Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
„Lenin" Antoniego Ferdynanda Ossendowskiego to wielopłaszczyznowa powieść biograficzna o człowieku, który doprowadził do najbardziej krwawej rewolucji w historii ludzkości. To wstrząsający zapis bezwzględnych działań satrapy, dla którego nie liczyło się życie swoich poddanych. Ofiarą „czerwonego terroru” padali wszyscy mieszkańcy caratu. W kontekście aktualnej inwazji na Ukrainę i bestialstw armii rosyjskiej książka Ossendowskiego nabiera złowrogiej aktualności.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 565
Mały Włodzimierz Uljanow siedział cicho i spod zmarszczonych brwi bacznie śledził każdy ruch matki.
Maria Aleksandrowna, trochę przybladła i smutna, pomagała służącej Ninie nakrywać do stołu.
Była sobota, dzień, w którym do rodziny przychodzili znajomi ojca. Matka nie lubiła tych zebrań, a starszy brat, kiedy tylko o nich słyszał, uciekał z domu, mrucząc:
– Do diabła z tymi jaskiniowcami!
Siostry, sprzątając, śmiały się po cichu, a Wołodzia z niecierpliwością oczekiwał gości.
Nareszcie w saloniku zjawił się ojciec. Siwy, barczysty, o ciemnych skośnych oczach, takich samych, jakie miał młodszy syn, z dumą nosił granatowy surdut ze złotymi guzikami i krzyżem św. Stanisława na biało-czerwonej wstążeczce, co nadawało mu uroczysty wygląd. Usiadł w fotelu, przysunął stolik i ustawił szachy, przygotowując się do partyjki z doktorem Titowem.
Doktor zawsze wprawiał w podziw małego Włodzimierza. Chłopak chciałby go widzieć pływającego. Nie wątpił, że uczony mógłby stać na największej głębinie, jak korek jego wędki na rzece. Taki był gruby, okrągły ten doktor Titow.
Ojciec nie odzywał się do Marii Aleksandrowny, bo wiedział, że nie lubi jego gości, nie chciał psuć sobie zabawy sprzeczką z żoną.
Jednak pani Uljanowa sama wszczęła rozmowę.
– Mój kochany – rzekła – już dałbyś raz spokój sobie i mnie z tymi gośćmi! Co ci przyjdzie z tego, że zjawi się stary opój, proboszcz, ojciec Makary, w zielonej sutannie, doktor Titow i inspektor szkół ludowych, Piotrowicz Szustow. Ani Bogu świeczka, ani diabłu pogrzebacz, doprawdy!
Ojciec poruszył się niespokojnie i zaczął wycierać czerwoną chustką spocone czoło, mrucząc:
– Żyjemy w przyjaźni od dawna… zresztą, wszyscy oni mają rozległe stosunki, mogą się więc przydać w życiu, pomóc komuś z silnych tego świata szepnąć o mnie dobre słowo…
– Och! – westchnęła żona. – Co do tego dobrego słowa, to przypominasz mi Tiapkina-Lapkina z „Rewizora” Gogola. Ten też bardzo o to dbał i prosił, aby rewizor, po powrocie do Petersburga, powiedział ministrowi, że w takim a takim mieście przebywa Tiapkin-Lapkin!
Zaśmiała się głucho i nieprzychylnie.
– Masza, co też za porównanie… – rzekł z wyrzutem.
– Zupełnie to samo! – zawołała pani Uljanowa. – Śmieszny jesteś! Dlaczego nie zapraszasz do siebie ludzi światłych, młodych, myślących, na przykład, lekarza Dochturowa, nauczyciela Nilowa lub tego dziwnego mnicha, brata Aleksego? Spotkałam ich u pani Własowoj, są to bardzo rozumni, uczciwi ludzie!
– Broń Boże! – syknął pan Uljanow, wymachując rękami. – Są to typy niebezpieczne, jacyś tam… działacze.
– Działacze? – spytała Maria Aleksandrowna. – Co to znaczy?
– Coś złego! – odparł szeptem. – Ostrzegał mnie przed nimi naczelnik policji… Ale zapomniałem ci powiedzieć, Masza, że i on dziś nas odwiedzi…
– Tego tylko brakowało! – klasnąwszy w dłonie, zawołała z oburzeniem. – Dziś to już nie zobaczymy żywego ducha. Obecność policjanta, i to jeszcze takiego gorliwego, wszystkim zamknie usta.
Mąż milczał i wycierał spocone czoło, wzdychając ciężko.
– Mały człowiek, taki jak ja, powinien mieć silnych przyjaciół – powiedział bardzo cicho.
Maria Aleksandrowna machnęła ręką i wyszła do jadalni.
O ósmej wieczorem bardzo punktualnie jeden po drugim przybywali goście. Wkrótce wszyscy siedzieli w saloniku i zaczęli prowadzić ożywioną rozmowę.
Wołodzia nie spuszczał oczu z dwóch postaci.
Uśmiechał się po kryjomu i trącał siostrę Saszę, wskazując wzrokiem na doktora. Okrągła głowa, łysa i cała czerwona, o nadmiernie wypukłych oczach – bladych, prawe białych, od dołu była zakończona trzema podbródkami, wylewającymi się jak gęsty kit na biały, pofałdowany gors koszuli, kulista głowa opierała się na okrągłej, podobnej do olbrzymiej piłki figurze, a tak jakoś dziwnie, z taką wzbudzającą obawę nierównowagą, że, zdawało się, iż powinna z niej się stoczyć przy silniejszym poruszeniu. Krótkie, tłuściutkie nóżki zwisały z dość wysokiej kanapy, ledwie dotykając podłogi.
– Jabłko na arbuzie… – szepnął Wołodzia do siostry, mrużąc oczy. Sasza lekko uszczypnęła go w ramię i cicho pisnęła, zatkawszy usta ręką.
Chłopak przeniósł wzrok na nowego gościa.
Był to komisarz policji – radca kolegialny Bogatow. O tym człowieku krążyły legendy po całym mieście. Był postrachem złoczyńców wszelkiego rodzaju. Barczysty, chudy, miał twarz okoloną pięknymi bokobrodami, długie, zuchowato podkręcone do góry wąsy, końcami swymi sięgały zmrużonych, chytrych oczu. Siedział rozparty w fotelu i co chwila poprawiał szablę i wiszący na szyi order. Długie lakierowane buty błyszczały i cicho dzwoniły ostrogi.
Wołodzia nie mógł się na niego napatrzeć. Podobała mu się siła bijąca z muskularnej postaci Bogatowa i jego pewność siebie, tryskająca z każdego słowa czy z najmniejszego połysku bezczelnych oczu.
Jednocześnie na dnie małego serca chłopaka podnosiła się nieznana wrogość, niemal nienawiść, chęć zrobienia przykrości, bólu, wstydu temu silnemu, pewnemu siebie człowiekowi.
Komisarz, ćmiąc grubego papierosa, opowiadał, a wszyscy pochyleni, z uśmiechem służalczego zachwytu słuchali.
Pan Uljanow siedział wyprostowany, zamieniony w uwagę, starając się nie przepuścić żadnego słowa. Miał zwyczaj słuchać uważnie – stare przyzwyczajenie nauczycielskie. Od niego tę sztukę odziedziczył młodszy syn – małomówny zwykle, skupiony, uważnie patrzący i słuchający.
Doktor Titow, przechyliwszy głowę na bok, próżno usiłował odwrócić ciężkie ciało swoje w stronę mówiącego.
Inspektor Szustow pokrzykiwał cicho i podskakiwał na krześle.
Ojciec Makary wznosił oczy ku niebu, jedną ręką – białą i pulchną – głaskał długą brodę, a drugą przyciskał do piersi wiszący na złotym łańcuchu ciężki srebrny krzyż z niebieską emalią i świecącymi się kamyczkami w wieńcu nad głową Chrystusa.
– Moi panowie, proszę tylko rozważyć! – mówił dobitnym, basowym głosem komisarz Bogatow. – Chłopi, którym szanowany, ceniony w całej guberni pan Aksakow, należący do najstarszej szlachty, nie pożyczył drzewa na odbudowę spalonej wsi, zrobili napad na dwór. Spotkali ich tam strzałami. Dwóch chłopów zabito, trzech zraniono, reszta rozbiegła się, nic nie wskórawszy. Pchnięto konnego parobka do mnie. Przybyłem, nie zwlekając. Powęszyłem tu i ówdzie, w ciągu godziny wykryłem rannych i kazałem przyprowadzić do siebie. Pytam o szczegóły, o uczestników napadu. Milczą… A więc wy tak, braciszkowie?! Machnąłem jednego, drugiego, trzeciego w ucho, w zęby, w nos; zalali się chłopy krwią, no i wyśpiewali prawdę! Nasz gubernator nie lubi hałasu, niepokojących doniesień do Petersburga, bo to zaraz długa korespondencja, śledztwo, awantura! Woła mnie i powiada: „Szymonie Szymonowiczu, pokaraj buntowników, aby raz na zawsze odechciało im się wypraw na szlachtę starą!”. Wziąłem wtedy kilku swoich policjantów i wymierzyłem sprawiedliwość według sumienia. Ci, co uczynili napad, dostali po sto rózeg, a dla postrachu – cała wieś, nawet baby, po dwadzieścia pięć. Teraz cisza i spokój, jak makiem zasiał! Rózeczki dla naszego dobrego chłopaka – to najlepsze lekarstwo. Ha! Ha! Ha!
– Bardzo słusznie, bardzo słusznie! – zgodził się doktor. – Środek na kształt baniek. Odciąga krew od głowy i serca…
– Łagodna, ojcowska kara! – śpiewnym głosem wtórował mu ojciec Makary, pieszcząc obydwiema rękami krzyż. – Nasz lud to dzieci, więc należy go karać jak dzieci…
– Hmm… lepsze to niż sąd, więzienie czy Sybir… – dodał inspektor, patrząc na Uljanowa.
Maria Aleksandrowna surowo spojrzała na męża i zacisnęła ręce. Zmieszany obejrzał się bezradnie i, chrząknąwszy, zwrócił się do córki:
– Sasza! – rzekł. – Popędź no kucharkę. Drodzy goście z pewnością są głodni.
Maria Aleksandrowna, skinąwszy na dzieci, wyszła z saloniku.
Panowie gawędzili dalej, opowiadając sobie różne plotki miejskie i nowiny urzędnicze. Wreszcie gospodarz zaproponował zagrać w karty i w szachy.
Bogatow, ojciec Makary i inspektor zaczęli grać w sztosa, Uljanow z doktorem ścierali się zawzięcie, posuwając figury szachów.
Na zaproszenie Marii Aleksandrowny wszyscy przeszli do jadalni. Goście obficie popijali, wylewając do gardła ogromne kieliszki wódki, przygryzając je śledziem, kiszonymi ogórkami i marynowanymi grzybami.
– Ależ umiecie pić, ojcze Makary! – śmiał się inspektor, z zachwytem patrząc na proboszcza, nalewającego sobie sporą szklankę wódki.
– Z Bożą pomocą jeszcze mogę – odrzekł ojciec Makary. – Niewielka to sztuka! Żeby tylko gospodarze zaprosili do stołu, dali wódki, a gardziel zawsze przynoszę ze sobą… na wszelki wypadek!
– Że też, wasza wielebność, nie przeszedł dotąd na bas, a trwasz przy tenorze? – dziwił się doktor.
– Ech! – machnął ręką proboszcz. – Przecież nie jestem diakonem…
– Jaka to różnica? – spytał Uljanow, trochę już podpity.
– Bardzo prosta! – zaśmiał się pop. – Diakon, kiedy wypije, chrząka i ryczy: aaa! Ja zaś po wypiciu piszczę na najwyższą nutę: iiiii!
Wszyscy zaczęli się śmiać, a ojciec Makary nalał sobie jeszcze jedną szklankę, wypił, zadarł głowę wysoko i pisnął:
– Iii! Ot tak!
Znowu rozległ się wesoły śmiech rozbawionego towarzystwa.
Pani Uljanowa, nakarmiwszy dzieci, położyła je spać. Siedziała milcząca i posępna, robiąc uprzejmą minę tylko wtedy, gdy zwracano na nią uwagę. Wkrótce jednak całe towarzystwo zapomniało o niej. Spostrzegłszy to, wymknęła się z pokoju.
Wołodzia nie poszedł do oficyny, gdzie mieszkał z bratem. Wrócił po kryjomu i zaczaił się w saloniku, z daleka przyglądając się ucztującym.
– Czy dużo możecie wypić, ojcze Makary? – pytał popa Uljanow, klepiąc go po ramieniu.
– Do nieskończoności plus jeden kieliszek jeszcze! – odparł, podnosząc wzrok jak do modlitwy.
– Wasza wielebność, według wyrażenia Kuźmy Prutkowa, może ogarnąć nieogarnięte… – zauważył ze śmiechem inspektor.
– Zaiste, Piotrze Piotrowiczu! – odpowiedział natychmiast ojciec Makary. – Albowiem powiedziane jest u Eklezjasty, syna Dawidowego, króla jerozolimskiego: „Jedz chleb swój z weselem, a pij wino swe z radością, bo się uczynki twoje Bogu podobają!”.
Wołodzia zamyślił się nad tymi słowami. Matka uczyła go modlitwy i prowadziła do cerkwi. Ludzie modlili się przed pięknymi, złoconymi obrazami, jedni mieli rozrzewnione i rozjaśnione twarze, drudzy – płakali i wzdychali.
Bóg… Wielkie słowo, a zarazem straszne i niezrozumiałe.
Istota mająca takie wzniosłe, wzruszające imię powinna być piękna, wspaniała, potężna, promienna, nie może ona być podobna ani do ojca, doktora, radcy kolegjalnego z orderem na szyi, ani do proboszcza w zielonej sutannie, z pięknym krzyżem na piersi, ani nawet do mamy, która przecież czasami gniewa się i krzyczy na siostry i służącą zupełnie tak, jak to czyni sam Wołodzia, podczas kłótni z rodzeństwem… Wielka Istota nie może postępować w ten sposób, a tymczasem sam ojciec Makary powiedział, że Bóg pochwala wesołość przy jedzeniu i piciu wina, na co tak często narzeka mama, z rozpaczą lub gniewem patrząc na ojca.
Zasmuciło to chłopaka. Bóg wydał mu się mniej strasznym i mniej ukochanym, zupełnie zwyczajnym, pozbawionym tajemniczości.
– Może podobny jest do ojca Makarego lub do biskupa Leontego? – spytał samego siebie.
Skrzywił się na tę myśl i zaczął się przysłuchiwać rozmowom gości. Oparłszy się łokciami o stół i kiwając głową, mówił inspektor Szustow:
– Często objeżdżam dalekie wsie, gdzie zakładamy szkoły ludowe. Zbieram ciekawe, bardzo zabawne materiały na prośbę mego kolegi z seminarium. Może, panowie, pamiętacie, garbusa Surowa? Ukończył on akademię i teraz jest profesorem na uniwersytecie w Moskwie. Ho, ho! Wielki uczony – nie żarty! Osobiście znany ministrowi oświaty! Książki drukuje. Musiałem spełnić jego prośbę, bo to, sami rozumiecie, protekcja, co się zowie! Wyszukałem dla niego materiały – palce lizać! Wiecie, że w dwóch wioskach wykryłem pogan? Tak, tak – pogan! Urzędowo są prawosławni; gdy każą władze, jadą o 50 wiorst do cerkwi, pokłony biją aż huczy, ale w domu przechowują „stare bogi”, przed którymi stawiają miseczki z ofiarami – mlekiem, solą i mąką. Ha! Ha! Ha!
– A gdzież to widzieliście, Piotrze Piotrowiczu? – spytali jednocześnie ojciec Makary i komisarz policji.
– Są to wioski – Bejzyk i Ługowa – powiedział inspektor.
– Muszę jutro donieść o tym biskupowi – rzekł pop.
– Należy skierować tam misjonarzy, nauczyć, ostrzec, nawrócić, utwierdzić w prawdziwej wierze prawosławnej!
– Zanim to zrobicie, poślę tam swoich konnych policjantów, oni tam nawrócą i na nowo ochrzczą bałwochwalców nahajami! – zawołał ze śmiechem Bogatow. – Dziki jeszcze nasz lud, oj, dziki, panowie!
– Toteż zakładamy szkoły ludowe – odezwał się Uljanow, popijając piwo. – Oświata szybko się szerzy. Już nie znajdziecie teraz wsi, gdzie nie byłoby kogoś umiejącego czytać i jako tako pisać.
– To dobrze! – pochwalił ojciec Makary. – Można będzie dać im dobre książki o pożytku kościoła, o poszanowaniu dla duchownych osób, o obowiązkach synowskich wobec ojca-cara i panującego nam szczęśliwie domu cesarskiego …
– O tym, jak żyją cywilizowane narody na Zachodzie – wtrącił Uljanow.
– To zbyteczne! – żachnął się Bogatow. – Nie zrozumieją, zresztą nie jest to potrzebne, a nawet niebezpieczne, bo budziłoby marzenia, duch niezadowolenia, protestu, buntu… Przypomnijcie sobie, panowie, że rewolucjoniści, zbrodniarze, targnęli się na drogocenne życie takiego świętego, dobrego dla wieśniaków monarchy, jakim był car Aleksander II. Przebywałem wtedy w Petersburgu i widziałem, jak zawiśli na szubienicach Żelabow, Perowskaja i inni mordercy. Dusza się radowała, że dosięgła ich ręka Boga.
– Ręka Boga? – szepnął Wołodzia. – To Bóg wiesza ludzi?
Bóg znowu się oddalił. Nie był już bliski, zrozumiały, przyziemny. Nie powrócił też na niebo, w tajemniczy błękit, przetkany złotem słońca, srebrem księżyca i brylantami gwiazd, jak opowiadała dzieciom stara niańka Marta. Oddalił się, lecz w jakiś inny świat, mroczny, wrogi, nienawistny.
Bóg… wino… szubienica – wszystko się skotłowało w głowie chłopca. Łzy cisnęły się do oczu. Serce kołatało w piersi. Czuł żal gryzący, tęsknotę po czymś, co nagle utracił. Nienawidził komisarza Bogatowa, nienawidził Boga.
Jeden bił w ucho wieśniaków, aż się krwią zalewali, drugi – własną ręką wciągał na szubienicę.
Komisarz bił chłopów za to, że chcieli pokarać nielitościwego bogacza; rewolucjoniści zabili cara… Za co? Z pewnością był też niedobry…
Tymczasem ojciec, wystraszony naganą Bogatowa, usprawiedliwiał się:
– Chciałem powiedzieć, że możemy dać chłopom opisy sposobów uprawy roli, hodowli bydła, stosowanych na Zachodzie…
– Aaa! To można! – zgodził się komisarz policji. – Musimy jednak przede wszystkim, posługując się siłą władzy, kościołem, szkołą, utrzymywać nasz lud w ryzach karności, poddańczości carowi, w spokoju i pokorze… Inaczej nie można!
– Pewnie, bo w przeciwnym razie zjawią się nowy Razin, Pugaczow – samozwańczy wodzowie ludu, prowadzący do buntu! – Ze śmiechem zawołał doktor. – A gdy nasze ciemne mrowisko poruszy się, ależ to byłby taniec! Ze wszystkich nor wylazłyby diabły, wiedźmy, biesy, wilkołaki i popędziłyby przed naszymi Iwanami, Stefanami, Wasylami! A ci spokojni, dobrzy, bogobojni chłopkowie szliby z groźnym pomrukiem, wymachując nożami, siekierami i drągami, puszczając krew wszystkim, napotkanym na drodze, czy potrzeba, czy nie potrzeba! Dla przyjemności ujrzenia gorącej posoki, dla przekonania się nareszcie, czy na przykład ojciec Makary ma w brzuchu czerwone, czy niebieskie wnętrzności? Ha! Powstałby wtedy wielki łomot i huczek, a łuna ogarnęłaby całą Rosję świętą! Znam nasz ludek! Niedaleko odszedł od dobrych czasów tatarskiej niewoli. Tatarzy hulali, aż ziemia drżała, ale to fur da przed tym, jak pohulałyby nasze prawosławne Iwany, Alekseje i Konrady. Uff! Aż ciarki przechodzą na tę myśl!
Wszyscy zamyślili się, z niepokojem spoglądając na siebie, chociaż na stole stała już bateria wypróżnionych butelek.
– Oj, tak, tak, doktorze, święta prawda! – przerwał milczenie komisarz policji. – Byłby to taniec taki, że kurzawa poszłaby aż pod same niebo! Opowiem wam coś o tym…
Wszyscy usadowili się wygodniej i zapalili papierosy. Uljanow dolał piwa.
– Nad Wołgą, koło Samary w roku ubiegłym koczował tabor cygański. Drapieżne to, niepoprawne plemię! Wiadomo, że gdzie Cyganie, tam kradzież. Ginie cnota wiejskich dziewczyn, giną konie, ha, ha, ha!
– Jedna zguba nie do naprawienia, drugą jeszcze można odbić! – zauważył ojciec Makary, trzymając swój wspaniały krzyż.
– Otóż to! – Kiwnął głową Bogatow. – Tak się też stało. Jakiś zuch cygański chadzał do pobliskiej wsi, wypatrzył sobie krasawicę, no i spał z nią w noce jesienne na miękkim sianku. Nie tylko na amory tracił jednak czas! Wypatrywał, co i gdzie u kogo z chłopów urwać można. Uprowadzili Cyganie trzy najlepsze konie, dali nura na tamten brzeg, sprzedali zdobycz Tatarom i zniknęli w stepach, jak zgraja wilków. Długo szukali chłopi skradzionych koni i dowiedzieli się, że są one u Tatarów. Szeptali o czymś, naradzali się ze swoim popem i pewnej nocy zrobili napad. Zatłukli drągami i zarąbali siekierami ośmiu Tatarów i odebrali konie. Awantura, skargi, hałas, sąd! Pięciu z nich poszło do katorgi… Na przyszły rok tabor koczował w pobliżu i młody Cygan zawitał do porzuconej kochanki. Schwytano go… Zaczęło się przedstawienie, prawdziwy teatr! Oj, co to było! Dziewczynę oskarżono o to, że jest wiedźmą, gdyż jedna ze starych wieśniaczek na własne oczy widziała, jak krasawica latała na miotle! Uwiązano dziewczynie do szyi stary kamień młyński i wrzucono tam, gdzie Wołga tworzy wir… Przepadła jak szczenię… Z Cyganem zabawiono się inaczej. Skrępowano mu ręce rzemieniem, posmarowano go miodem i powieszono w lesie nad mrowiskiem tak, że dotykał go stopami. Cała wieś przez trzy dni i noce chodziła przyglądać się, jak złodzieja żywcem pożerały mrówki! Dwóch chłopów skazano później na trzy lata ciężkiego więzienia…
– Ciężka, zbyt ciężka kara! – zawołał ojciec Makary. – Za co? Za jakiegoś Cygana poganina i kilku Tatarów? Sam Bóg cieszył się z pewnością, że bałwochwalców posłano do piekła!
– Bóg, znowu Bóg… – jęknął Wołodzia.
Imię to ostrzem przeszyło mózg i serce chłopca.
Płacząc, wymknął się z saloniku. Powróciwszy do oficyny, upadł twarzą na łóżko i długo szlochał, ciężko i beznadziejnie.
Obudził go brat, powracający do domu po północy. Zdumiał się, spostrzegłszy zapłakaną twarz chłopaka.
– Co ci się przydarzyło? – spytał. – Płakałeś? Usnąłeś w ubraniu…
Łzy namiętne wyrwały się z oczu Włodzimierza. Urywanym głosem, jęcząc i szlochając, opowiedział wszystko i, zaciskając pięści, szepnął:
– Bóg jest zły… Zły!
Starszy brat spojrzał na niego uważnie, pomyślał chwilę i rzekł cicho, dobitnie:
– Boga nie ma…
Chłopak zatoczył się jak pijany, krzyknął przeraźliwie i zemdlał.
Wiosna zbliżała się ku końcowi.
Wołga zrzuciła z siebie lodowe kajdany. Przepłynęły już pierwsze statki pasażerskie. Na rzece coraz częściej zjawiały się spływające z prądem tratwy. Przeleciały, dążąc na północ, ostatnie stada dzikich gęsi i kaczek.
Wołodzia przyniósł z gimnazjum cenzurę, były tam same piątki i rezolucja rady pedagogicznej, mianującej go pierwszym uczniem drugiej klasy.
Ojciec pogłaskał go po twarzy, matka ucałowała w czoło i rzekła:
– Jesteś moją pociechą i dumą!
Spokojnie i obojętnie przyjmował te pochwały.
Nie rozumiał nawet, za co go spotykają. Uczył się starannie, bo chciałby jak najprędzej wchłonąć w siebie naukę. Dawała mu się z łatwością. Szczególnie lubił łacinę i na własną rękę próbował czytać Cycerona, szperając w grubym słowniku Szulca lub prosząc brata Aleksandra o pomoc. Mimo wszystkich tych zajęć zostawało mu sporo wolnego czasu. Czytał dużo, zachwycając się Puszkinem, Lermontowem, Niekrasowem, przewertował aż dwa razy „Wojnę i Pokój„ Tołstoja i wprost przełknął niezliczoną ilość książek.
Dzielił je zwykle na dwie kategorie: babskie, czyli sentymentalne, bezmyślne, po których nie zostawało nic oprócz pięknego brzmienia słów, i prawdziwe – gdzie znajdywał myśli głęboko zapadające mu w pamięci.
Czytać zaczął niedawno.
Odrobiwszy lekcje, biegł na ślizgawkę na rzekę. Powracał znużony i senny. O czytaniu nie było mowy. Kładł się do łóżka i spał jak zabity.
Ostatniej zimy zrozumiał dopiero, że łyżwy zabierają mu dużo drogiego czasu i pozbawiają możności wykorzystania go z pożytkiem.
Wahał się krótko.
Zacisnąwszy zęby, poszedł do kolegi Krylowa i dobił z nim targu. Oddał mu dobre amerykańskie łyżwy, do domu zaś przyniósł cztery oprawne tomiki Turgieniewa.
Wołodzia był pierwszym uczniem, najpilniejszym, najzdolniejszym i najlepszego prowadzenia się chłopcem. Nie przeszkadzało mu to jednak cieszyć się z powodu rozpoczynających się wakacji.
Państwo Uljanowowie wyjeżdżali na letnie mieszkanie do małej wioski Kukuszkino, położonej wśród lasów, niedaleko rzeki.
Był to wymarzony raj dla małego Włodzimierza. Wieśniacy otaczali ich wszystkich przyjaźnią, szczególnie zaś lubili Marię Aleksandrownę, która bezinteresownie leczyła chłopów, zaglądając do poradnika medycznego i rozdając zioła oraz mikstury przywiezione z miasta. Słynęła wśród ludności okolicznej jako doskonała lekarka.
Chłopak miał też dużo przyjaciół na wsi.
Ruchliwy, żądny przygód, śmiały zebrał liczną bandę chłopców i imponował im pomysłowością i siłą. Przepadali za nim, bo nie czuli w nim „panicza”, który tylko zniżał się do nich, nigdy nie usiłował pouczać ich lub wyśmiewać. Wołodzia, zwykle nieufny i nieraz opryskliwy względem swoich gimnazjalnych kolegów, tu czuł się w swoim żywiole. Był równy wśród równych.
Nieraz powracał do domu z podbitym okiem. Gdy Maria Aleksandrowna robiła mu gorzkie wymówki, odpowiadał z łagodnym uśmiechem, wpatrując się w kochaną twarz matki:
– To nic, mamusiu! Bawiliśmy się w „kozaków i rozbójników”. Dostałem pięścią w oko od Wańki rudego, ale ja mu też nabiłem porządnego guza. Nie chciałem się poddać i walczyłem jeden przeciwko pięciu, aż nadbiegli moi rozbójnicy…
Teraz, po otrzymaniu oceny i skończonym roku szkolnym, wszystkie te rozkosze czekały na Wołodzię.
Starszy brat pozostał w mieście, siostry Aleksandra i Olga były zaproszone do ciotki, więc jechał tylko z rodzicami. Przybywszy do wsi, Wołodzia natychmiast wymknął się z chaty. Rodzice rozpakowywali walizki i kosze. Chłopak pobiegł do lasu.
Słońce miało się już ku zachodowi.
Drzewa, okryte świeżymi, pachnącymi liśćmi, roniły ostatnie kwiaty i nasiona. Jaskrawa, zielona trawa, białe, żółte i niebieskie kwiatki wiosenne sączyły aromat. Mocny zapach jeszcze wilgotnej ziemi napełniał powietrze. Latały motyle, połyskujące muchy, huczące chrabąszcze i chybkie łątki. Śmigały wiewiórki na wierzchołkach sosen. Ptaszki fruwały dokoła, szczebiocąc, gwiżdżąc i uganiając się za owadami.
Chłopak stanął w zachwycie. Witał las, trawę, owady i ptaki.
Wszystko dokoła wydawało mu się piękne, niezmiernie szczęśliwe.
Mimo woli zerwał czapkę i zatopił oczy w błękicie pogodnego nieba.
– Bóg! Wielki, dobry Bóg!… – zawołał z wdzięcznością i rozrzewnieniem.
Brzmienie tego słowa przypomniało mu ojca Makarego i radcę kolegialnego Bogatowa. Skrzywił się boleśnie, oczy zmrużył złośliwie i nacisnął czapkę z powrotem.
Przeszedł las, plącząc się w pełznących przez ścieżkę korzeniach drzew, i wyszedł na wysoki brzeg rzeki.
Zarośnięty krzakami dzikich malin i kaliny urywał się niemal prostopadłym spychem.
Niżej, niewidzialne z poza gąszczu, dzwoniły i szemrały wybiegające na wąski piaszczysty brzeg fale.
Rzeka, rozlana szeroko aż hen, do kwadratów pól, ciągnących się od niskiego brzegu piaszczystego, od żółtych łach, dobrze znanych chłopakowi, a teraz ukrytych pod wodą, płynęła spokojnie i majestatycznie, niby zwiewne szaty aniołów i archaniołów, pięknie namalowanych na suficie kopuły katedralnej, bladoniebieska, różowa, złocista i zielonawa wstęga rzeki.
Chciał się rzucić do jej barwnych, pieszczotliwych strug i płynąć daleko, ku słońcu, co rozpryskuje szkarłat i złoto, woła i pociąga ku sobie.
Mały Włodzimierz znowu obnażył głowę, stał w niewypowiedzianym zachwycie – nieruchomy, zapatrzony, bezwiednie wciągając całą mocą płuc świeży powiew, zalatujący od Wołgi.
Spoza wystającej skały, gdzie pieniły się i wirowały wartkie strugi, wypłynęła duża tratwa. Ludzie, oparci ramionami o długie wiosła, wbijali ich okute żelazem końce w dno i popychali setki grubych pni sosnowych i bukowych, powiązanych łykami.
Pośrodku tratwy stał szałas z kory i zielonych gałęzi, a przed nim na płycie kamiennej płonęło małe ognisko.
Gruby, brodaty kupiec siedział przed ogniem i pił herbatę, nalewając ją z kubka na spodek. Od czasu do czasu, pokrzykiwał zachęcająco:
– Hej, hej! Mocniej, szybciej, tężej! Zaśpiewajcie, chłopcy, lepiej się będzie pracowało! No!
Schyleni nad wi robotnicy ponurymi głosami zaczęli pomrukiwać:
Ej, dubinuszka, uchniem! Ej, zielonaja, sama pojdiot! Ej, uchniem! Ej, uchniem!1
Niechętne, mrukliwe głosy ożywiały się powoli, nabierały głośniejszego, śmielszego tonu i rytmu.
Stojący przy długiem wiośle sterowym młody robotnik nagle zaśpiewał dźwięcznym, wysokim tenorem pieśń zbójecką:
Iz za ostrowa na strieżeń, Na prostor riecznoj wolny Wypływajut razpisnyje Stieńki Razina czelny…2
Chór przygarbionych postaci, tupiących bosymi stopami na ruchomych, mokrych belkach, poderwał zgranym chórem:
Wypływajut razpisnyje Stieńki Razina czelny!
Stromy spych odbił, odrzucił słowa pieśni, potoczyły się nad rzeką, spadły nad niziną, pociętą kwadratami pól i okrytą zielenią łąk bez kresu.
Tratwa nagle zawadziła o ukryty kamień i zaczęła się gwałtownie obracać, porywana prądem na głębinę.
Rozległ się krzyk, umilkła pieśń, głośniej i częściej tupały nogi, mocniej wpijały się oparcia długich drągów w umęczone ramiona pracujących ludzi, pluskała woda, skrzypiał ster, trzeszczały wiązania belek.
Jeszcze nie skonało dalekie echo pieśni, jeszcze drgała, drżała w powietrzu ostatnim słowem: ,,..czełny”, gdy siedzący przed szałasem kupiec porwał się na równe nogi i podbiegł do sternika.
Zamachnął się i uderzył walczącego z prądem człowieka w twarz, krzycząc z wściekłością:
– Psi synu! Oby matkę twoją sukę… Do diabłów rogatych! Wy, nędznicy, żebracy podli, wyrzutki, więzienne ścierwo! Oby was cholera wydusiła! Oby…
Biegał, ciskał przekleństwa, bił, potrącał, wygrażał, wykrzykiwał złe, zgniłe, ohydne słowa…
Wysoki brzeg powtarzał wszystko i odbijał każde słowo jak piłkę, leciała ponad rzeką i padała tam, gdzie umarły przed chwilą zwrotki pieśni o hetmanie zbójników, Razinie, obrońcy umęczonego ludu.
Rzeka nagle stała się bezbarwna, szara i pomarszczona, jak twarz starca, przygasło niebo, z którego odleciały anioły i archanioły w szatach perlistych, różowych, niebieskich, złocistych i zielonych jak woda.
Wołodzia znowu czapkę nacisnął jak najgłębiej i włożywszy ręce do kieszeni spodni, wracał do domu smutny i zamyślony.
Radość umarła w jego sercu. Już nigdzie nie spostrzegł bezkresnej i nieśmiertelnej wesołości.
Wszystko przeminęło, odleciało bez śladu, bez echa. Chłopak oglądał się dokoła i szeptał: – Mama mówi i kapelan gimnazjalny uczy, że Bóg jest miłosierny i wieczny… Dlaczegóż więc umierają ludzie, psy, ptaki? Dlaczegóż przemija cisza, pełna światła i radości?
Dlaczego urywa się pieśń nad rzeką? Dlaczego ten opasły kupiec bije sternika i wykrzykuje na całe gardło ohydne słowa? Nie! Bóg nie jest miłosierny, bo nie dał wieczności temu, co jest piękne i radosne! A może On sam nie jest wieczny? Może żył niegdyś i był miłosierny? Teraz umarł i nie ma miłosierdzia na ziemi?
– Boga nie ma… – przypomniał sobie słowa brata Aleksandra. – Lepiej o tym nie myśleć – szepnął.
Bolesny grymas przemknął po okrągłej twarzy i zaczaił się w kącikach drżących powiek.
Na wsi popłynęły dni pełne wrażeń, nigdy niezapomnianych.
Z chłopakami wiejskimi Wołodzia zapuszczał się do lasu, na pola i na brzeg rzeki, gdzie dzieci kąpały się lub siedziały z wędkami, łapiąc ryby.
W lesie młody Uljanow polował. Sporządził sobie prawdziwy łuk i strzelał do ptaków. Czynił to po kryjomu przed matką, która ganiła go za to.
– Pamiętaj, synku – mówiła, patrząc na niego surowym wzrokiem – że największym posiadanym przez ludzi skarbem jest życie, które Bóg dał im w swej dobroci. Nikt nie powinien, nie obrażając Boga, zabijać ani człowieka, ani nawet najdrobniejszego owada.
– Nawet komara, który tnie? – spytał chłopak.
– No… komar to szkodliwy owad… – odparła trochę zmieszana matka.
– A wilk? Niedźwiedź? – pytał dalej.
– To znowu drapieżniki… – objaśniła niepewnie.
– Czy nie ma ludzi szkodliwych, drapieżnych? – nacierał chłopak. – Słyszałem, że ojciec Makary nazywał rewolucjonistów szkodnikami, a komisarz Bogatow opowiadał, że Cyganie są drapieżnikami… Powiedz, mamo!
Maria Aleksandrowna bacznie zajrzała w pytające oczy syna. Chciała coś odpowiedzieć, lecz zacisnęła usta i po długim milczeniu szepnęła:
– Tego nie zrozumiesz teraz. Jesteś jeszcze mały. Z czasem dowiesz się wszystkiego…
Nie pytał jej więcej, ale do ptaków strzelał tylko po kryjomu.
Lubił też grać w kości. Wiedział, że rodzice byli przeciwni temu i strofowali go. Jednak czuł ogromny pociąg do hazardu. Przywiózł ze sobą kości i grał z chłopcami, wygrywając od nich małe wiewiórki, zajączki, wyjęte z gniazda, złapane kosy i szczygły, laski o rękojeściach z cudacznie powyginanych korzeni.
Nigdy nie przegrywał, aż wreszcie go przyłapano.
Rzucał kość napełnioną ołowiem i wskazującą najwyższą liczbę punktów.
Pobito go na poczekaniu, lecz nikt nie myślał o tym, by nim pogardzać. Z powodu tego niebywałego pomysłu budził w towarzyszach szacunek. On zaś wzruszył ramionami i rzekł spokojnie:
– Za co mnie poturbowaliście? Przecież chciałem wygrać, więc przygotowałem dla siebie niezawodną kość.
– Chwat z ciebie! – Pokręcił głową rudy wyrostek Sieriożka Chałturin, piegowaty i zwinny jak kot. Nie lubisz przegrywać, bracie?
– Przystępuję do gry, aby wygrać! – odpowiedział, mrużąc oczy.
Spodziewał się, że usłyszy oskarżenie o nieuczciwość. Często słyszał to słowo w gimnazjum: najmniejsza niedokładność w wykonaniu przepisów zabawy powodowała wybuchy oburzenia i krzyki o nieuczciwości.
Wołodzia prawie nigdy nie bawił się w przerwach między lekcjami. Zwykle chodził do klasy rysunków i oglądał modele gipsowe, popiersia Wenus, dużą figurę Herkulesa, opartego o maczugę, przerzucał karty albumów z obrazami Ermitażu, galerii Stroganowa i Luwru.
Dziwiły go liczne niedorzeczności.
Podczas wypracowań klasowych uczniowie spisywali jeden od drugiego, podpowiadali sobie na lekcjach głuchego kapelana i – nie nazywali tego ani podłością, ani nieuczciwością, jak to chętnie czynili podczas zabaw.
Była w tym jakaś nierzetelność i nieprawda, czego nie potrafił wyjaśnić, i pogardliwie uśmiechał się.
Wiejscy chłopcy pobili go za kość z ołowiem.
To rozumiał. Byli źli, że z nimi wygrał. Jednak nazwali go „chwatem”, pochwalali i cmokając ustami, podziwiali niezawodną kość i jej wynalazcę.
O tym często dumał młody Uljanow, gdy ze swoimi przyjaciółmi chodził na ryby na brzeg cichej, głębokiej zatoki rzecznej.
Chłopcy siadali w rzędzie, o kilka kroków jeden od drugiego i rzucali wędki do czarnej na głębinie wody. Na razie milczeli, śledząc ruch korków i piórek gęsich, wskazujących zbliżenie się ryb. Od czasu do czasu tylko rozlegały się głośne klaśnięcia dłonią po czole lub szyi, gdy spędzano natrętne, żarłoczne komary.
Znudzeni milczeniem zaczynali rozmowę.
Uljanow słuchał przyjaciół uważnie, nie przepuszczając żadnego słowa.
Szczególnie lubił opowiadania rudego Sieriożki.
Od niego po raz pierwszy dowiedział się, kim był przesławny rozbójnik Razin, niegdyś grasujący na Wołdze.
Przedtem wiedział, że był to potężny watażka, porywający kupców z ich skarbami i płynących od morza Kaspijskiego bogatych Persów z towarami. Tu nad brzegiem Wołgi, która widziała barwne łodzie rozbójnika, usłyszał, że swoją zdobycz Razin oddawał ubogim chłopom, wykupywał ich z niewoli, bronił przed wojewodami carskimi biedaków, uciekających od jarzma nieznośnego.
Rudy wyrostek opowiadał też o Pugaczowie i innych buntowniczych wodzach, wstawiających się za uciemiężonych chłopów i o ich los skaczących do oczu carowej Katarzyny.
– Ech! – westchnął i przeciągał się namiętnie Sieriożka. – Gdyby tak teraz jaki Razin albo Pugaczow przyszli! Poszlibyśmy za nimi i poigrali z urzędnikami, policją! Siedzą oni nam tu, ot tu!
Z tymi słowami uderzał się pięścią w kark, niezawodnie powtarzając to, co mawiał i czynił ojciec jego, lub brat, robotnik z fabryki.
Od swoich przyjaciół posłyszał młody Uljanow o nędzy chłopskiej i ucisku.
Nie rozumiał wielu rzeczy.
Słowa takie, jak: „Wańka śpi jedną noc z Maszką, drugą z Wierką”, „Duniaszka zrzuciła płód, bo chodziła do znachorki, starej Anny, która za wsią mieszka i z diabłami się wodzi”, „babie humory z żebra wybił”, „puszczono z torbą za niezapłacone podatki, „pańszczyzna”, „czerwony kogut, którego swemu panu za krzywdę puścił jakiś Iwan Griaznow” – to wszystko było niepojęte, straszne, dziwne.
Wypytywał przyjaciół, nieraz się rumienił, słysząc ich objaśnienia proste, dosadne, lecz jeszcze miał zwątpienia, niejasności i złudzenia. Postanowił sam sprawdzić wszystko, spojrzeć własnymi oczami, dotknąć rękami strasznych ran, które już wyczuwał sercem dziecka.
Przypominał sobie skargi i łzy zawarte w wierszach Niekrasowa lub w „Zapiskach myśliwego” Turgieniewa. Myśli zaczęły się kojarzyć z domysłami, formować, układać. Wyłaniał się przed nim ponury obraz życia na wsi, tak odrębny od bytu miejskiego, tajemniczy, wzbudzający lęk. Należało tylko stanąć pośrodku, aby można było wszystko naraz ogarnąć okiem.
Myślał o tym, zmieniając przynętę na haczyku, i już wiedział, że najciekawsze rzeczy dotąd go omijały. Postanowił ujrzeć wszystko i zrozumieć.
Przeczuwał, że czekają go nowe, nieznane wrażenia, stokroć silniejsze niż nocne wyprawy do ciemnego, nachmurzonego lasu, palenie ogniska na samotnych polanach i słuchanie przerażających opowiadań o wilkach, niedźwiedziach, zjawach diabelskich i wiedźmach, pijących krew ludzką.
Wilka spotkał raz, lecz ten uciekł przed nim, jak tchórzliwy, pobity pies. Nie bał się odtąd wilków.
Szukając wiedźm i zjaw tajemniczych, o północy zapuszczał się do lasu lub zaglądał na stary cmentarz, którego część obsunęła się już ze stromego brzegu do rzeki. Raz tylko czuł strach, gdy coś huknęło nad nim i błysnęło w lesie. Przyjrzał się dobrze i przekonał się, że był to puchacz.
Od tej chwili nie wierzył w istnienie diabłów i wiedźm, niechętnie słuchając gawędy chłopaków o tych „strachach na stare baby”.
Myśli jego przerwały jednostajne, jękliwe zawodzenia:
– Ooooo, ej! Ooo, ej!
Wąskim pasmem piasku nadbrzeżnego, ciągnąc sznur ładownej szkuty, szli „burłaki”. Wiedział, że byli to bezdomni nędzarze, włóczędzy, wynajmujący się za marny grosz do ładowania i ciągnięcia statków – od Astrachania do Niżnego Nowogrodu.
Brudni, bosi, obszarpani, obrośnięci, jak dzikie zwierzęta, uginając się pod wrzynającym się w ramiona sznurem, ciągnęli ciężką szkutę ze stojącym na sterze kupcem – właścicielem.
Grzęzły w mokrym piasku okryte ranami i odciskami czarne stopy, pochylały się coraz niżej, niby kryjąc się przed słońcem, spocone karki, a piersi zdyszane i zziajane wydobywały tylko jeden dźwięk:
– Ooooo, ej! Ooooo, ej!
Była to pieśń burłacka, pieśń nędzy, rabiej niemocy i rozpaczy.
– Ooooo, ej! Ooooo, ej!
– Niech Bóg dopomaga, burłaki! – krzyknął im jeden z chłopców.
– Do diabła! – warknął idący na czele wysoki drab o potężnej, nagiej piersi, okrytej czerwonymi wrzodami. – Nad nami tylko diabeł ma moc, szczeniaku…
Przeszli i już z daleka, spoza głęboko wcinającego się w rzekę przylądka dopłynął cichnący jęk:
– Ooooo, ej! Ooooo, ej!
Uljanowowi ścisnęło się serce. Diabła nigdzie nie spotykał, a tymczasem miał on moc nad burłakami. Gdzież jest siedziba diabła? Chce ujrzeć go i zmierzyć się z nim, chociażby później musiał całe życie jęczeć, jak ci ludzie, ciągnący szkutę.
Wieczorem Wołodzia przyniósł na umówione miejsce karmelki i kawał czekolady. Zaczął prosić Sieriożki, aby mu wszystko pokazał, co wymagało pomocy Pugaczowa i Razina.
– Wy, mieszczuchy, nie znacie wsi i naszego życia, bo u was wszystko inaczej – rzekł rudy wyrostek, pogardliwie spoglądając na przyjaciela.
Niedaleko przechodził chłop. Miał na sobie białe portki i wypuszczoną na wierzch koszulę z domowego, grubego płótna. Szedł, mocno stąpając, czarnymi, bosymi nogami i postukując grubym kijem. Mruczał coś do siebie i potrząsał grzywą gęstych, splątanych kudłów.
– Paweł Chalin powraca z dworu. Idzie zły, na pewno nic nie wskórał – szepnął Sieriożka.
– Po co chodził? – spytał Uljanow.
– Już dwa miesiące co dzień chodzi! – zaśmiał się wyrostek. – Taka rzecz się stała, że młodszy syn pana Milutina zdybał w lesie Naśćkę, córkę Chalina. Tak czy owak… łaską, groźbą i podarkami namówił ją, zaczęła chadzać do panicza.
– Cóż w tern złego, że chodziła do Milutina? – spytał chłopak.
– Ech, głupi jesteś! – zawołał Sieriożka i bardzo barwnie i zrozumiale objaśnił wszystko przyjacielowi. – No, i zaszła Naśćka w ciążę… Chalin żąda od pana pięćdziesiąt rubli odszkodowania albo do grobu wpędzi tę nierządnicę!
– I cóż Milutin? – spytał drżącym głosem Wołodzia.
– Powiada: „Nie dam grosza, bo sama biegała do mego syna, on nie zniewalał jej przemocą. Jeżeli zabijesz dziewczynę, do katorgi pójdziesz!”. Chalin jednak wciąż się targuje. Myślał, że wycygani pieniądze, bo chciał kupić na jarmarku drugą krowę…
– Cóż teraz będzie? – spytał mały Włodzimierz, z przerażeniem patrząc na Sieriożkę.
– A co? Bić będzie babę, a później Naśćkę. Upije się w końcu i chrapać będzie. Jutro znowu pójdzie do Milutina, kłaniać się do ziemi zacznie, skamlać i prosić… – odpowiedział rudy wyrostek i splunął niedbale.
– Chcę zobaczyć, jak będzie bił… – szepnął Wołodzia.
– Chodźmy! Ukryjemy się za ogrodzeniem. Stamtąd wszystko ujrzymy i usłyszymy – zgodził się chłopiec, chrupiąc cukierek i głośno cmokając.
Obiegli wioskę od strony rzeki i zaczaili się w pobliżu chaty Chalina.
Dochodził z niej wzburzony głos wieśniaka:
– Ten żłopacz krwi naszej, oprawca, krzywdziciel słuchać nie chce! Powiada że ta suczka sama psa szukała, aż znalazła…
– Oj, nie! Na Matkę Przeczystą: nie! – krzyknęła dziewczyna. – Ja pokochałam go, a on obiecywał do cerkwi, przed ołtarz prowadzić. Ja nie…
Ciężki cios spadł jej na pierś, aż jęknęła.
– Ty suko, ty nędznico, szmato, ty nierządnico podła! – powtarzał chłop i bił, nie wybierając miejsca, kopiąc nogami i bluzgając ohydnymi słowami.
– Co ty robisz?! – rzuciła się do niego z krzykiem żona. – Zabijesz dziewczynę…
Chłop schwycił babę za włosy, wywlókł z chaty i porwawszy kawał drzewa, zaczął okładać ją po grzbiecie, bokach i głowie.
Wyła przeraźliwie:
– Ludzie dobrzy! Ratujcie! Zabije! Zabije!
Z sąsiednich chat wybiegły baby, a za nimi powolnym krokiem wychodzili mężowie. Otoczyli ich kołem i patrzyli uważnie, spokojnie. Mały Uljanow nie dostrzegł żadnego wzruszenia i współczucia na ciemnych, ogorzałych twarzach tych chłopów. Mężczyźni spoglądali raczej z zaciekawieniem i złośliwością, kobiety wzdychały i z udawanym przerażeniem zasłaniały oczy rękami.
Sieriożka zaśmiał się cicho.
– Kochaj żonę jak duszę, a trzęś jak gruszę – powtórzył słowa przysłowia. – Ten dopiero trzęsie!
– Ratujcie sąsiadkę, bo Paweł zatłucze ją na śmierć! – zawołała stara wieśniaczka.
– Nie nasza sprawa! – odparł poważnym głosem wójt. – Żona dwa razy w życiu najdroższą bywa: gdy się ją wprowadza do domu i gdy się odprowadza do grobu. Nic to! Nauczy Paweł babę i spokój będzie!
Jednak wieśniak wpadał w coraz to większą wściekłość. Klnąc, odrzucił od siebie drewno, którym bił żonę, i schylił się po ciężką kłonicę.
Wójt podszedł do niego i rzekł pojednawczym głosem:
– No, dość, dość już, sąsiedzie, Pawle Iwanowiczu! Zrobiliście swoje, patrzcie: baba pokrwawiona i już wstać nie może. Dość!
Chalin podniósł na niego ponure, oszalałe oczy, nagle się uspokoił i prawie ze łzami zaczął się skarżyć:
– Nie przypilnowała dziewczyny, nędznica! Co ja teraz pocznę? Będę bękarta karmił? Pięćdziesięciu rubli stary złodziej Milutin nie chce zapłacić… Już ja mu na jesieni, gdy spichrze będzie miał wypchane żytem, „czerwonego koguta” puszczę w jego legowisku, zaświecę panu wysokorodnemu, szlachetnemu, gorącą łuną w oczy, jak mi Bóg miły! Nie zapomni on mnie!
– Niedobrze gadasz, sąsiedzie! – upomniał go jeden z wieśniaków. – Nie daj, Boże, do policji dojdą takie słowa! Zgnijesz w więzieniu, nie inaczej!
Chalin jeszcze się żalił i odgrażał. Skorzystała z tego leżąca na ziemi, pokrwawiona baba, z jękiem wstała i poszła do chaty.
Sąsiedzi, omawiając krzywdę dziewczyny i słuchając skarg wieśniaka, wzięli ze sobą chłopa.
– Pobiegnę do domu, bo trzeba bydło napoić – rzekł Sieriożka i poszedł do domu.
Wołodzia nie ruszał się z miejsca. Nasłuchiwał, co się działo w izbie. Obydwie kobiety szlochały i zawodziły żałośnie. Po chwili jednak umilkły i coś mówiły do siebie cicho, szeptem, tak jakby coś knuły.
Wkrótce z chaty wyszła dziewczyna. Pod pachą niosła grube zawiniątko z płótna i żółtą chustkę w niebieskie kwiaty.
Chłopak czuł głód, lecz nie opuszczał swej skrytki. Widział, jak Paweł wrócił do domu. Szedł, słaniając się, gadał do siebie, wymachiwał rękami. Próbował nawet zaśpiewać i zatańczyć, lecz zachwiał się na nogach i ledwie nie runął na ziemię.
Wszedł prawie nieprzytomny do domu, gdzie zbita, pokaleczona żona szybko ułożyła go na posłaniu i ściągnęła mu buty.
Wołodzia słyszał, jak pijany chłop chrapał i przez sen wykrzykiwał przekleństwa.
Wieśniaczka wyszła przed furtkę i wyglądała kogoś niecierpliwie. Usłyszawszy kroki od strony ogrodu, zebrała kilka leżących na podwórku kamieni i ułożyła pod ścianą domu, dalej od okienka.
Zbliżyły się do niej dwie kobiety.
Jedna była Naśćka, o wystającym spod fartucha brzuchu, zapłakana i wystraszona; druga – mała, przygarbiona staruszka, znachorka wiejska. Żółta, poorana czarnymi, głębokimi zmarszczkami twarz miała skupiony wyraz. Czarne, okrągłe jak u ptaka, oczy biegały niespokojnie.
– Zwolnij, ciotko, dziewczynę od dziecka! – szepnęła wieśniaczka. – Po żniwach, rubla srebrnego przyniosą! Na Chrystusa przysięgam!
– Spieszcie się, spieszcie się! – mruczała znachorka, zakasując rękawy.
Matka pomogła Naśćce położyć się na kamieniach. Leżała tak, że brzuch wypiął się niby rozdęty kadłub konia, który padł przed trzema dniami i leżał w lesie, gdzie o gnijące ochłapy gryzły się psy.
Staruszka poszperała koło ubrania dziewczyny i mruknęła:
– Daj, sąsiadko, deskę…
Wieśniaczka przyniosła ciężką, szeroką deskę, na której prano bieliznę.
Znachorka, wykrzyknąwszy niezrozumiałe słowa zaklęć, podniosła ją i z całej siły uderzyła leżącą w brzuch. Rozległ się zduszony jęk i cichy płacz, po nim nowe ciosy.
Trwało to długo. Jęki, zgrzyt zaciśniętych zębów i głuche odgłosy uderzeń…
Dziewczyna przeraźliwie krzyknęła i zamilkła.
– Już… – mruknęła starucha. – Przynieś teraz wody i świeczkę kościelną!
Bełkocąc zaklęcia, pryskała na nieruchomą Naśćkę wodą i chodziła dokoła ze świeczką w ręku, powtarzając bez przerwy:
– Panie, zmiłuj się! Panie, zmiłuj się!
Matka pochyliła się nad leżącą dziewczyną i nagle podbiegła, przecierając przerażone oczy, chwytając się za włosy i szepcąc:
– Ciotka Anno, Naśćka nie żyje… Naśćka nie żyje!
Opuściła się na ziemię i tłukła głową o ścianę.
Gdzieś niedaleko zagrała harmonijka.
Wesołe, wysokie nuty biegły w pośpiechu, goniąc się wzajemnie i figlując.
Młody beztroski głos śpiewał:
Wiosek trzy, osiedla dwa Osiem dziewczyn, jeden ja! Hu, ha!
Cała wieś zebrała się przed domem Chalina.
Biała trumna, naprędce zbita z desek heblowanych, stała na dwóch krzesłach w prawym kącie chaty. Na półce z czarnymi, zakopconymi obrazami paliła się świeca woskowa.
Młody pop, mały, chudy, w wyszarzałej sutannie i starej kapie z czarnego aksamitu odprawiał modły. Śpiewał suchym głosem, jakby całą siłą woli hamując oburzenie. Niebieskie oczy co chwila zachodziły mu łzami, mocno zaciskał w bladej ręce krzyż i, ciężko oddychając, śpiewał urywane słowa modlitw.
Nie patrzył na stłoczonych dokoła wieśniaków. Krył oczy pod opuszczonymi powiekami.
Od czasu do czasu spoglądał na umarłą Naśćkę. Widział jej zaostrzony nos, zmarszczki bólu koło ust i jedno mętne, niedomknięte oko.
Wtedy urywał pienia, ze świstem wciągał powietrze i mocniej wpijał się chude mi palcami w metal krzyża.
Nabożeństwo dobiegło końca. Wybrzmiały straszliwe, łkające słowa:
– Ukój ją, Panie, w przybytku świętych Twoich!
Chłopi wynieśli Naśćkę, dążąc szybkim krokiem na cmentarz, gdzie pasły się krowy, pozostawione bez dozoru, biegały psy wśród chwastów, pogmatwanych zarośli wikliny i powojów.
Nad grobem dziewczyny szybko wyrósł mały kopiec żółtej gliny, a nad nim – biały krzyż drewniany bez napisu.
Pan Uljanow zaprosił popa do siebie na herbatę, mówiąc do niego:
– Z daleka przybyliście, ojcze, znużeni jesteście. Bardzo prosimy do nas!
Chalin nie zatrzymywał kapłana, rad był, że może pozbyć się nieznajomego popa z dalekiej cerkwi parafialnej. Obcy i „uczony” człowiek popsułby ucztę pogrzebową, krępowałby wszystkich.
Maria Aleksandrowna poparła prośbę męża.
Młody pop z łagodnym, wstydliwym uśmiechem w milczeniu skinął głową, zdejmując z siebie kapę żałobną i zawijając w czerwoną chustkę krzyż, kropidło i butelkę z wodą święconą. Wytrząsnął z kadzielnicy węgle i spojrzał na wieśniaków.
Jedli, biorąc z małej miseczki palcami szczypty kaszy pszennej i niecierpliwie spoglądając na osieroconych rodziców, łopatami równających mogiłę.
Pan Uljanow, zaprosiwszy popa do stołu, protekcjonalnym tonem wypytywał go o plebanię, o rodzinę, o sprawy kościelne.
Pop, skromnie opuszczając oczy, odpowiadał ostrożnie, nieufnie.
– Z jakiego seminarium jesteście, ojcze? – spytała pani Uljanowa.
– Ukończyłem seminarium kijowskie, a później akademię duchowną w Petersburgu, nazwisko moje Czerniawin, Wissarjon Czerniawin… – odparł cichym głosem.
– Akademię duchowną! – zawołał pan Uljanow. – Toż to najwyższy zakład naukowy, a wy, ojcze Wissarjonie, zagrzebaliście się w dziurze wiejskiej! Jak to może być?
Pop podniósł wylękłe oczy i szepnął:
– Nie wiem, czy mogę otwarcie mówić… Boję się, że ktoś podsłucha…
– Nam możecie śmiało mówić… – rzekła Maria Aleksandrowna.
– Wiem… – szepnął pop. – Znam syna państwa Aleksandra Iljicza…
– Taaak? – zdziwiła się pani Uljanowa. – Gdzie ksiądz go spotykał?
– W Kazaniu… Mamy wspólnych znajomych… – odparł wymijająco.
– Niechże ojciec opowiada, jak się to stało, że uczonego kapłana posłano do takiej głuchej parafii?
Ojciec Wissarjon obejrzał się podejrzliwie i szepnął, pochylając się nad stołem: – Jestem ścigany przez biskupa eparchialnego i świętobliwy synod…
– Za co?
– Sprzeciwiałem się polityce kościelnej, nie chciałem być urzędnikiem cerkiewnym, bo moje powołanie to kapłaństwo, utwierdzenie w prawdziwej wierze Chrystusowej…
Nagle się ożywiając, śmielej i głośniej zaczął mówić:
– Rosja jest dzikim jeszcze, prawie pogańskim krajem, drodzy państwo! Kapłani nasi powinni być misjonarzami! Przecież nasz ciemny, niepiśmienny lud z chrześcijaństwa nic nie wziął. Nic! Dawniej bił głową w podnóżek drewnianej podobizny Peruna, a teraz po tysiącu lat bije głową przed malowanymi na drzewie ikonami. Bóg dla niego to ikona, a o Duchu nic nie wie. Nie wie, nie myśli i pojąć nie może! Miłości, światła, nadziei i wiary nie masz wśród naszego narodu, a co straszniejsze, lud posiada śmiałość do odrzucenia nawet najdrobniejszych oznak wiary – modlitwy, wpadając w bluźnierstwo ponure!
Zamilkł, namyślając się.
– Chłop nasz modli się o urodzaj, o zwiększenie roli, o odebranie jej od posiadaczy wielkich obszarów… – ciągnął dalej ojciec Wissarjon. – Tylko to zaprząta jego głowę. Obietnicą ziemi można zaprowadzić go do nieba i do piekła! Cesarz Aleksander II zwolnił chłopów, przywiązał ich do małych szmatów ziemi, która nie może im dać nic poza nędznym bytem, ciągłą walką z głodem… Nazwano go „Oswobodzicielem”! Ktoś mądry doradził mu, aby skierował myśli ludu na ciągłe pożądanie ziemi i obezwładnił jego siły zwodniczymi obietnicami. Szatański plan! Za to cesarz zginął z rąk rewolucjonistów…
Wszyscy milczeli. Wołodzia wpatrywał się w bladą, znękaną twarz ojca Wissarjona.
– Jakżeż ja mogę pociągnąć ten lud do nauki Chrystusa, gdy mnie każą oszukiwać go, nakłaniać do pokory, ubóstwiania cara i uległości złym władzom? Nie mogę! Nie mogę!
Westchnął i dodał szeptem:
– Napisałem o tym rozprawę. Teraz jestem ścigany, śledzony przez policję, zesłany na wieś… Kapłan!… To wielkie słowo! Straszliwa odpowiedzialność! Byliście państwo na pogrzebie tej dziewczyny… Wiem, co się dzieje na wsi… Wiem, bo słyszę na spowiedzi o rzeczach okropnych! Nie są to zbrodnie, bo czyż nazwiemy tym słowem napad wilka na jagnię? Żyjemy w nieprzeniknionym mroku. Mężowie biją swoje żony na śmierć, gdy poczują pociąg do innej kobiety. Żony dosypują mężom trucizny do wódki, aby się od nich uwolnić. Dziewczyny prowadzą życie rozpustne, a później biegną do znachorek, aby pozbawiły je następstw nieuniknionych; pijaństwo, pierwotne obyczaje; życie ludzkie nie ma żadnej wartości: zabić człowieka, zabić z wyszukaną, azjatycką pomysłowością, aby czuł, że umiera – to jest nasz naród! Nikt nie wie, nie przeczuwa, co z tego wyniknąć może…
– Rewolucja, bunt? – spytał szeptem pan Uljanow.
– Nie! – zawołał młody pop. – Naród, jak dziki, drapieżny zwierz, wyrwie się z klatki i wszystko utopi w wichrze zbrodni, w powodzi krwi, w płomieniach… Czas ten już nadchodzi!
Podniósł rękę i trząsł nią nad głową, ciężko oddychając.
– To straszne! – rzekła Maria Aleksandrowna.
– Może nasze szkoły uratują nas od klęski? – spytał pan Uljanow.
— To zbyt długa droga! Przy nastrojach naszego ludu nawet niebezpieczna. Książka nie nakarmi głodnych. Uczyć z pożytkiem można tylko sytych i spokojnych ludzi. A u nas głód i nienawiść… Nie łudźmy się!
To powiedziawszy, ojciec Wissarjon powstał od stołu, trzykrotnie przeżegnał się i szepnął błagalnym głosem:
– Nie powtarzajcie, drodzy państwo, nikomu naszej rozmowy! Nie boję się, lecz chciałbym przebyć w tych okolicach dłuższy czas…
Wyszli na dwór, gdzie stał wózek.
Furmana nie było.
– Wołodzia, pobiegnij do Chalina! Na pewno, robotnik wasz, ojcze Wissarjonie, ucztuje z innymi po pogrzebie na pominkach3 – powiedział pan Uljanow.
Chłopak chciał spełnić rozkaz ojca, gdy nagle na ganek chaty Chalina zaczęli wychodzić chłopi i wieśniaczki. Zamaszyście, po trzykroć czynili na piersiach znak krzyża i, zataczając się i potykając, schodzili ze stopni.
Tuż za ogrodzeniem zaczęli śpiewać niesfornym chórem jakąś skoczną piosenkę.
Furman, pijany i słaniający się, biegł ku swemu wózkowi.
– Honorowy, zaszczytny pogrzeb wyprawili córce… Ha! Świeć, Boże, nad duszą Nastazji… – mruczał, gramoląc się na kozioł.
Wózek potoczył się ulicą, podnosząc obłoki kurzu. Pijany chłop siekł szkapę biczem i wykrzykiwał złym głosem:
– Ja z ciebie, ścierwo, skórę zedrę, gnaty połamię!
Rodzice Wołodzi powrócili do domu.
Chłopak pozostał i patrzył za znikającym na zakręcie drogi, skaczącym na kamieniach i dudniącym okutymi kołami wózkiem małego, bladego popa.
Widział go wyraźnie przed sobą z ręką, groźnie podniesioną, nad głową, a obok opasłego ojca Makarego, pieszczącego miękką brodę i srebrny krzyż ze złotym wieńcem, niebieską emalią i drogimi kamyczkami nad głową Chrystusa Ukrzyżowanego.
Dwóch duchownych… – myślał. – Jacy oni różni i obaj dziwni! Który jest lepszy, prawdziwszy, który gorszy?
Odpowiedzi nie miał znikąd. Czuł się na bezdrożu w gmatwaninie pojęć…
Zmrużył czarne oczy i mocno zacisnął usta.
Przypomniał sobie, że miał obejrzeć żebraka, który zanocował u wójta. Otrząsnął się z dręczących go zwątpień i pobiegł do chaty, gdzie znajdował się przybysz. Ujrzał go otoczonego wieśniaczkami i dziećmi, garnącymi się do niego.
Był to „Ksenofont w żelazie”, stary chłop, chudy, o czarnej twarzy i męczeńskich, nieprzytomnych oczach. W lecie i zimie chodził boso, w jednej i tej samej dziurawej, wyświechtanej sukmanie. Na wynędzniałem ciele nosił ciężki łańcuch i koszulę z włosia końskiego dla umartwienia. Na piersi wisiał duży, ciężki obraz Chrystusa w wieńcu cierniowym.
Starzec ani chwili nie milczał. Mówił bez przerwy. Była to mieszanina modlitw, przypowieści, plotek i nom, zebranych z całej Rosji, którą od wielu lat przebiegał bez celu, gnany żądzą włóczęgostwa.
Opowiadał o klasztorach, relikwiach świętych męczenników, o ich żywotach, o więzieniach, gdzie wiodło rozpaczliwe, beznadziejne życie tysiące chłopów; o buntach; o jakimś oczekiwanym „białym piśmie” mającym dać wieśniakom ziemię, prawdziwą wolność i szczęście; o cholerze, rozrzucanej po wsiach przez lekarzy i nauczycieli; pokazywał talizmany na wszelkie choroby i nieszczęścia: szczyptę Ziemi Świętej, odłamek kości świętej Anny, buteleczkę z wodą ze studni św. Mikołaja Cudotwórcy; śmiejąc się, podśpiewując i dzwoniąc łańcuchami, przepowiadał, że wkrótce przyjdzie Antychryst – wróg Boga i ludzi, że przetrwają 606 dni jego panowania tylko ci, którzy są do ziemi przybici brzemieniem cierpień i niesprawiedliwości, a są nimi chłopi. Im też dane będzie prawo sądzić krzywdzicieli; zawita potem ponownie Chrystus, na tysiąc lat ustanowi byt ludzi od pługa, aby przed końcem świata doznali radości życia ziemskiego.
Śpiewał, krzyczał, modlił się, płakał i śmiał się nieprzytomnie stary żebrak, czarny jak ziemia.
Przyglądał mu się bacznie mały Włodzimierz. Myśli przeróżne budziły dziwne opowiadania starca.
Przed chatą wójta nagle zajechał z brzękiem dzwoneczków powóz, za którym konno pędziło dwóch policjantów.
Do izby wszedł urzędnik. Przywitał się z wójtem wyniośle i zapytał:
– W twojej wsi mieszka Daria Ugarowa, wdowa po żołnierzu zabitym podczas wojny tureckiej?
– Mieszka… – odparł wylękły chłop, drżącymi rękami nakładając na sukmanę mosiężną blachę z napisem „wójt”, oznakę jego władzy. – Koło Krzywego Wąwozu stoi chata Ugarowej…
– Wskaż mi chatę wdowy! – rozkazał urzędnik i wyszedł z izby.
Poszli, odprowadzani przez tłum wieśniaczek, śpiewającego Ksenofonta i nadbiegających zewsząd chłopów.
Koło małej chaty z dziurawą strzechą ze sczerniałej, zgniłej słomy, z wybitymi szybami, zatkniętymi brudnymi szmatami, doiła krowę niemłoda kobieta; dwie dziewczynki drewnianymi widłami wyrzucały z chlewa gnój.
– W imieniu prawa zabieram Darii Ugarowej dom, rolę i cały majątek za niewypłacenie od śmierci męża podatków – oznajmił surowym głosem urzędnik. – Spełnijcie wasze obowiązki!
Skinął na konnych policjantów. Ci wyprowadzili krowę i zaczęli nakładać pieczęcie na dom i chlew.
– Sąsiedzi, dobrodzieje! – wrzasnęła kobieta, podnosząc ręce. – Uratujcie mnie, złóżcie się, zapłaćcie! Wiecie sami, jaka nędza w domu! Chłopa nie ma… Przepadł na wojnie… Cóż ja biedna, samotna, zrobić mogłam? Ani pługa, ani robotnika… Sama wychodzę w pole z sochą drewnianą, ciągną ją krowa i moje dziewczyny nieletnie… Gdyby nie krowa, jedyna karmicielka, dawno byśmy z głodu pomarły… Ratujcie!… Zapłaćcie!
Chłopi spuszczali głowy i ponuro patrzyli w ziemię. Nikt się nie poruszył, nikt słowa nie wyrzekł.
– No, tak! – rzekł urzędnik. – Daria Ugarowa musi dziś jeszcze opuścić zagrodę. Wójt dopilnuje, aby nie złamała pieczęci do końca sprawy.
Skinął głową i wsiadł do powozu. Za nim jechali konni policjanci, prowadząc na postronku krowę.
Tłum się nie rozchodził. Stał w milczeniu i słuchał zawodzeń, skarg i szlochu Darii. Szarpała na sobie płócienną koszulę, przepasaną sznurkiem; rwała włosy i krzyczała przeraźliwie, jak zraniony ptak.
Roztrąciwszy tłum, podszedł do niej Ksenofont.
Brzęcząc łańcuchami, ukląkł przed płaczącą, zrozpaczoną wieśniaczką. Przyciskając palce do czoła, ramion i piersi, szeptał modlitwę i patrzył nieprzytomnymi, pałającymi oczami.
Wreszcie dotknął czołem ziemi i rzekł uroczyście:
– Córko Boża, Dario! Nie masz nikogo, kto by bronił ciebie i te ukochane przez Chrystusa dzieci? Nie masz nikogo, kto by się wami zaopiekował?
– Nikogo, ach, nikogo! Sieroty my samotne, nieszczęśliwe… – odezwała się Darja, wybuchając szlochem; prawie zemdlona, ścięta z nóg rozpaczą bezsilnie oparła się o ścianę chaty.
– W imię Ojca, Syna i Ducha Świętego, amen! – zawołał żebrak. – Oto ja, niegodny sługa Chrystusa, biorę was ze sobą… Pójdziemy razem na żebractwo, na tułaczkę… w znoju, w mrozie, w słotę, burzę i zamieć śnieżną… od wsi do wsi, od miasta do miasta, od klasztoru do klasztoru… po całym niezmierzonym obliczu Rusi świętej! Jako ptaki będziemy, co nie orzą, nie sieją, a Bóg plon im zsyła, co w sercach dobrych ludzi wyrasta… Nie rozpaczajcie… nie płaczcie! Z niebios Chrystus Umęczony i Matka Jego Przeczysta ześle wam pomoc… Zbierajcie się… W drogę daleką, znojną… W imię Chrystusowe… aż do dnia, gdy przyjdzie pomstowanie i nagroda dla uciśnionych, we łzach bólu tonących… W drogę!
Ujął za ręce dziewczynki i poszedł, dzwoniąc żelazem. Dzieci nie opierały się. Szły pokornie, cicho płacząc.
Daria spojrzała za odchodzącymi, ogarnęła zrozpaczonym wzrokiem ubogą chatę, rozwalony chlew, połamany płot podwórka i porzucony skopek z resztkami mleka na dnie.
Krzyknęła przenikliwie, groźnie, niby jastrząb, krążący nad łąką, pobiegła, doganiając Ksenofonta, postukującego kosturem, i cicho postępujące przed nim dziewczynki w brudnych koszulach płóciennych, bose, z powichrzonymi włosami.
Baby rozbiegły się po izbach i po chwili otoczyły odchodzących na tułaczkę żebraczą, znosząc chleb, jaja, kawały mięsa, drobne miedziaki. Oddawały jałmużnę Ksenofontowi i Darii, szepcąc:
– W imię Boże…
– Chrystus wynagrodzi… – odpowiadał żebrak, chowając datki do worka.
Cała wieś odprowadzała aż do skrzyżowania dróg dawnych sąsiadów, porzucających na zawsze gniazdo rodzinne.
Dalej żebracy szli już sami.
Tylko Wołodzia, kryjąc się w krzakach, sunął za nimi.
Ksenofont modlił się szeptem, Daria cicho płakała, dziewczynki, już uspokojone i uradowane zmianą w ich życiu, biegły naprzód i zrywały kwiaty.
Na polach pracowali chłopi. Drobne, chude koniki ciągnęły sochy o jednym lemieszu, wykutym przez kowala wiejskiego lub o ostrym korzeniu – z braku żelaza.
Wielki znój i wysiłek widniały w pochylonych łbach słabych koników i wyprężonych karkach i ramionach ludzi, idących przy radle.
Koniki sapały dychawicznie, chłopi pokrzykiwali zdyszanymi głosami:
– Ooooo, ej! Ooooo, ej!
Wołodzia pomyślał, że są to też burłaki, ciągnący sznur uwiązany do ciężkiej krypy, pełnej nędzy i pracy bez wytchnienia i nadziei.
Tymczasem idące skrajem drogi dziewczynki zatrzymały się i stały nieruchomo, zapatrzone w dno rowu biegnącego wzdłuż szosy.
Wypadło z niego dwóch wyrostków. Krzyczeli i klęli ohydnie, śmiejąc się i poprawiając na sobie portki i koszule.
Uciekali w pole, gdzie stała biała, kosmata szkapa, zaprzężona do drewnianej sochy.
Za nimi wygramoliła się dziewczyna, z potarganymi włosami, bosa, w brudnej, wysoko podkasanej jubce.
Szła, leniwie naciągając na nagie ramiona i bujne, rozrosłe piersi płócienną koszulę, rozdartą na plecach i zawalaną ziemią. Uljanow ją znał. Była to pastuszka, niemowa.
Przystanęła. Niebieskimi oczami bezmyślnie i obojętnie patrzyła na kroczących drogą żebraków, drapiąc się pod pachami.
Wyrostki dobiegli do sochy. Schyleni nad nią już szli, odwalając płytką skibę i złośliwymi okrzykami poganiając konia:
– Ooooo, ej! Ooooo, ej!
Mały Uljanow nie poszedł dalej. Usiadł za krzakami przy drodze i zapłakał ciężkimi łzami. Nic go nie radowało.
Niebo szafirowe i głębokie, złocisty kurz na szosie, kwiaty polne, zieleniejące pola, słońce gorące, jaskrawe – wszystko wydało mu się szare, beznadziejne, chore i nędzne. W głosach ptaków słyszał jedną tylko nutę – jękliwej skargi.
Przestał płakać. Porwała go natomiast potężna nienawiść. Kołowały przed nim postacie wirujące w mętnym, szarym zmroku. , .
Bóg, ojciec z orderem na piersi, wójt, rudy Sienożka, wysoki komisarz policji Bogatow, doktor Titow, stara, pomarszczona znachorka, blady pop wiejski, którego gonili opas i ojciec Makary, prężące się lubieżnie nagie piersi dziewczyny. Od pola dochodziła go zła, namiętna skarga od pługów i soch:
– Ooooo, ej! Ooooo, ej!
Uljanow nigdy nie odznaczał się szczerością i zbytnią wesołością, lecz po powrocie ze wsi nawet koledzy spostrzegli zmianę w jego twarzy, głosie i postawie.
Unikał rówieśników i nigdy nie prowadził z nimi rozmów. Tak przynajmniej im się wydawało. W istocie było inaczej.
Wołodzia, wróciwszy z wakacji, przyjrzał się kolegom bacznie. Badał ich tak, jakby widział chłopaków po raz pierwszy.
Zrobił przegląd całej gromadki kolegów i przelotnie zadał im kilka niespodziewanych pytań.
O, teraz poznał dobrze tych chłopców!
Pierwszy, syn dowódcy pułku, mówił tylko o znaczeniu swego ojca, o jego karierze, o orderach, surowości, z jaką pokarał niesfornych żołnierzy, oddając ich pod sąd wojenny, na pewną śmierć.
Drugi, syn kupca, chełpił się bogactwem rodziców, rozpowiadał o zarobkach firmy podczas dorocznego jarmarku w Niżnym Nowogrodzie, o sprytnej aferze dostarczenia do wojska za łapówkę partii zgniłego sukna na płaszcze żołnierskie.
Trzeci, syn dyrektora więzienia, śmiejąc się brutalnie, rozwodził się szczegółowo nad sposobami dręczenia aresztantów. Mówił o karmieniu ich czosnkiem i śledziami, o pozbawieniu wody, o ciągiem budzeniu w nocy i o nagłych badaniach przez sędziego śledczego wymęczonych, cierpiących ludzi. Opisywał sceny stracenia, które widział z okna swego mieszkania.
Mały, dobroduszny Rozanow chwalił się tym, że jego ojciec, radca gubernialny, zewsząd otrzymuje piękne i drogie upominki i że on sam nosi mundurek z prawdziwego angielskiego kortu, podarowanego mu w dzień imienin przez pewnego kupca, mającego pilny interes do ojca.
Gruby, bezbarwny Kolka Szyłow wyśmiewał swego ojca, proboszcza katedralnego i prokuratora sądu konsystorskiego, wspominając o tym, jak dużo płacą bogaci panowie żądający rozwodu i jak poważny, szanowany w mieście, noszący złotą mitrę podczas nabożeństwa kapłan zamyka się z klientami w swojej kancelarii, układa z nimi plan sztucznych dowodów zdrady i cudzołóstwa oraz innych „bezecnych świństw”, jak się wyrażał cyniczny synalek.
Każdego niemal namacał, dotknął, zbadał ponury Wołodzia i dopiero wtedy zaczął opowiadać im o życiu wieśniaków, strasznym, beznadziejnym i mrocznym. Wspominał o Darii Ugarowej, o złowróżbnej przepowiedni młodego popa, o śmierci Naśćki, o żebraku Ksenofoncie, o nędznych, śmiesznych sochach chłopskich, gdzie zamiast żelaznego lemiesza tkwił wygięty korzeń dębowy; opisywał rozpustę panującą na wsi, praktyki znachorek, ciemnotę ludu jego niewyraźne, mgliste nadzieje.
– Straszne to życie! – szeptał chłopak. – Tylko patrzeć, jak powstaną chłopi, niech tylko znajdzie się jakiś nowy Pugaczew czy Razin. Pohulają oni wtedy!
– Eeeee, nie taki straszny diabeł, jak go malują! – Machnąwszy ręką, zawołał syn pułkownika. – Mój ojciec pchnie swoich żołnierzy. Ci dadzą salwę, trrrach! I po wszystkim! Tym zwierzętom tylko to się należy!
Inni się zaśmiali, dotrzymując kroku koledze.
Od tego dnia Uljanow przestał rozmawiać z chłopakami swej klasy.
Cały oddał się nauce i czytaniu. Robił jakieś wyciągi, zapisując je w grubym kajecie i dodając własne uwagi. Brat Aleksander przypadkiem przejrzał kajet Wołodzi. Nic o tym nie powiedział, lecz zaczął mu dawać książki do czytania.
Wołodzia uczył się dobrze i wciąż zaczytywał się klasykami rzymskimi. W czwartej klasie już prawie nie korzystał ze słownika.
Nauczycieli nie lubił, bo i nie było za co.
Kapelan, głuchy i sepleniący, „walił” z książki, nie odrywając od niej oczu. Żądał, aby uczniowie umieli wszystko na pamięć, słowo w słowo, tak jak stało w podręczniku „pana profesora, doktora świętej teologii, przewielebnego protojereja4 Sokołowa”, aprobowanym i polecanym przez świętobliwy synod.
Na wszelkie, nieraz bardzo skomplikowane pytania uczniów odpowiadał stereotypowo:
– Co musicie wiedzieć, tom powiedział, i to znajdziecie w doskonałej książce doktora świętej teologii, przewielebnego ojca Dymitra Sokołowa na stronie 76…
Wołodzia, który po stwierdzeniu brata o nieistnieniu Boga obawiał się wszczynać z nim rozmowę na tematy religijne, miał dużo wątpliwości. Chciał zapytać o nie kapelana, lecz gdy ten odesłał go do strony 101 podręcznika Sokołowa, machnął ręką i już się do niego nie zwracał. Zapytany, sypał od deski do deski najbardziej autentycznymi słowami „pana profesora i doktora świętej teologii”, dostawał piątkę i siadał ponury, zrozpaczony.
Nauczyciel matematyki, Eugraf Ornamentów, olbrzymi, kudłaty drab w ciemnych okularach na czerwonym nosie, zawsze pijany, w chwilach gniewu zapominał o miejscu, gdzie się znajdował, i wypluwał ohydne, ludowe przekleństwa. Gniewał się często, bo mimo że każdego roku odrabiał jedne i te same zadania, uczniowie nic z matematyki nie umieli i stali przy tablicy jak „bałwany Króla Niebieskiego”, według określenia Ornamentowa.
Jedyną jego ostoją był mały Uljanow.
Gdy przyjeżdżały władze szkolne na wizytację gimnazjum, wylękły i zmieszany Ornamentów wołał do tablicy Włodzimierza i ten rozwiązywał zawiłe zadanie, podyktowane przez przybyłego urzędnika ministerialnego.
Profesorem łaciny i greki był od dwóch lat wspaniały mąż, o głosie basowym, z łatwością przechodzącym w dźwięczny tenor, o długiej, kruczej brodzie, pięknej, bladej twarzy i niebieskich oczach, szyderczo świecących się za szkłami złotych binokli. Nazywał się Arseniusz Kiriłowicz Iljin.
Wśród uczniów starszych klas krążyły wieści, że wspaniały Arseniusz Kiriłowicz był lowelasem i amatorem przygód miłosnych, za które został z Moskwy przeniesiony na prowincję.
Istotnie tak też i było. Nawet Wołodzia słyszał o tym w domu.
Pan Uljanow ze śmiechem opowiadał Marii Aleksandrownie o romansie profesora Iljina z inspektorową gimnazjum.
Inspektor, schorowany, zmęczony życiem i ciągłą grą w karty, niedawno się ożenił z młodą dziewczyną, niemal niepiśmienną szwaczką, która zaczęła go zdradzać nazajutrz po ślubie, na razie z uczniami ósmej klasy, aż na horyzoncie zjawił się majestatyczny, przystojny Arseniusz Kiriłowicz.
Nauczyciel łaciny doskonale wiedział, że „młode wilki”, jak nazywał swoich wychowanków, były poinformowane dokładnie o jego romantycznych awanturach, więc, wchodząc do klasy, przybierał tajemniczą, lekko ironiczną minę, a niebieskie oczy mówiły bez słów:
– Wszystko, co wiecie o mnie, schowajcie dla siebie!
Iljin od razu stał się bożyszczem Uljanowa. Profesor znał klasyków rzymskich i greckich wyśmienicie, bardzo lubił historię starożytną, pamiętał nazwę każdej rzeczy ze świata antycznego, pięknie deklamował „Eneidę”, a heksametry homerowskie z ust jego płynęły jak cudowna muzyka.
Między profesorem a uczniem z tego powodu nawiązała się nić przyjaźni.
Pewnego razu Iljin spotkał Włodzimierza na ulicy i zatrzymał go.
– Cóż to, młody wilku, lubisz stary świat? Zamierzasz poświęcić się filologii? – spytał, patrząc życzliwie na chłopaka.
– Nie wiem jeszcze, panie profesorze – odparł Uljanow.
– Czas już określić swoje upodobania i wybrać prawdziwą drogę życiową – zauważył nauczyciel.
– Tak… Sam też tak myślę, ale… ale… – Chłopak nagle urwał.
– Ale co? – zapytał Iljin.
– Wciąż mi się zdaje… zdaje, że teraźniejsze życie jest jakieś nieprawdziwe, sztuczne… że coś ma się stać i wszystko nagle się urwie… – szepnął Włodzimierz.
– Hmm – mruknął profesor, z podziwem patrząc w poważne oczy ucznia. – Hmm! Takie masz myśli?
– Tak!
– No, to nie ma innego wyboru. Idź, chłopcze, na filologię! – zawołał Iljin. – Bo widzisz, ja z tymi myślami chodzę po tej głupiej ziemi już ponad trzydzieści lat i tak sobie powiedziałem: „Po co masz, Arseniuszu Kiriłowiczu, pozostawać w towarzystwie różnych świń, draniów, łapowników, idiotów, gdy możesz z rozkoszą spędzić kilka godzin dziennie z wielkimi ludźmi i to z jakimi! Z Homerem, Wergiliuszem, Owidiuszem, Ksenofontem, Demostenesem, Cyceronem, Platonem!”.
Niestety, gdy Wołodzia przeszedł do szóstej klasy, Arseniusz Iljin został przeniesiony do Moskwy i zabrał ze sobą panią inspektorową.
Tego Uljanow nie mógł zrozumieć. Piękny świat antyczny, wykuty w marmurze posągów, w granicie potężnych świątyń – i nagle do tego świata cudów, geniuszów, wielkich wodzów i myślicieli weszła głupia, kochliwa, rozpustna inspektorowa, głupawa szwaczka.
Wzruszył ramionami i od razu pożałował profesora. W jego słowach wyczuł nieprawdę, a w jego życiu nieszczerość.
Jego następca był tępym kretynem, formalistą i nieukiem.
Profesor rosyjskiej literatury, seminarzysta Błahowidow, doprowadzał Uljanowa do rozpaczy. Chłopak przeczytał prawie całą literaturę rosyjską i miał na jej temat własne zdanie. Znał klasyków i gniewał się na nich, że przeważnie pisali o szlachcie, carach i generałach. Lubił Czernyszewskiego, Niekrasowa, Tołstoja, Kolcowa, bo mówili o narodzie. Śmiał się z Aksakowa za jego dążenie do połączenia się Rosji ze Słowianami Zachodu. W Kazaniu spotykał zesłanych Polaków i rozumiał dzielącą ich i Rosjan przepaść.
Profesor nie odszedł daleko od głuchego kapelana. Zmuszał uczniów do powtarzania nieciekawych, tendencyjnych stronic podręcznika urzędowego, nic od siebie nie dodając.
Zresztą miał pomysły… Urządzał niedzielne odczyty literackie. Wychwalał tych pisarzy ojczystych, którzy wzmacniali miłość do panującej dynastii, innych zaś nazywał buntownikami i zdrajcami.
Był tak tępy, uparty i tak chciał otrzymać za swoje lojalne przekonania kolejny order i rangę, że Uljanow, zamierzając rozpocząć z nim jakąkolwiek debatę, spluwał tylko i rezygnował z tego zamiaru. Nadał mu przezwisko: „Bydlę z orderem”. Przyrosło ono do seminarzysty na cały czas jego pedagogicznej kariery.
W siódmej klasie zaszły ważne wypadki, które wiele zmieniły w życiu Włodzimierza Uljanowa. Spędzał bowiem wakacje razem z bratem Aleksandrem, który już był studentem matematyki i nauk przyrodniczych. Na przechadzkach Aleksander zaczął poważnie rozmawiać z młodszym bratem, dziwiąc się jego oczytaniu, głębokości myśli i jasnej logice dowodzeń.
Opowiedział mu o rewolucyjnej partii „Woli Ludu” i przyznał się, że do niej należy.
– Chcemy – mówił Aleksander – aby cały lud nasz, a więc przede wszystkim najliczniejszy jego odłam, czyli włościaństwo, zabrało głos w sprawach rządzenia Rosją. Musimy zmusić dynastię, aby zwołała konstytuantę, przez którą będzie ustalona forma rządzenia krajem. Wtedy dopiero zniknie ciemnota i nędza ludu – naszego męczennika uciemiężonego!
Włodzimierz słuchał. Gdy brat skończył, spytał go:
– W jaki sposób zmusicie cara do tego? Lud nasz jest rządzony tak, jakby był bezmyślnym stadem. Sam nie potrafi nic zrobić, bo jest nieufny i dotąd nie nauczył się iść ramię w ramię. Widziałem to na każdym kroku na wsi.
– Partia szuka współczujących w kołach liberalnej szlachty – odparł Aleksander. – Ona ma wpływy i potrafi dotrzeć do cara…
– Dziwi mnie to! – zawołał chłopak. – Przecież, jeżeli lud będzie miał głos, zmniejszy się dobrobyt szlachty? Ona nie podtrzyma was!
– Wtedy zastosujemy terror! – krzyknął Aleksander.
– Co dały wam bomby Żelabowa i Perowskiej? Cara Aleksandra III i dawny mikołajewski, żołnierski rząd? – Wzruszył ramionami Włodzimierz.
– Skąd ty o tym wszystkim wiesz?
– Mówił mi o tym nasz nauczyciel historii – odpowiedział chłopak. – Ten, którego w połowie roku przysłano do gimnazjum, Szymon Aleksandrowicz Ostapow… Ale chcę zadać ci jeszcze jedno pytanie. Powiedz, czy macie na celu dobro całej Rosji, czy tylko włościaństwa?
– Co za pytanie? – zdziwił się brat. – Rzecz prosta: chodzi nam o całą Rosję, od szczytu do dołu!
Włodzimierz uśmiechnął się pogardliwie i niedbale podnosząc ramiona, powiedział:
– Jeżeli tak, zabawiacie się mrzonkami!
– Dlaczego?!
– Dlatego że wszyscy będą niezadowoleni i wytworzy się ciągła wewnętrzna walka. Przypuśćmy nawet na chwilę, że chłopi będą mieli przewagę w rządzie. Marzą oni tylko o jednym: zdobyć jak najwięcej ziemi. Ostapow dowodzi, że właśnie dlatego marny rząd carski trzyma się tak długo. Jego ideałem stała się zaborczość, a to odpowiada dążeniom, apetytom i marzeniom całego ludu. Ale porzućmy ten temat. Interesuje mnie inna sprawa. Chłopi, otrzymawszy wpływy na rząd, wierni swojej odwiecznej żądzy ziemi, od razu wytworzą nowych obszarników. Przeciwko nim będą pałali nienawiścią dawni uprzywilejowani posiadacze ziemi i biedota wiejska. Gdzie tu zdrowy sens, jeżeli chodzi o całą Rosję, od szczytu aż do dołu?
Wybuchnął suchym śmiechem i zmrużył oczy.
Nieraz powracali bracia do tego sporu, a Aleksander zawsze musiał przyznać, że młodszy brat budzi w nim poważne wątpliwości co do zbawienności programu „Woli Ludu”.
Pewnego razu Włodzimierz rzekł do brata:
– Chętnie rzuciłbym bombę w cara i jego pomocników, ale do twojej partii nie pójdę nigdy!
– Dlaczego!?
– Bo to zbiorowisko „świętych szaleńców”! Po co macie w imieniu ludu myśleć, żądać i robić? On sam potrafi w swoim czasie wrzasnąć, zagłuszając wybuchy waszych bomb, a terror obmyśli taki, że sam Żelabow zarumieniłby się jak żak!
– To też Ostapow tobie powiedział? – spytał Aleksander.
– Nie, to ja tobie mówię! – odparł chłopak poważnym głosem. – Wiem, że tak będzie, bo nasz lud jest dziki, krwiożerczy, nikogo i niczego nie żałuje, nie ma przywiązania do przeszłości, gdyż była ona dla niego, jak i teraźniejszość, macochą, nie ma żadnych zasad i nie zna innej przeszkody, oprócz brutalnej siły, przed którą się tylko ugnie.
Więcej już nigdy o „Woli Ludu” nie rozmawiali. Aleksander wkrótce zaproponował bratu czytanie razem z nim dzieł Karola Marksa. Książki te od razu porwały Włodzimierza.