Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Zwierzęta, ludzie, bogowie to najgłośniejsze dzieło Ferdynanda Antoniego Ossendowskiego, a zarazem największy światowy bestseller literatury polskiej dwudziestolecia międzywojennego.
Ossendowski, uchodząc z Krasnojarska opanowanego przez bolszewików, był uczestnikiem dramatycznych wydarzeń lat 1920-1921. Książka stanowi relację autora, w której odsłania on nieznany świat Środkowej Azji w przełomowych chwilach jej historii. Opis obejmuje ucieczkę poprzez Syberię i Mongolię przed wszechwładną CzeKa, walki z czerwonymi bandami, spotkania z krwawym baronem Ungern von Sternbergiem, tajemnice klasztorów lamaickich czy krótki przebłysk niepodległości narodu Czyngiz-chana.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 372
PRZEDMOWA WIELKI ZAPOMNIANY
Brytyjski pisarz Gilbert Chesterton twierdził, że „najpiękniejszą przygodą jest samo życie, ale może to odkryć tylko poszukiwacz przygód”. Taki sam pogląd wyznawał też autor światowych bestsellerów Antoni Ferdynand Ossendowski, który uważał, że doczesna wędrówka jest wyzwaniem i tylko od nas zależy, czy będziemy zwycięzcami czy przegranymi. To próba ogniowa, wymagająca podjęcia ryzyka, aby skutecznie zmierzać do przodu. Jego z pasją napisana powieść „Ludzie, zwierzęta, bogowie” jest rodzajem fabularyzowanego wieloaspektowego dziennika, w którym z zapałem nietuzinkowego poszukiwacza przygód bierze nas za rękę i wprowadza w odtwarzany z precyzją i bogactwem szczegółów osobliwy świat Azji.
Książka Ossendowskiego relacjonuje jego perypetie podczas karkołomnej ucieczki z ogarniętej chaosem rewolucji Rosji, przez Syberię, Mongolię, Tybet, Mandżurię do Chin. Tysiące kilometrów przez dzikie, zamieszkałe przez koczowników i szamanów krainy, przez smagany wiatrem step, niedostępne górskie przełęcze i bezludną tajgę. Wnikliwy obserwator sugestywnie oddaje w niej losy małych populacji bytujących w symbiozie z naturą i jej wielkimi mocami oraz żywe obrazy wielowiekowych tradycji i obrzędów lamaizmu i buddyzmu. Opowieść o obfitującej w mnóstwo dramatycznych epizodów wędrówce silnie oddziałuje na wyobraźnię czytelnika, wzbudzając w nim pokusę odkrywania świata i podejmowania wyzwań. Od momentu ukazania się w 1922 roku w Nowym Jorku, sprzedana na pniu w blisko milionowym nakładzie, ta sztandarowa powieść szybko przyniosła autorowi globalny rozgłos.
Kiedy zostałem poproszony o napisanie tekstu o Ferdynandzie Ossendowskim, ogarnął mnie lęk, bo niewielu odważyłoby się podjąć zadania przerastającego możliwości najbardziej utalentowanego prozaika. Na szczęście nie chodziło o biografię, a jedynie o wstęp do jednej z jego książek, a o to mogłem się już pokusić. Spójrzmy tylko na określenia tej nad podziw wielowymiarowej postaci: mistrz pióra, nieokiełznany podróżnik, człowiek czynu, wykładowca uniwersytecki, naukowiec, tajny emisariusz powiązany z japońskim wywiadem i przy tym gwiazdorski ambasador Polski w świecie, a przede wszystkim szukający przygód awanturnik – wszystko to w jednej osobie. Nikt jeszcze nie porwał się na ekranizację jego życiowej epopei, bo zapewne spaliłby temat. Chociaż mówi się, że Hollywood odkupił od kogoś imponujący sensacyjny scenariusz, aby go tymczasem nikt nie wykorzystał, i „zamroził” w oczekiwaniu na swoją kolejkę.
Wychowany na lekturze Jacka Londona i Louisa Roberta Stevensona, wyznam, że stosunkowo niedawno poznałem tego eklektycznego, o niespokojnej naturze człowieka i uległem jego urokowi. Uciekając przed bolszewikami, musiał radzić sobie w niegościnnej, bezkresnej Syberii. Dziś takie umiejętności nazywamy survivalem, a podpatrzone u Ossendowskiego techniki przetrwania w ekstremalnych warunkach, jak na przykład najda – długo palące się, zapewniające ciepło przez całą noc ognisko – są teraz używane przez amatorów biwakowania pod gołym niebem.
Mimo że znane są zasadnicze wątki biograficzne Ossendowskiego, to jednak całe jego życie w dużym stopniu jest zagadkowe. Sporo epizodów swojej umiejętnie zbudowanej sagi – mieszaniny faktów, plotek, pogłosek – nieco podkoloryzował, co jednak nie wzbudza obiekcji wobec jego meandrującej, niewiarygodnie barwnej egzystencji.
Jako syn lekarza z korzeniami szlacheckimi, urodził się w 1878 roku w Lucynie koło Witebska (dzisiejsza Łotwa) na terenie Cesarstwa Rosyjskiego. Podczas studiów na wydziale nauk matematyczno-przyrodniczych w Petersburgu uczestniczył w ekspedycjach badawczych na Kaukaz, nad Jenisej, w okolice jeziora Bajkał. Za udział w manifestacjach studenckich pod koniec XIX w. zmuszony był opuścić Rosję, by udać się do Paryża, gdzie studiował fizykę i chemię. Po powrocie do kraju wykładał na Uniwersytecie Technicznym w Tomsku. W 1905 roku, po wybuchu wojny rosyjsko-japońskiej, został wysłany do Mandżurii, gdzie prowadził badania geologiczne w poszukiwaniu surowców przydatnych dla armii. Buntowniczy charakter sprawił, że w Harbinie przyłączył się do protestów przeciw sowieckim represjom na Dalekim Wschodzie. Aresztowany za działalność konspiracyjną i – zgodnie z ówczesnym prawem wojennym – skazany na karę śmierci, dzięki interwencji wpływowych osobistości uniknął wykonania wyroku, chociaż przyszło mu spędzić półtora roku w budzącym grozę więzieniu.
W Petersburgu dał się poznać pośród rzeszy Polaków jako utalentowany publicysta. W 1918 roku widział narodziny czerwonego terroru oraz atmosferę rewolty i bez wahania stanął wtedy po stronie caratu. Ciężko doświadczony, poszukiwany przez policję polityczną, zbiegł za Ural, gdzie zbliżył się do admirała Kołczaka, ministra wojny w Rządzie Syberyjskim z siedzibą w Omsku. Admirał wielkorządca Wszechrosji obejmującej całą Syberię po kilku klęskach z siłami Armii Czerwonej, podczas ewakuacji na wschód koleją transsyberyjską został zdekonspirowany przez żołnierzy Korpusu Czechosłowackiego i trafił w ręce bolszewików, którzy go rozstrzelali w lutym 1920 roku.
Ossendowski przedostał się wówczas do Mongolii. Tam zaprzyjaźnił się z charyzmatycznym generałem Romanem von Ungern-Sternbergiem dowodzącym Azjatycką Dywizją Konną, który po serii klęsk sił białogwardzistów zamierzał utworzyć zalążek nowej armii. Nie tracił nadziei na uwolnienie Rosji od „czerwonej zarazy” i zapewniał Ossendowskiego, że: „Rewolucja jest chorobą zakaźną, a Europa, zawierając traktat z Moskwą, oszukała siebie i inne części świata. Nie walczymy z partią polityczną, ale z ewidentną sektą zabójców współczesnej cywilizacji i duchowości”.
Rosyjski baron ze szlacheckiego estońsko-niemieckiego rodu, mający rzekomo wśród swoich przodków założycieli Zakonu Krzyżackiego, okrutny i zarazem fascynujący watażka, stał się niebawem protagonistą książki „Ludzie, zwierzęta, bogowie”, która zapewniła mu światową sławę. Krwawy Baron, nazywany tak z powodu wyrafinowanego okrucieństwa i żelaznej dyscypliny, a także braku litości dla bolszewików lub podejrzanych o sprzyjanie im, na czele kilkutysięcznej, kawalerii złożonej z Kozaków, Mongołów i Buriatów, 3 lutego 1921 roku zdobył Urgę, dzisiejszy Ułan Bator, zmuszając osiadłych tu Chińczyków do ucieczki i unicestwiając rosyjski garnizon, który znalazł się w rękach komunistycznych komisarzy. Uwolniony z niewoli „Żywy Budda”, Dżebcun-damba, w dowód zasług nadał Ungernowi tytuł chana – „Pierwszego Pana Mongolii i Przedstawiciela Świętego Monarchy”. Dla barona, który ogłosił się wówczas reinkarnacją Czyngis-chana, było to równoznaczne z realizacją jego marzenia, stworzenia Imperium Panmongolskiego. Wkrótce mające dużą przewagę liczebną i w uzbrojeniu, różne oddziały Armii Czerwonej wraz ze sprzymierzonym mongolskim ruchem nacjonalistycznym rozbiły wojska barona. 22 sierpnia 1921 roku, ranny i zdradzony, dostał się w ręce czerwonogwardzistów i po kilku tygodniach stanął przed plutonem egzekucyjnym.
Nazwisko kultowego herosa pozostaje wciąż żywe, a to z powodu zrabowanego bajońskiego skarbu, który skrył gdzieś w mongolskim stepie, a miał posłużyć do sfinansowania kolejnej wojny z komunistami. Poszukiwacze złotego runa i sensacji wierzą, że tylko Ossendowski, o którym nie do końca wiadomo, jaką rolę odgrywał u boku barona, miał wiedzę o miejscu ukrycia fortuny.
Po wieloletniej tułaczce pisarz powrócił w 1922 roku do Polski. Człowiek wielkiego formatu, o szerokich zainteresowaniach, doskonale orientujący się w świecie, był postacią niebywale aktywną i rzutką, nie zawsze też podporządkowaną utartym schematom życia społecznego. Wykładał na wyższych uczelniach, opublikował setkę prac naukowych, był konsultantem w różnych ministerstwach. Piastował funkcję prezesa Towarzystwa Literackiego i Dziennikarzy Polonii, współtworzył Ligę Morską i Kolonialną, Touring Club oraz Pen Club. Król życia, znany był też jako społecznik i filantrop. Świetnie sytuowany, bywalec na salonach, uwielbiał brylować i zachwycać śmietankę towarzyską. Autor scenariuszy filmowych, entuzjasta safari, odbył z żoną kilka długich podróży po Afryce Północnej, Bliskim Wschodzie i głębi Czarnego Kontynentu, które zaowocowały wieloma publikacjami. Świetny organizator, współpracował z nowo powstałym biurem podróży Orbis – będącym oknem na świat dla obywateli niedawno odrodzonego państwa polskiego – dla którego przygotowywał programy i, jako elokwentny, o nieodpartym uroku celebryta, bawił uczestników jego wycieczek swoimi opowieściami. Dzisiaj tego obieżyświata nazwalibyśmy trawelebrytą, który z podróżowania uczynił swój zawód oraz źródło dochodu, stając się przy tym osobą powszechnie znaną. Przywykły do wystawnego życia, nieustannie zabiegał o zainteresowanie zamożnych mecenasów, by zapewnić sobie stabilizację finansową. W okresach trudności materialnych zwracał się z prośbą o przyjęcie do pracy, m.in. do prezydenta Mościckiego, ale też do władz krajów europejskich, oferując stworzenie poczytnych książek o tych krajach. Belgijskiemu konsulowi w Kongo zaproponował gotowość zatrudnienia się w administracji kolonialnej, gdzie mógłby opracować publikację „aktywnie propagującą wysiłki kolonialne Belgii”. Poszukiwał także sponsora na wyjazd do Argentyny, by napisać o najbardziej zasłużonych rodzinach argentyńskich. Nawet jeśli krytycznie pisał o działalności białych kolonizatorów, dzisiaj, z powodu polityki poprawności politycznej, byłby krytykowany przez współczesnych orędowników antykolonializmu.
Ossendowski miał lekkie pióro, pisał szybko i produkował niemal taśmowo pozycje wydawnicze, w dodatku prawie na każdy temat. Bywało, że w jednym roku publikował trzy, cztery, a nawet pięć książek, co nieuchronnie musiało się odbić na ich jakości. Cała jego twórczość literacka i jej klimat mają nierozerwalny związek z arcybogatym doświadczeniem wyniesionym z egzotycznych peregrynacji i darem obserwacji. Jego spuścizna obejmuje szeroką mieszankę gatunków literackich: od przygodowej i egzotyczno-awanturniczej beletrystyki czy powieści historycznej, po melodramatyczną lub okultystyczną, z dominującą rolą magii i wiedzy tajemnej. Dla korzyści finansowych tworzył prace na bieżące zamówienia, przeznaczone dla masowego, niezbyt wyrafinowanego odbiorcy. Niczym dzisiejszy „copywriter”, pisał na zlecenia teksty dla wszystkich i o wszystkim, między innymi opowiadania do podręczników szkolnych oraz powieść dla krakowskiego fabrykanta czekolady. Dla podreperowania budżetu produkował nawet romanse orientalne, z których powodu czuł się potem zażenowany. Wyróżnił się jako znawca działań marketingowych, chociaż świat nie znał jeszcze tego terminu. Troszczył się o znalezienie solidnego wydawcy, a ze względu na cele komercyjne wyszukiwał nośny, brzmiący sensacyjnie tytuł. Podpisując umowę, zawsze dbał o godziwe honorarium, wysoki i szybko wznawiany nakład, skuteczną reklamę i operatywną dystrybucję. Przywiązywał dużą wagę do szaty graficznej bogato ilustrowanych utworów i nie zaniedbywał, stanowiących dzisiaj regułę, patronatów medialnych na czwartej stronie okładki.
Trafiał nie tyle do znawców pisarstwa, co do serc zwykłych odbiorców. Krytycy literaccy oceniali jego dorobek niezbyt wysoko, jeśli chodzi o walory twórcze, ale z drugiej strony przyrównywano go do Rudyarda Kiplinga, Jacka Londona czy Karola Maya. Warto podkreślić, że nakłady jego książek osiągały przed wojną liczbę 80 milionów egzemplarzy wydanych w 150 przekładach na 20 języków.
Jego styl pisarski charakteryzuje żywy i suchy, a także elegancki język. Tekst obfituje w zwroty akcji podtrzymujące zainteresowanie czytelnika, któremu często trudno jest się oderwać od lektury. Tiziano Terzani, legenda dziennikarstwa włoskiego, wspominał, że tak był zafascynowany opowieścią polskiego pisarza, że szukając w Ułan Bator śladów dawnej przeszłości, nie rozstawał się z jego książką. Natomiast Albert Shaw, liczący się wówczas dziennikarz amerykański, napisał na łamach „Review of Reviews”: „Polski autor wprowadził do słowa pisanego nowy powiew, łącząc wspaniałą fantazję pisarską z głęboką wiedzą, poczuciem artystycznej miary i humanitarnym duchem Zachodu”. Z pewnością przecierał szlaki dla późniejszych Polaków, którzy zawojowali świat, zapisując się na kartach literatury powszechnej, takich jak Władysław Reymont, Witold Gombrowicz, Stanisław Lem, Jerzy Kosiński, Wisława Szymborska czy Czesław Miłosz lub Olga Tokarczuk.
Kiedy w drugim światowym bestsellerze „Lenin” – tchnącej autentyzmem fabularyzowanej biografii wodza rewolucji październikowej – jej naoczny świadek Ossendowski ujawnił tzw. dokument Sissona o powszechnie znanej działalności partii komunistów finansowanej za niemieckie, bardzo duże, pieniądze, niektórzy przyjęli to za mało wiarygodne, chociaż było sporo dowodów. Jednakże obraz mrocznych kulisów dyktatury proletariatu i najciemniejszej strony sowieckiej rzeczywistości wzbudził spore zdumienie za granicą. Nikt wcześniej nie mówił, że osławiona tajna policja czeka mogła na przykład aresztować kogokolwiek na ulicy i według własnego uznania rozstrzelać za włóczęgostwo, oraz że w ciągu pierwszych pięciu lat rządów komunistów rozstrzelano dwieście pięćdziesiąt tysięcy ludzi. Ogromny wpływ na ujawnienie takich faktów miał bezpośredni obserwator rewolucji, amerykański dziennikarz John Reed, komunista, który w korespondencjach z Rosji klecił swoją prawdę o bolszewikach, o zadaniu – bez precedensu w historii ludzkości – budowy ustroju sprawiedliwości społecznej. Zabitych właściwie nie widział, a o ofiarach mówił mgliście i odlegle. Po mistrzowsku maskował sowiecką rzeczywistość, na co dawała się nabrać rzesza radykalnych intelektualistów.
Nic dziwnego, że Ossendowskiemu trochę wierzono i trochę nie. Rozmiary zatrważających faktów wydawały się zbyt duże, by mogły być prawdziwe, toteż na niesłychane rewelacje patrzono z przymrużeniem oka. Mówiono, że jako stronnik caratu, uprawia propagandę spreparowaną specjalnie na użytek Zachodu. Podobnie nie brakowało w USA sceptyków także dwie dekady później, kiedy podczas okupacji Jan Karski przekazał wstrząsający raport o Holokauście. Nie dawano wiary jego słowom i nie podjęto odpowiednich działań, by go powstrzymać. Pewien polityk wyraził się nawet „Pan nie kłamie, ale panu nie wierzę”.
Pisarzowi skłonnemu do działań autokreacyjnych i przejawiającego tendencje do efektownego lukrowania swojego curriculum vitae, zarzucano nieścisłości, snucie zbyt ubarwionych historii oraz rozmach wyobraźni, jakim uwodził szeroką publiczność. Światowej sławy podróżnik i badacz Azji Środkowej Sven Hedin wytykał mu pomyłki o charakterze geograficznym. Po dzień dzisiejszy można się zastanawiać, gdzie przebiega granica między faktem a wyobraźnią Ossendowskiego.
Witold Michałowski, jego biograf, cytował pewnego francuskiego krytyka z „L’Intransigeant”: „Gdyby on przeżył lub widział to wszystko, co opisuje, należy mu się nagroda wszystkich towarzystw geograficznych, jeśli zaś jego utwory są dziełem wyobraźni, powinno mu się przyznać Nagrodę Nobla”. A jeśli nawet ten jeden z niewielu współczesnych polskich literatów, którzy doczekali się w przeszłości nie tyle uznania, co olbrzymiej popularności na całym świecie, zanadto się lansował, to czy ma to w ogóle jakiekolwiek większe znaczenie? Książki Ossendowskiego czytają całe pokolenia poszukiwaczy romantycznych przygód.
Nie bez znaczenia dla powieści są niewymownie sugestywne opisy poszukiwań mitycznego podziemnego królestwa Agharty, duchowego centrum planety zamieszkałego przez pół-boskie istoty. Temat zbyt ekscentryczny i niewiarygodny, ale dla wyznawców rodzącego się sto lat temu na Zachodzie ezoteryzmu z pogranicza antropologii i historii religii, ta dziedzina wychodziła poza ramy symboliczne. Wielkie legendy, które ugruntowały się od pokoleń w powszechnej świadomości nie zawsze są fikcją oderwaną od rzeczywistości. Archeologia już niejednokrotnie dowiodła, że delikatna linia pomiędzy faktem i wymysłem często ulega zatarciu. Projekcja tajemnic, zaginionych skarbów, fascynujących mitów od niepamiętnych czasów intryguje, mami i rozpala wyobraźnię ludzi, bez względu na ich wiek, pochodzenie czy pozycję socjalną. Do tego stopnia, że nawet cywilizacja technologiczna nie zniszczyła tego ducha, ponieważ smak eksploracji i nienasycona ciekawość nieznanego drzemie w każdym z nas.
Nie do uwierzenia, że jedna z najsłynniejszych, a jednocześnie najbardziej enigmatycznych osobistości polskiego świata literackiego w dwudziestoleciu międzywojennym, najpopularniejszy na świecie po Henryku Sienkiewiczu rodzimy autor, jest nieobecny w dzisiejszej świadomości Polaków. Po wojnie, w chwilę po jego śmierci w 1945 roku, utwory znienawidzonego przez Związek Sowiecki autora zostały objęte cenzurą i po wycofaniu z bibliotek poszły na przemiał. Władza PRL-u nie mogła pozwolić na dogłębne poznanie portretu wodza bolszewickiej rewolucji, uznawanego przez marksistów za obrazoburczy paszkwil, kalający największą komunistyczną świętość – towarzysza Władimira Iljicza Uljanowa Lenina. Znienawidzony przez komunistów Ossendowski został skazany na zapomnienie. W ostatnich dniach wojny NKWD rozkopało nawet jego grób, by się upewnić, że pisarz naprawdę nie żyje. Całkowicie wyrugowany ze świadomości rodaków, dołączył do panteonu zapomnianych wielkich Polaków. Na niewiele zdało się ogłoszenie drukiem w 1989 roku kilku jego pozycji. Należy żałować, że jego literatura – utwory w wielu wypadkach będące perłami kultury narodowej – do dzisiaj nie doczekała się poważnych opracowań naukowych i jest mało obecna w słownikach, a także podręcznikach szkolnych.
Wznowienie „Ludzi, zwierząt i bogów” odświeża porywającą biografię wytrawnego pisarza i globtrotera, zapewniając czytelnikowi bogatą ucztę duchową porównywalną do lektury Marco Polo.
Jacek Pałkiewicz
I MĘCZEŃSKA WŁÓCZĘGA
1 PRZYCZYNY MOJEJ PODRÓŻY
Przed nawałnicą bolszewicką musiałem uchodzić z Petersburga na Syberię jeszcze w 1918 roku. Do października 1919 roku przebywałem na Syberii, gdzie rządy bolszewickie zastąpiły rząd admirała Kołczaka, zgubionego przez wpływy monarchistów i przez nieudolnych ministrów. Po katastrofie syberyjskiej, gdy Kołczak został stracony w Irkucku, gdy 5. polska dywizja syberyjska była już w zdradzieckich rękach bolszewików, którzy szybko zalewali cały kraj, bez boju posuwając się na wschód za resztkami zdemoralizowanej armii rządu syberyjskiego, zaczęły się na Syberii prześladowania Polaków. Wystarczało mieć nazwisko o brzmieniu polskim, żeby być skazanym na śmierć. Musiałem więc myśleć o dalszej ucieczce.
Na początku 1920 roku los rzucił mnie do Krasnojarska, miasta położonego u brzegu wielkiej i pięknej rzeki Jenisej, której źródła rodzą się w górach Urianchaju, a ujście ginie w Oceanie Lodowatym.
Z kilku Polakami układaliśmy plan ucieczki do Urianchaju i dalej – do Mongolii, Chin, Europy… lecz rozwój wypadków zmienił nasze zamiary. Znajomi moi zostali aresztowani i umarli na tyfus plamisty w więzieniu, a grupa katów bolszewickich przybyła po mnie i, przypadkowo nie zastawszy mnie w domu, zrobiła na mnie zasadzkę.
Uprzedzono mnie w porę. Przebrawszy się w ubranie wieśniacze, wyszedłem pieszo za miasto, wynająłem pierwszego lepszego Sybiraka, powracającego na wieś do domu, i po kilku godzinach byłem już o 40 kilometrów od Krasnojarska, w małej wsi, otoczonej ze wszystkich stron gęstym lasem syberyjskim, czyli, jak go nazywają chłopi miejscowi – „tajgą”. Tu przyjaciele przysłali mi karabin, 300 naboi, siekierę, nóż, kożuch, herbatę, suchary, sól i kociołek. Po kilku dniach ten sam chłop odwiózł mnie w głąb lasu, gdzie stała porzucona przez właściciela chata, na pół spalona, lecz używana jeszcze na nocleg przez miejscowych myśliwych. Od tego dnia stałem się pierwotnym człowiekiem, lecz nie przypuszczałem wtedy, że może to potrwać tak długo.
Nazajutrz po przybyciu do tajgi, wyszedłem na polowanie i kilkadziesiąt kroków od chaty zabiłem dwa duże głuszce. Dalej spostrzegłem ślady jeleni i przyszedłem do przekonania, że braku pożywienia odczuwać nie będę.
Jednak okazało się, że pobyt mój w tym miejscu został raptownie przerwany.
2 TAJEMNICZY PRZYJACIEL
Powracając po kilku dniach z polowania do schroniska, spostrzegłem dym, wychodzący z komina chaty. Z wielką ostrożnością skradając się. do domu, zauważyłem dwa osiodłane konie, a przy siodłach żołnierskie karabiny. Zorientowałem się od razu, że dwaj nieuzbrojeni ludzie nie mogą dla mnie stanowić poważnego niebezpieczeństwa, gdyż posiadałem doskonałego Manlichera. Bez szmeru obszedłem chatę od strony ściany, pozbawionej okien, i nieoczekiwanie wszedłem do izby. Z ławki z przerażeniem porwało się dwóch żołnierzy. Byli to bolszewicy, gdyż na barankowych czapach mieli umocowane czerwone gwiazdy, a na piersiach kożuchów – czerwone, brudne kokardy.
Po powitaniu usiedliśmy. Żołnierze zdążyli już przyrządzić herbatę; popijając ją, wszczęliśmy rozmowę. Żeby odwrócić od siebie ich uwagę i podejrzenie, opowiedziałem, że jestem myśliwym z pewnej dalekiej wioski i że tu zamieszkałem, gdyż od dawna już wytropiłem kilka gniazd soboli. Od bolszewików zaś dowiedziałem się, że z miasta posłano do tajgi wielki oddział jazdy, który zatrzymał się stąd o 15 kilometrów, ich zaś wysłano na wywiad, aby sprawdzili, czy nie włóczą się po lasach jakieś podejrzane osobistości.
– Pojmujesz, towarzyszu, – rzekł jeden z żołnierzy – że szukamy kontrrewolucjonistów i że będziemy ich rozstrzeliwali…
Domyśliłem się tego już od dawna i nie potrzebowałem bynajmniej jego wyjaśnień. Myśli moje były skierowane ku temu, aby przekonać nieproszonych gości, że jestem zwykłym myśliwym syberyjskim, nie mającym nic wspólnego z kontrrewolucją. Jednocześnie myślałem o konieczności natychmiastowego przeniesienia się po odjeździe bolszewików w inne, bardziej bezpieczne miejsce.
Zapadał wieczorny zmrok. Twarze moich gości stały się jeszcze mniej pociągające. Żołnierze wyjęli z torby butelkę spirytusu i zaczęli pić, zakąszając chlebem i popijając gorącą herbatę. Alkohol szybko działał, i bolszewicy, wymachując rękoma i uderzając pięściami w stół, zaczęli głośno rozmawiać, przechwalając się ilością zabitych „burżujów”. Śmiejąc się ohydnie, opowiadali sobie wzajemnie o wesołych dniach w Krasnojarsku, gdy wyłapywali znienawidzonych Kozaków i spuszczali ich pod lód Jeniseju. W końcu żołnierze zaczęli się o coś spierać, lecz prędko ich to znużyło. Powoli zabierali się do snu.
– Pójdę już konie rozkulbaczyć i przyniosę karabiny – rzekł młodszy i, przeciągając się, wstał z ławki.
W tej chwili drzwi, prowadzące na dwór, szeroko się rozwarły; do izby wpadły gęste obłoki mroźnej pary, i prąd zimnego powietrza wionął na nas. Gdy mgła opadła, zobaczyliśmy w izbie wysokiego barczystego chłopa w kosmatej barankowej czapie i w szerokim kożuchu. W ręku trzymał karabin, a z poza pasa wyglądała siekiera, z którą Sybirak myśliwy nigdy się nie rozstaje. Bystre, przenikliwe, połyskujące, prawie zwierzęce oczy nieznajomego badawczo zatrzymały się na każdym z obecnych. Po chwili zdjął czapkę, przeżegnał się i cicho zapytał:
– Kto tu gospodarz?
– Ja! – odezwałem się.
– Czy mogę przenocować? – spytał.
– Proszę, miejsca dość – powiedziałem. – Napijcie się herbaty, jeszcze gorąca.
Nieznajomy tymczasem zaczął powoli zdejmować kożuch, nic przestając obserwować ludzi i przedmioty. Rzucił kożuch w kąt izby, przykrywając nim karabin, i pozostał w wytartych skórzanych kurcie i spodniach, wsuniętych w długie wojłokowe buty. Twarz miał zupełnie młodą, zuchwałą i śmiałą. Połyskiwały białe zęby i badawcze, przenikliwe oczy. Powichrzona, mocno przyprószona siwizną czupryna i głębokie zmarszczki dokoła ust świadczyły o burzliwym życiu.
Nieznajomy, wciąż się rozglądając, usiadł na ławce i z jakąś szczególną pieczołowitością położył obok siebie siekierę.
– Czy to żona twoja – ta siekiera? – pijanym głosem zapytał go jeden z żołnierzy.
Chłop powolnie podniósł na pytającego nagle czujne oczy i cichym, jakimś skradającym się głosem odpowiedział:
– Różni ludziska błąkają się teraz po lasach, więc z siekierą bezpieczniej…
Zamilkł i zaczął chciwie pić gorącą herbatę. Jednak zauważyłem, że kilka razy ostrożnie mi się przyglądał, a oczy jego ustawicznie biegały po izbie, jak gdyby szukając odpowiedzi na jakieś wątpliwości.
Na pytania żołnierzy nieznajomy odpowiadał oględnie i powolnie, a potem postawił swój kubek, wywróciwszy go dnem do góry na znak zadowolenia, i rzekł:
– Pójdę na chwilę do swego konia, a zarazem i wasze rozkulbaczę.
– Oj, dziękuję – zawołał młodszy żołnierz, prawie już śpiący. – Nie zapomnij tylko przynieść do izby naszych karabinów…
– Dobrze! – odezwał się chłop.
Bolszewicy pokładli się na ławce, zostawiając dla nas tylko podłogę, i już nie słyszeli, gdy powrócił nieznajomy, który, rzuciwszy terlicę wojłokową na ziemię, położył się natychmiast.
Żołnierze i chłop już dawno spali, gdy ja wciąż jeszcze planowałem, co mam dalej czynić. Zasnąłem nad samym rankiem, a gdym się obudził, chłopa już w izbie nie było. Wyszedłem z chaty i zobaczyłem, że kulbaczy dobrego gniadego źrebaka.
– Odjeżdżacie? – zapytałem.
– Tak… pojadę razem z tymi… „towarzyszami” – szepnął. – Przed wieczorem powrócę. Czekajcie na mnie!
Nie rozpytywałem go o nic, odpowiedziałem milczącym skinieniem głowy. On zaś tymczasem odwiązał od swego siodła dwa ciężkie wory, rzucił je przy ścianie w spalonej części chaty, uważnie zbadał uzdę i strzemiona, i rzekł z uśmiechem:
– Gotowe! Teraz pójdę obudzić „towarzyszy”.
Po godzinie, napiwszy się herbaty, żołnierze i chłop odjechali.
Pozostałem na dziedzińcu i zająłem się rąbaniem drzewa. Nagle skądś z daleka dobiegł mnie strzał karabinowy, a po chwili drugi. Zapanowała cisza. Od strony strzałów, wysoko ponad lasem, przeciągnęło stadko spłoszonych cietrzewi. Krzyknęła sójka z wierzchołka ośnieżonej sosny. Długo przysłuchiwałem się, czy nie zbliża się ktoś do mojego schroniska, lecz dokoła było zupełnie cicho.
Zmrok szybko zapada w zimie nad środkowym Jenisejem. Rozpaliłem w piecu i zacząłem przyrządzać zupę z głuszca, nie przestając wsłuchiwać się w najmniejszy szmer, dolatujący od strony lasu. Wszakże ciągle wyraźnie czułem i rozumiałem, że śmierć jest stale tuż, gdzieś obok mnie, i że ostatecznie może zjawić się w postaci człowieka, zwierza, mrozu, nieszczęśliwego wypadku lub choroby. Wiedziałem dobrze, że w pobliżu nie ma nikogo, kto mógłby przyjść mi z pomocą, i że cała moja nadzieja polega na opiece boskiej, na sile rąk i nóg, na celności oka i pomysłowości.
Mimo całej baczności nie spostrzegłem powrotu nieznajomego myśliwego. Tak samo, jak poprzedniego dnia, zjawił się w izbie niespodziewanie. Przez mgłę pary zobaczyłem jego jarzące i śmiejące się oczy i śmiałą twarz. Postąpił w stronę ławki i cisnął trzy karabiny.
– Dwa konie, dwa karabiny, dwie kulbaki, dwa worki sucharów, pół cegły herbaty, woreczek z cukrem, 50 nabojów, dwa kożuchy, dwie pary butów! – ze śmiechem wyliczał Sybirak. – Doprawdy, bardzo udatne miałem dziś polowanie!
Ze zdumieniem patrzyłem na swego gościa.
– Czego się gapicie? – zaśmiał się głucho. – Wjechaliśmy do lasu na wąską ścieżkę. Tam ich zastrzeliłem. Ani drgnęli! Na co komu się przydali tacy „towarzysze”? Ale pijmy herbatę, a później spać! Jutro musicie przenieść się na nowe mieszkanie. Ja wam pokażę ustronne i przyjemne miejsce, a sam pojadę dalej…
3 TAJEMNICA MOJEGO GOŚCIA
Nazajutrz o świcie ruszyliśmy w drogę, porzucając moje pierwsze schronisko. Na jednego z koni położyliśmy cały nasz dobytek, spakowany do worków, przerzuconych przez siodło.
– Musimy zrobić 400-500 wiorst – spokojnie oznajmił mój nowy towarzysz niedoli, który przedstawił się wcale nieprzemawiającym do serca i rozumu imieniem – Iwan.
– No, to długo będziemy jechać! – zawołałem.
– Nie dłużej niż tydzień, a może i prędzej będziemy na miejscu – odparł Iwan.
Pierwszą noc spędziliśmy w lesie pod gałęziami wysokiego, rozłożystego świerka. Była to dla mnie pierwsza noc bez dachu nad głową. A ileż takich nocy później spędziłem w ciągi mojej nieskończenie długiej włóczęgi!
Dzień był bardzo mroźny, chyba nie mniej niż –35°C. Pod kopytami koni skrzypiał śnieg.
Z cichym dzwonieniem toczyły się, wybijane podkowami, kawałki skrzepłego śniegu. Leniwie zrywały się z drzew cietrzewie i głuszce; nie śpiesząc się, biegły z legowisk do krzaków zające. Przed wieczorem podniósł się wiatr, wył i szumiał, naginając wierzchołki drzew. Na dole jednak, w miejscach zakrytych od podmuchów wiatru, było cicho i spokojnie.
Zatrzymaliśmy się w głębokim wąwozie, gęsto porośniętym drzewami i krzakami. Znaleźliśmy dawno złamaną suchą jodłę, narąbaliśmy drzewa i, przyrządziwszy przy ognisku herbatę, pokrzepiliśmy się.
Po kolacji Iwan przy wlókł z lasu dwa długie, suche sosnowe kloce, ściosał je z jednej strony i położył jeden na drugi płaską stroną. Wbiwszy klin pomiędzy kloce, włożył w otwór trochę rozżarzonych węgli. Ogień natychmiast zaczął szybko posuwać się wzdłuż kanału pomiędzy klocami.
– Teraz będziemy mieli ogień aż do świtu! – zawołał Iwan. – Jest to nasza syberyjska najda. My, poszukiwacze złota, włócząc się przez zimę i lato w tajdze, zawsze śpimy przy najdach. Wspaniale! Ale sami przekonacie się!
Szybko narąbał gałęzi świerka i z pomocą trzech drągów zrobił pochyloną pod kątem ścianę, przed którą o kilka kroków, najda paliła się małym ogniem, wypalając się wewnątrz. Nad tą ścianą i nad tą najdą rozpościerał się namiot z szerokich gałęzi potężnego świerka. Narzucaliśmy na śnieg gałęzi i, nakrywszy się terlicami, układaliśmy się do snu. Ku memu wielkiemu zdziwieniu Iwan rozebrał się do koszuli. Zauważyłem, że się spocił i co chwila wycierał czoło i szyję rękawem koszuli.
– Dobrze! Ciepło! – wychwalał Iwan nasze schronisko.
Wkrótce też byłem zmuszony zdjąć ubranie i zasnąłem, nie nakrywając się kożuchem. Chociaż przez gałęzie świerka i ściany świeciły gwiazdy, a przede mną była otwarta przestrzeń, gdzie szalały mróz i wicher – lecz ta przestrzeń była odgrodzona od nas ciepłem palącej się najdy. Dopiero przed świtem, gdy ognisko nasze dopaliło się prawie do końca, przykryłem się kożuchem. Od tej nocy przestałem obawiać się mrozów. Przemarzłszy w ciągu dziennego marszu, ogrzewałem się znakomicie około najdy, zrzuciwszy z siebie ciężki kożuch i siedząc tylko w koszuli przy kubku gorącej herbaty z sucharami.
Podczas wspólnej podróży Iwan opowiadał mi o swojej dawnej włóczędze po górach i lasach Zabajkala w poszukiwaniu złota. Opowiadania wiecznego włóczęgi odznaczały się wielką żywością i porywały obfitością i barwnością niebezpiecznych przejść i ciężkiej walki z naturą oraz ludźmi. Iwan był jednym z tych typów „prospektorów”, którzy po całym świecie wykrywali najbogatsze pokłady złota, pozostając bezdomnymi i ubogimi włóczęgami. Zauważyłem, że unikał opowiadania o tym, w jaki sposób z Gór Czerskiego dostał się do tajgi jenisejskiej, i zrozumiałem od razu, że w tym kryje się jakaś tajemnica. Nie pytałem go więc o to. Jednak tajemnica ta wyjawiła się pewnego dnia zupełnie niespodzianie w całej swej surowej i strasznej rzeczywistości. Zbliżaliśmy się już do celu naszej podróży. Cały dzień przedzieraliśmy się przez gęste zarośla na brzegu wschodniego dopływu Jeniseju – rzeki Many. Wszędzie można było zauważyć liczne ścieżki, wydeptane przez zające, gnieżdżące się w krzakach. Te białe zwierzątka śmigały w gąszczu, uciekając przed nami. Czasem widzieliśmy rudy ogon lisa, czającego się za kamieniami, a czyhającego na zające.
– Powiem wam coś – rzekł ponurym głosem Iwan. – Tu niedaleko wpada do Many mała rzeczka Niegnieć; przy jej ujściu stoi mały domek. Jak myślicie: tam zanocujemy, czy też znowu przy ognisku spędzimy noc?
– Pojedziemy do tego domku! – zawołałem z radością. – Potrzebuję nareszcie umyć się. Przecież czarni jesteśmy od dymu najdy, jak Murzyni! Zresztą, mieć dach nad głową jest rzeczą bardzo przyjemną!
Iwan ponuro spojrzał na mnie, lecz zgodził się.
Już mrok zapadał, gdy zbliżyliśmy się do niewielkiej chałupy, stojącej tuż przy ujściu małej rzeczki Niegnieć do bystrej i zimnej Many. Domek ten składał się z jednej małej izby o dwóch okienkach i o wielkim piecu. Obok domku stały spalona szopa i zburzona lodownia. Kloce i deski były powyrywane i rozrzucone w nieładzie; wszędzie można było zauważyć stosy wykopanej ziemi i kamieni.
Zapaliliśmy w piecu i zaczęliśmy przyrządzać strawę. Podczas kolacji Iwan napił się spirytusu z flaszki, „pożyczonej” od jednego z czerwonych żołnierzy, i stał się bardzo rozmowny.
Z jarzącymi się oczyma i połyskującymi zębami, wichrząc swą gęstą, siwą czuprynę, Iwan zaczął opowiadać mi o jakimś wypadku w Zabajkalu, lecz raptownie zamilkł, z przerażeniem utkwił wzrok w ciemny kąt chaty, i szeptem zapytał:
– Co to? Szczur?
– Nic nie widziałem! – odparłem, ze zdziwieniem patrząc na swego towarzysza.
Zamilkł i ponuro spuścił swą piękną, drapieżną głowę. Ponieważ nieraz w zadumie spędzaliśmy długie godziny, nie zdziwiłem się wcale, że milczy. Lecz Iwan raptownie pochylił się do mnie i gorącym szeptem zaczął mówić:
– Chcę wam opowiedzieć o pewnym wypadku! Miałem w Zabajkalu przyjaciela serdecznego. Był zesłańcem kryminalnym. Nazywał się Gawroński. Dużo z nim razem lasów i gór zwiedziłem w pogoni za złotem. Mieliśmy umowę, że wszystko dzielimy na równe części pomiędzy sobą. Lecz nagle Gawroński zniknął, i dopiero po kilku latach dowiedziałem się, że jest w jenisejskiej tajdze, gdzie znalazł bogate pokłady złotego piasku. Wzbogacił się i mieszkał w lesie samotnie, mając przy sobie tylko żonę. Później dowiedziałem się, że Gawrońskich zabito…
Iwan znowu zamilkł, lecz wkrótce z ciężkim westchnieniem ciągnął dalej:
– To właśnie jest chata Gawrońskich. Tu mieszkał mój niewierny przyjaciel z żoną i gdzieś tu, w łożysku tej rzeczki „wymywał” złoto z piasku i żwiru, lecz nikomu tego miejsca nie pokazał. Wszyscy chłopi okoliczni wiedzieli, że Gawroński posiada kapitały w banku i że ciągle sprzedaje złoto rządowi. Tu… w tej izbie Gawrońscy zostali zamordowani.
Chłop wstał, wyciągnął z płonącego pieca żagiew i, pochyliwszy się, oświetlił grube, ledwie ociosane deski podłogi.
– Widzicie te plamy na deskach i tu na ścianie? – zapytał drżącym od wzruszenia głosem. – Widzicie? To – krew Gawrońskich… Umarli, lecz nie wydali swojej tajemnicy. A złoto było w kopalni i w lodowni zakopane w wielkich glinianych garnkach. Lecz Gawrońscy nic nie powiedzieli, kompletnie nic, a przecież torturowaliśmy ich, ogniem paliliśmy, palce wykręcaliśmy, oczy wydłubywaliśmy… A oni milcząc, umarli.
Cisnął palące się drzewo w czerwony otwór pieca, rzucił się na wznak na ławę i zdławionym głosem mruknął:
– To opowiadali mi chłopi z tych okolic… Ale… czas już spać!
Późno w nocy słyszałem ciężkie westchnienia Iwana, cichy szept i niewyraźne słowa. Widocznie wił się na twardej ławie i palił fajkę po fajce.
Siódmego dnia wjechaliśmy do gęstego cedrowego lasu, rosnącego na zboczach górskich.
– Stąd – objaśnił Iwan – do najbliższej siedziby ludzkiej 80 wiorst przez bagna i gęstą tajgę. Z rzadka tylko zabrnie tu jakiś zbieracz orzechów cedrowych, ale to może się zdarzyć tylko na jesieni. Do tego czasu nie zobaczycie tu żywej duszy. Tu zwierza dużo, dużo ptactwa, dużo orzechów – możecie łatwo przetrwać zimę. Widzicie tę rzeczkę? Jeżeli zechcecie zobaczyć ludzi, idźcie z jej prądem, ona was doprowadzi do wsi…
Mój tajemniczy towarzysz pomógł mi urządzić norę w ziemi. Wynalazł dla mnie obalony przez burzę olbrzymi cedr. Korzenie drzewa wyrwały ziemię, czyniąc głęboki i obszerny dół. Jedną ścianę i dach tworzył pień cedru, a ściany boczne – poprzeplatane w siatkę korzenie. Uszczelniliśmy je gałęziami, umocowawszy kamieniami i przysypawszy grubą warstwą śniegu. Od przodu „dom” mój był zupełnie otwarty, lecz przed nim paliła się zbawienna najda. W tej to norze przeżyłem dwa najsurowsze zimowe miesiące bez ludzi, bez łączności z całym światem, gdzie w tym czasie zachodziły doniosłe wypadki. W tej mogile, pod korzeniami obalonego drzewa, w dziewiczym lesie, żyłem w obliczu natury ze swoją trwogą o bliskich mi ludzi, ze swoją męką, żyłem w ustawicznej walce o byt, o prawo przeżycia jeszcze jednego dnia.
Iwan odjechał nazajutrz, pozostawiwszy dla mnie worek z sucharami i kilka kawałków cukru. Nigdy więcej nie spotkałem tego człowieka.
Pozostawił po sobie wspomnienia jak najlepsze i jak najcieplejsze. Doznałem od tego zabójcy i kata Gawrońskich dużo dowodów wielkiej dobroci, zrozumienia cudzej duszy i wrażliwości nadzwyczajnej.
4 WALKA O ŻYCIE
A więc jestem samotny…
Naokoło tylko las zielonych cedrów, przysypanych do połowy pnia głębokim śniegiem; gołe krzaki, zamarznięta rzeczka i – jak okiem sięgnąć przez gałęzie cedrów – ocean lasów i śniegu. Tajga syberyjska…
Jak długo będę zmuszony przetrwać w samotności?
Czy znajdą mnie tu, czy nie znajdą bolszewicy?
Czy moi przyjaciele dowiedzą się, gdzie jestem?
Te pytania, jak gorące ognie, bez przerwy, bez wytchnienia trapiły mnie. Bardzo prędko zrozumiałem, dlaczego Iwan prowadził mnie aż tak daleko.
Wszędzie po drodze spotykaliśmy dużo głuchych, niezaludnionych miejscowości, lecz on prowadził mnie coraz dalej, powtarzając:
– Ja was doprowadzę do dobrego miejsca, gdzie żyć będzie łatwiej!
I tak było rzeczywiście. Piękno tej okolicy zawierało się w lesie cedrowym i w górze, porośniętej cedrami. Cedr – wspaniałe, potężne, szeroko rozgałęzione drzewo, wiecznie zielony namiot, przyciągający do siebie wszystko, co żyje.
W lesie stale wrzało życie.
Wśród gałęzi skakały wiewiórki, wyprawiając zabawne susy; przelatywały powietrzne eskadry gilów lub szczygłów, gwizdały, zaglądały do wszystkich szczelin i kątów lasu, napełniając go ruchem i żywym gwarem; przemykał się zając, a za nim ledwie dostrzegalnym na śniegu cieniem, pełznął cienki jak wąż gronostaj z czarnym końcem drapieżnie drgającego ogonka; nieraz podchodził do mojej skrytki olbrzymi, szlachetny jeleń – morał, albo izubr. Wreszcie zszedł z wierzchołków gór i złożył mi wizytę brunatny władca tajgi – niedźwiedź.
Wszystko to rozrywało, odpędzało ogarniające mózg ponure myśli, świadczyło o życiu i dodawało otuchy. Dobrze, chociaż bardzo ciężko, było czasem wejść na szczyt „mojej” góry. Wznosiła się ona wysoko ponad lasem i z jej szczytu odsłaniała się szeroka, bezgraniczna panorama tajgi z łańcuchem czerwonych gór na horyzoncie.
Tam daleko ciągnął się brzeg Jeniseju, tam stały siedziby ludzkie, tam byli wrogowie i przyjaciele, tam… dalej na zachód, była ta, do której biegły moje myśli…
Dlatego to właśnie przyprowadził mnie Iwan do cedrowego lasu. Sam on nieraz spędzał zimę w samotności, tylko ze swymi myślami, oko w oko z naturą, powiedziałbym – przed obliczem Boga. Doświadczył rozpaczy, samotności i szukał ukojenia. Wiele razy myślałem nad tym, że jeżeli sądzono mi jest umrzeć tu, to umierając, ostatnim wysiłkiem podniosę się na szczyt i umrę, patrząc w stronę nieskończonych gór i lasów, poza którymi znajduje się najdroższa dla mnie istota, oderwana ode mnie zrządzeniem losu.
Życie w takich warunkach dostarczało dużo materiału dla myśli, a jeszcze więcej dla pracy fizycznej, gdyż było ono ustawiczną walką o byt, walką ciężką i bezwzględną.
Najcięższą pracą było przygotowanie zapasu drzewa na najdę i małego ogniska dla przyrządzenia strawy. Leżące drzewa były przywalone śniegiem i przymarznięte do ziemi i kamieni. Musiałem odgrzebywać śnieg, a potem za pomocą długich drągów odrywać pnie od ziemi i przesuwać do swej nory. Wybrałem sobie dla zbierania drzew stromy spadek góry. Tam było trudniej wejść, lecz za to łatwiej było staczać w stronę mojego schroniska oderwane pnie. Po kilku dniach zrobiłem bardzo ważny wynalazek. Znalazłem niedaleko swej nory dużą ilość pni modrzewi, połamanych przez wichry. Gdym zaczął je rąbać, siekiera pogrążyła się w coś miękkiego i lepkiego. Okazało się, że pnie były przesiąknięte smołą. Dość było iskry, aby taka drzazga wybuchła mocno dymiącym płomieniem. Od tej chwili w moim mieszkaniu zawsze leżały zapasy tych smolnych kawałków modrzewi do rozpalania najdy lub małego ogniska dla gotowania strawy i herbaty.
Największą część dnia pochłaniało polowanie. Bardzo prędko zrozumiałem, że muszę tę czynność wykonywać codziennie, żeby bronić się od przygniatających mnie myśli.
Zwykle po herbacie porannej, szedłem ze strzelbą do lasu szukać cietrzewi lub głuszców.
Zabiwszy jednego lub dwa ptaki, powracałem do domu i zaczynałem przyrządzać obiad, nieodznaczający się zbytnim wyborem dań. Była więc zupa z zabitego ptaka, przyprawiona sucharami, a następnie niezliczona ilość dużych kubków gorącej herbaty – napoju niezbędnego dla życia w lesie.
Pewnego razu, podczas wycieczki po cietrzewie, usłyszałem głośny trzask w krzakach i, uważnie zbadawszy okolicę, spostrzegłem końce rogów jelenia. Zacząłem skradać się do niego, lecz chociaż śnieg prawie nie skrzypiał pod mymi kolanami, zwierzę posłyszało czy poczuło niebezpieczeństwo. Z łoskotem wyrwał się jeleń z gęstych zarośli, i zobaczyłem go dopiero wtedy, gdy przebiegłszy około trzystu kroków, zatrzymał się na stromym schyłku góry. Był to olbrzymi okaz o ciemnoszarej sierści i prawie czarnym grzbiecie. Na pięknej głowie dumnie niósł potężne rogi. Przede mną był krzak o grubych gałęziach; położywszy karabin na jednej z tych gałęzi, starannie wymierzyłem i dałem ognia. Zwierzę uczyniło olbrzymi skok, przebiegło kilka kroków i upadło. Przez głęboki śnieg i przez krzaki pobiegłem ku niemu, lecz jeleń, spostrzegłszy mnie, podniósł się i, skacząc lub chwilami z trudem przebierając nogami, zaczął wspinać się na górę. Druga kula zatrzymała go na zawsze. Zdobyłem w ten sposób wielką ilość mięsa i doskonały kobierzec do swojej nory.
Rogi umocowałem wśród korzeni, stanowiących ściany mojego schroniska, i odtąd służyły one jako wygodne wieszadło na karabin i ubranie.
Nie mogę zapomnieć pewnego bardzo porywającego chociaż dzikiego obrazu, który widziałem o kilka kilometrów od mojego „domu”. Było tam niewielkie bagno, porośnięte żurawiną. Tutaj zwykle zlatywały się na jagody stadka głuszców, cietrzewi i jarząbków. Pewnego razu, skradałem się do tego błotka, kryjąc się za niewysokimi zaroślami młodych cedrów. Zobaczyłem duże stado cietrzewi, energicznie rozgrzebujących śnieg i zajadających jagody. Kilka minut obserwowałem tę scenę, nie zdradzając żadnym ruchem swojej obecności. Jednak jeden cietrzew, stary, czarny kogut, nagle gwałtownie podskoczył do góry i podfrunął, głośno bijąc skrzydłami. Przestraszone stado natychmiast odleciało. Ku wielkiemu memu zdziwieniu zobaczyłem, że stary kogut, przeleciawszy paręset kroków, zaczął szybko, prawie pionowo podnosić się do góry; po chwili, robiąc koziołki w powietrzu i bezsilnie bijąc skrzydłami, upadł na śnieg i pozostał nieruchomy. Pobiegłem w tę stronę, gdy wtem od ciała cietrzewia odskoczył krwiożerczy gronostaj i, wywijając ogonkiem i sycząc, skrył się pomiędzy kamieniami. Cietrzew miał przegryzioną szyję. Zrozumiałem, że mały drapieżnik rzucił się na ptaka i wraz z nim uniósł się w powietrze, gdzie zdążył przegryźć mu gardło i wyssać krew. Osobiście byłem wdzięczny jego aeronautycznym zdolnościom, gdyż zaoszczędził mi naboju.
W ten sposób żyłem, borykając się z naturą o dzień jutrzejszy, coraz bardziej trując się jadem ciężkich i beznadziejnych myśli. Płynęły dni, tygodnie, aż nareszcie poczułem powiew cieplejszego wiatru. Na otwartych polanach zaczął po trochu topnieć śnieg; to tu, to tam, biegły już małe strumyki wody, i od czasu do czasu widziałem muchę, lub pająka, które przetrwały surową zimę syberyjską.
Zbliżała się wiosna.
Wiedziałem, że wiosną nie znajdę drogi przez las. Bardzo prędko wystąpiły z brzegów wszystkie rzeczki i strumyki tajgi, a leśne bagna i topieliska stały się niemożliwe do przebycia. Wszystkie ścieżki ludzi i zwierząt zamieniały się od topniejącego śniegu w burzliwe potoki, pędzące z gór z szumem i hukiem. Wiedziałem, że aż do lata jestem skazany na samotność.
Wiosna następowała szybko, a chociaż nocami i o świcie bywały ostre mrozy, jednak promienie słońca w ciągu dnia toczyły zwycięską walkę ze śniegiem. Wkrótce moja góra była już wolna od śniegu i stała cała szara, pokryta tylko kamieniami, nagimi jeszcze konarami brzóz i osik, i wysokimi stożkowatymi mrowiskami. Rzeka w kilku miejscach zerwała swój lodowy pokrowiec i pędziła hałaśliwie, odrywając coraz to nowe i coraz większe bryły lodu.
5 MOJE RYBOŁÓWSTWO
Pewnego poranku, wyszedłszy po zdobycz, zbliżyłem się do brzegu rzeki i spostrzegłem duże ryby o czerwonych, jak gdyby nalanych krwią grzbietach i ogonach. Ryby pływały, wystawiając nad wodę płetwy, widocznie rozkoszując się ciepłem słonecznym. Od tej chwili myśl o możliwości złapania tych wspaniałych ryb i urozmaiceniu mojego jednostajnego pożywienia nie porzucała mnie, lecz nie posiadałem nic dla normalnego rybołówstwa i byłem zmuszony uciec się do innych sposobów.
W miarę jak rzeka oczyszczała się z lodu, ryby napływały w coraz to większych ilościach. Przekonałem się, że płyną po prąd, przenosząc się dla składania ikry z Jeniseju do źródeł mniejszych dopływów. Postanowiłem użyć barbarzyńskiego sposobu połowu ryb, chociaż wiedziałem, że prawodawstwo wszystkich państw surowo karze ten system. Myślałem jednak, że prawodawcy i moraliści nie będą zbyt surowi dla mieszkańca nory pod korzeniami obalonego drzewa w tajdze syberyjskiej, samotnika, który ośmielił się przekroczyć ich racjonalne zarządzenia, a zresztą, wtedy ryba o czerwonym grzbiecie była dla mnie ważniejsza od prawników w togach, beretach lub frakach.
Więc zacząłem działać. Najpierw zrąbałem większą ilość cienkich brzóz i osik i zacząłem budować płot poprzez rzekę, wbijając zaostrzone drągi w dno lub umocowując je pośród kamieni łożyska i, przeplatając cienkimi gałęziami. Po dwóch dniach uciążliwej pracy w lodowatej wodzie płot mój był ukończony. Widziałem, że około tej nieoczekiwanej przeszkody gromadziły się wielkie ryby i coraz to więcej ich przybywało. Okazywały oznaki żywego zakłopotania, dotykały głowami płotu, odpływały i znów zawracały. Nareszcie zaczęły czynić usiłowania, by przeskoczyć tę przeszkodę. Wtedy często widziałem olbrzymie srebrne ryby o czerwonych grzbietach i ogonach, długie na metr i więcej, wyskakujące z rozpędem z wody, uderzające sprężystymi ciałami o ścianę z gałęzi i bezsilnie opadające z powrotem do rzeki. Czasami dwie lub trzy ryby naraz dokonywały tego manewru. Musiałem działać. Umocowawszy nóż na długim drągu, starałem się przebić rybę, lecz wszystkie próby były nieudane. W ten sposób ryzykowałem złamaniem lub zgubieniem noża. Nie mniej bezowocne były moje usiłowania, aby zaczepić ryby sękatym drągiem i wyrzucić je na brzeg. Wtedy postanowiłem wyzyskać dążenie ryb do przejścia przez płot. Uczyniłem to w następujący sposób: o kilka kroków od brzegu wyrąbałem, na wpół pod wodą, okno w moim płocie, a po drugiej stronie umieściłem wysoko wystający nad wodą kosz, który uplotłem z cienkich prętów wikliny. Uzbrojony w krótki i ciężki kij, czekałem na zdobycz. Po kilku minutach do zdradzieckiego otworu w płocie zaczęły podpływać dwie wspaniałe ryby. Bardzo ostrożnie, jak gdyby macając każdy cal, weszły do kosza, gdzie zaczęły skakać, bijąc potężnymi ogonami. Niebawem mój kij uspokoił ich zapały.
W ten sposób stałem się rybakiem. Każdy okaz ważył co najmniej 30 kilogramów, zdarzały się zaś okazy i po 80 kilogramów. Były to ryby z gatunku tajmień, z rodziny łososi. Po tygodniu miałem zakopanych w śniegu w zacienionym wąwozie w pobliżu mojej nory około 70 ryb. Porzuciłem polowanie i, siedząc około mojej zasadzki, biłem kijem ryby i wyrzucałem je na brzeg. Lecz słońce przypiekało coraz bardziej. Powróciwszy pewnego razu do domu, poczułem zapach gnijących ryb. Byłem zmuszony z żalem wyrzucić do rzeki cały ten zapas i ograniczyć się codzienną zdobyczą. Lecz wkrótce ryby przeszły i mój kosz pułapka przestał dostarczać pożywienia.
Znowu wziąłem się do karabinu.
6 NIEBEZPIECZNY SĄSIAD
Polowanie tymczasem stało się milsze i weselsze. Wiosna wszystko ożywiła. Wczesnym rankiem, prawie o świcie, las napełniał się głosami i dźwiękami dziwnymi i niezrozumiałymi dla mieszkańców wielkich, kulturalnych miast. W gęstych gałęziach cedrów głuszec śpiewa swoją krótką i namiętną pieśń miłości i pieśnią tą zachwyca szare kury, biegające pod konarami. Do tego ptasiego Caruso łatwo się wtedy podkraść na odległość pewnego strzału. Jeśli kula karabinowa ominie go, śpiewak nie usłyszy huku wystrzału i będzie ciągnął dalej swą arię, trwającą zaledwie kilka sekund.
Na dużej polanie leśnej walczą zacięcie cietrzewie koguty, rozpuściwszy czarne wachlarze ogonów o dwóch białych zagiętych piórach, a damy, kręcąc głowami i z ożywieniem plotkując, przyglądają się zapasom, wybierając najdzielniejszych bojowników.
Z daleka echo przynosi głuchy i groźny, lecz zarazem pełny dziwnie namiętnego wołania ryk jelenia, tęskniącego do towarzyszki. W górach rozlegają się krótkie beczenia dzikich kozłów. Pomiędzy krzakami i na polanach skaczą i zabawiają się gonitwą zające, a tuż zaraz przyczajony, wydaje się przyciśnięty do ziemi, czyha na nie rudy lis.
Tylko wilków nie słychać, gdyż w tych leśnych i górzystych miejscowościach nie mają te drapieżniki nic do roboty.
Ale był niedaleko ode mnie inny sąsiad. Ponury, samotny i dziki. Byliśmy wzajemnie dla siebie niebezpieczni i od razu zrozumieliśmy, że jeden z nas musi ustąpić i odejść na zawsze.
Kiedyś, powracając do domu z wielkim głuszcem na plecach, spostrzegłem w krzakach czarną, powoli ruszającą się masę. Zatrzymałem się, i, przypatrzywszy się uważnie, zobaczyłem niedźwiedzia, który rozrywał łapami mrowisko i łapczywie zjadał jajka i poczwarki mrówek. Zwęszywszy człowieka, niedźwiedź, głośno i gniewnie sapiąc, szybko się oddalił, zadziwiwszy mnie swoim szybkim biegiem.
Nazajutrz, gdym jeszcze leżał na swoim posłaniu, obudził mnie jakiś szmer za tylną ścianą nory. Ostrożnie wyjrzałem i zobaczyłem swego brunatnego sąsiada. Stał na tylnych łapach i ze świstem wciągał powietrze, ciekawie i bacznie rozglądając się dokoła; widocznie zastanawiał się nad kwestią, jaka to istota przejęła obyczaje niedźwiedzie i mieszkała przez zimę w barłogu pod korzeniami drzewa.
Krzyknąłem i uderzyłem siekierą w dno mojego kotła. Mój gość ze wszystkich sił rzucił się do ucieczki i w mgnieniu oka zniknął pośród skał i krzaków.
Jednak ta wizyta nie podobała mi się. Była to jeszcze zbyt wczesna wiosna na przebudzenie się niedźwiedzia. Stąd wywnioskowałem, że mój sąsiad należał do chorobliwego, bardzo złośliwego typu „mrówczaków” typu nienormalnego, nadużywającego wszelkich przepisów niedźwiedziej etykiety. Wiedziałem, że taki samotnik jest zawsze zły i zuchwały, postanowiłem więc należycie przygotować się do następnego spotkania. Te przygotowania zresztą trwały bardzo krótko. U pięciu kul mojego karabinu ściąłem wierzchołki niklowe i sfabrykowałem prowizoryczne dum-dum – dostatecznie przekonywujący argument dla intruza. Po herbacie poszedłem na miejsce, gdzie po raz pierwszy spotkałem niedźwiedzia, i gdzie spostrzegłem mrowiska.
Obszedłem całą górę, zaglądając do wszystkich wąwozów, lecz nigdzie nie spotkałem misia. Rozczarowany i zmęczony powracałem do domu i tu nieoczekiwanie natknąłem się na niebezpiecznego sąsiada. Właśnie wychodził z mojej nory, zawzięcie węszył przy ziemi i ciągnął mój kożuch.
Wystrzeliłem. Kula trafiła zwierzę w bok. Ze wściekłym rykiem podniósł się na tylne łapy i ruszył ku mnie. Druga kula strzaskała mu biodro. Niedźwiedź usiadł, lecz natychmiast, ciągnąc za sobą łapę i próbując wstać, znowu szedł na mnie z rykiem. Za trzecim wystrzałem padł, ugodzony w serce.
Mój sąsiad ważył około 100–1200 kilo, a był bardzo… smaczny.
Żywiąc się jego mięsem, doczekałem czasu, gdy ziemia wyschła, rzeki stały się możliwe do przebycia i gdy nareszcie mogłem ruszyć w stronę siedzib ludzkich drogą, którą wskazał mi Iwan.
Z wielką ostrożnością przyszedłem do małej, zaginionej w lesie wsi, Siwkowej, i zatrzymałem się u syberyjskiego chłopa Tropowa.
Gdy teraz przypominam sobie wszystko, co zaszło ze mną podczas mojego samotnego życia w syberyjskiej tajdze, dochodzę do pewnych wniosków.
W każdym kulturalnym człowieku, wówczas, gdy zachodzi konieczność surowej walki o byt, może odrodzić się pierwotny człowiek myśliwy i wojownik, który pomaga mu w walce z naturą. W tym jest przewaga człowieka kulturalnego nad niekulturalnym, który nie posiada dostatecznej wiedzy i siły woli do prowadzenia zwycięskiej walki. Lecz doszedłem też do wniosku, że nie ma nic potworniejszego dla człowieka kulturalnego nad całkowite osamotnienie i uświadomienie sobie, że jest zupełnie odcięty od świata, ludzi i warunków normalnego życia. Jeden krok, jedna chwila załamania się woli – a nastąpi ponury szał, który opanuje mózg i doprowadzi człowieka do nieuniknionej zguby.
Przeżyłem straszliwe dni walki z chłodem i głodem, lecz stokrotnie straszniejsza była walka z dręczącymi duszę myślami!
Wspomnienia tych dni do dziś wstrząsają moim sercem i mózgiem.
7 ZUCHWAŁY PLAN
Pobyt mój we wsi Siwkowej nie trwał długo, jednak zdążyłem wyzyskać go jak najlepiej. Najpierw udało mi się posłać godnego zaufania człowieka do miasta, skąd znajomi dostarczyli mi pieniędzy, bieliznę, buty, trochę niezbędnych lekarstw, ubranie, a co najważniejsze, fałszywy paszport na inne nazwisko, które pozwoliło mi osobiście umrzeć dla bolszewików; po wtóre zdążyłem, w mniej lub więcej spokojnej atmosferze, w gościnnym domu Tropowa, ułożyć plan mojej dalszej włóczęgi.
Do Siwkowej doszły wiadomości, że wkrótce po spłynięciu lodu na Jeniseju, mają tu zjechać bolszewiccy urzędnicy w celu zarekwirowania bydła u włościan dla czerwonej armii. Zostawać tu było niepodobieństwem, więc oczekiwałem tylko chwili, gdy Jenisej skruszy i zaniesie do oceanu swoje kajdany lodowe i gdy można będzie popłynąć czółnem.
Wyleczyłem z tyfusu plamistego jednego z miejscowych chłopów i ten podjął się odwieźć mnie o 90 kilometrów na południe do jakiejś, porzuconej od dawna, kopalni złota.
W różnych miejscach Jeniseju lód już popękał, lecz rzeka była jeszcze prawie cała pod potężną korą lodową. Pewnego poranku usłyszałem ogłuszający huk lodu i szum wyrywającej się z uwięzi wody. Wybiegłem na brzeg Jeniseju i ujrzałem groźny, lecz wspaniały obraz walki żywiołów.
Jenisej pod parciem dawno już płynącego od południa lodu, poczynił z niego w kilku miejscach olbrzymie tamy, które podniosły poziom wody w łożysku pośród skał. Teraz woda zrywała te tamy z hukiem i trzaskiem i wlokła całe pola lodowe na północ, ku Oceanowi Lodowatemu.
Jenisej, „ojciec Jenisej”, jest jedną z największych i najdłuższych rzek Azji, bardzo głęboką, lecz ściśniętą w całej środkowej części łożyska wysokimi, skalistymi brzegami. Olbrzymi potok wody unosił teraz całe mile pól lodowych, krusząc je na wystających z wody skałach, lub kręcąc z gniewnym szumem i pluskiem wielkie kry około przylądków, wrzynających się daleko do rzeki; płynęły czarne drogi, które ciągnęły się wzdłuż zamarzniętej rzeki wybudowane na lodzie szałasy dla podróżników jadących z towarami z Minusińska do Krasnojarska.
Czasami rzeka stawała, i wtedy gromadziły się stosy kry, tworząc wały i ściany, co chwila opadające i znowu wznoszące się do góry. Woda wzbierała coraz wyżej i wyżej, znosząc całe warstwy ziemi wraz z drzewami i krzakami, zrzucając do rzeki wielkie odłamy skał i pozostawiając na brzegu olbrzymie tafle niebieskiego lodu. Pod parciem wody tamy te padały z łoskotem, a kra mknęła z podwójną szybkością, rozpryskując się i łamiąc z brzękiem tłuczonego szkła.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki