalentna. Z jednej strony możemy mówić o „darwinowskim ukąszeniu", podobnym do późniejszego „ukąszenia heglowskiego", a więc o silnym przejęciu się teorią Darwina, z drugiej o zmaganiu się poety z Darwinem, a więc o szukaniu alternatywy dla darwinowskiej wizji świata i życia. W swojej twórczości Miłosz wiele razy wyrażał poczucie, że Darwin może mieć rację, że w swojej teorii walki o byt, przedstawionej w dziele O pochodzeniu gatunków, mówi prawdę o przyrodniczym porządku istnienia i strukturze ludzkiej rzeczywistości, ale też bardzo starał się spod darwinowskiego wpływu wyzwolić. Przez całe życie miał udręczające poczucie, że ludzki porządek wartości jest głęboko sprzeczny z porządkiem przyrodniczym świata, że koliduje z podstawową ontologiczną strukturą rzeczywistości, która – jak Miłosz to formułował w duchu manichejsko-darwinowskim – jest całkowicie sprzeczna z potrzebami ludzkiego serca, wartości moralne są bowiem tylko wyrazem bezsilnego protestu ludzkiej wrażliwości wobec „kamiennej" pustki kosmosu. Szło za tym pytanie podstawowe: czy żelazne prawa rządzące przyrodą są całkowicie odmienne od praw rządzących historią, czy raczej przeciwnie: obie domeny – przyroda i historia – podlegają temu samemu, twardemu prawu przyrodniczej konieczności, którego działanie opisali Newton i Darwin.
Druga część książki zatytułowana Miłosz i pomnik zawiera teksty, które są próbą zrekonstruowania zawiłej historii związków Miłosza ze słynnym, wzniesionym w 1980 roku w Gdańsku, Pomnikiem Poległych Stoczniowców 1970, jednym z najważniejszych pomników polskiej historii, na którym zostały umieszczone fragmenty wiersza poety. Autor szuka tutaj odpowiedzi na pytanie, jak w ogóle doszło do tego, że na pomniku znalazł się wiersz Który skrzywdziłeś człowieka prostego, czy Miłosz chciał, by wykorzystano ten właśnie wiersz, a nie inny, czy też sprawy związane z wyborem fragmentów Miłoszowskiego tekstu oraz zgodą poety na jego wykorzystanie przez budowniczych pomnika były dużo bardziej skomplikowane. Szczegółowo zrekonstruował przebieg zdarzeń związanych z projektowaniem pomnika, jego budową i umieszczaniem na nim płaskorzeźby z wierszem poety. Osobny tekst poświęcił ważnemu epizodowi z lat osiemdziesiątych, a mianowicie toczącym się w środowisku pierwszej Solidarności gwałtownym sporom, czy na Pomniku Poległych Stoczniowców obok krzyża z wierszem Miłosza należy umieścić pełną listę ofiar Grudnia 1970, czy też tylko listę ograniczoną, spory te bowiem rzutowały na symboliczną wymowę pomnika i pośrednio także na symboliczną wymowę tekstu poety umieszczonego na jednym z pomnikowych krzyży. Starał się też zrekonstruować z wielu perspektyw pierwszą wizytę Miłosza w Gdańsku, do jakiej doszło w czerwcu 1981, a więc w kulminacyjnym punkcie ofensywy Solidarności, analizując, jak Miłosz zachowywał się w radykalnie nowej dla siebie sytuacji podczas swojego pierwszego od trzydziestu lat pobytu w Polsce. Przyjrzał się też temu, jak komunistyczna Służba Bezpieczeństwa widziała gdańską wizytę Miłosza oraz jak opisywała i oceniała ze swojego punktu widzenia zachowania poety w czerwcu 1981 roku.
Miłosz. Gdańsk i okolice. Relacje. Dokumenty. Głosy. Pod redakcją Krystyny Chwin i Stefana Chwina
W żadnym innym mieście nie ma takiego miejsca, gdzie Miłosz zostawiłby po sobie równie istotny, przeznaczony dla publicznego oka ślad swoich myśli, obaw i nadziei, związany z wielkimi wydarzeniami polskiej historii. To właśnie w Gdańsku, na Pomniku Poległych Stoczniowców przed bramą Stoczni, widnieją słowa biblijnego wersetu wybrane i przełożone przez Miłosza oraz strofy jego wiersza Który skrzywdziłeś człowieka prostego.
Czesław Miłosz odwiedzał Gdańsk i okolice parokrotnie. Wizyty te odbywały się w różnych okresach jego życia. Dotyczyły one spraw osobistych, ale miały też charakter zawodowy, a nawet ściśle literacki. Świadectwa tej obecności znajdujemy zarówno w tekstach Miłosza, jak i w relacjach wielu osób. O sprawach z Gdańskiem związanych – czasem wykraczających daleko poza wymiar lokalny – Miłosz pisał także w swoich książkach, esejach, listach i uwagi czy komentarze dotyczące tych spraw są rozproszone w całej jego twórczości. Zebraliśmy je w tej książce, by ułożyły się w całość, objaśniającą zakres i treści gdańsko-pomorskiego doświadczenia poety.
Srebrzysko. Powieść dla dorosłych
Srebrzysko, nazwane przez jednego z recenzentów „thrillerem teologicznym”, łączy w sobie quasi-sensacyjną fabułę z problematyką filozoficzno-moralną, dając formę literacką, jakiej dzisiaj nikt z polskich pisarzy nie uprawia. Srebrzysko jest tylko z pozoru realistyczne. To raczej opowieść symboliczno-paraboliczna, w której przenikanie się różnych płaszczyzn rzeczywistości, daje niepokojący efekt poznawczy „świata trudnego do odczytania”.
Bohaterem powieści jest warszawski adwokat, Piotr Semen, scenarzysta filmowy, laureat wielu nagród, który pada ofiarą medialnego linczu, zorganizowanego przez „nieznanych sprawców”. Kompromitujące go nagranie strąca go ze szczytu kariery na dno życia. Dochodzą też do tego klęski rodzinne, śmierć żony i córki. Piotr dowiaduje się, że ma przed sobą co najwyżej miesiąc życia, zastanawia się więc, jaką wybrać ars moriendi, by pożegnać się ze światem.
Bohater, trochę przypominający Hioba, odrzuca jednak hiobową pokorę. Wychowany w duchu katolickim, nie ma zamiaru być bezbronnym inteligentem, który poddaje się uderzeniom losu. Spotyka kobietę, która znajduje się w podobnej sytuacji. Oboje – w obliczu zbliżającej się śmierci – działają „poza dobrem i złem”, łudząc się, że naprawiają świat.
Akcja symboliczna powieści krąży wokół etycznych konsekwencji zerwania z chrześcijańskim światopoglądem, który przesuwa rachunek krzywd na czas pośmiertny. Piotr, który zrobił majątek, broniąc różnych ludzi, w finale chce zamknąć swoje życie jakimś „jednoznacznie jasnym akcentem”. Staje jednak przed pytaniem, czy czyny, których dokona, umieszczą go po jasnej czy ciemnej stronie życia.
Doświadczenia bohaterów mają za tło zaginiony scenariusz filmowy Piotra poświęcony życiu i śmierci Jezusa, daleko odbiegający od Biblii, całkowicie zmieniający sens ofiary Krzyża. W finale powieści kulminują sprzeczności ludzkiego losu. Piotr mając możliwość wymierzenia zemsty na swoim domniemanym prześladowcy, rezygnuje z wykonania wyroku. Nie wiadomo, czy jest to gest chrześcijański, czy wynik twardej kalkulacji zysków i strat.
Wątki powieści są prowadzone tak, by stawiać czytelnika przed kluczowymi pytaniami doświadczenia moralnego, których literatura polska dzisiaj dość stanowczo unika.
Proza
Stefan CHWIN, Krótka historia pewnego żartu
Stefan CHWIN, Hanemann
Stefan CHWIN, Esther
Stefan CHWIN, Złoty pelikan
Stefan CHWIN, Kartki z dziennika
Stefan CHWIN, Żona prezydenta
Stefan CHWIN, Dolina Radości
Stefan CHWIN, Dziennik dla dorosłych
Stefan CHWIN, Panna Ferbelin
Stefan CHWIN, Srebrzysko. Powieść dla dorosłych
Książki naukowe
Stefan CHWIN, Samobójstwo jako doświadczenie wyobraźni
Stefan CHWIN, Samobójstwo i „grzech istnienia”
Stefan CHWIN, Miłosz. Interpretacje i świadectwa
red. Krystyna CHWIN, Stefan CHWIN, Miłosz. Gdańsk i okolice. Relacje. Dokumenty. Głosy
Poezja
Krystyna LARS, Umieranki i inne wiersze
Stefan CHWIN, Krystyna LARS, Wspólna kąpiel
Krystyna LARS, Zaprosimy do nieba cały świat
Krystyna LARS, Proste wiersze o szczęściu
Księgarnia internetowa Wydawnictwa „TYTUŁ”
© Copyright by Wydawnictwo „TYTUŁ” © Copyright by Stefan Chwin
Projekt okładki: Anita WasikFotografia na I stronie okładki: Jan LedóchowskiFotografia na IV stronie okładki: Adam J. Chwin
Redakcja: Krystyna Chwin
Seria: Proza Współczesna
Wydawnictwo TYTUŁul. Amundsena 5C lok 31, Gdańsk [email protected]
www.tytul.com.pl
Opracowanie wydania cyfrowego:Magdalena Witecka/Bushida Software
www.bushida.pl
Wydanie drukowane: ISBN 83-89859-00-9Wydanie w formacie ePUB: ISBN 978-83-89859-03-7Wydanie w formacie mobi: ISBN 978-83-89859-13-6