Zwierzęta, ludzie, bogowie - Ferdynand Antoni Ossendowski - ebook

Zwierzęta, ludzie, bogowie ebook

Ferdynand Antoni Ossendowski

5,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Zwierzęta, ludzie, bogowie to najgłośniejsze dzieło Ferdynanda Antoniego Ossendowskiego, a zarazem największy światowy bestseller literatury polskiej dwudziestolecia międzywojennego.

Ossendowski, uchodząc z Krasnojarska opanowanego przez bolszewików, był uczestnikiem dramatycznych wydarzeń lat 1920-1921. Książka stanowi relację autora, w której odsłania on nieznany świat Środkowej Azji w przełomowych chwilach jej historii. Opis obejmuje ucieczkę poprzez Syberię i Mongolię przed wszechwładną CzeKa, walki z czerwonymi bandami, spotkania z krwawym baronem Ungern von Sternbergiem, tajemnice klasztorów lamaickich czy krótki przebłysk niepodległości narodu Czyngiz-chana.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 372

Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




PRZED­MOWA. WIELKI ZAPO­MNIANY

PRZED­MOWA WIELKI ZAPO­MNIANY

Bry­tyj­ski pisarz Gil­bert Che­ster­ton twier­dził, że „naj­pięk­niej­szą przy­godą jest samo życie, ale może to odkryć tylko poszu­ki­wacz przy­gód”. Taki sam pogląd wyzna­wał też autor świa­to­wych best­sel­le­rów Antoni Fer­dy­nand Ossen­dow­ski, który uwa­żał, że docze­sna wędrówka jest wyzwa­niem i tylko od nas zależy, czy będziemy zwy­cięz­cami czy prze­gra­nymi. To próba ogniowa, wyma­ga­jąca pod­ję­cia ryzyka, aby sku­tecz­nie zmie­rzać do przodu. Jego z pasją napi­sana powieść „Ludzie, zwie­rzęta, bogo­wie” jest rodza­jem fabu­la­ry­zo­wa­nego wie­lo­aspek­to­wego dzien­nika, w któ­rym z zapa­łem nie­tu­zin­ko­wego poszu­ki­wacza przy­gód bie­rze nas za rękę i wpro­wa­dza w odtwa­rzany z pre­cy­zją i bogac­twem szcze­gó­łów oso­bliwy świat Azji.

Książka Ossen­dow­skiego rela­cjo­nuje jego pery­pe­tie pod­czas kar­ko­łom­nej ucieczki z ogar­nię­tej cha­osem rewo­lu­cji Rosji, przez Sybe­rię, Mon­go­lię, Tybet, Man­dżu­rię do Chin. Tysiące kilo­me­trów przez dzi­kie, zamiesz­kałe przez koczow­ni­ków i sza­ma­nów kra­iny, przez sma­gany wia­trem step, nie­do­stępne gór­skie prze­łę­cze i bez­ludną tajgę. Wni­kliwy obser­wa­tor suge­styw­nie oddaje w niej losy małych popu­la­cji bytu­ją­cych w sym­bio­zie z naturą i jej wiel­kimi mocami oraz żywe obrazy wie­lo­wie­ko­wych tra­dy­cji i obrzę­dów lama­izmu i bud­dy­zmu. Opo­wieść o obfi­tu­ją­cej w mnó­stwo dra­ma­tycz­nych epi­zo­dów wędrówce sil­nie oddzia­łuje na wyobraź­nię czy­tel­nika, wzbu­dza­jąc w nim pokusę odkry­wa­nia świata i podej­mo­wa­nia wyzwań. Od momentu uka­za­nia się w 1922 roku w Nowym Jorku, sprze­dana na pniu w bli­sko milio­no­wym nakła­dzie, ta sztan­da­rowa powieść szybko przy­nio­sła auto­rowi glo­balny roz­głos.

Kiedy zosta­łem popro­szony o napi­sa­nie tek­stu o Fer­dy­nan­dzie Ossen­dow­skim, ogar­nął mnie lęk, bo nie­wielu odwa­ży­łoby się pod­jąć zada­nia prze­ra­sta­ją­cego moż­li­wo­ści naj­bar­dziej uta­len­to­wa­nego pro­za­ika. Na szczę­ście nie cho­dziło o bio­gra­fię, a jedy­nie o wstęp do jed­nej z jego ksią­żek, a o to mogłem się już poku­sić. Spójrzmy tylko na okre­śle­nia tej nad podziw wie­lo­wy­mia­ro­wej postaci: mistrz pióra, nie­okieł­znany podróż­nik, czło­wiek czynu, wykła­dowca uni­wer­sy­tecki, nauko­wiec, tajny emi­sa­riusz powią­zany z japoń­skim wywia­dem i przy tym gwiaz­dor­ski amba­sa­dor Pol­ski w świe­cie, a przede wszyst­kim szu­ka­jący przy­gód awan­tur­nik – wszystko to w jed­nej oso­bie. Nikt jesz­cze nie porwał się na ekra­ni­za­cję jego życio­wej epo­pei, bo zapewne spa­liłby temat. Cho­ciaż mówi się, że Hol­ly­wood odku­pił od kogoś impo­nu­jący sen­sa­cyjny sce­na­riusz, aby go tym­cza­sem nikt nie wyko­rzy­stał, i „zamro­ził” w ocze­ki­wa­niu na swoją kolejkę.

Wycho­wany na lek­tu­rze Jacka Lon­dona i Louisa Roberta Ste­ven­sona, wyznam, że sto­sun­kowo nie­dawno pozna­łem tego eklek­tycz­nego, o nie­spo­koj­nej natu­rze czło­wieka i ule­głem jego uro­kowi. Ucie­ka­jąc przed bol­sze­wi­kami, musiał radzić sobie w nie­go­ścin­nej, bez­kre­snej Sybe­rii. Dziś takie umie­jęt­no­ści nazy­wamy survi­va­lem, a pod­pa­trzone u Ossen­dow­skiego tech­niki prze­trwa­nia w eks­tre­mal­nych warun­kach, jak na przy­kład najda – długo palące się, zapew­nia­jące cie­pło przez całą noc ogni­sko – są teraz uży­wane przez ama­to­rów biwa­ko­wa­nia pod gołym nie­bem.

Mimo że znane są zasad­ni­cze wątki bio­gra­ficzne Ossen­dow­skiego, to jed­nak całe jego życie w dużym stop­niu jest zagad­kowe. Sporo epi­zo­dów swo­jej umie­jęt­nie zbu­do­wa­nej sagi – mie­sza­niny fak­tów, plo­tek, pogło­sek – nieco pod­ko­lo­ry­zo­wał, co jed­nak nie wzbu­dza obiek­cji wobec jego mean­dru­ją­cej, nie­wia­ry­god­nie barw­nej egzy­sten­cji.

Jako syn leka­rza z korze­niami szla­chec­kimi, uro­dził się w 1878 roku w Lucy­nie koło Witeb­ska (dzi­siej­sza Łotwa) na tere­nie Cesar­stwa Rosyj­skiego. Pod­czas stu­diów na wydziale nauk mate­ma­tyczno-przy­rod­ni­czych w Peters­burgu uczest­ni­czył w eks­pe­dy­cjach badaw­czych na Kau­kaz, nad Jeni­sej, w oko­lice jeziora Baj­kał. Za udział w mani­fe­sta­cjach stu­denc­kich pod koniec XIX w. zmu­szony był opu­ścić Rosję, by udać się do Paryża, gdzie stu­dio­wał fizykę i che­mię. Po powro­cie do kraju wykła­dał na Uni­wer­sy­te­cie Tech­nicz­nym w Tom­sku. W 1905 roku, po wybu­chu wojny rosyj­sko-japoń­skiej, został wysłany do Man­dżu­rii, gdzie pro­wa­dził bada­nia geo­lo­giczne w poszu­ki­wa­niu surow­ców przy­dat­nych dla armii. Bun­tow­ni­czy cha­rak­ter spra­wił, że w Har­bi­nie przy­łą­czył się do pro­te­stów prze­ciw sowiec­kim repre­sjom na Dale­kim Wscho­dzie. Aresz­to­wany za dzia­łal­ność kon­spi­ra­cyjną i – zgod­nie z ówcze­snym pra­wem wojen­nym – ska­zany na karę śmierci, dzięki inter­wen­cji wpły­wo­wych oso­bi­sto­ści unik­nął wyko­na­nia wyroku, cho­ciaż przy­szło mu spę­dzić pół­tora roku w budzą­cym grozę wię­zie­niu.

W Peters­burgu dał się poznać pośród rze­szy Pola­ków jako uta­len­to­wany publi­cy­sta. W 1918 roku widział naro­dziny czer­wo­nego ter­roru oraz atmos­ferę rewolty i bez waha­nia sta­nął wtedy po stro­nie caratu. Ciężko doświad­czony, poszu­ki­wany przez poli­cję poli­tyczną, zbiegł za Ural, gdzie zbli­żył się do admi­rała Koł­czaka, mini­stra wojny w Rzą­dzie Sybe­ryj­skim z sie­dzibą w Omsku. Admi­rał wiel­ko­rządca Wszech­ro­sji obej­mu­ją­cej całą Sybe­rię po kilku klę­skach z siłami Armii Czer­wo­nej, pod­czas ewa­ku­acji na wschód koleją trans­sy­be­ryj­ską został zde­kon­spi­ro­wany przez żoł­nie­rzy Kor­pusu Cze­cho­sło­wac­kiego i tra­fił w ręce bol­sze­wi­ków, któ­rzy go roz­strze­lali w lutym 1920 roku.

Ossen­dow­ski prze­do­stał się wów­czas do Mon­go­lii. Tam zaprzy­jaź­nił się z cha­ry­zma­tycz­nym gene­ra­łem Roma­nem von Ungern-Stern­ber­giem dowo­dzą­cym Azja­tycką Dywi­zją Konną, który po serii klęsk sił bia­ło­gwar­dzi­stów zamie­rzał utwo­rzyć zalą­żek nowej armii. Nie tra­cił nadziei na uwol­nie­nie Rosji od „czer­wo­nej zarazy” i zapew­niał Ossen­dow­skiego, że: „Rewo­lu­cja jest cho­robą zakaźną, a Europa, zawie­ra­jąc trak­tat z Moskwą, oszu­kała sie­bie i inne czę­ści świata. Nie wal­czymy z par­tią poli­tyczną, ale z ewi­dentną sektą zabój­ców współ­cze­snej cywi­li­za­cji i ducho­wo­ści”.

Rosyj­ski baron ze szla­chec­kiego estoń­sko-nie­miec­kiego rodu, mający rze­komo wśród swo­ich przod­ków zało­ży­cieli Zakonu Krzy­żac­kiego, okrutny i zara­zem fascy­nu­jący watażka, stał się nie­ba­wem pro­ta­go­ni­stą książki „Ludzie, zwie­rzęta, bogo­wie”, która zapew­niła mu świa­tową sławę. Krwawy Baron, nazy­wany tak z powodu wyra­fi­no­wa­nego okru­cień­stwa i żela­znej dys­cy­pliny, a także braku lito­ści dla bol­sze­wi­ków lub podej­rza­nych o sprzy­ja­nie im, na czele kil­ku­ty­sięcz­nej, kawa­le­rii zło­żo­nej z Koza­ków, Mon­go­łów i Buria­tów, 3 lutego 1921 roku zdo­był Urgę, dzi­siej­szy Ułan Bator, zmu­sza­jąc osia­dłych tu Chiń­czy­ków do ucieczki i uni­ce­stwia­jąc rosyj­ski gar­ni­zon, który zna­lazł się w rękach komu­ni­stycz­nych komi­sa­rzy. Uwol­niony z nie­woli „Żywy Budda”, Dżeb­cun-damba, w dowód zasług nadał Unger­nowi tytuł chana – „Pierw­szego Pana Mon­go­lii i Przed­sta­wi­ciela Świę­tego Monar­chy”. Dla barona, który ogło­sił się wów­czas rein­kar­na­cją Czyn­gis-chana, było to rów­no­znaczne z reali­za­cją jego marze­nia, stwo­rze­nia Impe­rium Pan­mon­gol­skiego. Wkrótce mające dużą prze­wagę liczebną i w uzbro­je­niu, różne oddziały Armii Czer­wo­nej wraz ze sprzy­mie­rzo­nym mon­gol­skim ruchem nacjo­na­li­stycz­nym roz­biły woj­ska barona. 22 sierp­nia 1921 roku, ranny i zdra­dzony, dostał się w ręce czer­wo­no­gwar­dzi­stów i po kilku tygo­dniach sta­nął przed plu­to­nem egze­ku­cyj­nym.

Nazwi­sko kul­to­wego herosa pozo­staje wciąż żywe, a to z powodu zra­bo­wa­nego bajoń­skiego skarbu, który skrył gdzieś w mon­gol­skim ste­pie, a miał posłu­żyć do sfi­nan­so­wa­nia kolej­nej wojny z komu­ni­stami. Poszu­ki­wa­cze zło­tego runa i sen­sa­cji wie­rzą, że tylko Ossen­dow­ski, o któ­rym nie do końca wia­domo, jaką rolę odgry­wał u boku barona, miał wie­dzę o miej­scu ukry­cia for­tuny.

Po wie­lo­let­niej tułaczce pisarz powró­cił w 1922 roku do Pol­ski. Czło­wiek wiel­kiego for­matu, o sze­ro­kich zain­te­re­so­wa­niach, dosko­nale orien­tu­jący się w świe­cie, był posta­cią nie­by­wale aktywną i rzutką, nie zawsze też pod­po­rząd­ko­waną utar­tym sche­ma­tom życia spo­łecz­nego. Wykła­dał na wyż­szych uczel­niach, opu­bli­ko­wał setkę prac nauko­wych, był kon­sul­tan­tem w róż­nych mini­ster­stwach. Pia­sto­wał funk­cję pre­zesa Towa­rzy­stwa Lite­rac­kiego i Dzien­ni­ka­rzy Polo­nii, współ­two­rzył Ligę Mor­ską i Kolo­nialną, Touring Club oraz Pen Club. Król życia, znany był też jako spo­łecz­nik i filan­trop. Świet­nie sytu­owany, bywa­lec na salo­nach, uwiel­biał bry­lo­wać i zachwy­cać śmie­tankę towa­rzy­ską. Autor sce­na­riu­szy fil­mo­wych, entu­zja­sta safari, odbył z żoną kilka dłu­gich podróży po Afryce Pół­noc­nej, Bli­skim Wscho­dzie i głębi Czar­nego Kon­ty­nentu, które zaowo­co­wały wie­loma publi­ka­cjami. Świetny orga­ni­za­tor, współ­pra­co­wał z nowo powsta­łym biu­rem podróży Orbis – będą­cym oknem na świat dla oby­wa­teli nie­dawno odro­dzo­nego pań­stwa pol­skiego – dla któ­rego przy­go­to­wy­wał pro­gramy i, jako elo­kwentny, o nie­od­par­tym uroku cele­bryta, bawił uczest­ni­ków jego wycie­czek swo­imi opo­wie­ściami. Dzi­siaj tego obie­ży­świata nazwa­li­by­śmy trawelebrytą, który z podró­żo­wa­nia uczy­nił swój zawód oraz źró­dło dochodu, sta­jąc się przy tym osobą powszech­nie znaną. Przy­wy­kły do wystaw­nego życia, nie­ustan­nie zabie­gał o zain­te­re­so­wa­nie zamoż­nych mece­na­sów, by zapew­nić sobie sta­bi­li­za­cję finan­sową. W okre­sach trud­no­ści mate­rial­nych zwra­cał się z prośbą o przy­ję­cie do pracy, m.in. do pre­zy­denta Mościc­kiego, ale też do władz kra­jów euro­pej­skich, ofe­ru­jąc stwo­rze­nie poczyt­nych ksią­żek o tych kra­jach. Bel­gij­skiemu kon­su­lowi w Kongo zapro­po­no­wał goto­wość zatrud­nie­nia się w admi­ni­stra­cji kolo­nial­nej, gdzie mógłby opra­co­wać publi­ka­cję „aktyw­nie pro­pa­gu­jącą wysiłki kolo­nialne Bel­gii”. Poszu­ki­wał także spon­sora na wyjazd do Argen­tyny, by napi­sać o naj­bar­dziej zasłu­żo­nych rodzi­nach argen­tyń­skich. Nawet jeśli kry­tycz­nie pisał o dzia­łal­no­ści bia­łych kolo­ni­za­to­rów, dzi­siaj, z powodu poli­tyki popraw­no­ści poli­tycz­nej, byłby kry­ty­ko­wany przez współ­cze­snych orę­dow­ni­ków anty­ko­lo­nia­li­zmu.

Ossen­dow­ski miał lek­kie pióro, pisał szybko i pro­du­ko­wał nie­mal taśmowo pozy­cje wydaw­ni­cze, w dodatku pra­wie na każdy temat. Bywało, że w jed­nym roku publi­ko­wał trzy, cztery, a nawet pięć ksią­żek, co nie­uchron­nie musiało się odbić na ich jako­ści. Cała jego twór­czość lite­racka i jej kli­mat mają nie­ro­ze­rwalny zwią­zek z arcy­bo­ga­tym doświad­cze­niem wynie­sio­nym z egzo­tycz­nych pere­gry­na­cji i darem obser­wa­cji. Jego spu­ści­zna obej­muje sze­roką mie­szankę gatun­ków lite­rac­kich: od przy­go­do­wej i egzo­tyczno-awan­tur­ni­czej bele­try­styki czy powie­ści histo­rycz­nej, po melo­dra­ma­tyczną lub okul­ty­styczną, z domi­nu­jącą rolą magii i wie­dzy tajem­nej. Dla korzy­ści finan­so­wych two­rzył prace na bie­żące zamó­wie­nia, prze­zna­czone dla maso­wego, nie­zbyt wyra­fi­no­wa­nego odbiorcy. Niczym dzi­siej­szy „copyw­ri­ter”, pisał na zle­ce­nia tek­sty dla wszyst­kich i o wszyst­kim, mię­dzy innymi opo­wia­da­nia do pod­ręcz­ni­ków szkol­nych oraz powieść dla kra­kow­skiego fabry­kanta cze­ko­lady. Dla pod­re­pe­ro­wa­nia budżetu pro­du­ko­wał nawet romanse orien­talne, z któ­rych powodu czuł się potem zaże­no­wany. Wyróż­nił się jako znawca dzia­łań mar­ke­tin­go­wych, cho­ciaż świat nie znał jesz­cze tego ter­minu. Trosz­czył się o zna­le­zie­nie solid­nego wydawcy, a ze względu na cele komer­cyjne wyszu­ki­wał nośny, brzmiący sen­sa­cyj­nie tytuł. Pod­pi­su­jąc umowę, zawsze dbał o godziwe hono­ra­rium, wysoki i szybko wzna­wiany nakład, sku­teczną reklamę i ope­ra­tywną dys­try­bu­cję. Przy­wią­zy­wał dużą wagę do szaty gra­ficz­nej bogato ilu­stro­wa­nych utwo­rów i nie zanie­dby­wał, sta­no­wią­cych dzi­siaj regułę, patro­na­tów medial­nych na czwar­tej stro­nie okładki.

Tra­fiał nie tyle do znaw­ców pisar­stwa, co do serc zwy­kłych odbior­ców. Kry­tycy lite­raccy oce­niali jego doro­bek nie­zbyt wysoko, jeśli cho­dzi o walory twór­cze, ale z dru­giej strony przy­rów­ny­wano go do Rudy­arda Kiplinga, Jacka Lon­dona czy Karola Maya. Warto pod­kre­ślić, że nakłady jego ksią­żek osią­gały przed wojną liczbę 80 milio­nów egzem­pla­rzy wyda­nych w 150 prze­kła­dach na 20 języ­ków.

Jego styl pisar­ski cha­rak­te­ry­zuje żywy i suchy, a także ele­gancki język. Tekst obfi­tuje w zwroty akcji pod­trzy­mu­jące zain­te­re­so­wa­nie czy­tel­nika, któ­remu czę­sto trudno jest się ode­rwać od lek­tury. Tiziano Terzani, legenda dzien­ni­kar­stwa wło­skiego, wspo­mi­nał, że tak był zafa­scy­no­wany opo­wie­ścią pol­skiego pisa­rza, że szu­ka­jąc w Ułan Bator śla­dów daw­nej prze­szło­ści, nie roz­sta­wał się z jego książką. Nato­miast Albert Shaw, liczący się wów­czas dzien­ni­karz ame­ry­kań­ski, napi­sał na łamach „Review of Reviews”: „Pol­ski autor wpro­wa­dził do słowa pisa­nego nowy powiew, łącząc wspa­niałą fan­ta­zję pisar­ską z głę­boką wie­dzą, poczu­ciem arty­stycz­nej miary i huma­ni­tar­nym duchem Zachodu”. Z pew­no­ścią prze­cie­rał szlaki dla póź­niej­szych Pola­ków, któ­rzy zawo­jo­wali świat, zapi­su­jąc się na kar­tach lite­ra­tury powszech­nej, takich jak Wła­dy­sław Rey­mont, Witold Gom­bro­wicz, Sta­ni­sław Lem, Jerzy Kosiń­ski, Wisława Szym­bor­ska czy Cze­sław Miłosz lub Olga Tokar­czuk.

Kiedy w dru­gim świa­to­wym best­sel­le­rze „Lenin” – tchną­cej auten­ty­zmem fabu­la­ry­zo­wa­nej bio­gra­fii wodza rewo­lu­cji paź­dzier­ni­ko­wej – jej naoczny świa­dek Ossen­dow­ski ujaw­nił tzw. doku­ment Sis­sona o powszech­nie zna­nej dzia­łal­no­ści par­tii komu­ni­stów finan­so­wa­nej za nie­miec­kie, bar­dzo duże, pie­nią­dze, nie­któ­rzy przy­jęli to za mało wia­ry­godne, cho­ciaż było sporo dowo­dów. Jed­nakże obraz mrocz­nych kuli­sów dyk­ta­tury pro­le­ta­riatu i naj­ciem­niej­szej strony sowiec­kiej rze­czy­wi­sto­ści wzbu­dził spore zdu­mie­nie za gra­nicą. Nikt wcze­śniej nie mówił, że osła­wiona tajna poli­cja czeka mogła na przy­kład aresz­to­wać kogo­kol­wiek na ulicy i według wła­snego uzna­nia roz­strze­lać za włó­czę­go­stwo, oraz że w ciągu pierw­szych pię­ciu lat rzą­dów komu­ni­stów roz­strze­lano dwie­ście pięć­dzie­siąt tysięcy ludzi. Ogromny wpływ na ujaw­nie­nie takich fak­tów miał bez­po­średni obser­wa­tor rewo­lu­cji, ame­ry­kań­ski dzien­ni­karz John Reed, komu­ni­sta, który w kore­spon­den­cjach z Rosji kle­cił swoją prawdę o bol­sze­wi­kach, o zada­niu – bez pre­ce­densu w histo­rii ludz­ko­ści – budowy ustroju spra­wie­dli­wo­ści spo­łecz­nej. Zabi­tych wła­ści­wie nie widział, a o ofia­rach mówił mgli­ście i odle­gle. Po mistrzow­sku masko­wał sowiecką rze­czy­wi­stość, na co dawała się nabrać rze­sza rady­kal­nych inte­lek­tu­ali­stów.

Nic dziw­nego, że Ossen­dow­skiemu tro­chę wie­rzono i tro­chę nie. Roz­miary zatrwa­ża­ją­cych fak­tów wyda­wały się zbyt duże, by mogły być praw­dziwe, toteż na nie­sły­chane rewe­la­cje patrzono z przy­mru­że­niem oka. Mówiono, że jako stron­nik caratu, upra­wia pro­pa­gandę spre­pa­ro­waną spe­cjal­nie na uży­tek Zachodu. Podob­nie nie bra­ko­wało w USA scep­ty­ków także dwie dekady póź­niej, kiedy pod­czas oku­pa­cji Jan Kar­ski prze­ka­zał wstrzą­sa­jący raport o Holo­kau­ście. Nie dawano wiary jego sło­wom i nie pod­jęto odpo­wied­nich dzia­łań, by go powstrzy­mać. Pewien poli­tyk wyra­ził się nawet „Pan nie kła­mie, ale panu nie wie­rzę”.

Pisa­rzowi skłon­nemu do dzia­łań auto­kre­acyj­nych i prze­ja­wia­ją­cego ten­den­cje do efek­tow­nego lukro­wa­nia swo­jego cur­ri­cu­lum vitae, zarzu­cano nie­ści­sło­ści, snu­cie zbyt ubar­wio­nych histo­rii oraz roz­mach wyobraźni, jakim uwo­dził sze­roką publicz­ność. Świa­to­wej sławy podróż­nik i badacz Azji Środ­ko­wej Sven Hedin wyty­kał mu pomyłki o cha­rak­te­rze geo­gra­ficz­nym. Po dzień dzi­siej­szy można się zasta­na­wiać, gdzie prze­biega gra­nica mię­dzy fak­tem a wyobraź­nią Ossen­dow­skiego.

Witold Micha­łow­ski, jego bio­graf, cyto­wał pew­nego fran­cu­skiego kry­tyka z „L’Intran­si­ge­ant”: „Gdyby on prze­żył lub widział to wszystko, co opi­suje, należy mu się nagroda wszyst­kich towa­rzystw geo­gra­ficz­nych, jeśli zaś jego utwory są dzie­łem wyobraźni, powinno mu się przy­znać Nagrodę Nobla”. A jeśli nawet ten jeden z nie­wielu współ­cze­snych pol­skich lite­ra­tów, któ­rzy docze­kali się w prze­szło­ści nie tyle uzna­nia, co olbrzy­miej popu­lar­no­ści na całym świe­cie, zanadto się lan­so­wał, to czy ma to w ogóle jakie­kol­wiek więk­sze zna­cze­nie? Książki Ossen­dow­skiego czy­tają całe poko­le­nia poszu­ki­wa­czy roman­tycz­nych przy­gód.

Nie bez zna­cze­nia dla powie­ści są nie­wy­mow­nie suge­stywne opisy poszu­ki­wań mitycz­nego pod­ziem­nego kró­le­stwa Agharty, ducho­wego cen­trum pla­nety zamiesz­ka­łego przez pół-boskie istoty. Temat zbyt eks­cen­tryczny i nie­wia­ry­godny, ale dla wyznaw­ców rodzą­cego się sto lat temu na Zacho­dzie ezo­te­ry­zmu z pogra­ni­cza antro­po­lo­gii i histo­rii reli­gii, ta dzie­dzina wycho­dziła poza ramy sym­bo­liczne. Wiel­kie legendy, które ugrun­to­wały się od poko­leń w powszech­nej świa­do­mo­ści nie zawsze są fik­cją ode­rwaną od rze­czy­wi­sto­ści. Arche­olo­gia już nie­jed­no­krot­nie dowio­dła, że deli­katna linia pomię­dzy fak­tem i wymy­słem czę­sto ulega zatar­ciu. Pro­jek­cja tajem­nic, zagi­nio­nych skar­bów, fascy­nu­ją­cych mitów od nie­pa­mięt­nych cza­sów intry­guje, mami i roz­pala wyobraź­nię ludzi, bez względu na ich wiek, pocho­dze­nie czy pozy­cję socjalną. Do tego stop­nia, że nawet cywi­li­za­cja tech­no­lo­giczna nie znisz­czyła tego ducha, ponie­waż smak eks­plo­ra­cji i nie­na­sy­cona cie­ka­wość nie­zna­nego drze­mie w każ­dym z nas.

Nie do uwie­rze­nia, że jedna z naj­słyn­niej­szych, a jed­no­cze­śnie naj­bar­dziej enig­ma­tycz­nych oso­bi­sto­ści pol­skiego świata lite­rac­kiego w dwu­dzie­sto­le­ciu mię­dzy­wo­jen­nym, naj­po­pu­lar­niej­szy na świe­cie po Hen­ryku Sien­kie­wi­czu rodzimy autor, jest nie­obecny w dzi­siej­szej świa­do­mo­ści Pola­ków. Po woj­nie, w chwilę po jego śmierci w 1945 roku, utwory znie­na­wi­dzo­nego przez Zwią­zek Sowiecki autora zostały objęte cen­zurą i po wyco­fa­niu z biblio­tek poszły na prze­miał. Wła­dza PRL-u nie mogła pozwo­lić na dogłębne pozna­nie por­tretu wodza bol­sze­wic­kiej rewo­lu­cji, uzna­wa­nego przez mark­si­stów za obra­zo­bur­czy pasz­kwil, kala­jący naj­więk­szą komu­ni­styczną świę­tość – towa­rzy­sza Wła­di­mira Ilji­cza Ulja­nowa Lenina. Znie­na­wi­dzony przez komu­ni­stów Ossen­dow­ski został ska­zany na zapo­mnie­nie. W ostat­nich dniach wojny NKWD roz­ko­pało nawet jego grób, by się upew­nić, że pisarz naprawdę nie żyje. Cał­ko­wi­cie wyru­go­wany ze świa­do­mo­ści roda­ków, dołą­czył do pan­te­onu zapo­mnia­nych wiel­kich Pola­ków. Na nie­wiele zdało się ogło­sze­nie dru­kiem w 1989 roku kilku jego pozy­cji. Należy żało­wać, że jego lite­ra­tura – utwory w wielu wypad­kach będące per­łami kul­tury naro­do­wej – do dzi­siaj nie docze­kała się poważ­nych opra­co­wań nauko­wych i jest mało obecna w słow­ni­kach, a także pod­ręcz­ni­kach szkol­nych.

Wzno­wie­nie „Ludzi, zwie­rząt i bogów” odświeża pory­wa­jącą bio­gra­fię wytraw­nego pisa­rza i glob­tro­tera, zapew­nia­jąc czy­tel­ni­kowi bogatą ucztę duchową porów­ny­walną do lek­tury Marco Polo.

Jacek Pał­kie­wicz

I. MĘCZEŃ­SKA WŁÓ­CZĘGA

I MĘCZEŃ­SKA WŁÓ­CZĘGA

1. RZY­CZYNY MOJEJ PODRÓŻY

1 PRZY­CZYNY MOJEJ PODRÓŻY

Przed nawał­nicą bol­sze­wicką musia­łem ucho­dzić z Peters­burga na Sybe­rię jesz­cze w 1918 roku. Do paź­dzier­nika 1919 roku prze­by­wa­łem na Sybe­rii, gdzie rządy bol­sze­wic­kie zastą­piły rząd admi­rała Koł­czaka, zgu­bio­nego przez wpływy monar­chi­stów i przez nie­udol­nych mini­strów. Po kata­stro­fie sybe­ryj­skiej, gdy Koł­czak został stra­cony w Irkucku, gdy 5. pol­ska dywi­zja sybe­ryj­ska była już w zdra­dziec­kich rękach bol­sze­wi­ków, któ­rzy szybko zale­wali cały kraj, bez boju posu­wa­jąc się na wschód za reszt­kami zde­mo­ra­li­zo­wa­nej armii rządu sybe­ryj­skiego, zaczęły się na Sybe­rii prze­śla­do­wa­nia Pola­ków. Wystar­czało mieć nazwi­sko o brzmie­niu pol­skim, żeby być ska­za­nym na śmierć. Musia­łem więc myśleć o dal­szej ucieczce.

Na początku 1920 roku los rzu­cił mnie do Kra­sno­jar­ska, mia­sta poło­żo­nego u brzegu wiel­kiej i pięk­nej rzeki Jeni­sej, któ­rej źró­dła rodzą się w górach Urian­chaju, a ujście ginie w Oce­anie Lodo­wa­tym.

Z kilku Pola­kami ukła­da­li­śmy plan ucieczki do Urian­chaju i dalej – do Mon­go­lii, Chin, Europy… lecz roz­wój wypad­ków zmie­nił nasze zamiary. Zna­jomi moi zostali aresz­to­wani i umarli na tyfus pla­mi­sty w wię­zie­niu, a grupa katów bol­sze­wic­kich przy­była po mnie i, przy­pad­kowo nie zastaw­szy mnie w domu, zro­biła na mnie zasadzkę.

Uprze­dzono mnie w porę. Prze­braw­szy się w ubra­nie wie­śnia­cze, wysze­dłem pie­szo za mia­sto, wyna­ją­łem pierw­szego lep­szego Sybi­raka, powra­ca­ją­cego na wieś do domu, i po kilku godzi­nach byłem już o 40 kilo­me­trów od Kra­sno­jar­ska, w małej wsi, oto­czo­nej ze wszyst­kich stron gęstym lasem sybe­ryj­skim, czyli, jak go nazy­wają chłopi miej­scowi – „tajgą”. Tu przy­ja­ciele przy­słali mi kara­bin, 300 naboi, sie­kierę, nóż, kożuch, her­batę, suchary, sól i kocio­łek. Po kilku dniach ten sam chłop odwiózł mnie w głąb lasu, gdzie stała porzu­cona przez wła­ści­ciela chata, na pół spa­lona, lecz uży­wana jesz­cze na noc­leg przez miej­sco­wych myśli­wych. Od tego dnia sta­łem się pier­wot­nym czło­wie­kiem, lecz nie przy­pusz­cza­łem wtedy, że może to potrwać tak długo.

Naza­jutrz po przy­by­ciu do tajgi, wysze­dłem na polo­wa­nie i kil­ka­dzie­siąt kro­ków od chaty zabi­łem dwa duże głuszce. Dalej spo­strze­głem ślady jeleni i przy­sze­dłem do prze­ko­na­nia, że braku poży­wie­nia odczu­wać nie będę.

Jed­nak oka­zało się, że pobyt mój w tym miej­scu został rap­tow­nie prze­rwany.

2. TAJEM­NI­CZY PRZY­JA­CIEL

2 TAJEM­NI­CZY PRZY­JA­CIEL

Powra­ca­jąc po kilku dniach z polo­wa­nia do schro­ni­ska, spo­strze­głem dym, wycho­dzący z komina chaty. Z wielką ostroż­no­ścią skra­da­jąc się. do domu, zauwa­ży­łem dwa osio­dłane konie, a przy sio­dłach żoł­nier­skie kara­biny. Zorien­to­wa­łem się od razu, że dwaj nie­uzbro­jeni ludzie nie mogą dla mnie sta­no­wić poważ­nego nie­bez­pie­czeń­stwa, gdyż posia­da­łem dosko­na­łego Man­li­chera. Bez szmeru obsze­dłem chatę od strony ściany, pozba­wio­nej okien, i nie­ocze­ki­wa­nie wsze­dłem do izby. Z ławki z prze­ra­że­niem porwało się dwóch żoł­nie­rzy. Byli to bol­sze­wicy, gdyż na baran­ko­wych cza­pach mieli umo­co­wane czer­wone gwiazdy, a na pier­siach kożu­chów – czer­wone, brudne kokardy.

Po powi­ta­niu usie­dli­śmy. Żoł­nie­rze zdą­żyli już przy­rzą­dzić her­batę; popi­ja­jąc ją, wsz­czę­li­śmy roz­mowę. Żeby odwró­cić od sie­bie ich uwagę i podej­rze­nie, opo­wie­dzia­łem, że jestem myśli­wym z pew­nej dale­kiej wio­ski i że tu zamiesz­ka­łem, gdyż od dawna już wytro­pi­łem kilka gniazd soboli. Od bol­sze­wi­ków zaś dowie­dzia­łem się, że z mia­sta posłano do tajgi wielki oddział jazdy, który zatrzy­mał się stąd o 15 kilo­me­trów, ich zaś wysłano na wywiad, aby spraw­dzili, czy nie włó­czą się po lasach jakieś podej­rzane oso­bi­sto­ści.

– Poj­mu­jesz, towa­rzy­szu, – rzekł jeden z żoł­nie­rzy – że szu­kamy kontr­re­wo­lu­cjo­ni­stów i że będziemy ich roz­strze­li­wali…

Domy­śli­łem się tego już od dawna i nie potrze­bo­wa­łem by­naj­mniej jego wyja­śnień. Myśli moje były skie­ro­wane ku temu, aby prze­ko­nać nie­pro­szo­nych gości, że jestem zwy­kłym myśli­wym sybe­ryj­skim, nie mają­cym nic wspól­nego z kontr­re­wo­lu­cją. Jed­no­cze­śnie myśla­łem o koniecz­no­ści natych­mia­sto­wego prze­nie­sie­nia się po odjeź­dzie bol­sze­wi­ków w inne, bar­dziej bez­pieczne miej­sce.

Zapa­dał wie­czorny zmrok. Twa­rze moich gości stały się jesz­cze mniej pocią­ga­jące. Żoł­nie­rze wyjęli z torby butelkę spi­ry­tusu i zaczęli pić, zaką­sza­jąc chle­bem i popi­ja­jąc gorącą her­batę. Alko­hol szybko dzia­łał, i bol­sze­wicy, wyma­chu­jąc rękoma i ude­rza­jąc pię­ściami w stół, zaczęli gło­śno roz­ma­wiać, prze­chwa­la­jąc się ilo­ścią zabi­tych „bur­żu­jów”. Śmie­jąc się ohyd­nie, opo­wia­dali sobie wza­jem­nie o weso­łych dniach w Kra­sno­jar­sku, gdy wyła­py­wali znie­na­wi­dzo­nych Koza­ków i spusz­czali ich pod lód Jeni­seju. W końcu żoł­nie­rze zaczęli się o coś spie­rać, lecz prędko ich to znu­żyło. Powoli zabie­rali się do snu.

– Pójdę już konie roz­kul­ba­czyć i przy­niosę kara­biny – rzekł młod­szy i, prze­cią­ga­jąc się, wstał z ławki.

W tej chwili drzwi, pro­wa­dzące na dwór, sze­roko się roz­warły; do izby wpa­dły gęste obłoki mroź­nej pary, i prąd zim­nego powie­trza wio­nął na nas. Gdy mgła opa­dła, zoba­czy­li­śmy w izbie wyso­kiego bar­czy­stego chłopa w kosma­tej baran­ko­wej cza­pie i w sze­ro­kim kożu­chu. W ręku trzy­mał kara­bin, a z poza pasa wyglą­dała sie­kiera, z którą Sybi­rak myśliwy ni­gdy się nie roz­staje. Bystre, prze­ni­kliwe, poły­sku­jące, pra­wie zwie­rzęce oczy nie­zna­jo­mego badaw­czo zatrzy­mały się na każ­dym z obec­nych. Po chwili zdjął czapkę, prze­że­gnał się i cicho zapy­tał:

– Kto tu gospo­darz?

– Ja! – ode­zwa­łem się.

– Czy mogę prze­no­co­wać? – spy­tał.

– Pro­szę, miej­sca dość – powie­dzia­łem. – Napij­cie się her­baty, jesz­cze gorąca.

Nie­zna­jomy tym­cza­sem zaczął powoli zdej­mo­wać kożuch, nic prze­sta­jąc obser­wo­wać ludzi i przed­mioty. Rzu­cił kożuch w kąt izby, przy­kry­wa­jąc nim kara­bin, i pozo­stał w wytar­tych skó­rza­nych kur­cie i spodniach, wsu­nię­tych w dłu­gie woj­ło­kowe buty. Twarz miał zupeł­nie młodą, zuchwałą i śmiałą. Poły­ski­wały białe zęby i badaw­cze, prze­ni­kliwe oczy. Powi­chrzona, mocno przy­pró­szona siwi­zną czu­pryna i głę­bo­kie zmarszczki dokoła ust świad­czyły o burz­li­wym życiu.

Nie­zna­jomy, wciąż się roz­glą­da­jąc, usiadł na ławce i z jakąś szcze­gólną pie­czo­ło­wi­to­ścią poło­żył obok sie­bie sie­kierę.

– Czy to żona twoja – ta sie­kiera? – pija­nym gło­sem zapy­tał go jeden z żoł­nie­rzy.

Chłop powol­nie pod­niósł na pyta­ją­cego nagle czujne oczy i cichym, jakimś skra­da­ją­cym się gło­sem odpo­wie­dział:

– Różni ludzi­ska błą­kają się teraz po lasach, więc z sie­kierą bez­piecz­niej…

Zamilkł i zaczął chci­wie pić gorącą her­batę. Jed­nak zauwa­ży­łem, że kilka razy ostroż­nie mi się przy­glą­dał, a oczy jego usta­wicz­nie bie­gały po izbie, jak gdyby szu­ka­jąc odpo­wie­dzi na jakieś wąt­pli­wo­ści.

Na pyta­nia żoł­nie­rzy nie­zna­jomy odpo­wia­dał oględ­nie i powol­nie, a potem posta­wił swój kubek, wywró­ciw­szy go dnem do góry na znak zado­wo­le­nia, i rzekł:

– Pójdę na chwilę do swego konia, a zara­zem i wasze roz­kul­ba­czę.

– Oj, dzię­kuję – zawo­łał młod­szy żoł­nierz, pra­wie już śpiący. – Nie zapo­mnij tylko przy­nieść do izby naszych kara­bi­nów…

– Dobrze! – ode­zwał się chłop.

Bol­sze­wicy pokła­dli się na ławce, zosta­wia­jąc dla nas tylko pod­łogę, i już nie sły­szeli, gdy powró­cił nie­zna­jomy, który, rzu­ciw­szy ter­licę woj­ło­kową na zie­mię, poło­żył się natych­miast.

Żoł­nie­rze i chłop już dawno spali, gdy ja wciąż jesz­cze pla­no­wa­łem, co mam dalej czy­nić. Zasną­łem nad samym ran­kiem, a gdym się obu­dził, chłopa już w izbie nie było. Wysze­dłem z chaty i zoba­czy­łem, że kul­ba­czy dobrego gnia­dego źre­baka.

– Odjeż­dża­cie? – zapy­ta­łem.

– Tak… pojadę razem z tymi… „towa­rzy­szami” – szep­nął. – Przed wie­czo­rem powrócę. Cze­kaj­cie na mnie!

Nie roz­py­ty­wa­łem go o nic, odpo­wie­dzia­łem mil­czą­cym ski­nie­niem głowy. On zaś tym­cza­sem odwią­zał od swego sio­dła dwa cięż­kie wory, rzu­cił je przy ścia­nie w spa­lo­nej czę­ści chaty, uważ­nie zba­dał uzdę i strze­miona, i rzekł z uśmie­chem:

– Gotowe! Teraz pójdę obu­dzić „towa­rzy­szy”.

Po godzi­nie, napiw­szy się her­baty, żoł­nie­rze i chłop odje­chali.

Pozo­sta­łem na dzie­dzińcu i zają­łem się rąba­niem drzewa. Nagle skądś z daleka dobiegł mnie strzał kara­bi­nowy, a po chwili drugi. Zapa­no­wała cisza. Od strony strza­łów, wysoko ponad lasem, prze­cią­gnęło stadko spło­szo­nych cie­trzewi. Krzyk­nęła sójka z wierz­chołka ośnie­żo­nej sosny. Długo przy­słu­chi­wa­łem się, czy nie zbliża się ktoś do mojego schro­ni­ska, lecz dokoła było zupeł­nie cicho.

Zmrok szybko zapada w zimie nad środ­ko­wym Jeni­se­jem. Roz­pa­li­łem w piecu i zaczą­łem przy­rzą­dzać zupę z głuszca, nie prze­sta­jąc wsłu­chi­wać się w naj­mniej­szy szmer, dola­tu­jący od strony lasu. Wszakże cią­gle wyraź­nie czu­łem i rozu­mia­łem, że śmierć jest stale tuż, gdzieś obok mnie, i że osta­tecz­nie może zja­wić się w postaci czło­wieka, zwie­rza, mrozu, nie­szczę­śli­wego wypadku lub cho­roby. Wie­dzia­łem dobrze, że w pobliżu nie ma nikogo, kto mógłby przyjść mi z pomocą, i że cała moja nadzieja polega na opiece boskiej, na sile rąk i nóg, na cel­no­ści oka i pomy­sło­wo­ści.

Mimo całej bacz­no­ści nie spo­strze­głem powrotu nie­zna­jo­mego myśli­wego. Tak samo, jak poprzed­niego dnia, zja­wił się w izbie nie­spo­dzie­wa­nie. Przez mgłę pary zoba­czy­łem jego jarzące i śmie­jące się oczy i śmiałą twarz. Postą­pił w stronę ławki i cisnął trzy kara­biny.

– Dwa konie, dwa kara­biny, dwie kul­baki, dwa worki sucha­rów, pół cegły her­baty, wore­czek z cukrem, 50 nabo­jów, dwa kożu­chy, dwie pary butów! – ze śmie­chem wyli­czał Sybi­rak. – Doprawdy, bar­dzo udatne mia­łem dziś polo­wa­nie!

Ze zdu­mie­niem patrzy­łem na swego gościa.

– Czego się gapi­cie? – zaśmiał się głu­cho. – Wje­cha­li­śmy do lasu na wąską ścieżkę. Tam ich zastrze­li­łem. Ani drgnęli! Na co komu się przy­dali tacy „towa­rzy­sze”? Ale pijmy her­batę, a póź­niej spać! Jutro musi­cie prze­nieść się na nowe miesz­ka­nie. Ja wam pokażę ustronne i przy­jemne miej­sce, a sam pojadę dalej…

3. TAJEM­NICA MOJEGO GOŚCIA

3 TAJEM­NICA MOJEGO GOŚCIA

Naza­jutrz o świ­cie ruszy­li­śmy w drogę, porzu­ca­jąc moje pierw­sze schro­ni­sko. Na jed­nego z koni poło­ży­li­śmy cały nasz doby­tek, spa­ko­wany do wor­ków, prze­rzu­co­nych przez sio­dło.

– Musimy zro­bić 400-500 wiorst – spo­koj­nie oznaj­mił mój nowy towa­rzysz nie­doli, który przed­sta­wił się wcale nie­prze­ma­wia­ją­cym do serca i rozumu imie­niem – Iwan.

– No, to długo będziemy jechać! – zawo­ła­łem.

– Nie dłu­żej niż tydzień, a może i prę­dzej będziemy na miej­scu – odparł Iwan.

Pierw­szą noc spę­dzi­li­śmy w lesie pod gałę­ziami wyso­kiego, roz­ło­ży­stego świerka. Była to dla mnie pierw­sza noc bez dachu nad głową. A ileż takich nocy póź­niej spę­dzi­łem w ciągi mojej nie­skoń­cze­nie dłu­giej włó­częgi!

Dzień był bar­dzo mroźny, chyba nie mniej niż –35°C. Pod kopy­tami koni skrzy­piał śnieg.

Z cichym dzwo­nie­niem toczyły się, wybi­jane pod­ko­wami, kawałki skrze­płego śniegu. Leni­wie zry­wały się z drzew cie­trze­wie i głuszce; nie śpie­sząc się, bie­gły z lego­wisk do krza­ków zające. Przed wie­czo­rem pod­niósł się wiatr, wył i szu­miał, nagi­na­jąc wierz­chołki drzew. Na dole jed­nak, w miej­scach zakry­tych od podmu­chów wia­tru, było cicho i spo­koj­nie.

Zatrzy­ma­li­śmy się w głę­bo­kim wąwo­zie, gęsto poro­śnię­tym drze­wami i krza­kami. Zna­leź­li­śmy dawno zła­maną suchą jodłę, narą­ba­li­śmy drzewa i, przy­rzą­dziw­szy przy ogni­sku her­batę, pokrze­pi­li­śmy się.

Po kola­cji Iwan przy wlókł z lasu dwa dłu­gie, suche sosnowe kloce, ścio­sał je z jed­nej strony i poło­żył jeden na drugi pła­ską stroną. Wbiw­szy klin pomię­dzy kloce, wło­żył w otwór tro­chę roz­ża­rzo­nych węgli. Ogień natych­miast zaczął szybko posu­wać się wzdłuż kanału pomię­dzy klo­cami.

– Teraz będziemy mieli ogień aż do świtu! – zawo­łał Iwan. – Jest to nasza sybe­ryj­ska najda. My, poszu­ki­wa­cze złota, włó­cząc się przez zimę i lato w taj­dze, zawsze śpimy przy naj­dach. Wspa­niale! Ale sami prze­ko­na­cie się!

Szybko narą­bał gałęzi świerka i z pomocą trzech drą­gów zro­bił pochy­loną pod kątem ścianę, przed którą o kilka kro­ków, najda paliła się małym ogniem, wypa­la­jąc się wewnątrz. Nad tą ścianą i nad tą najdą roz­po­ście­rał się namiot z sze­ro­kich gałęzi potęż­nego świerka. Narzu­ca­li­śmy na śnieg gałęzi i, nakryw­szy się ter­li­cami, ukła­da­li­śmy się do snu. Ku memu wiel­kiemu zdzi­wie­niu Iwan roze­brał się do koszuli. Zauwa­ży­łem, że się spo­cił i co chwila wycie­rał czoło i szyję ręka­wem koszuli.

– Dobrze! Cie­pło! – wychwa­lał Iwan nasze schro­ni­sko.

Wkrótce też byłem zmu­szony zdjąć ubra­nie i zasną­łem, nie nakry­wa­jąc się kożu­chem. Cho­ciaż przez gałę­zie świerka i ściany świe­ciły gwiazdy, a przede mną była otwarta prze­strzeń, gdzie sza­lały mróz i wicher – lecz ta prze­strzeń była odgro­dzona od nas cie­płem palą­cej się najdy. Dopiero przed świ­tem, gdy ogni­sko nasze dopa­liło się pra­wie do końca, przy­kry­łem się kożu­chem. Od tej nocy prze­sta­łem oba­wiać się mro­zów. Prze­mar­zł­szy w ciągu dzien­nego mar­szu, ogrze­wa­łem się zna­ko­mi­cie około najdy, zrzu­ciw­szy z sie­bie ciężki kożuch i sie­dząc tylko w koszuli przy kubku gorą­cej her­baty z sucha­rami.

Pod­czas wspól­nej podróży Iwan opo­wia­dał mi o swo­jej daw­nej włó­czę­dze po górach i lasach Zabaj­kala w poszu­ki­wa­niu złota. Opo­wia­da­nia wiecz­nego włó­częgi odzna­czały się wielką żywo­ścią i pory­wały obfi­to­ścią i barw­no­ścią nie­bez­piecz­nych przejść i cięż­kiej walki z naturą oraz ludźmi. Iwan był jed­nym z tych typów „pro­spek­to­rów”, któ­rzy po całym świe­cie wykry­wali naj­bo­gat­sze pokłady złota, pozo­sta­jąc bez­dom­nymi i ubo­gimi włó­czę­gami. Zauwa­ży­łem, że uni­kał opo­wia­da­nia o tym, w jaki spo­sób z Gór Czer­skiego dostał się do tajgi jeni­sej­skiej, i zro­zu­mia­łem od razu, że w tym kryje się jakaś tajem­nica. Nie pyta­łem go więc o to. Jed­nak tajem­nica ta wyja­wiła się pew­nego dnia zupeł­nie nie­spo­dzia­nie w całej swej suro­wej i strasz­nej rze­czy­wi­sto­ści. Zbli­ża­li­śmy się już do celu naszej podróży. Cały dzień prze­dzie­ra­li­śmy się przez gęste zaro­śla na brzegu wschod­niego dopływu Jeni­seju – rzeki Many. Wszę­dzie można było zauwa­żyć liczne ścieżki, wydep­tane przez zające, gnież­dżące się w krza­kach. Te białe zwie­rzątka śmi­gały w gąsz­czu, ucie­ka­jąc przed nami. Cza­sem widzie­li­śmy rudy ogon lisa, cza­ją­cego się za kamie­niami, a czy­ha­ją­cego na zające.

– Powiem wam coś – rzekł ponu­rym gło­sem Iwan. – Tu nie­da­leko wpada do Many mała rzeczka Nie­gnieć; przy jej ujściu stoi mały domek. Jak myśli­cie: tam zano­cu­jemy, czy też znowu przy ogni­sku spę­dzimy noc?

– Poje­dziemy do tego domku! – zawo­ła­łem z rado­ścią. – Potrze­buję naresz­cie umyć się. Prze­cież czarni jeste­śmy od dymu najdy, jak Murzyni! Zresztą, mieć dach nad głową jest rze­czą bar­dzo przy­jemną!

Iwan ponuro spoj­rzał na mnie, lecz zgo­dził się.

Już mrok zapa­dał, gdy zbli­ży­li­śmy się do nie­wiel­kiej cha­łupy, sto­ją­cej tuż przy ujściu małej rzeczki Nie­gnieć do bystrej i zim­nej Many. Domek ten skła­dał się z jed­nej małej izby o dwóch okien­kach i o wiel­kim piecu. Obok domku stały spa­lona szopa i zbu­rzona lodow­nia. Kloce i deski były powy­ry­wane i roz­rzu­cone w nie­ła­dzie; wszę­dzie można było zauwa­żyć stosy wyko­pa­nej ziemi i kamieni.

Zapa­li­li­śmy w piecu i zaczę­li­śmy przy­rzą­dzać strawę. Pod­czas kola­cji Iwan napił się spi­ry­tusu z flaszki, „poży­czo­nej” od jed­nego z czer­wo­nych żoł­nie­rzy, i stał się bar­dzo roz­mowny.

Z jarzą­cymi się oczyma i poły­sku­ją­cymi zębami, wichrząc swą gęstą, siwą czu­prynę, Iwan zaczął opo­wia­dać mi o jakimś wypadku w Zabaj­kalu, lecz rap­tow­nie zamilkł, z prze­ra­że­niem utkwił wzrok w ciemny kąt chaty, i szep­tem zapy­tał:

– Co to? Szczur?

– Nic nie widzia­łem! – odpar­łem, ze zdzi­wie­niem patrząc na swego towa­rzy­sza.

Zamilkł i ponuro spu­ścił swą piękną, dra­pieżną głowę. Ponie­waż nie­raz w zadu­mie spę­dza­li­śmy dłu­gie godziny, nie zdzi­wi­łem się wcale, że mil­czy. Lecz Iwan rap­tow­nie pochy­lił się do mnie i gorą­cym szep­tem zaczął mówić:

– Chcę wam opo­wie­dzieć o pew­nym wypadku! Mia­łem w Zabaj­kalu przy­ja­ciela ser­decz­nego. Był zesłań­cem kry­mi­nal­nym. Nazy­wał się Gaw­roń­ski. Dużo z nim razem lasów i gór zwie­dzi­łem w pogoni za zło­tem. Mie­li­śmy umowę, że wszystko dzie­limy na równe czę­ści pomię­dzy sobą. Lecz nagle Gaw­roń­ski znik­nął, i dopiero po kilku latach dowie­dzia­łem się, że jest w jeni­sej­skiej taj­dze, gdzie zna­lazł bogate pokłady zło­tego pia­sku. Wzbo­ga­cił się i miesz­kał w lesie samot­nie, mając przy sobie tylko żonę. Póź­niej dowie­dzia­łem się, że Gaw­roń­skich zabito…

Iwan znowu zamilkł, lecz wkrótce z cięż­kim wes­tchnie­niem cią­gnął dalej:

– To wła­śnie jest chata Gaw­roń­skich. Tu miesz­kał mój nie­wierny przy­ja­ciel z żoną i gdzieś tu, w łoży­sku tej rzeczki „wymy­wał” złoto z pia­sku i żwiru, lecz nikomu tego miej­sca nie poka­zał. Wszy­scy chłopi oko­liczni wie­dzieli, że Gaw­roń­ski posiada kapi­tały w banku i że cią­gle sprze­daje złoto rzą­dowi. Tu… w tej izbie Gaw­roń­scy zostali zamor­do­wani.

Chłop wstał, wycią­gnął z pło­ną­cego pieca żagiew i, pochy­liw­szy się, oświe­tlił grube, led­wie ocio­sane deski pod­łogi.

– Widzi­cie te plamy na deskach i tu na ścia­nie? – zapy­tał drżą­cym od wzru­sze­nia gło­sem. – Widzi­cie? To – krew Gaw­roń­skich… Umarli, lecz nie wydali swo­jej tajem­nicy. A złoto było w kopalni i w lodowni zako­pane w wiel­kich gli­nia­nych garn­kach. Lecz Gaw­roń­scy nic nie powie­dzieli, kom­plet­nie nic, a prze­cież tor­tu­ro­wa­li­śmy ich, ogniem pali­li­śmy, palce wykrę­ca­li­śmy, oczy wydłu­by­wa­li­śmy… A oni mil­cząc, umarli.

Cisnął palące się drzewo w czer­wony otwór pieca, rzu­cił się na wznak na ławę i zdła­wio­nym gło­sem mruk­nął:

– To opo­wia­dali mi chłopi z tych oko­lic… Ale… czas już spać!

Późno w nocy sły­sza­łem cięż­kie wes­tchnie­nia Iwana, cichy szept i nie­wy­raźne słowa. Widocz­nie wił się na twar­dej ławie i palił fajkę po fajce.

Siód­mego dnia wje­cha­li­śmy do gęstego cedro­wego lasu, rosną­cego na zbo­czach gór­skich.

– Stąd – obja­śnił Iwan – do naj­bliż­szej sie­dziby ludz­kiej 80 wiorst przez bagna i gęstą tajgę. Z rzadka tylko zabrnie tu jakiś zbie­racz orze­chów cedro­wych, ale to może się zda­rzyć tylko na jesieni. Do tego czasu nie zoba­czy­cie tu żywej duszy. Tu zwie­rza dużo, dużo ptac­twa, dużo orze­chów – może­cie łatwo prze­trwać zimę. Widzi­cie tę rzeczkę? Jeżeli zechce­cie zoba­czyć ludzi, idź­cie z jej prą­dem, ona was dopro­wa­dzi do wsi…

Mój tajem­ni­czy towa­rzysz pomógł mi urzą­dzić norę w ziemi. Wyna­lazł dla mnie oba­lony przez burzę olbrzymi cedr. Korze­nie drzewa wyrwały zie­mię, czy­niąc głę­boki i obszerny dół. Jedną ścianę i dach two­rzył pień cedru, a ściany boczne – poprze­pla­tane w siatkę korze­nie. Uszczel­ni­li­śmy je gałę­ziami, umo­co­waw­szy kamie­niami i przy­sy­paw­szy grubą war­stwą śniegu. Od przodu „dom” mój był zupeł­nie otwarty, lecz przed nim paliła się zba­wienna najda. W tej to norze prze­ży­łem dwa naj­su­row­sze zimowe mie­siące bez ludzi, bez łącz­no­ści z całym świa­tem, gdzie w tym cza­sie zacho­dziły donio­słe wypadki. W tej mogile, pod korze­niami oba­lo­nego drzewa, w dzie­wi­czym lesie, żyłem w obli­czu natury ze swoją trwogą o bli­skich mi ludzi, ze swoją męką, żyłem w usta­wicz­nej walce o byt, o prawo prze­ży­cia jesz­cze jed­nego dnia.

Iwan odje­chał naza­jutrz, pozo­sta­wiw­szy dla mnie worek z sucha­rami i kilka kawał­ków cukru. Ni­gdy wię­cej nie spo­tka­łem tego czło­wieka.

Pozo­sta­wił po sobie wspo­mnie­nia jak naj­lep­sze i jak naj­cie­plej­sze. Dozna­łem od tego zabójcy i kata Gaw­roń­skich dużo dowo­dów wiel­kiej dobroci, zro­zu­mie­nia cudzej duszy i wraż­li­wo­ści nad­zwy­czaj­nej.

4. WALKA O ŻYCIE

4 WALKA O ŻYCIE

A więc jestem samotny…

Naokoło tylko las zie­lo­nych cedrów, przy­sy­pa­nych do połowy pnia głę­bo­kim śnie­giem; gołe krzaki, zamar­z­nięta rzeczka i – jak okiem się­gnąć przez gałę­zie cedrów – ocean lasów i śniegu. Tajga sybe­ryj­ska…

Jak długo będę zmu­szony prze­trwać w samot­no­ści?

Czy znajdą mnie tu, czy nie znajdą bol­sze­wicy?

Czy moi przy­ja­ciele dowie­dzą się, gdzie jestem?

Te pyta­nia, jak gorące ognie, bez prze­rwy, bez wytchnie­nia tra­piły mnie. Bar­dzo prędko zro­zu­mia­łem, dla­czego Iwan pro­wa­dził mnie aż tak daleko.

Wszę­dzie po dro­dze spo­ty­ka­li­śmy dużo głu­chych, nie­za­lud­nio­nych miej­sco­wo­ści, lecz on pro­wa­dził mnie coraz dalej, powta­rza­jąc:

– Ja was dopro­wa­dzę do dobrego miej­sca, gdzie żyć będzie łatwiej!

I tak było rze­czy­wi­ście. Piękno tej oko­licy zawie­rało się w lesie cedro­wym i w górze, poro­śnię­tej cedrami. Cedr – wspa­niałe, potężne, sze­roko roz­ga­łę­zione drzewo, wiecz­nie zie­lony namiot, przy­cią­ga­jący do sie­bie wszystko, co żyje.

W lesie stale wrzało życie.

Wśród gałęzi ska­kały wie­wiórki, wypra­wia­jąc zabawne susy; prze­la­ty­wały powietrzne eska­dry gilów lub szczy­głów, gwiz­dały, zaglą­dały do wszyst­kich szcze­lin i kątów lasu, napeł­nia­jąc go ruchem i żywym gwa­rem; prze­my­kał się zając, a za nim led­wie dostrze­gal­nym na śniegu cie­niem, peł­znął cienki jak wąż gro­no­staj z czar­nym koń­cem dra­pież­nie drga­ją­cego ogonka; nie­raz pod­cho­dził do mojej skrytki olbrzymi, szla­chetny jeleń – morał, albo izubr. Wresz­cie zszedł z wierz­choł­ków gór i zło­żył mi wizytę bru­natny władca tajgi – niedź­wiedź.

Wszystko to roz­ry­wało, odpę­dzało ogar­nia­jące mózg ponure myśli, świad­czyło o życiu i doda­wało otu­chy. Dobrze, cho­ciaż bar­dzo ciężko, było cza­sem wejść na szczyt „mojej” góry. Wzno­siła się ona wysoko ponad lasem i z jej szczytu odsła­niała się sze­roka, bez­gra­niczna pano­rama tajgi z łań­cu­chem czer­wo­nych gór na hory­zon­cie.

Tam daleko cią­gnął się brzeg Jeni­seju, tam stały sie­dziby ludz­kie, tam byli wro­go­wie i przy­ja­ciele, tam… dalej na zachód, była ta, do któ­rej bie­gły moje myśli…

Dla­tego to wła­śnie przy­pro­wa­dził mnie Iwan do cedro­wego lasu. Sam on nie­raz spę­dzał zimę w samot­no­ści, tylko ze swymi myślami, oko w oko z naturą, powie­dział­bym – przed obli­czem Boga. Doświad­czył roz­pa­czy, samot­no­ści i szu­kał uko­je­nia. Wiele razy myśla­łem nad tym, że jeżeli sądzono mi jest umrzeć tu, to umie­ra­jąc, ostat­nim wysił­kiem pod­niosę się na szczyt i umrę, patrząc w stronę nie­skoń­czo­nych gór i lasów, poza któ­rymi znaj­duje się naj­droż­sza dla mnie istota, ode­rwana ode mnie zrzą­dze­niem losu.

Życie w takich warun­kach dostar­czało dużo mate­riału dla myśli, a jesz­cze wię­cej dla pracy fizycz­nej, gdyż było ono usta­wiczną walką o byt, walką ciężką i bez­względną.

Naj­cięż­szą pracą było przy­go­to­wa­nie zapasu drzewa na najdę i małego ogni­ska dla przy­rzą­dze­nia strawy. Leżące drzewa były przy­wa­lone śnie­giem i przy­mar­z­nięte do ziemi i kamieni. Musia­łem odgrze­by­wać śnieg, a potem za pomocą dłu­gich drą­gów odry­wać pnie od ziemi i prze­su­wać do swej nory. Wybra­łem sobie dla zbie­ra­nia drzew stromy spa­dek góry. Tam było trud­niej wejść, lecz za to łatwiej było sta­czać w stronę mojego schro­ni­ska ode­rwane pnie. Po kilku dniach zro­bi­łem bar­dzo ważny wyna­la­zek. Zna­la­złem nie­da­leko swej nory dużą ilość pni modrzewi, poła­ma­nych przez wichry. Gdym zaczął je rąbać, sie­kiera pogrą­żyła się w coś mięk­kiego i lep­kiego. Oka­zało się, że pnie były prze­siąk­nięte smołą. Dość było iskry, aby taka drza­zga wybu­chła mocno dymią­cym pło­mie­niem. Od tej chwili w moim miesz­ka­niu zawsze leżały zapasy tych smol­nych kawał­ków modrzewi do roz­pa­la­nia najdy lub małego ogni­ska dla goto­wa­nia strawy i her­baty.

Naj­więk­szą część dnia pochła­niało polo­wa­nie. Bar­dzo prędko zro­zu­mia­łem, że muszę tę czyn­ność wyko­ny­wać codzien­nie, żeby bro­nić się od przy­gnia­ta­ją­cych mnie myśli.

Zwy­kle po her­ba­cie poran­nej, sze­dłem ze strzelbą do lasu szu­kać cie­trzewi lub głusz­ców.

Zabiw­szy jed­nego lub dwa ptaki, powra­ca­łem do domu i zaczy­na­łem przy­rzą­dzać obiad, nie­odzna­cza­jący się zbyt­nim wybo­rem dań. Była więc zupa z zabi­tego ptaka, przy­pra­wiona sucha­rami, a następ­nie nie­zli­czona ilość dużych kub­ków gorą­cej her­baty – napoju nie­zbęd­nego dla życia w lesie.

Pew­nego razu, pod­czas wycieczki po cie­trze­wie, usły­sza­łem gło­śny trzask w krza­kach i, uważ­nie zba­daw­szy oko­licę, spo­strze­głem końce rogów jele­nia. Zaczą­łem skra­dać się do niego, lecz cho­ciaż śnieg pra­wie nie skrzy­piał pod mymi kola­nami, zwie­rzę posły­szało czy poczuło nie­bez­pie­czeń­stwo. Z łosko­tem wyrwał się jeleń z gęstych zaro­śli, i zoba­czy­łem go dopiero wtedy, gdy prze­bie­gł­szy około trzy­stu kro­ków, zatrzy­mał się na stro­mym schyłku góry. Był to olbrzymi okaz o ciem­no­sza­rej sier­ści i pra­wie czar­nym grzbie­cie. Na pięk­nej gło­wie dum­nie niósł potężne rogi. Przede mną był krzak o gru­bych gałę­ziach; poło­żyw­szy kara­bin na jed­nej z tych gałęzi, sta­ran­nie wymie­rzy­łem i dałem ognia. Zwie­rzę uczy­niło olbrzymi skok, prze­bie­gło kilka kro­ków i upa­dło. Przez głę­boki śnieg i przez krzaki pobie­głem ku niemu, lecz jeleń, spo­strze­gł­szy mnie, pod­niósł się i, ska­cząc lub chwi­lami z tru­dem prze­bie­ra­jąc nogami, zaczął wspi­nać się na górę. Druga kula zatrzy­mała go na zawsze. Zdo­by­łem w ten spo­sób wielką ilość mięsa i dosko­nały kobie­rzec do swo­jej nory.

Rogi umo­co­wa­łem wśród korzeni, sta­no­wią­cych ściany mojego schro­ni­ska, i odtąd słu­żyły one jako wygodne wie­sza­dło na kara­bin i ubra­nie.

Nie mogę zapo­mnieć pew­nego bar­dzo pory­wa­ją­cego cho­ciaż dzi­kiego obrazu, który widzia­łem o kilka kilo­me­trów od mojego „domu”. Było tam nie­wiel­kie bagno, poro­śnięte żura­winą. Tutaj zwy­kle zla­ty­wały się na jagody stadka głusz­ców, cie­trzewi i jarząb­ków. Pew­nego razu, skra­da­łem się do tego błotka, kry­jąc się za nie­wy­so­kimi zaro­ślami mło­dych cedrów. Zoba­czy­łem duże stado cie­trzewi, ener­gicz­nie roz­grze­bu­ją­cych śnieg i zaja­da­ją­cych jagody. Kilka minut obser­wo­wa­łem tę scenę, nie zdra­dza­jąc żad­nym ruchem swo­jej obec­no­ści. Jed­nak jeden cie­trzew, stary, czarny kogut, nagle gwał­tow­nie pod­sko­czył do góry i pod­fru­nął, gło­śno bijąc skrzy­dłami. Prze­stra­szone stado natych­miast odle­ciało. Ku wiel­kiemu memu zdzi­wie­niu zoba­czy­łem, że stary kogut, prze­le­ciaw­szy parę­set kro­ków, zaczął szybko, pra­wie pio­nowo pod­no­sić się do góry; po chwili, robiąc koziołki w powie­trzu i bez­sil­nie bijąc skrzy­dłami, upadł na śnieg i pozo­stał nie­ru­chomy. Pobie­głem w tę stronę, gdy wtem od ciała cie­trzewia odsko­czył krwio­żer­czy gro­no­staj i, wywi­ja­jąc ogon­kiem i sycząc, skrył się pomię­dzy kamie­niami. Cie­trzew miał prze­gry­zioną szyję. Zro­zu­mia­łem, że mały dra­pież­nik rzu­cił się na ptaka i wraz z nim uniósł się w powie­trze, gdzie zdą­żył prze­gryźć mu gar­dło i wyssać krew. Oso­bi­ście byłem wdzięczny jego aero­nau­tycz­nym zdol­no­ściom, gdyż zaosz­czę­dził mi naboju.

W ten spo­sób żyłem, bory­ka­jąc się z naturą o dzień jutrzej­szy, coraz bar­dziej tru­jąc się jadem cięż­kich i bez­na­dziej­nych myśli. Pły­nęły dni, tygo­dnie, aż naresz­cie poczu­łem powiew cie­plej­szego wia­tru. Na otwar­tych pola­nach zaczął po tro­chu top­nieć śnieg; to tu, to tam, bie­gły już małe stru­myki wody, i od czasu do czasu widzia­łem muchę, lub pająka, które prze­trwały surową zimę sybe­ryj­ską.

Zbli­żała się wio­sna.

Wie­dzia­łem, że wio­sną nie znajdę drogi przez las. Bar­dzo prędko wystą­piły z brze­gów wszyst­kie rzeczki i stru­myki tajgi, a leśne bagna i topie­li­ska stały się nie­moż­liwe do prze­by­cia. Wszyst­kie ścieżki ludzi i zwie­rząt zamie­niały się od top­nie­ją­cego śniegu w burz­liwe potoki, pędzące z gór z szu­mem i hukiem. Wie­dzia­łem, że aż do lata jestem ska­zany na samot­ność.

Wio­sna nastę­po­wała szybko, a cho­ciaż nocami i o świ­cie bywały ostre mrozy, jed­nak pro­mie­nie słońca w ciągu dnia toczyły zwy­cię­ską walkę ze śnie­giem. Wkrótce moja góra była już wolna od śniegu i stała cała szara, pokryta tylko kamie­niami, nagimi jesz­cze kona­rami brzóz i osik, i wyso­kimi stoż­ko­wa­tymi mro­wi­skami. Rzeka w kilku miej­scach zerwała swój lodowy pokro­wiec i pędziła hała­śli­wie, odry­wa­jąc coraz to nowe i coraz więk­sze bryły lodu.

5. MOJE RYBO­ŁÓW­STWO

5 MOJE RYBO­ŁÓW­STWO

Pew­nego poranku, wyszedł­szy po zdo­bycz, zbli­ży­łem się do brzegu rzeki i spo­strze­głem duże ryby o czer­wo­nych, jak gdyby nala­nych krwią grzbie­tach i ogo­nach. Ryby pły­wały, wysta­wia­jąc nad wodę płe­twy, widocz­nie roz­ko­szu­jąc się cie­płem sło­necz­nym. Od tej chwili myśl o moż­li­wo­ści zła­pa­nia tych wspa­nia­łych ryb i uroz­ma­ice­niu mojego jed­no­staj­nego poży­wie­nia nie porzu­cała mnie, lecz nie posia­da­łem nic dla nor­mal­nego rybo­łów­stwa i byłem zmu­szony uciec się do innych spo­so­bów.

W miarę jak rzeka oczysz­czała się z lodu, ryby napły­wały w coraz to więk­szych ilo­ściach. Prze­ko­na­łem się, że płyną po prąd, prze­no­sząc się dla skła­da­nia ikry z Jeni­seju do źró­deł mniej­szych dopły­wów. Posta­no­wi­łem użyć bar­ba­rzyń­skiego spo­sobu połowu ryb, cho­ciaż wie­dzia­łem, że pra­wo­daw­stwo wszyst­kich państw surowo karze ten sys­tem. Myśla­łem jed­nak, że pra­wo­dawcy i mora­li­ści nie będą zbyt surowi dla miesz­kańca nory pod korze­niami oba­lo­nego drzewa w taj­dze sybe­ryj­skiej, samot­nika, który ośmie­lił się prze­kro­czyć ich racjo­nalne zarzą­dze­nia, a zresztą, wtedy ryba o czer­wo­nym grzbie­cie była dla mnie waż­niej­sza od praw­ni­ków w togach, bere­tach lub fra­kach.

Więc zaczą­łem dzia­łać. Naj­pierw zrą­ba­łem więk­szą ilość cien­kich brzóz i osik i zaczą­łem budo­wać płot poprzez rzekę, wbi­ja­jąc zaostrzone drągi w dno lub umo­co­wu­jąc je pośród kamieni łoży­ska i, prze­pla­ta­jąc cien­kimi gałę­ziami. Po dwóch dniach uciąż­li­wej pracy w lodo­wa­tej wodzie płot mój był ukoń­czony. Widzia­łem, że około tej nie­ocze­ki­wa­nej prze­szkody gro­ma­dziły się wiel­kie ryby i coraz to wię­cej ich przy­by­wało. Oka­zy­wały oznaki żywego zakło­po­ta­nia, doty­kały gło­wami płotu, odpły­wały i znów zawra­cały. Naresz­cie zaczęły czy­nić usi­ło­wa­nia, by prze­sko­czyć tę prze­szkodę. Wtedy czę­sto widzia­łem olbrzy­mie srebrne ryby o czer­wo­nych grzbie­tach i ogo­nach, dłu­gie na metr i wię­cej, wyska­ku­jące z roz­pę­dem z wody, ude­rza­jące sprę­ży­stymi cia­łami o ścianę z gałęzi i bez­sil­nie opa­da­jące z powro­tem do rzeki. Cza­sami dwie lub trzy ryby naraz doko­ny­wały tego manewru. Musia­łem dzia­łać. Umo­co­waw­szy nóż na dłu­gim drągu, sta­ra­łem się prze­bić rybę, lecz wszyst­kie próby były nie­udane. W ten spo­sób ryzy­ko­wa­łem zła­ma­niem lub zgu­bie­niem noża. Nie mniej bez­owocne były moje usi­ło­wa­nia, aby zacze­pić ryby sęka­tym drą­giem i wyrzu­cić je na brzeg. Wtedy posta­no­wi­łem wyzy­skać dąże­nie ryb do przej­ścia przez płot. Uczy­ni­łem to w nastę­pu­jący spo­sób: o kilka kro­ków od brzegu wyrą­ba­łem, na wpół pod wodą, okno w moim pło­cie, a po dru­giej stro­nie umie­ści­łem wysoko wysta­jący nad wodą kosz, który uplo­tłem z cien­kich prę­tów wikliny. Uzbro­jony w krótki i ciężki kij, cze­ka­łem na zdo­bycz. Po kilku minu­tach do zdra­dziec­kiego otworu w pło­cie zaczęły pod­pły­wać dwie wspa­niałe ryby. Bar­dzo ostroż­nie, jak gdyby maca­jąc każdy cal, weszły do kosza, gdzie zaczęły ska­kać, bijąc potęż­nymi ogo­nami. Nie­ba­wem mój kij uspo­koił ich zapały.

W ten spo­sób sta­łem się ryba­kiem. Każdy okaz ważył co naj­mniej 30 kilo­gra­mów, zda­rzały się zaś okazy i po 80 kilo­gra­mów. Były to ryby z gatunku taj­mień, z rodziny łososi. Po tygo­dniu mia­łem zako­pa­nych w śniegu w zacie­nio­nym wąwo­zie w pobliżu mojej nory około 70 ryb. Porzu­ci­łem polo­wa­nie i, sie­dząc około mojej zasadzki, biłem kijem ryby i wyrzu­ca­łem je na brzeg. Lecz słońce przy­pie­kało coraz bar­dziej. Powró­ciw­szy pew­nego razu do domu, poczu­łem zapach gni­ją­cych ryb. Byłem zmu­szony z żalem wyrzu­cić do rzeki cały ten zapas i ogra­ni­czyć się codzienną zdo­by­czą. Lecz wkrótce ryby prze­szły i mój kosz pułapka prze­stał dostar­czać poży­wie­nia.

Znowu wzią­łem się do kara­binu.

6. NIE­BEZ­PIECZNY SĄSIAD

6 NIE­BEZ­PIECZNY SĄSIAD

Polo­wa­nie tym­cza­sem stało się mil­sze i wesel­sze. Wio­sna wszystko oży­wiła. Wcze­snym ran­kiem, pra­wie o świ­cie, las napeł­niał się gło­sami i dźwię­kami dziw­nymi i nie­zro­zu­mia­łymi dla miesz­kań­ców wiel­kich, kul­tu­ral­nych miast. W gęstych gałę­ziach cedrów głu­szec śpiewa swoją krótką i namiętną pieśń miło­ści i pie­śnią tą zachwyca szare kury, bie­ga­jące pod kona­rami. Do tego pta­siego Caruso łatwo się wtedy pod­kraść na odle­głość pew­nego strzału. Jeśli kula kara­bi­nowa omi­nie go, śpie­wak nie usły­szy huku wystrzału i będzie cią­gnął dalej swą arię, trwa­jącą zale­d­wie kilka sekund.

Na dużej pola­nie leśnej wal­czą zacię­cie cie­trze­wie koguty, roz­pu­ściw­szy czarne wachla­rze ogo­nów o dwóch bia­łych zagię­tych pió­rach, a damy, krę­cąc gło­wami i z oży­wie­niem plot­ku­jąc, przy­glą­dają się zapa­som, wybie­ra­jąc naj­dziel­niej­szych bojow­ni­ków.

Z daleka echo przy­nosi głu­chy i groźny, lecz zara­zem pełny dziw­nie namięt­nego woła­nia ryk jele­nia, tęsk­nią­cego do towa­rzyszki. W górach roz­le­gają się krót­kie becze­nia dzi­kich kozłów. Pomię­dzy krza­kami i na pola­nach ska­czą i zaba­wiają się goni­twą zające, a tuż zaraz przy­cza­jony, wydaje się przy­ci­śnięty do ziemi, czyha na nie rudy lis.

Tylko wil­ków nie sły­chać, gdyż w tych leśnych i górzy­stych miej­sco­wo­ściach nie mają te dra­pież­niki nic do roboty.

Ale był nie­da­leko ode mnie inny sąsiad. Ponury, samotny i dziki. Byli­śmy wza­jem­nie dla sie­bie nie­bez­pieczni i od razu zro­zu­mie­li­śmy, że jeden z nas musi ustą­pić i odejść na zawsze.

Kie­dyś, powra­ca­jąc do domu z wiel­kim głusz­cem na ple­cach, spo­strze­głem w krza­kach czarną, powoli rusza­jącą się masę. Zatrzy­ma­łem się, i, przy­pa­trzyw­szy się uważ­nie, zoba­czy­łem niedź­wie­dzia, który roz­ry­wał łapami mro­wi­sko i łap­czy­wie zja­dał jajka i poczwarki mró­wek. Zwę­szyw­szy czło­wieka, niedź­wiedź, gło­śno i gniew­nie sapiąc, szybko się odda­lił, zadzi­wiw­szy mnie swoim szyb­kim bie­giem.

Naza­jutrz, gdym jesz­cze leżał na swoim posła­niu, obu­dził mnie jakiś szmer za tylną ścianą nory. Ostroż­nie wyj­rza­łem i zoba­czy­łem swego bru­nat­nego sąsiada. Stał na tyl­nych łapach i ze świ­stem wcią­gał powie­trze, cie­ka­wie i bacz­nie roz­glą­da­jąc się dokoła; widocz­nie zasta­na­wiał się nad kwe­stią, jaka to istota prze­jęła oby­czaje niedź­wie­dzie i miesz­kała przez zimę w bar­łogu pod korze­niami drzewa.

Krzyk­ną­łem i ude­rzy­łem sie­kierą w dno mojego kotła. Mój gość ze wszyst­kich sił rzu­cił się do ucieczki i w mgnie­niu oka znik­nął pośród skał i krza­ków.

Jed­nak ta wizyta nie podo­bała mi się. Była to jesz­cze zbyt wcze­sna wio­sna na prze­bu­dze­nie się niedź­wie­dzia. Stąd wywnio­sko­wa­łem, że mój sąsiad nale­żał do cho­ro­bli­wego, bar­dzo zło­śli­wego typu „mrów­cza­ków” typu nie­nor­mal­nego, nad­uży­wa­ją­cego wszel­kich prze­pi­sów niedź­wie­dziej ety­kiety. Wie­dzia­łem, że taki samot­nik jest zawsze zły i zuchwały, posta­no­wi­łem więc nale­ży­cie przy­go­to­wać się do następ­nego spo­tka­nia. Te przy­go­to­wa­nia zresztą trwały bar­dzo krótko. U pię­ciu kul mojego kara­binu ścią­łem wierz­chołki niklowe i sfa­bry­ko­wa­łem pro­wi­zo­ryczne dum-dum – dosta­tecz­nie prze­ko­ny­wu­jący argu­ment dla intruza. Po her­ba­cie posze­dłem na miej­sce, gdzie po raz pierw­szy spo­tka­łem niedź­wie­dzia, i gdzie spo­strze­głem mro­wi­ska.

Obsze­dłem całą górę, zaglą­da­jąc do wszyst­kich wąwo­zów, lecz ni­gdzie nie spo­tka­łem misia. Roz­cza­ro­wany i zmę­czony powra­ca­łem do domu i tu nie­ocze­ki­wa­nie natkną­łem się na nie­bez­piecz­nego sąsiada. Wła­śnie wycho­dził z mojej nory, zawzię­cie węszył przy ziemi i cią­gnął mój kożuch.

Wystrze­li­łem. Kula tra­fiła zwie­rzę w bok. Ze wście­kłym rykiem pod­niósł się na tylne łapy i ruszył ku mnie. Druga kula strza­skała mu bio­dro. Niedź­wiedź usiadł, lecz natych­miast, cią­gnąc za sobą łapę i pró­bu­jąc wstać, znowu szedł na mnie z rykiem. Za trze­cim wystrza­łem padł, ugo­dzony w serce.

Mój sąsiad ważył około 100–1200 kilo, a był bar­dzo… smaczny.

Żywiąc się jego mię­sem, docze­ka­łem czasu, gdy zie­mia wyschła, rzeki stały się moż­liwe do prze­by­cia i gdy naresz­cie mogłem ruszyć w stronę sie­dzib ludz­kich drogą, którą wska­zał mi Iwan.

Z wielką ostroż­no­ścią przy­sze­dłem do małej, zagi­nio­nej w lesie wsi, Siw­ko­wej, i zatrzy­ma­łem się u sybe­ryj­skiego chłopa Tro­powa.

Gdy teraz przy­po­mi­nam sobie wszystko, co zaszło ze mną pod­czas mojego samot­nego życia w sybe­ryj­skiej taj­dze, docho­dzę do pew­nych wnio­sków.

W każ­dym kul­tu­ral­nym czło­wieku, wów­czas, gdy zacho­dzi koniecz­ność suro­wej walki o byt, może odro­dzić się pier­wotny czło­wiek myśliwy i wojow­nik, który pomaga mu w walce z naturą. W tym jest prze­waga czło­wieka kul­tu­ral­nego nad niekul­tu­ral­nym, który nie posiada dosta­tecz­nej wie­dzy i siły woli do pro­wa­dze­nia zwy­cię­skiej walki. Lecz dosze­dłem też do wnio­sku, że nie ma nic potwor­niej­szego dla czło­wieka kul­tu­ral­nego nad cał­ko­wite osa­mot­nie­nie i uświa­do­mie­nie sobie, że jest zupeł­nie odcięty od świata, ludzi i warun­ków nor­mal­nego życia. Jeden krok, jedna chwila zała­ma­nia się woli – a nastąpi ponury szał, który opa­nuje mózg i dopro­wa­dzi czło­wieka do nie­unik­nio­nej zguby.

Prze­ży­łem strasz­liwe dni walki z chło­dem i gło­dem, lecz sto­krot­nie strasz­niej­sza była walka z drę­czą­cymi duszę myślami!

Wspo­mnie­nia tych dni do dziś wstrzą­sają moim ser­cem i mózgiem.

7. ZUCHWAŁY PLAN

7 ZUCHWAŁY PLAN

Pobyt mój we wsi Siw­ko­wej nie trwał długo, jed­nak zdą­ży­łem wyzy­skać go jak naj­le­piej. Naj­pierw udało mi się posłać god­nego zaufa­nia czło­wieka do mia­sta, skąd zna­jomi dostar­czyli mi pie­nię­dzy, bie­li­znę, buty, tro­chę nie­zbęd­nych lekarstw, ubra­nie, a co naj­waż­niej­sze, fał­szywy pasz­port na inne nazwi­sko, które pozwo­liło mi oso­bi­ście umrzeć dla bol­sze­wi­ków; po wtóre zdą­ży­łem, w mniej lub wię­cej spo­koj­nej atmos­fe­rze, w gościn­nym domu Tro­powa, uło­żyć plan mojej dal­szej włó­częgi.

Do Siw­ko­wej doszły wia­do­mo­ści, że wkrótce po spły­nię­ciu lodu na Jeni­seju, mają tu zje­chać bol­sze­wiccy urzęd­nicy w celu zare­kwi­ro­wa­nia bydła u wło­ścian dla czer­wo­nej armii. Zosta­wać tu było nie­po­do­bień­stwem, więc ocze­ki­wa­łem tylko chwili, gdy Jeni­sej skru­szy i zanie­sie do oce­anu swoje kaj­dany lodowe i gdy można będzie popły­nąć czół­nem.

Wyle­czy­łem z tyfusu pla­mi­stego jed­nego z miej­sco­wych chło­pów i ten pod­jął się odwieźć mnie o 90 kilo­me­trów na połu­dnie do jakiejś, porzu­co­nej od dawna, kopalni złota.

W róż­nych miej­scach Jeni­seju lód już popę­kał, lecz rzeka była jesz­cze pra­wie cała pod potężną korą lodową. Pew­nego poranku usły­sza­łem ogłu­sza­jący huk lodu i szum wyry­wa­ją­cej się z uwięzi wody. Wybie­głem na brzeg Jeni­seju i ujrza­łem groźny, lecz wspa­niały obraz walki żywio­łów.

Jeni­sej pod par­ciem dawno już pły­ną­cego od połu­dnia lodu, poczy­nił z niego w kilku miej­scach olbrzy­mie tamy, które pod­nio­sły poziom wody w łoży­sku pośród skał. Teraz woda zry­wała te tamy z hukiem i trza­skiem i wlo­kła całe pola lodowe na pół­noc, ku Oce­anowi Lodo­wa­temu.

Jeni­sej, „ojciec Jeni­sej”, jest jedną z naj­więk­szych i naj­dłuż­szych rzek Azji, bar­dzo głę­boką, lecz ści­śniętą w całej środ­ko­wej czę­ści łoży­ska wyso­kimi, ska­li­stymi brze­gami. Olbrzymi potok wody uno­sił teraz całe mile pól lodo­wych, kru­sząc je na wysta­ją­cych z wody ska­łach, lub krę­cąc z gniew­nym szu­mem i plu­skiem wiel­kie kry około przy­ląd­ków, wrzy­na­ją­cych się daleko do rzeki; pły­nęły czarne drogi, które cią­gnęły się wzdłuż zamar­z­nię­tej rzeki wybu­do­wane na lodzie sza­łasy dla podróż­ni­ków jadą­cych z towa­rami z Minu­siń­ska do Kra­sno­jar­ska.

Cza­sami rzeka sta­wała, i wtedy gro­ma­dziły się stosy kry, two­rząc wały i ściany, co chwila opa­da­jące i znowu wzno­szące się do góry. Woda wzbie­rała coraz wyżej i wyżej, zno­sząc całe war­stwy ziemi wraz z drze­wami i krza­kami, zrzu­ca­jąc do rzeki wiel­kie odłamy skał i pozo­sta­wia­jąc na brzegu olbrzy­mie tafle nie­bie­skiego lodu. Pod par­ciem wody tamy te padały z łosko­tem, a kra mknęła z podwójną szyb­ko­ścią, roz­pry­sku­jąc się i łamiąc z brzę­kiem tłu­czo­nego szkła.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki