Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Czasy II Rzeczpospolitej to okres niezwykle barwny w dziejach naszego kraju, a politycy tego okresu byli, jak wszyscy, ludźmi, którzy popełniali błędy i miewali swoje słabości. Celem tej książki jest przedstawienie na tle epoki, życia prywatnego polityków i osób znaczących dla II Rzeczpospolitej. Towarzyszą im ludzie z ich najbliższego kręgu: rodzina, przyjaciele, partnerzy uczuciowi i seksualni. Chociaż życie prywatne bohaterów książki obfitowało w różne zawirowania natury osobistej, autor starał się wydarzenia przedstawić w sposób rzetelny, bez epatowania czytelnika szokującymi informacjami. Nie można było jednak uniknąć pewnych tematów, takich jak upodobanie do alkoholu, problemy rodzinne i uczuciowe, kłopoty finansowe.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 348
Projekt okładki i stron tytułowych Michał Bernaciak
Redaktor prowadzący Zofia Gawryś
Redaktor techniczny Elżbieta Bryś
Korekta Ewa Grabowska
Copyright © by Bellona Spółka Akcyjna, Warszawa 2009
Nasz adres: Bellona Spółka Akcyjna ul. Grzybowska 77, 00-844 Warszawa e-mail: [email protected]
ISBN 9788311121485
Tematem niniejszej książki nie jest sformułowanie wyczerpującej definicji „elity politycznej”. Bez wątpienia jednak elita polityczna to nie jest wyłącznie grupa osób biorących bezpośredni udział w podejmowaniu decyzji państwowych. Życie polityczne nie ogranicza się przecież do członków rządu, prezydenta, parlamentarzystów, ważną rolę odgrywają również członkowie lub sympatycy partii i stronnictw, czasami niesprawujący żadnych oficjalnych funkcji. A oprócz nich także doradcy, członkowie rodzin, przyjaciele, których rola z reguły nie do końca jest określona.
II Rzeczpospolita nie była pod tym względem wyjątkiem. Trudno nie docenić roli Heleny Paderewskiej i jej wpływu na męża podczas piastowania przez niego urzędu premiera. Chociaż Helena nie sprawowała żadnej funkcji w administracji państwowej, to swoim zachowaniem i osobistymi przekonaniami wpływała na jego decyzje, szczególnie w kwestiach personalnych. Informacje na ten temat przedostawały się do opinii publicznej, a społeczeństwo wyolbrzymiało wpływ Heleny na życie polityczne kraju:
„Pani Helena Paderewska – pisał Jan Lechoń – najzacniejsza kobieta, najlepsza i najofiarniejsza Polka, była opatrznością swego męża jako artysty, odsuwając od niego kłopoty, zagradzając drogę natrętom i niemiłym mu ludziom. Te jej cnoty i czynności, przeniesione na Zamek, gdzie Paderewski rezydował jako premier, w połączeniu z biwakującym tam stale zastępem przyjaciółek pani Heleny, nieumiejących tak jak ona rozróżnić przywilejów wielkiego artysty od obowiązków szefa rządu, sprawiły, że dziko złośliwa Warszawa, ale naprawdę cała [...] zrobiła sobie codzienną zabawę z wykpiwania tej rozgrywającej się na Zamku «Gromiwoi»”.
Faktycznie, pani Paderewska za plecami męża odsyłała petentów, kontrolowała jego korespondencję, zakłócała przebieg konferencji, co dla każdego polityka bywa wyjątkowo kłopotliwe.
Józef Piłsudski jeszcze w czasach Związku Walki Czynnej otoczył się grupą współpracowników, tworzących nieformalny sztab doradców. W tym gronie zajmowane stanowiska nie oddawały rzeczywistej pozycji w elicie władzy. Marszałek obdarzył zaufaniem tylko kilka osób, opierał się na ludziach znanych sobie od lat, którzy nigdy go nie zawiedli. Wywodzili się z PPS (Prystor i Sławek), Związku Walki Czynnej (Miedziński), Legionów i POW (Beck, Świtalski, Pieracki). Stosunkowo późno do elity dołączyli Ignacy Matuszewski i Stanisław Car. Zaufanie marszałka można było łatwo utracić, o czym przekonali się Sosnkowski i w późniejszym okresie Prystor.
Po przewrocie majowym o pozycji w elicie władzy decydowała możliwość bezpośredniego kontaktu z Piłsudskim. Na najniższym szczeblu byli ludzie, z którymi Komendant miał przypadkowy kontakt, wyżej znajdowali się ci, których czasami wzywał do siebie, aby przekazać im swoją opinię. Trzecią grupę stanowili jego stronnicy, mający prawo starać się o audiencję u pryncypała. Absolutną elitę tworzyła natomiast kilkuosobowa grupka ciesząca się nieskrępowanym dostępem do Piłsudskiego, ludzie, których przyjmował bez względu na porę dnia i okoliczności. Ta garstka najbliższych współpracowników Komendanta była wobec siebie niezwyke lojalna. Prymat Piłsudskiego nie podlegał wątpliwości, nikt z jego obozu nie myślał o zajęciu jego miejsca. Współpracownicy marszałka spotykali się wielokrotnie we własnym gronie, załatwiali bieżące sprawy, ale wiedzieli, że bez niego znaczą niewiele.
Konsolidację grupy popierał osobiście Piłsudski, co jest ewenementem w systemie autorytarnym. Marszałek nie wygrywał przeciwko sobie podwładnych, zgodnie z odwieczną zasadą „dziel i rządź”. Piłsudski uważał (i stosował to w praktyce), że powinien istnieć zespół zmieniających się wzajemnie premierów i ministrów, spokojnie realizujących jedną linię polityczną. W chwilach decydujących na stanowisko premiera powoływano z reguły ludzi najbliższych marszałkowi (Sławek, Prystor). Tylko z nimi Piłsudski był zresztą na „ty”.
Otoczenie Komendanta nazywano „grupą pułkowników”, co było w pełni uzasadnione. Dziwnym trafem w jego najbliższym kręgu było kilku oficerów, którzy karierę wojskową zakończyli w stopniu pułkownika lub podpułkownika (Sławek, Prystor, Beck, Miedziński, Pieracki). Stopień wojskowy nie miał znaczenia, marszałka bardziej interesowały indywidualne walory współpracownika. Chociaż Sławoj Składkowski był generałem, nie mógł równać się znaczeniem z Prystorem czy Sławkiem. Nie dotyczyło to oczywiście kwestii czysto wojskowych, w armii marszałek konsekwentnie przestrzegał hierarchii.
Członkowie elit politycznych II RP u progu niepodległości mieli bardzo różne doświadczenie polityczne. Działacze wywodzący się z Galicji (Witos, Daszyński, Rataj) zdobyli znaczącą praktykę w życiu publicznym monarchii austro-węgierskiej, łącznie z doświadczeniem parlamentarnym. W podobnej sytuacji byli politycy konserwatywni, a endecy z Romanem Dmowskim na czele działali w rosyjskiej Dumie. Odmienne koleje życia stały się udziałem otoczenia Józefa Piłsudskiego. Jego sztab tworzyli ludzie żyjący latami z fałszywymi dokumentami w jednej kieszeni, a rewolwerem w drugiej. Członkowie PPS, Organizacji Bojowej, Związku Walki Czynnej, mający za sobą piękną kartę walki o niepodległość i niejedno życie ludzkie na sumieniu. Przyzwyczajeni do podejmowania szybkich i nieodwołalnych decyzji. Dla nich parlamentaryzm, poszanowanie obowiązującego prawa były rzeczami nowymi, sprawami, z którymi spotykali się po raz pierwszy.
Oddzielną grupę w elitach politycznych II RP stanowili bezpartyjni fachowcy powoływani na stanowiska rządowe. Chociaż z reguły formalnie nie należeli do żadnej partii, mieli oczywiście własne sympatie i poglądy polityczne. Ignacy Mościcki, obejmując po przewrocie majowym stanowisko prezydenta RP, mógł uchodzić za prezydenta wszystkich Polaków, człowieka stojącego ponad podziałami. W rzeczywistości bez sprzeciwu wypełniał polecenia Komendanta. Inne przyczyny spowodowały powołanie na premiera (według ówczesnej nomenklatury na prezydenta Rady Ministrów) Ignacego Paderewskiego. Światowej sławy pianista, wirtuoz i kompozytor, zapewnił polskiemu rządowi uznanie na arenie międzynarodowej. Paderewski swoją osobą legitymizował rząd, był gwarancją przestrzegania prawa. I chociaż pianista nie miał praktycznie żadnego doświadczenia politycznego, zadanie swoje wypełnił. Inna sprawa, że podczas sprawowania przez niego urzędu zaszły wydarzenia, które tylko artysta, żyjący w innym świecie niż zawodowi politycy, mógł sprowokować.
Nie jest celem tej książki poszukiwanie taniej sensacji. Życie prywatne polityków II RP obfitowało w różne zawirowania natury osobistej, ale wydarzenia zostały przedstawione w sposób rzetelny, bez epatowania czytelnika szokującymi informacjami. Nie można było jednak uniknąć pewnych tematów: upodobania do alkoholu, problemów rodzinnych i uczuciowych, kłopotów finansowych. Również zmiany wyznania, spowodowane najczęściej chęcią przeprowadzenia rozwodu i ponownego ożenku.
Przedstawiłem życie prywatne kilku polityków II RP na tle ich epoki. Towarzyszą im ludzie z najbliższego kręgu: rodzina, przyjaciele, partnerzy uczuciowi i seksualni. Wielu wydarzeń jednak nie można już po latach ostatecznie wyjaśnić. Do dzisiaj nie ustalono na przykład, jakie były przyczyny śmierci przyjaciółki Józefa Piłsudskiego – Eugenii Lewickiej, ani czy piękna lekarka była ostatnią miłością marszałka. Czy rzeczywiście już po jej śmierci, u schyłku życia spotykał się z Jadwigą Burchardt?
Nie wiadomo też, z jakich powodów została zamordowana partnerka Edwarda Śmigłego-Rydza – Marta Zaleska. Czy powodem zabójstwa było zgubne upodobanie do rozrywkowego trybu życia i kontakty z gangsterami na Lazurowym Wybrzeżu, czy też próba kolaboracji jej partnera z Niemcami podczas wojny? Czy była rzeczywiście taka próba?
Czasy II RP to niezwykle barwny okres w dziejach naszego kraju. A politycy byli przede wszystkim ludźmi, którzy popełniali błędy i miewali swoje słabości. I o tym właśnie jest ta książka.
Polityk właściwie nie ma życia prywatnego, a cała jego aktywność jest przedłużeniem działalności publicznej. I chociaż w czasach II Rzeczypospolitej nie istniały dzisiejsze środki masowego przekazu (internet, telewizja), to społeczeństwo na bieżąco otrzymywało informacje na temat życia prywatnego elit politycznych. Nie byli do tego potrzebni czający się za rogiem paparazzi, ponieważ prężnie działał rynek prasowy, a największą rolę odgrywała „szeptana informacja”, czyli wiadomości przekazywane z ust do ust. Kiedy w tajemniczych okolicznościach zmarła Eugenia Lewicka, Warszawa wręcz trzęsła się od plotek. Mimo iż nawet opozycyjna wobec marszałka Piłsudskiego prasa zachowywała wstrzemięźliwość, to społeczeństwo zostało dokładnie poinformowane o kulisach śmierci pięknej lekarki.
Czynny polityk nigdy nie pozostaje anonimowy, a jego zachowanie obserwują żądni sensacji wyborcy. Koniec godzin urzędowania jest często tylko chwilową przerwą w obowiązkach. Politycy z racji zajmowanych stanowisk biorą udział w różnego rodzaju rautach, bankietach, galowych przyjęciach odbywających się o różnych porach dnia lub nocy. To stały element życia zawodowego, ale również życia towarzyskiego. Etykiety musiał przestrzegać nawet taki wróg sztywnych form, jakim był Stanisław Wojciechowski. Pierwsza (i ostatnia) próba ingerencji prezydenta w reguły obowiązujące podczas galowych przyjęć dla dyplomatów zakończyła się skandalem:
„Na pięć minut przed rozpoczęciem obiadu – wspominał Jan Skotnicki – Wojciechowski nie wytrzymał i w obecności naszej, cichutko bocznymi drzwiami, wszedł do jadalni zamkowej, by sprawdzić, czy wszystko jest w porządku. Spostrzegłszy na stole przy nakryciach kartki z nazwiskami dygnitarzy, a ponieważ nie podobało mu się ich rozmieszczenie, nic nikomu nie mówiąc, kartki poprzemieniał. Między innymi posła włoskiego Tommassiniego, najstarszego przydziałem, posadzonego przy prezydencie, odsunął dalej, a przy sobie posadził posła Francji. Taką samą zmianę przeprowadził z posłem Anglii.
Proszę sobie wyobrazić miny tych dyplomatów, kiedy zasiedli do stołu! Poseł włoski, senior korpusu dyplomatycznego, wprawdzie zajął miejsce wyznaczone mu przez prezydenta, ale zaraz po skończonym obiedzie wyjechał z Zamku i zażądał w Ministerstwie Spraw Zagranicznych wytłumaczenia przyczyny afrontu, jaki go spotkał. Oczywiście, trzeba było wyjaśniać i przeprosić. Inni posłowie sprzeciwu nie wnieśli, czekali bowiem na załatwienie sprawy protestu Włocha”.
W świecie dyplomacji obowiązują sztywne reguły i na galowych obiadach goście siadają według starszeństwa przydziału do danego państwa, co prezydent kompletnie zignorował.
Według ściśle przestrzeganego rytuału odbywały się również polowania dla dygnitarzy.
„A więc dokładna co do minuty godzina wyjazdu – opisywał Henryk Comte – kolejność zaprzęgu, kto z kim i kto przy kim, inne stroje na polowanie, inne do śniadania, do obiadu, do kolacji, a już najbardziej zawiła rzecz – to rozsadzanie gości przy stole. Wszystkim tym zajmował się powołany mistrz ceremonii”.
Po zakończeniu właściwej części imprezy, gości zapraszano na myśliwskie śniadanie:
„Dookoła stał niski stół w kształcie podkowy – wspominała Anna z Branickich Wolska – zbity ze świeżych desek, a przy nim ławy z cienkich pni brzozowych. Służba domowa kręciła się koło kotłów i wyciągała z koszy cynowe talerze, kieliszki i sztućce. [...] Myśliwi zasiadali na ławach, a my roznosiłyśmy kieliszki z nalewką i podawałyśmy bułki z szynką i pasztetem. [...] Potem rozdano talerze, na których dymiły zrazy z kaszą, a wreszcie w filiżankach roznosiłyśmy herbatę z czerwonym winem na rozgrzewkę i pomarańcze w wielkich koszach. Trochę dalej, na polanie obiadowała nagonka. Dostali też wódkę, dużo chleba i kiełbasy, a gajowi w trzecim kącie polany jedli swój bigos”.
Chociaż prezydent Wojciechowski był zapalonym myśliwym, to zdecydowanie preferował samotne wędrówki ze strzelbą po lesie, a oficjalne imprezy traktował jako zło konieczne. Odwrotnie niż jego następca. Profesor Mościcki uwielbiał reprezentacyjną stronę swojego urzędu – zasłynął jako organizator wyjątkowo okazałych imprez. Polował zresztą nie tylko w Spale. W okolicach Magury, w Karpatach Wschodnich strzelał do niedźwiedzi, na łosia wybierał się na Wileńszczyznę, miejscem polowań na dziki była Puszcza Białowieska. W lutym 1936 roku na dwudniowe polowanie zaproszono tam dyplomatów z Francji, Rumunii, Austrii i Gdańska. Łupem myśliwych padło 61 dzików i dwa lisy, a królem polowania został ówczesny premier Kościałkowski. Sam prezydent zastrzelił sześć dzików, mógł pochwalić się również dubletem – upolował dwa dziki dwoma kolejnymi strzałami.
Ogromnym uznaniem cieszyły się przyjęcia organizowane przez Mościckiego na Zamku Królewskim w Warszawie. Otrzymanie zaproszenia oznaczało wejście w „elegancki świat”, nobilitację towarzyską. To było coś, czym można było się szczycić w gronie znajomych, okazja wyjątkowa i niepowtarzalna. Dlatego specjalnie na bal noworoczny w 1939 roku przyjechała z Nicei Marta Thomas-Zaleska, towarzyszka życia marszałka Śmigłego-Rydza. Chociaż przez całe ich wspólne życie unikała pokazywania się publicznie z partnerem, to takiej okazji nie mogła opuścić. Tym bardziej że za rok Śmigły miał zostać prezydentem RP.
Publicznych imprez szczerze nie znosił Józef Piłsudski. Pojawiał się wyłącznie z konieczności, nigdy nie przebywając ponad wymagany czas. Marszałek nie lubił tańczyć, alkoholu nie używał, a gwar i tłok go męczyły. Szczególną antypatię Komendanta wzbudzała długa kolejka ludzi chcących go poznać, uścisnąć jego dłoń lub zamienić kilka słów. Starał się wówczas pozbyć natrętów, odsyłając ich do swoich współpracowników. Przynosiło to czasami nieoczekiwane efekty. Kiedy podczas noworocznego przyjęcia u premiera Paderewskiego skierował swoją młodą kuzynkę do Kazimierza Sosnkowskiego, to zapoczątkował znajomość, która niebawem zaowocowała małżeństwem jego podwładnego.
Adiutant prezydenta Wojciechowskiego, Henryk Comte, wyrażał czasami zdziwienie zachowaniem dostojnych gości podczas uroczystych przyjęć na Zamku Królewskim:
„Z chwilą, gdy otworzono drzwi do sali jadalnej i ukazywał się widok stołów uginających się pod jadłem i napojami, dostojne panie i dostojni panowie od razu tracili panowanie nad sobą. Jak gdyby całe tygodnie nie jedli, zapominając, gdzie są i kim są, rzucali się do stołów, nieraz torując sobie drogę do talerzy łokciami, bo przyjęcia takie były – à la fourchette, czyli na stojąco, bez ustalonych z góry miejsc za stołem”.
A przecież prezydent zapraszał na uroczyste bankiety ludzi dobrze sytuowanych, mogących sobie pozwolić w zaciszu domowym na podobne ekstrawagancje kulinarne. Comte przyznał jednak ze wstydem, że gdy kilka lat później trafił na bankiet do Mościckiego, to zachował się jak reszta gości. Najwyraźniej ocena sytuacji zależy od miejsca obserwacji.
Nie każde przyjęcie kończyło się spokojnym rozejściem się biesiadników do domów. Chociaż na bankietach raczej nie zdarzały się przypadki publicznego nadużywania alkoholu, to czasami gości ponosiła fantazja. Kiedy w 1937 roku do Warszawy miał przybyć król Rumunii, Karol II, minister Józef Beck postanowił urządzić „próbę generalną” w nowo przebudowanym pałacu Brühla. Wydał uroczysty obiad na cześć swoich współpracowników i autora przebudowy pałacu, Bohdana Pniewskiego. Przyjęcie zakończyło się interwencją lekarską:
„Pniewski w odpowiedzi na wzniesione przez Becka jego zdrowie chciał wzorem Jerzego Lubomirskiego z «Potopu» rozbić kryształowy kielich o własną głowę. Nie udało się to jednak i kielich rozprysnął się rzucony na marmurową posadzkę, a do pokaleczonego Pniewskiego trzeba było wezwać pogotowie”.
Życie towarzyskie stolicy obfitowało w cykliczne imprezy, na których obecność polityków była obowiązkowa. Do najważniejszych należały: Bal Mody w salonach hotelu „Europejskiego”, Bal Prasy, imprezy PEN Clubu, bale organizowane w gmachu Ministerstwa Spraw Zagranicznych, Opery Warszawskiej, Filharmonii, Resursy Kupieckiej i Obywatelskiej. Nie mogło oczywiście zabraknąć imprez charytatywnych, z balem na rzecz Czerwonego Krzyża na czele.
Ulubionym miejscem organizowania hucznych imprez było Kasyno Garnizonowe przy alei Szucha. W okresie karnawału bale odbywały się tam praktycznie co drugi dzień, a do legendy przeszła impreza z udziałem prezydenta Wojciechowskiego (1925), zakończona białym mazurem o godzinie ósmej rano.
Oprócz imprez cyklicznych, w każdym sezonie urządzano bale i bankiety okolicznościowe, stające się z miejsca sensacją towarzyską. Do takich należał Bal Polskiego Jedwabiu w 1929 roku – połączony z promocją polskiego przemysłu jedwabniczego.
„Pani Prezydentowa Mościcka – opisywał jeden z dziennikarzy – a wraz z nią żony ministrów wystąpiły w toaletach ze stuprocentowego polskiego jedwabiu, nie tylko utkanego w Polsce, lecz i wyhodowanego w pierwszej polskiej stacji doświadczalnej w Milanówku. Wieziony w triumfie wjeżdża olbrzymi oprzęd jedwabny, wyskakuje z niego zgrabna panna przebrana za motyla (motyl niewątpliwie polski) i ofiarowuje pani Prezydentowej jako protektorce polskiego jedwabnictwa piękny bukiet kwiatów”.
Okazji do organizacji imprez nigdy nie brakowało. Święto pułku, Dzień Żołnierza, dzień patrona grupy zawodowej, imieniny marszałka Piłsudskiego. W kalendarzu towarzyskim stolicy nie mogło oczywiście zabraknąć rautów i bankietów w rezydencjach prywatnych, dokąd zaproszenia były szczególnie cenione. Świat arystokracji wyjątkowo imponował politykom II RP.
W pierwszych latach niepodległości imprezy taneczne urządzano jeszcze według starej, dziewiętnastowiecznej tradycji. Był zatem wodzirej, panowie zapisywali się na kolejne tańce w karnetach pań. O północy podawano wielodaniową kolację na ciepło, nad ranem roznoszono filiżanki z bulionem i gorące zakąski. Dobór tańców uwzględniał tradycję i nowinki muzyczne. Z reguły bal otwierano polonezem, potem szły: boston, shimmy, one step, walc, tango, mazur, kotylion, oberek, biały walc, krakowiak. Czynne uczestnictwo w imprezie wymagało nieprawdopodobnej kondycji fizycznej, szczególnie u osób w średnim wieku chcących dotrzymać kroku młodszym. Przekonał się o tym osobiście (z tragicznym skutkiem) jeden z najlepszych tancerzy w armii polskiej, generał Olgierd Pożerski. Pięćdziesięcioletni oficer po zakończeniu ognistego mazura odprowadził młodą partnerkę do stolika, przyjął z jej rąk lampkę szampana, a po jego wypiciu padł rażony apopleksją. Pośmiertnie awansowano go do stopnia generała dywizji, a wielu oficerów zazdrościło mu takiej śmierci.
Czasami uroczysty bankiet wydawano wyłącznie z powodów politycznych. Do takich należało przyjęcie na cześć marszałka Piłsudskiego w Sali Malinowej hotelu „Bristol” w 1923 roku. Odbyła się ona dzień po rezygnacji Piłsudskiego ze stanowiska przewodniczącego Ścisłej Rady Wojennej – ostatniej funkcji państwowej.
„Pierwszy to raz – wspominał Felicjan Sławoj Składkowski – po włóczędze legionowej, więzieniach i zawierusze wojennej mamy zobaczyć Komendanta w zacisznej sali, przy blasku świateł, białości obrusów i błysku zastawy stołowej. Koleżeński gwar zamiera naraz jak uciął, gdy do sali wchodzi Komendant w towarzystwie szefa Sosnkowskiego i starszyzny generalskiej. Komendant jest w kurtce strzeleckiej, blady, ale pogodny, trzyma się prosto. W ciszy powoli zajął miejsce w fotelu stojącym pośrodku stołu prezydialnego. Było to nagłym potężnym hasłem dla najbardziej ochoczych i najwaleczniejszych do przypuszczenia ataku na nęcące batalionowe stoły. Oczywista, nikt tu nie rzuca się, uchowaj Boże, egoistycznie, w pojedynkę. Już odżyły dawne sitwy kompanijne, już w barwnych opowiadaniach każdy batalion staje się najwaleczniejszy...”.
Piłsudski wystąpił w szarej bluzie legionowej (szary strzelca strój), bez żadnych odznak. Dla swoich dawnych podwładnych był jednym z nich, nie musiał podkreślać swojego stopnia wojskowego. Bankiet miał kreować jego legendę w środowisku legionowym, a jego uczestnicy mieli odczuwać, że marszałek odchodzi z życia politycznego i armii, albowiem zmusili go do tego „nie obcy, lecz swoi, rodacy”.
Utrwalał przekonanie, że przyszłość należy związać z jego osobą, a wierni mu ludzie nigdy nie będą żałować swojej decyzji. Integrował własne zaplecze polityczne, ludzi gotowych na każdy gest stanąć po jego stronie. Zwolennicy marszałka oficjalnie nie byli z nim związani, w rzeczywistości jednak pozostawali mu bezgranicznie oddani. A wielu z nich zajmowało wysokie stanowiska w armii, administracji państwowej, sądownictwie, partiach politycznych, parlamencie.
Niezwykle ważnym elementem życia towarzyskiego były tzw. proszone herbatki odbywające się pomiędzy godzinami 17 a 19, nazywane z angielska fajfami.
„Dni w tygodniu siedem, odpada niedziela, czasem i sobota – wspominała Jadwiga Beck. – Korpus dyplomatyczny i «bywająca» Warszawa składała się z setek osób. Herbatki mogły być raz na miesiąc, ale wtedy – bez skomplikowanej buchalterii – bywać na nich nie sposób. Trzeba wbić sobie w głowę lub w kalendarz: gdzie i u kogo drugi wtorek po piętnastym, pierwszy piątek po siódmym. W każdym razie dni nie starczy i codziennie jest kilka «tea»”.
Oczywiście, przy napiętym kalendarzu, popołudniowe herbatki były przykrym obowiązkiem. „Bezcelowa strata czasu, przyjemności żadnej”, po prostu „udręka”. Jak zresztą potraktować przelotne wizyty w ciągłym pośpiechu, aby zdążyć jeszcze na kolejny podwieczorek?
„Wpada się, wypada – kontynuuje Jadwiga Beck – tu uśmiech, tam słówko, serdeczny gest lub tylko powłóczyste spojrzenie w upchane salony i – na szczęście – brak zwykle czasu i rąk na pokrzepienie się herbatką. Bo ma się tylko dwie ręce. Zwykle w jednej trzyma się papierosa, a drugą wita. Chwilę nie można palić. Wita się ciągle uściskami dłoni, zaczynając żonglerkę: filiżanka z wrzątkiem, spodeczek, łyżeczka, talerzyk z czymś, widelczyk, często i kieliszek. Tłok, gorąco i gadanina, a raczej rzucanie zdań w przestrzeń.
Był – i pewnie jest – wykwintny zwyczaj wchodzenia w futrze czy palcie do salonu. Może zostało to wymyślone, aby uprościć szybkie wyjście? W nagrzanych ludźmi i opałem pokojach rozczerwienione panie, ze świecącymi nosami, ćwierkają beztrosko. Była i rewia mody, skrupulatne sprawdzanie, kto ma nowy kapelusz, futro, płaszcz”.
Czy nie z tego powodu panie wchodziły na pokoje w futrach? Panowie zdejmowali okrycia, najwyraźniej nie byli zainteresowani pokazywaniem nowego płaszcza. Natomiast Jadwiga Beck poznawała, że „niektóre panie umiały przyjść o punkt piątej i gościć, dopóki ich nie wymietli. Wiele warszawianek uwielbiało ten tryb życia”.
Wbrew opiniom pani ministrowej, niektórzy organizowali popołudniowe herbatki również w niedzielę. Kuzynka Walerego Sławka, pani Przybylska, wspominała, że na takich poobiednich spotkaniach, odbywających się w każdą niedzielę, pojawiał się u niej Sławek, zajmując się głównie flirtami z zaproszonymi paniami.
Popularność proszonych herbatek była tak powszechna, że pojawiały się nawet prasowe porady, jak takie spotkania organizować. Według wskazówek z 1936 roku, „herbatę podawać powinien służący lub pokojówka, koniecznie na tacy, ale w domach nowoczesnych ograniczyć się można do stoliczka na kółkach ze szklanym blatem. Zawsze to jednak pani domu nalewa gościom herbatę, ubrana w popołudniową suknię z długimi czy półdługimi rękawami, krótką, bez dekoltu, ciemną lub czarną”. Oczywiście w zależności od zamożności domu bywały odstępstwa od normy, a relacja Jadwigi Beck nie zostawia wątpliwości co do charakteru niektórych herbatek.
Na popołudniowych spotkaniach podawano poza herbatą (często z dodatkiem rumu) ciasteczka i kanapki, po czym część gości zostawała na kolację. Podawano ją w sposób wystawny, często przekształcając spotkanie w wieczór taneczny.
„Weszło w zwyczaj – wspominała Jadwiga Beck – po moich przyjęciach de 5 à 7 zatrzymywałam kilka osób na wieczór. Czasem i cudzoziemców. [...] Po kolacji nastawialiśmy płyty i trochę tańczyliśmy. Przy kolacji nie piło się lemoniady i wszyscy byliśmy weselsi. Caballero [poseł argentyński – S.K.] nastawił smętne powłóczyste tango i zapowiedział, że pokaże – solo – jak je tańczą w różnych krajach. Płakaliśmy ze śmiechu. Do śmierci nie zapomnę, gdy krzyknąwszy «en Pologne», zaczął tango z «przytupem», hołubcami, ale z miną tragiczną. Markował objęcie nieistniejącej partnerki. Gdyby była, skończyłaby taniec z przełamanym kręgosłupem”.
Zupełnie inny charakter miały herbatki w Belwederze. Stanisław Wojciechowski zapraszał grono wybranych ludzi, atmosfera była swobodna – prezydent osobiście witał każdego gościa. Potem natomiast zanudzał zaproszonych czytaniem dzieł Mickiewicza. Z reguły znajdował jakiś temat i pod jego kątem dobierał utwory. Inny charakter miały wieczorki muzyczne, na których występowali najwybitniejsi artyści scen warszawskich. Obie imprezy łączyło jedno: skromność, prostota, do minimum ograniczona oprawa kulinarna.
Aleksandra Piłsudska, mieszkając po maju 1926 roku w Belwederze, organizowała raz w miesiącu herbatki towarzyskie:
„Swobodny styl herbatki dawał sposobność do miłej pogawędki z dużą ilością ludzi i stwarzał bardzo domową atmosferę. [...] Na przyjęcia nasze, których koszt pokrywaliśmy zawsze z własnych funduszów, zaproszeń pisemnych nie rozsyłaliśmy. Po prostu było wiadome, że w jesieni i zimie przyjmowaliśmy w każdą pierwszą środę miesiąca. Bywali u nas, prócz osobistych znajomych, członkowie rządu, przedstawiciele kleru, organizacji społecznych, oficerowie oraz członkowie ambasad zagranicznych”.
Pani Piłsudska wspominała, że „mąż lubił te przyjęcia. Miał okazję porozmawiać z wielu osobami i zobaczyć starych znajomych”. To akurat wydaje się niespecjalnie zgodne z prawdą, albowiem marszałek unikał, jak mógł, tłumnych spotkań towarzyskich.
Zniszczenie kraju i tragiczne braki w zaopatrzeniu po zakończeniu wojny nie stały się przeszkodą do rozwoju życia towarzyskiego stolicy. W 1918 roku powstała restauracja „Astoria”, która natychmiast uzyskała znaczną renomę. Bywali w niej: Żeromski, Ostrowska, Makuszyński, Lechoń, Słonimski, a sfery polityczne reprezentowali Wieniawa i Sławek. Antoni Słonimski wspominał z rozrzewnieniem:
„[...] sytuacja żywnościowa po wyjściu Niemców poprawiała się z dnia na dzień. Jakby krople dżdżu padły na wyschniętą ziemię. Rosły w oczach kiełbasy, szynki, serdelki, mortadele. [...] Wojenna kajzerka zarumieniła się powabną kruchością, cukiernicy przywrócili wszystkie pokusy naszych lat dziecinnych”.
Niebawem Warszawa szczyciła się lokalami najwyższej klasy, odwiedzanymi przez zamożną klientelę. Ale dobra kuchnia o umiarkowanej cenie też miała swoich wielbicieli, którzy ściągali do restauracji „U Wróbla” na słynne śledzie z wódką i flaki po warszawsku (zapiekane w piecu). Boy-Żeleński uważał, że potrawy tego lokalu miały tylko jedną wadę – były zbyt tanie!!!
Wykwintna (i zamożna) klientela preferowała restaurację „Simon i Stecki” przy Krakowskim Przedmieściu. Butelka legendarnej kapki kosztowała tutaj trzysta złotych – odpowiednik miesięcznej pensji urzędnika średniego szczebla. A w drugiej połowie lat trzydziestych oddano do użytku specjalną salę bankietową na piętrze, gdzie organizowano wytworne przyjęcia dla sfer rządowych, wojskowych i ziemiańskich. Lokal szczycił się (jako jeden z nielicznych w stolicy) świeżymi ostrygami w swoim menu.
W 1929 roku przy ulicy Moniuszki rozpoczęła działalność słynna „Adria”. W podziemiach zlokalizowano salę dansingową na 1500 osób, z obrotowym parkietem i dwoma barami. Popołudniami i w nocy do tańca grała orkiestra Golda i Petersburskiego. Stałym klientem lokalu był Wieniawa-Długoszowski, często restaurację (przynajmniej do czasu) odwiedzał Józef Beck. Kiedy w lutym 1939 roku do Polski przyjechał z oficjalną wizytą minister spraw zagranicznych Włoch, hrabia Ciano, Długoszowski (wówczas ambasador w Rzymie) zajął się stroną towarzyską pobytu. Jako przewodnik towarzyszył gościom w zwiedzaniu Warszawy, dbał, aby wieczorami Włosi się nie nudzili. Wziął nawet udział w polowaniu w Puszczy Białowieskiej (czego zresztą nie znosił). Edda Ciano córka Mussoliniego, lubiła tańczyć, a Długoszowski zapewniał jej rozrywkę na najwyższym poziomie. Na balu w kasynie 1. pułku szwoleżerów włoską hrabinę do tańca zapraszali najlepsi (i najprzystojniejsi) tancerze z grona polskich oficerów. Nic dziwnego, że pani Ciano tańczyła do czwartej rano i była oczarowana polską gościnnością. Wieniawa nie mógł oczywiście nie zaprosić Włochów na dansing do „Adrii”, gdzie ku zdumieniu obsługi bawił się doskonale bez pomocy alkoholu.
Dobrzy tancerze byli w cenie, nie wszyscy politycy dawali sobie radę na parkiecie. Jadwiga Beck wspominała z niesmakiem:
„Nie lubiłam rautów – ani u siebie, ani u kogoś – z zapowiedzianymi z góry tańcami. Ze względu na stanowisko mego męża, musieli mnie obtańczyć co gorsi tancerze, co starsi dygnitarze. Sapali, męczyli się, nie robiło im to żadnej przyjemności. Mnie również. Gdy wreszcie przyszła kolej na dobrych tancerzy, młodszych i zabawniejszych... byłam już tak umęczona i wynudzona, że tylko marzyłam, aby wyrwać się do domu”.
Osoby publiczne musiały dbać o swój wizerunek – na oficjalnych imprezach oszczędnie raczono się alkoholem. Czuwały zresztą nad tym małżonki, bacznie obserwując reakcje partnerów. Prym wiodła pani Beck, doskonale wiedząc o alkoholowych skłonnościach męża. Jules Laroche (ambasador francuski w Warszawie) wspominał, jak podczas kolacji w poselstwie rumuńskim Jadwiga odebrała mężowi kieliszek szampana, mówiąc: „Dość już wypiłeś”.
Inna sprawa, że gdyby nie żona, to zapewne Beck nigdy nie zrobiłby kariery. Laroche doceniał jej inteligencję, uważając, że to ona skierowała pułkownika do dyplomacji:
„W czasie gdy Beck był podsekretarzem stanu w Prezydium Rady Ministrów, zauważono, że na przyjęciach pokazuje się we fraku, a nie w mundurze. Zaraz zaczęto z tego wyciągać wnioski. Jeszcze bardziej znamienne było, że pani Beckowa uzyskała od niego obietnicę powstrzymywania się od nadużywania alkoholu”.
Oficjalna wizyta w Rumunii – przyjęcie w pałacu królewskim. Józef i Jadwiga Beckowie
Przyniosło to niespodziewanie dobre efekty. Jeszcze w 1926 roku Piłsudski nazywał Becka durniem, a po kilku latach desygnował go na ministra spraw zagranicznych (Beckowie pobrali się w 1927 roku). Można podejrzewać, że była w tym główna zasługa Jadwigi, czuwającej nad karierą męża. Chciała podróżować po świecie, ale nie interesowała ją placówka dyplomatyczna. A stanowisko ministra spraw zagranicznych gwarantowało stały pobyt w Warszawie, przy zapewnieniu maksimum możliwości wędrówek po świecie. I to bardzo eleganckim świecie.
Pan minister odreagowywał stresy, podróżując do Genewy. Początkowo zabierał Jadwigę ze sobą (dbając o to, aby się tam wyjątkowo nudziła), z czasem ze względów „politycznych” wyjeżdżał samotnie. Tam, po zakończeniu obrad raczył się do woli ulubioną whisky, z dala od czujnych oczu małżonki. Wieloletni przedstawiciel Polski przy Lidze Narodów – Tytus Komarnicki, zmuszony był (wraz z żoną) towarzyszyć Beckowi w tych libacjach. Żalił się, że musiał wysłuchiwać do rana „niekończącego się monologu półtrzeźwego Becka o jego koncepcjach przebudowy polityki europejskiej”.
Jadwiga i Józef Beckowie w Algierze, 1930
Oczywiście za największego wielbiciela trunków z ekipy piłsudczykowskiej uchodził Wieniawa-Długoszowski, chociaż jego rozrywkowy tryb życia wykorzystywano czasami w sprawach państwowych. Kiedy do Polski przyjechał wysłannik władz sowieckich – Karol Radek, to w „Europejskiej” spotkał się z nim Wieniawa i Mieczysław Wyżeł-Ścieżyński. Widząc to, dyplomata Alfred Wysocki zauważył ironicznie, że „Radek jest ważną figurą polityczną, skoro nasadzono na niego dwu największych pijusów, by go pociągnąć za język”. Wydaje się jednak, że zabiegi Wieniawy okazały się nieudane, albowiem Radek „opowiadał im tylko anegdoty i pił koniak jak wodę”.
Alkoholowe upodobania dygnitarzy zaskakiwały czasami otoczenie. Marian Romeyko spotkał u schyłku lat trzydziestych szefa Departamentu Zdrowia, generała Roupperta, w jednym z warszawskich lokali. Restauracja była niemal pusta (zapewne panowie specjalnie dobrali odpowiednią porę i miejsce), generał wraz z dwoma towarzyszącymi mu pułkownikami swobodnie raczył się alkoholem:
„[...] wszyscy trzej byli już pod dobrą datą. Przyglądając się rozkrochmalonemu Rouppertowi, nie mogłem się wyzbyć myśli, że stanowiłby on wspaniały model Bachusa – dajmy na to dla Goi. Duża, łysa czaszka z nieostrzyżonymi na bokach włosami, okrągła, nalana, gładko wygolona twarz o obleśnym uśmiechu, duże, odstające uszy, napraszające się zawieszenia kiści winogron; reszta... ukryta pod generalskim mundurem. Libacja szła nadal w ostrym tempie. [...] Wreszcie, na zakończenie, spotkałem się po raz pierwszy – i ostatni – w mym długim knajpiarskim życiu z trunkiem, jakim raczyło się towarzystwo: pito francuskiego szampana pół na pół ze zwykłym mlekiem!”.
Alkohol w armii lał się zresztą strumieniami. Pewien oficer z Tczewa pod wpływem trunków dokonał samotnej szarży na Prusy Wschodnie (przez most), za co został przeniesiony do Pińska. Do garnizonu na Kresach trafił również porucznik szwoleżerów, który wygrał zakład z pewnym ziemianinem, przejeżdżając konno (nago) przez Garwolin. Oficerowie garnizonu w Zamościu po suto zakrapianych imprezach zabierali dorożki woźnicom i sami powozili (głośno śpiewając) wokół rynku. A brał w tym udział miejscowy dowódca dywizji! Major Jerzy Grobicki, zazdrosny na balu o żonę tańczącą z przystojnym Grzmotem-Skotnickim, strzelił jej w obcas podczas tańca! Czy można zatem potępiać generała Roupperta? Przeszedł cały szlak Legionów, uczciwie walczył u boku Piłsudskiego. A w ostatnich latach II RP, cieszył się urokami życia – nawet jeżeli był to szampan pół na pół z mlekiem.
Alkoholu nie znosił natomiast Józef Piłsudski. Podobno zaledwie raz (!!!) w życiu był na rauszu, a miało to miejsce jeszcze na syberyjskim zesłaniu. W późniejszych czasach pijał tylko tokaj, ale i to w małych ilościach.
Lata międzywojenne to okres największego rozkwitu kabaretów. W czasach II RP była to rozrywka elitarna, bilety kosztowały po kilkanaście złotych, co znacznie ograniczało krąg odbiorców. Programy kierowano do wyrobionego widza, o odpowiednim poziomie obycia towarzyskiego, znającego aktualne wydarzenia kulturalne i polityczne. Odbiorca musiał wiedzieć, czym jest pacyfizm Wellsa i kampania antybrązownicza Boya-Żeleńskiego. Musiał czytać Jeden dzień rekruta Uniłowskiego i Małżeństwo Wobicy Krzywickiej, felietony Słonimskiego, znać tytuł ostatniego tomiku poetyckiego Wierzyńskiego. Orientować się, co powiedział w ostatnim wywiadzie prasowym Piłsudski i co znów narozrabiał Wieniawa.
Programy scen kabaretowych ulegały częstym zmianom. Popularne prezentowano najwyżej przez miesiąc, nieudane schodziły z afisza po tygodniu. Zdobycie biletów wymagało wielu zabiegów, uruchomienia protekcji, znajomości czy wręcz przepłacania za wejściówki. W cenie oczywiście byli autorzy, a w całej Warszawie liczyło się wówczas zaledwie kilka osób (Tuwim, Słonimski, Hemar, Tom i Włast).
„Powstała giełda autorska – opowiadał Fryderyk Járossy. – Schodzą się tam autorzy i kierownicy teatrów i uprawiają handel pomysłami, jakby to były akcje albo waluty. Rozmowy na giełdzie autorskiej są bardzo ciekawe:
– Jak dziś szmoncesy?
– Trochę mocniej.
– Duże zapotrzebowanie na polityczne kawały.
– Słuchaj, odstąp mi dwóch Żydków w tramwaju, a ja ci dam Witosa pod Bachusem.
– Panowie, kto bierze pierwszorzędne kuplety o Korfantym, dopłacam 50 złotych”.
Na widowni zasiadali ministrowie, wyżsi oficerowie, posłowie, prezesi firm, ziemianie. Oczywiście większość publiczności stanowiła inteligencja różnych zawodów i pochodzenia, ale udział osób zajmujących się polityką nobilitował rozrywkę.
Najsłynniejszym kabaretem był „Qui Pro Quo” (założony w 1919 roku), którego stałym bywalcem (i to od kulis) był Wieniawa-Długoszowski. Nie tylko zresztą on, na imprezach kabaretu pojawiał się również Józef Beck – przynajmniej do czasu. Istniała swoista symbioza sztuki popularnej z polityką – kabaret nie mógł żyć bez polityków, ich błędów i słabostek. Kiedy w 1921 roku powstała Pierwsza szopka warszawska, Wieniawa zdał entuzjastyczną relację z przygotowań do jej wystawienia Piłsudskiemu, a ten, niewiele myśląc, zaprosił szopkę do Belwederu. Komendant zawsze doceniał znaczenie opinii publicznej, a w pierwszych latach niepodległości szczególną wagę przykładał do stosunków ze światem artystycznym stolicy. Przydatne okazały się kontakty Wieniawy-Długoszowskiego. Adiutant marszałka miał znajomości sięgające jeszcze czasów lwowskich i paryskich, a dzięki Kazimierzowi Wierzyńskiemu trafił do kawiarni „Pod Pikadorem”, gdzie poznał Lechonia, Tuwima i Słonimskiego (przyszłych założycieli grupy Skamander). Lechoń i Słonimski wydelegowali Tuwima na pertraktacje z Wieniawą, proponując mu autoryzację tekstu szopki przed premierą. Bolesław odmówił, wyjaśniając, że niech każdy pisze, co uważa za stosowne (byle tylko z humorem).
Słonimski wspominał, że panował wówczas „straszny snobizm na Piłsudskiego”. Kiedy marszałek przed prezentacją szopki w Belwederze przysłał po skamandrytów swój służbowy samochód (znanego w całej Warszawie packarda), Tuwim, zajmując w nim miejsce, westchnął z dumą:
„Ach, gdyby teraz tak przejechać jakiegoś znajomego”.
W Belwederze oczekiwał pełny skład Rady Ministrów (politycy nie zostali uprzedzeni o przyczynach spotkania) i w ten sposób skamandryci przedstawili program przed rządem. A najlepiej bawił się na tym nietypowym posiedzeniu sam Piłsudski.
Prezentacja szopki przed Piłsudskim (mniejsza o ministrów) była ogromną nobilitacją, nieprawdopodobną wręcz reklamą. Mniej entuzjazmu od autorów okazywali aktorzy, po jednym z występów w Belwederze komik Gierasiński wykrzykiwał z furią:
„Piłsudski! Ważna mi szyszka! Darmo im grać...”.
Ale skoro sam Piłsudski interesował się kabaretem, to należało tam bywać. I to nie tylko jako widz, kabaret nobilitował i zjednywał popularność. Kiedyś do garderoby aktora grającego w skeczu posła Wiślickiego wtargnął niespodziewanie sam zainteresowany. Chciał sprawdzić, czy odtwórca jego postaci jest dobrze ucharakteryzowany. I zgłosił protest – zauważył, że broda jest źle przycięta. Problem natychmiast usunięto...
Inna sprawa, że niejeden przedstawiciel elity politycznej II RP uważał się za zmarnowanego artystę, któremu wojna i walka o niepodległość zagrodziły drogę do sławy. Wieniawa-Długoszowski (z wykształcenia lekarz okulista, miał za sobą studia malarskie w Paryżu) pisał wiersze i tłumaczył (bardzo zresztą udanie) poezję francuską. Śmigły-Rydz ukończył krakowską ASP, a nawet uważany za „wesołego zupaka” Sławoj Składkowski (z zawodu lekarz ginekolog) miał ambicje literackie. Inna sprawa, że jego proza wspomnieniowa była ewenementem na skalę ogólnopolską...
Ludzie wychowani w kulcie sztuki, którym walka o niepodległość pokrzyżowała plany życiowe, nie zapominali o swoich niezrealizowanych ambicjach. Lgnęli do artystów i ich świata, odnajdując w ich życiu substytut własnego losu. Przygodę z historią całej generacji podsumowywała piosenka z jednej ze scen warszawskich:
W kawiarni stałym gościem był, Cel życia miał utarty, Zwyczajnie, ot, bezmyślnie żył - Kobietki, wino, karty.
Wtem wojny grom znienacka padł, Na czapkach orły błysły, Nasz laluś kawiarniany zbladł, Lecz wahań chwile prysły.
W wichurze, deszczu, noce, dnie, Przepędzał nad okopem, Ostatnim kęsem dzielił się Z żołnierzem, prostym chłopem.
Szumiały mu echa kawiarni, Całunem się kładły na skroń...
Czy zresztą wiadomo, jak potoczyłyby się losy Wieniawy i Śmigłego, gdyby urodzili się w innych czasach?
Premiera nowego programu była okazją do wizyty w kabarecie. Snobizm widowni przejawiał się wówczas w niespotykany sposób. Po zakupie drogiego biletu (czasami przepłacając go wielokrotnie), niektórzy starali się go zamienić na darmową wejściówkę. Posiadanie wejściówki oznaczało znajomości w świecie sztuki. A to wyjątkowo nobilitowało...
Na scenach warszawskich kabaretów debiutowali Ordonka, Znicz i Sempoliński, występowali Bodo, Dymsza i Zimińska. Piosenki pisał Petersburski, śpiewał Chór Dana (z Mieczysławem Foggiem na czele), tańczyła Loda Halama. W 1925 roku część skłóconych z dyrekcją aktorów założyła „Perskie Oko” (potem przemianowane na „Morskie Oko”). W stolicy pojawił się teatrzyk rewiowy o odmiennym charakterze od kabaretu literackiego. Wzorowany na „Folies Bergère”, „Moulin Rouge” czy „Casino de Paris”. Z tłumami tancerek i tancerzy obwieszonych sztuczną biżuterią, boa z piór, nieodzownymi pochodami po schodach. Teksty piosenek pozostawiały wiele do życzenia, co nie przeszkadzało w rosnącej popularności. Do zmieniających się gustów musiał się dostosować kabaret literacki, oferując popisy skąpo odzianych girlasek. Zgorszyło to nawet człowieka, którego trudno posądzać o purytańskie poglądy. Tadeusz Boy-Żeleński zaprotestował przeciwko wszechogarniającej nagości, uważając, że zaniża to poziom przedstawień. I przegrał, gusty publiczności były najważniejsze...
Wielki kryzys gospodarczy fatalnie odbił się na kondycji finansowej scen kabaretowych. Teatrzyki upadały, zmieniały nazwy i adresy, aktorzy przechodzili od jednego zespołu do drugiego. Frekwencja spadała – a sceny kabaretowe nie korzystały z dotacji państwowych. Tradycje „Qui Pro Quo” kontynuowała „Banda” (Járossy, Tuwim, Hemar), następnie „Cyganeria”. Nie odniosły sukcesów, podobnie jak następny projekt Węgra – „Stara Banda”. Popularność uzyskał dopiero „Cyrulik Warszawski”, a jego spadkobiercą miał być „Figaro”, w którym premierę pierwszego programu zapowiedziano na wrzesień 1939 roku. Nie lepiej wiodło się scenom rewiowym. Po upadku „Morskiego Oka”, jego los podzieliły „Wielka Rewia”, „Wielka Operetka”, „Wesołe Oko” i „Rex”. Sukces odniósł dopiero „Ali Baba”, którego ostatni program miał premierę 2 września 1939 roku.
Ciągłe problemy finansowe stały się nawet tematem skeczy kabaretowych. Kiedy urzędnik warszawskiego magistratu przyszedł w czasie próby wyznaczyć podatek od widowisk, zażenowany poziomem programu miał wykrzyknąć: „To jest widowisko, to hańba, a nie widowisko”. Fryderyk Járossy, opowiadając o tym na scenie, zauważył, że skoro „od hańby jak dotąd nie ma podatku, to nasza dyrekcja przestała płacić magistratowi”.
W latach trzydziestych politycy przestali pokazywać się na widowni kabaretów. Sprawa brzeska, a potem powstanie obozu w Berezie Kartuskiej rzutowały na nastroje w kraju. Następcy Piłsudskiego nie mieli poczucia humoru marszałka, a Wieniawa został ambasadorem w Rzymie. Zresztą drogi jego i autorów tekstów również się rozeszły – symbioza polityki i humoru należała już do przeszłości.
„Jak lata po ostatniej wojnie światowej można by nazwać epoką jazzu – zauważyła Magdalena Samozwaniec – tak samo lata międzywojenne powinny nosić nazwę «epoki brydża»”. Trudno o bardziej trafną opinię; za czasów II RP w brydża grali wszyscy i wszędzie. Kobiety i mężczyźni, cywile i wojskowi, biedni i bogaci. Dobrych partnerów wysoko ceniono, na porządku dziennym było poszukiwanie „czwartego do brydża”. Porucznik Junosza Szaniawski wspominał, że został wzięty do niewoli podczas manewrów wyłącznie dlatego, że był niezłym brydżystą. Nieumiejących grać puszczano wolno...
Brydżowe popołudnia i wieczory wspominano w niemal każdym pamiętniku z epoki, na brak wzmianek nie możemy narzekać również w literaturze pięknej. Magdalena Samozwaniec (zapalona brydżystka) poświęciła nawet grze swoje dwie powieści (Wielki szlem, Malutkie karo karmiła mi żona). Politycy RP nie byli wyjątkiem, zapalonymi brydżystami byli Stanisław Wojciechowski, Józef Beck, Ignacy Paderewski, Edward Śmigły-Rydz, Bogusław Miedziński. Nawet taki samotnik jak Walery Sławek nie odmawiał sobie udziału w spotkaniach organizowanych przez Jadwigę i Józefa Becków.
Zajadłym przeciwnikiem wszelkich gier karcianych był natomiast Bolesław Wieniawa-Długoszowski. Ten hedonista, wielbiciel kobiet i trunków zdecydowanie odmawiał gry w karty. Wyjaśniał, że jest to „zajęcie ponure i zabijające inteligentną rozmowę”. Ale Wieniawa zawsze miał oryginalne pomysły.
Brydżyści potrafili znaleźć miejsce dla siebie niemal w każdych warunkach. Nawet na oficjalnych bankietach zdarzało się, że w bocznej salce zaszywało się kilku namiętnych graczy. Ważny był dla nich tylko stolik, karty i dostęp do baru i bufetu.
„Na dole huczał jazz – opisywał salę dancingową ówczesny dziennikarz. – Bez względu na pogodę, na paru metrach kwadratowych przestrzeni podrygiwała twardo sprasowana masa ludzka. Na górze przy dwu szeregach kanciastych stolików zasiadły każdego popołudnia i wieczora pracowite czwórki bridzistów. W monotonny szmer przerzucanych kart i stereotypowe pomruki odzywek mieszały się chwilami stłumione pobekiwania saksofonu, łzawe jęki skrzypiec i tępy furkot fortepianu”.
Popularność gry spowodowała, że w czasopismach podawano zasady organizacji wieczorów brydżowych. Zwracano uwagę, aby pamiętać o „zapasie papierosów i popielniczek”, albowiem przy grze gracze „wypalają niesamowitą ilość”. Sugerowano, że „nakrycie klasyczne to małe stoliki przystawiane do stolika od kart na dwóch lub czterech nogach”. Ale brydżyści nie byli wymagającymi gośćmi dla pani domu i „na specjalny dobór potraw nie warto się wysilać”. W zupełności wystarczały „misterne, lekkie kanapki, drobne ciasteczka, napoje orzeźwiające, bogate w witaminy, wszelkie galaretki, a przede wszystkim sałatki i kompoty z surowych owoców”.
Umiejętność gry w brydża była cechą pożądaną dla każdego dyplomaty – podczas wieczorów przy zielonym stoliku łatwiej nawiązywano potrzebne znajomości. Przy okazji był to doskonały sposób odprężenia po trudnym dniu, wypełnionym nerwowymi negocjacjami. W ten sposób relaksowali się polscy dyplomaci podczas rokowań z bolszewikami w Rydze, wiele dni poświęcili na grę wysłannicy na konferencję pokojową w Paryżu. Czasami jednak dobra umiejętność gry przynosiła nieoczekiwane korzyści. Maurycy Zamoyski był najbogatszym właścicielem ziemskim w Polsce, jednak podczas pierwszej wojny światowej, przebywając w Paryżu jako członek Komitetu Narodowego Polskiego, nie miał czasami większych pieniędzy. Pozostali jego współpracownicy również. Roman Dmowski po latach opowiedział jego synowi ciekawą historię:
„[...] wspominając te czasy – pisał Jan Zamoyski – wiele lat później opowiadał mi osobiście o sposobach zdobywania pieniędzy w krytycznych momentach. Jednym z nich były «wyprawy» Maurycego do ekskluzywnego klubu, którego członkiem był jeszcze przed wojną, w celu spędzenia popołudnia na grze w brydża z kilkoma niezmiernie bogatymi Francuzami w podeszłym wieku. Panowie ci bardzo lubili mojego ojca i chętnie z nim grali, przy czym robili to raczej źle, ale za bardzo drogo. Mój ojciec, doskonale grający w brydża, z całym spokojem po skończonej grze inkasował wysokie wygrane, które następnie wpływały do ogólnej kasy, ku radości członków Komitetu”.
Ignacy Jan Paderewski grywał w brydża na symboliczne stawki, co miało swoją dobrą stronę, albowiem pianista z reguły przegrywał. Nie przeszkadzało mu to grywać niemal co wieczór w swojej posiadłości Riond Bosson. Podczas wyczerpujących tournée koncertowych też znajdował czas na rozrywkę przy zielonym stoliku. Kiedyś po trudnym koncercie miał dylemat: położyć się spać (a rano odjeżdżał do innego miasta) czy też usiąść do kart. Miłość do brydża zwyciężyła, a artysta miał wówczas już ponad siedemdziesiąt lat!!!
Zapalonym brydżystą był Józef Beck, minister najbardziej lubił wieczory w męskim gronie, poświęcając ulubionej rozrywce wiele czasu. Spełniony musiał być tylko jeden warunek – odpowiedni partnerzy. Dyplomata Alfred Wysocki w 1932 roku ze zgrozą opisywał podróż z Beckiem do Pikieliszek, gdzie mieli zreferować Józefowi Piłsudskiemu ważne kwestie polityki zagranicznej:
„W salonce Becka zastałem prawą rękę ministra, majora Sokołowskiego i Ryszarda Ordyńskiego. Z ministrem jadącym na ważną rozmowę polityczną nie spodziewałem się nigdy zastać Reinharda, reżysera teatru i filmu, ulubieńca wszystkich aktorek. Był, zdaje się, potrzebny ministrowi do brydża, do którego zaraz zasiedli, uniemożliwiając mi omówienie treści mego raportu, jaki miałem złożyć marszałkowi”.
Partii brydża nie odmawiał sobie również Edward Śmigły- -Rydz. Grywał w wąskim gronie przyjaciół, zachowała się informacja, że spędził w ten sposób wieczór 30 sierpnia 1939 roku...
Namiętnym brydżystą był Stanisław Wojciechowski, grywano także w Spale za kadencji Ignacego Mościckiego. Gdy przyszła tragiczna wiadomość o zabójstwie Bolesława Pierackiego, to dla „poprawienia humoru” obecni zasiedli do stolika.
Brydż królował również na Zamku Królewskim w Warszawie. Lekarz prezydenta, profesor Stanisław Laskowicki wspominał, że w 1937 roku, lecząc prezydenta, często zostawał u niego na brydża. Partnerami byli kapelan Mościckiego i jeden z adiutantów.
Najstarszy syn prezydenta – Michał Mościcki preferował inne rozrywki karciane. Cała stolica szeptała o jego upodobaniu do pokera i innych gier hazardowych. Stało się to poważnym problemem dla prezydenta, albowiem jego potomek nieraz wpadał w poważne długi. I to nie tylko w kraju, ale również za granicą, gdzie pracował jako dyplomata. Podobno czasem należności syna regulował Józef Beck ze specjalnego funduszu MSZ.
Bez talii kart nie mógł żyć Józef Piłsudski, ale marszałek nie myślał o brydżu. Do partii potrzeba czterech osób, a Komendant był typem samotnika. Całkowicie wystarczały mu pasjanse, które mógł stawiać godzinami. Upodobanie do tej rozrywki rozwinął w sobie podczas internowania w Magdeburgu i pozostał jej wierny do końca życia.
Kiedy w Magdeburgu pojawił się Kazimierz Sosnkowski, panowie rozpoczęli grę w szachy. Grywali całymi dniami ze zmiennym szczęściem, ale to podwładny okazał się lepszym szachistą od swojego pryncypała.
„Nasza wspólna namiętność do tej szlachetnej rozrywki – wspominał Sosnkowski – doprowadzała nas niekiedy do lekkich nieporozumień. Prowadziłem na piecu naszego stołowego pokoju statystykę gry, stawiając kreski oznaczające otrzymanego mata. Pewnego dnia, narysowawszy coś ze sto trzydziestą kreskę, oznajmiłem, że mam o dwie wygrane partie więcej. Komendant rozgniewał się nie na żarty”.
Podobno czasami Sosnkowski zgadzał się na remis, mając przewagę lub specjalnie przegrywał partię.
Piłsudski po uwolnieniu z Magdeburga przestał grywać w szachy (może nie lubił przegrywać), natomiast pasjanse zostały jego ulubioną rozrywką. Nawet już ciężko chory, na kilkanaście dni przed śmiercią, prosił adiutanta o trzymanie kart (sam nie mógł już tego zrobić) i ruchami głowy dawał polecenia, które karty kłaść na stół.