Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Sławomir Koper
PRL po godzinach
Celebryci, luksusy, obyczaje
Czy tego chcemy, czy nie, Polska Ludowa to część historii naszego kraju. Mimo że sklepowe półki świeciły wtedy pustkami, tamten czas dla wielu z nas oznaczał po prostu młodość – beztroską zabawę, szalone eskapady, a przede wszystkim pierwszą miłość. PRL po godzinach Sławomira Kopra to kalejdoskop niezapomnianych postaci, wydarzeń, anegdot, kultowych filmów i zjawisk: komedie Stanisława Barei, saturator, Kolorowe jarmarki, autostop, Trubadurzy, 07, zgłoś się, sklepy Peweksu, Wakacje z duchami, wczasy zakładowe, Augustowskie noce, pańska skórka, Wojna domowa, festiwale w Opolu, Sopocie i Kołobrzegu, Sonda i Teleranek, amanci, wodzireje i kaowcy... Dzięki tej książce niektórzy z nas wyruszą w sentymentalną podróż, a inni będą mieli okazję się przekonać, że szary PRL jakby na przekór mienił się feerią barw.
Sławomir Koper Najpopularniejszy pisarz historyczny w Polsce. Autor setek artykułów i ponad siedemdziesięciu książek, m.in. Kobiety w życiu Mickiewicza, Tajemnice marszałka Śmigłego-Rydza, Miłość w Powstaniu Warszawskim, Polscy terroryści i zamachowcy (w sumie ponad milion sprzedanych egzemplarzy!). Jego książki wielokrotnie trafiały na listy bestsellerów (Życie artystek w PRL – nominacja do Bestsellerów Empiku, Chorwacja. Przewodnik historyczny – książka miesiąca „Magazynu Literackiego KSIĄŻKI”). Ekspert radiowy i telewizyjny, autor scenariuszy seriali dokumentalnych (Polscy szpiedzy), konsultant historyczny (musical Piloci). Za popularyzację historii w społeczeństwie otrzymał Srebrny Krzyż Zasługi i medal Zasłużony dla Kultury Polskiej.
Fragment
Krystyna Loska pełniła sylwestrowy dyżur wspólnie z Józefem Kopaczem, wchodzili na antenę co pewien czas, następnie emisję przełączano na program ogólnopolski. Kadrowano ich wówczas od pasa w górę, zatem Kopacz założył do marynarki dżinsy, a Loska do sukni wieczorowej wygodne kapcie z różowym puszkiem. Jeszcze przed północą wielokrotnie ćwiczyli scenę toastu noworocznego i ostatecznie w studiu zabrakło szampana. Nie byłoby to problemem, gdyby nie fakt, że szampana pił także kamerzysta, który w najważniejszej chwili się zdrzemnął. (…) Widzowie dostrzegli więc kapcie i do ośrodka telewizyjnego nadesłano wiele listów z zapytaniem, dlaczego spikerom kupiono marynarki i sukienki, ale poskąpiono na spodnie i buty. W efekcie Loska i Kopacz zostali wezwani do dyrekcji, gdzie wręczono im po tysiąc złotych, aby sobie „kupili to, czego im z ubrania brakuje”.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 318
Od autora
Czy tego chcemy, czy nie, Polska Ludowa stanowi istotną część historii naszego kraju. Dla wielu osób był to zresztą najpiękniejszy okres życia. Oczywiście nie dlatego, że demokracja pozostawała wówczas w sferze marzeń, a sklepowe półki świeciły pustkami, ale dlatego, że właśnie na tamte lata przypadły ich beztroska, sprawność, zdrowie, a przede wszystkim miłość. Po latach najlepiej wspomina się bowiem własną młodość – pamięć o niej zawsze obdarzona jest dużą dozą sentymentu.
Książka, którą Państwo mają przed sobą, to rozbudowany i uaktualniony zbiór artykułów mojego autorstwa, które przed laty ukazywały się w prasie kolorowej. To nostalgiczna podróż w czasy PRL-u – mało tu polityki, gdyż największy akcent położyłem na ówczesne obyczaje i kulturę.
Na Czytelników czekają więc wspomnienia o celebrytach tamtych lat, ciekawostki o ulubionych serialach dla młodzieży i dorosłych, kreskówkach, a także o wielkich produkcjach filmowych. Nie zabraknie też relacji z różnego rodzaju festiwali czy opowieści o największych przebojach muzycznych lat PRL-u. Nie mogłem, oczywiście, pominąć peerelowskich symboli, bez których ten obraz nie byłby pełen: pralki Frani, cukrowej waty czy czarnej wołgi. Jak zwykle niczego nie oceniam, tylko przypominam. Nie narzucam swojej opinii, tylko opisuję. A wnioski pozostawiam Czytelnikom, gdyż to Państwa zdanie jest najważniejsze.
Bez wątpienia Polska Ludowa była krajem ponurym i szarym, ale warto pamiętać, że szarość także ma wiele odcieni i nie wszystko jest brudnoczarne. Nie bez powodu mówiono wówczas o Polsce i Polakach, że jesteśmy najweselszym barakiem obozu komunistycznego. Faktycznie tak było.
Trudno przekreślać kilkadziesiąt lat rozwoju polskiej kultury – wszak PRL to epoka, gdy eksplodowało wiele talentów artystycznych, które na zawsze zapisały się w naszych dziejach. Przy okazji warto też dodać, że nie bez powodu stacje telewizyjne do znudzenia przypominają ówczesne seriale dla młodzieży i produkcje kostiumowe. Było to bowiem doskonałe rzemiosło, a nikt nie liczył się wtedy z rachunkiem ekonomicznym (być może dlatego filmy są tak udane). Nawet jeżeli sposób ich produkcji wydaje się już mocno przestarzały – często kręcono je bowiem w wersji czarno-białej – to jednak nadal chętnie je oglądamy, i to nie tylko z powodów sentymentalnych.
Mam nadzieję, że niniejsza książka wzbogaci wiedzę niektórych Czytelników o tamtych latach, a dla innych będzie miłym wspomnieniem czasów, które bezpowrotnie już przeminęły.
Sławomir Koper
Część I Obyczaje
Telewizor, meble, mały fiat – oto marzeń szczyt, śpiewała niegdyś grupa Perfect. I tak właśnie było w czasach PRL-u, co dokumentują filmy i seriale z tamtych lat…
Socjalistyczna gospodarka była kompletnie niewydolna, zatem podstawowego problemu nie stanowił brak pieniędzy, ale niedobór towarów na rynku. W efekcie rozwinął się system przedpłat, talonów czy wręcz losowań, który miał umożliwić zakup deficytowych produktów. Przy okazji propagowano też ekologię – w latach 80. można było nabyć radzieckie golarki marki Charków (fatalnej zresztą jakości) wyłącznie po przedstawieniu zaświadczenia o oddaniu określonej ilości makulatury w punkcie skupu.
Jeszcze ciekawiej było z samochodami osobowymi rodzimej produkcji, których zakup graniczył z cudem. Aby stać się dumnym posiadaczem małego fiata czy znacznie bardziej prestiżowego fiata 125p lub poloneza, należało nie tylko oszczędzać pieniądze na książeczce samochodowej, ale też oczekiwać na wyniki losowań. Szczęśliwcy, których książeczki zostały wylosowane, musieli pilnie uzupełnić wkład na samochód (z reguły kompletnie zapożyczając się u rodziny i znajomych), po czym mogli opuścić fabrykę wymarzonym pojazdem.
Innym sposobem na zdobycie upragnionego auta był system talonów. Przydzielały je poszczególne ministerstwa, co uprawniało do zakupu samochodu poza kolejnością po jego detalicznej cenie. Oczywiście w pierwszej kolejności otrzymywali je krewni, znajomi i ulubieńcy poszczególnych prominentów, ale także znani aktorzy, piłkarze czy też wyróżniający się pracownicy.
Zapewne tą właśnie drogą w posiadanie swojego czerwonego malucha weszła rodzina Karwowskich z serialu Czterdziestolatek, o czym jednak w filmie się nie wspominało. Natomiast ogromny popyt spowodował absurdalną sytuację, że trzy-, czteroletni maluch był na giełdzie samochodowej znacznie droższy niż całkiem nowy z fabryki, którego jednak nie można było normalnie nabyć. W efekcie, gdy ktoś dostał talon na nowe auto, to sprzedawał stare i często zostawały mu jeszcze pieniądze na kolorowy telewizor. Oczywiście radzieckiej produkcji.
W krajowych sklepach najczęściej niewiele można było dostać, ale był pod tym względem jeden wyjątek – sieć Pewex zawsze była znakomicie zaopatrzona, zakupów można było tam jednak dokonywać, płacąc wyłącznie w dewizach, czyli w walucie wymienialnej. Dotyczyło to nie tylko produktów zachodnich, ale także krajowych wysyłanych na eksport. Jednocześnie zakup dolarów czy marek na czarnym rynku był zakazany.
Ale obywatele PRL-u nie przejmowali się podobnymi drobiazgami. Pojawiały się nawet ogłoszenia prasowe o sprzedaży czy zakupie dewiz. Oczywiście nie mogło paść jednoznaczne sformułowanie, zatem wykorzystywano fakt, że państwo emitowało bony dolarowe. Był to rodzaj waluty o nominalnej wartości identycznej jak amerykańskie dolary, ale używanej tylko do transakcji w peweksach. Na czarnym rynku bony miały cenę nieco niższą niż autentyczne pieniądze zza oceanu, ale handel nimi był dozwolony. Dlatego w prasie pojawiały się ogłoszenia typu: „bony kupię” lub „bony sprzedam”, co najczęściej oznaczało chęć sprzedaży lub zakupu dolarów.
Jeszcze ciekawiej było w przypadku mieszkań. Ogłoszenia: „sprzedam M-2 powracającemu z zagranicy” lub „powracający z zagranicy kupi”, sygnalizowały, że transakcja odbędzie się w twardej walucie.
Dolar stał się w PRL-u symbolem wyrafinowanego luksusu, dlatego jedna z bohaterek serialu Zmiennicy usiłowała nakłonić swojego rozkapryszonego syna do konsumpcji miodu, obiecując, że za każdą zjedzoną łyżkę chłopak dostanie dolara…
Do pracy na Zachodzie wyjeżdżał jednak tylko niewielki odsetek społeczeństwa, zatem reszta obywateli starała się zdobyć upragnione mieszkanie najrozmaitszymi sposobami. Czas oczekiwania w spółdzielniach mieszkaniowych był zbyt długi jak na wymagania młodych małżeństw na dorobku (średnio ponad 10 lat), niewiele osób chciało też mieszkać z rodzicami czy teściami, natomiast ceny wynajmu lokali były absurdalnie wysokie.
Dlatego stałym motywem polskich seriali z lat 60. i 70. jest poszukiwanie własnego mieszkania i długie rozmowy ze skorumpowanymi prezesami spółdzielni mieszkaniowych. Z reguły kończyły się one niepowodzeniem, chociaż próbowano rozmaitych sposobów. Jednym z nich było znalezienie pustostanu i uzyskanie na niego przydziału.
Takie rzeczy faktycznie się wówczas zdarzały, biurokratyczny bałagan powodował bowiem wręcz nieprawdopodobne sytuacje. Stąd też w serialach Barei dwukrotnie pojawia się motyw zamurowanego mieszkania w bloku (Alternatywy 4, Zmiennicy), o którym oficjalnie nikt nie wiedział. Reżyser oparł zresztą te wątki na prawdziwym przypadku z kamienicy przy warszawskim placu Konstytucji.
Bałagan był tak wielki, że przy okazji przydziałów mieszkań spółdzielczych rzeczywiście dochodziło do różnego rodzaju pomyłek, a zakwaterowanie dwóch rodzin w jednym mieszkaniu nie było tylko komediowym pomysłem z serialu Alternatywy 4. Tam niewyraźna czcionka zadecydowała, że nie wiadomo było, kto ostatecznie dostał mieszkanie: Zdzisław Kołek czy Zygmunt Kotek.
Natomiast permanentne problemy lokalowe powodowały, że ogromną popularnością cieszyły się zawody gwarantujące mieszkanie służbowe. Z tego też powodu (o czym obecnie głośno się nie mówi) milicja czy wojsko nigdy nie narzekały na brak kandydatów. Dlatego też zdesperowany Leszek Górecki w ostatnim odcinku serialu Daleko od szosy całkiem poważnie rozważa całkowitą zmianę dotychczasowego życia i wyjazd do pracy w kopalni Bełchatów. Jako górnik miałby zapewnione mieszkanie dla siebie i rodziny…
Ci, którzy mieli już własne mieszkanie, marzyli o czymś więcej. Jednym z takich marzeń była działka za miastem – rekreacyjna lub ogrodnicza. Stanowiła symbol pewnego statusu materialnego oraz gwarantowane miejsce wypoczynku. Wejście w jej posiadanie nie było jednak łatwą sprawą, gdyż w tym przypadku nie wystarczały tylko pieniądze. Działkę można było bowiem otrzymać w dzierżawę z zakładu pracy lub od osoby, która już ją posiada w ramach Rodzinnych Ogrodów Działkowych.
Właśnie tę drugą drogę wybrał inżynier Karwowski, zawierając transakcję z pewną wdową. Spotkało się to ze zdecydowanym oporem żony inżyniera, która od samego początku nie była zachwycona tym pomysłem. A już zupełnie straciła ochotę na nabycie działki, gdy na jej terenie pojawiła się jej nominalna właścicielka w głębokiej żałobie i chciała ustawić tam pomnik zmarłego męża. Na szczęście dla pani Madzi okazało się, że działki i tak będą zlikwidowane, gdyż teren został oddany pod budowę wielkiego ośrodka rekreacyjnego…
Nie wszyscy mieli jednak dolary czy bony do peweksu, zatem powiewem wielkiego świata bywała paczka żywnościowa z zagranicy. Szczególnie gdy przychodziła w okresie przedświątecznym, a cała rodzina była już zmęczona staniem w kolejkach. Taka paczka umożliwiała spróbowanie – często po raz pierwszy w życiu – prawdziwych rarytasów na czele z łososiem w puszce lub polską szynką konserwową (ale przysłaną z Zachodu!). Dodatkowo wszystko było tak pięknie opakowane, że puste pudełka ustawiano później na kuchennych półkach jako ozdobę.
Perspektywa otrzymania takiej paczki na pewien czas pogodziła nawet skłócone rodziny Kotków i Kołków z Alternatywy 4. Panowie po raz pierwszy zakopali topór wojenny, koncentrując się na odzyskaniu paczki od demonicznego dozorcy Anioła, który – korzystając z niewyraźnie napisanego nazwiska adresata – zatrzymał przesyłkę.
Natomiast dla tych, którzy nie mieli dolarów czy rodziny za granicą, pozostawało tylko żmudne oszczędzanie i na koniec wizyta na bazarze Różyckiego (czy w innym tego rodzaju miejscu) w celu nabycia luksusu niedostępnego na co dzień w peerelowskich sklepach…
Własna działka była marzeniem niemal każdego obywatela PRL-u, jednak nie chodziło o parcelę budowalną, tylko o działkę rekreacyjną lub ogrodową.
Starsi wybierali działki ogrodowe powstające w ramach Pracowniczych Ogrodów Działkowych. Zlokalizowane najczęściej w granicach miast, położone dość blisko domów użytkowników, umożliwiały spędzanie wolnych chwil na uprawie warzyw. Budowano tam altany nazywane szumnie „domkami”, prowadzono ożywione życie towarzyskie, sadzono kwiaty i krzewy.
Natomiast młodsi obywatele Polski Ludowej preferowali działki rekreacyjne o znacznie większej powierzchni, położone w pewnej odległości od miast. Miały zapewniać zasłużony odpoczynek wraz z noclegiem w przyzwoitych warunkach, jednak ze względu na krótszy niż obecnie weekend (wolne soboty wprowadzono dopiero w latach 70.) podróż na działkę nie mogła zabierać zbyt wiele czasu. Oczywiście nie trzeba dodawać, że ich właściciele byli z reguły posiadaczami samochodów.
Własna działka rekreacyjna bywała często realizacją wieloletnich marzeń, chociaż czasami kończyło się to rozczarowaniem. Osobiście pamiętam przypadek moich sąsiadów, właścicieli działki z domkiem nad Utratą. Niestety, z upływem czasu rzeka zamieniła się w cuchnący ściek, a gdy w pobliżu założono jeszcze farmę lisów hodowlanych, wyjazdy na działkę stały się prawdziwym utrapieniem. Nikt też nie chciał jej odkupić, wobec czego zrozpaczeni właściciele musieli ją porzucić.
Działki rekreacyjne były także miejscem urozmaiconego życia towarzyskiego. Wprawdzie o grillowaniu nikt jeszcze nie słyszał, ale powszechnym zjawiskiem było wówczas pieczenie kiełbasek na ognisku połączone ze spożywaniem dużych ilości piwa. Nierzadko też wyjazd na działkę stanowił pretekst do hucznych imprez, na które zjeżdżali się bliżsi i dalsi znajomi.
Działki rekreacyjne leżały na terenach wiejskich, zatem kontakty z miejscową ludnością były nieuniknione. Najczęściej dochodziło do nich w pobliżu jedynego w okolicy sklepu spożywczego często okupowanego przez grupę miejscowych bywalców komentujących na gorąco zachowanie miastowych.
Gdy kiedyś wraz z rodzicami trafiłem na działkę znajomych nad Liwcem, byłem świadkiem sceny przypominającej wprost ujęcia z filmu Galimatias, czyli kogel-mogel II. Podobnie jak w filmie przyczyną zamieszania stał się pudel (w tym przypadku należący do moich rodziców), który – według miejscowych – był krzyżówką psa z owcą. I również nie dowierzano, że ten pies często jada lepiej niż jego właściciele, do tego posiada własny talerz i nie nadaje się na łańcuch do budy.
Kontakty spod sklepu czasami kontynuowano na gruncie towarzyskim, chociaż mieszkańcom wsi raczej trudno było zrozumieć mentalność miastowych. Nie potrafili pojąć ich ambicji do zdobywania prestiżowych zawodów, które nie zapewniały większych zarobków. Tak jak w niezapomnianym serialu Daleko od szosy, gdy główny bohater, Leszek Górecki, chlubił się, że jego żona, Ania, dostała asystenturę na uczelni. Rodzina Leszka nie mogła wyjść ze zdumienia, że Ania ma zarabiać 1800 złotych miesięcznie, podczas gdy pomocnik rolnika na wsi dostawał 2,5 tysięca plus utrzymanie. Ale Leszek przeniósł się do miasta wiele lat wcześniej i zdążył już zaakceptować tamtejsze obyczaje, natomiast jego rodzina i przyjaciele patrzyli na otaczający ich świat z innej perspektywy.
Dobre stosunki z miejscowymi były potrzebne również ze względów bezpieczeństwa. Domy na działkach często bowiem okradano, a czujne oko mieszkańców wsi mogło uchronić przed nieszczęściem. Miastowi chętnie też kupowali od swoich wiejskich sąsiadów produkty pochodzące z ich gospodarstw, co w czasach socjalistycznej gospodarki niedoboru było wysoko cenione.
We wspólnym biesiadowaniu nie przeszkadzały także odmienne gusty alkoholowe. Miejscowi preferowali raczej czystą wódkę, natomiast goście z miasta (szczególnie ci lepiej sytuowani) pijali koniaki lub wino. I to zupełnie innego rodzaju niż patykiem pisane, dostępne właściwie w każdym wiejskim sklepie.
Mieszczuchy mogły uważać się za coś lepszego, jednak większość z nich w głębi duszy zazdrościła mieszkańcom wsi ich trybu życia. Wprawdzie codzienne obowiązki rolników wzbudzały mieszane uczucia, czasami narzekano też na poziom higieny (brak łazienek, sławojki zamiast toalet), ale godzono się z wieloma utrudnieniami, by spędzać czas bliżej natury. Ludzie, których nie było stać na własną działkę, często wynajmowali na urlop pokoje u wiejskich gospodarzy, czego kontynuacją jest obecnie agroturystyka.
Typowe działki rekreacyjne z altankami powoli już zanikają, ich miejsce zajmują całoroczne wiejskie domy dla bardziej zamożnych. Zabezpieczone alarmami i fotokomórkami, otoczone szczelnym ogrodzeniem i strzeżone przez agencje ochrony. Zresztą dzisiejsza wieś też jest już zupełnie inna, a jej mieszkańcy mają zupełnie inne priorytety niż w czasach Polski Ludowej…
Lata PRL-u to także smak i zapach niezapomnianych słodyczy. I nie mam tu na myśli wyrobów czekoladopodobnych, które niekiedy pojawiały się na zazwyczaj pustych sklepowych półkach. Ówczesne smakołyki do dzisiaj bywają wspominane z dużą nostalgią. Niektóre z nich zniknęły już na zawsze, ale dla wielu Polaków zawsze będą kojarzyły się z dzieciństwem i młodością.
Kto pamięta smak oranżady w proszku, smakołyku obecnie już całkowicie zapomnianego? Sprzedawano ją w niewielkich saszetkach, ale tylko nieliczni – zgodnie z zaleceniem na opakowaniu – rozpuszczali proszek w wodzie, aby uzyskać mało klarowny napój. Na ogół zlizywało się go po wysypaniu na rękę (lub wprost do ust) i nikt zbytnio nie przejmował się zakazami i higieną. Kwaskowy przysmak był za to prawdziwym postrachem naszych rodzicielek i opiekunek, które oczami wyobraźni widziały swoje pociechy z poważnymi kłopotami gastrycznymi (ręce dzieci na podwórku nigdy nie były przecież specjalnie czyste).
Podczas różnych festynów, wyjazdów wakacyjnych czy wizyt w wesołym miasteczku mało kto potrafił sobie odmówić waty cukrowej. Stragany, gdzie ją sprzedawano, zawsze były oblegane, gdyż wytwarzanie jej na oczach klientów cieszyło się dużym zainteresowaniem. Proces wydawał się całkiem skomplikowany: wysypywano cukier na rozgrzaną maszynę, a potem nitki waty owijano wokół patyczka. Niestety, wraz z pojawieniem się kartek na cukier sprzedaż waty zaczęła zanikać, podobnie jak niezwykle popularna w tamtych czasach pańska skórka.
Były to chałupniczo wytwarzane cukierki z ubitych na sztywno białek, cukru, wody oraz soku z cytryny i malin. Kojarzyły się głównie z dniem Wszystkich Świętych, gdyż sprzedawano je najczęściej na przycmentarnych stoiskach na początku listopada. Pańskiej skórki nie brakowało jednak także w czasie plenerowych festynów oraz na straganach koło cyrków czy wesołych miasteczek.
W gorące dni ogromną popularnością cieszyły się lody Bambino. Stałym elementem polskich plaż byli wówczas ubrani na biało dżentelmeni, którzy nosząc przed sobą skrzyneczki zawieszone na ramionach, chodzili pomiędzy plażowiczami i wykrzykiwali hasła typu: „Perła Bałtyku, lody na patyku!”. Lody miały tylko dwa smaki: śmietankowy i kakaowy. Dopiero później pojawiły się waniliowe i śmietankowe w czekoladzie.
W latach 70. Polacy zasmakowali w lodach włoskich. Maszyny do ich produkcji sprowadzano z Italii. Lody oferowano w trzech smakach: śmietankowe, czekoladowe oraz mieszane – i serwowano w waflowych kubeczkach. Natomiast przez cały rok w zieleniakach, sklepach i niektórych cukierniach chętnie kupowano ciepłe lody. Był to produkt z zaparzonej syropem smakowym pianki z ubitych białek, podawany w waflu, który bardzo przypominał z wyglądu lody włoskie, chociaż smak miał zupełnie inny.
Gospodarka PRL-u nie potrafiła się uporać z produkcją prawdziwej gumy balonowej, dlatego różnymi kanałami (głównie dzięki prywatnemu importowi) sprowadzano do kraju gumę Donald wytwarzaną w Holandii przez firmę Maple Leaf B.V. Pomimo stosunkowo wysokiej ceny cieszyła się wśród najmłodszych ogromnym powodzeniem, gdyż oprócz tego, że miała znakomity smak i konsystencję umożliwiającą robienie balonów, do każdego egzemplarza dołączano historyjki obrazkowe ze znanymi postaciami z kreskówek wytwórni The Walt Disney Company.
Najbardziej emocjonującym momentem po zakupie gumy było sprawdzenie, czy załączona historyjka (z Psem Pluto, Myszką Miki czy Kaczorem Donaldem) jest już w naszym posiadaniu. Jeżeli minikomiks się powtórzył, egzemplarz przeznaczało się na wymianę z innymi wielbicielami gumy balonowej. Do dobrego tonu należało też żucie gumy przez dwa, trzy dni (na noc odkładanie jej do szklanki lub wprost na zakurzoną półkę) oraz barwienie jej za pomocą wkładów z kredek. Im dziwniejszy uzyskaliśmy kolor, tym większy był zachwyt otoczenia.
W czasach PRL-u funkcjonowały także fast foody, chociaż wybór potraw był raczej ograniczony. Jako pierwsze pojawiły się hot dogi – bułki z parówką z dodatkiem ketchupu lub musztardy (innych sosów nie proponowano). Od razu powstało na ten temat wiele dowcipów – sugerowano, że angielska nazwa, czyli „gorący pies”, informuje, którą część jego ciała można zjeść w bułce… Problem zniknął, gdy w Polsce wprowadzono kartki na mięso. Wówczas parówki zostały zastąpione mieszaniną duszonych pieczarek i cebuli, zresztą nawet całkiem smaczną.
Z kolei całkowicie polskim wynalazkiem jest zapiekanka, czyli połowa przekrojonej w poprzek bułki paryskiej opiekanej z dodatkiem żółtego sera, cebuli oraz pieczarek i podawana z ketchupem. Niepowodzeniem zakończyła się natomiast próba wprowadzenia nad Wisłą hamburgerów. Inicjatywę utrąciły ograniczenia w dystrybucji mięsa, chociaż usiłowano je zastąpić filetem rybnym. Wielbiciele zapiekanek tłumaczyli zresztą, że ich ulubiona przekąska ma zdecydowaną przewagę nad hamburgerem, gdyż do jej spożycia potrzebna jest tylko jedna ręka.
Fast foody epoki PRL-u funkcjonowały najczęściej w zaparkowanych na stałe przyczepach kempingowych rodzimej produkcji, a sprzedaż odbywała się przez specjalnie przystosowane okno. Można było tam również nabyć popularne wówczas napoje: oranżadę z charakterystycznym ceramicznym korkiem, wodę sodową czy – w późniejszym okresie – licencyjną coca-colę (tylko w butelkach, puszki były dostępne jedynie w peweksach).
Swoich wielbicieli miały też saturatory – w ten sposób każdy spragniony przechodzień mógł kupić czystą wodę gazowaną lub trzy razy droższą wodę z sokiem. Saturator obsługiwały z reguły panie, które ustawiały swoje urządzenia (był to sprzęt mobilny na kołach rowerowych) w często uczęszczanych miejscach. Do wyposażenia saturatora należały szklanki, które po użyciu przez klienta przepłukiwano wodą pod ciśnieniem w specjalnym kraniku zamontowanym na saturatorze. I jakoś nikt się wtedy nie przejmował chorobami, które mógł nabyć od innych wielbicieli tego napoju…
Nieco później pojawiły się saturatory samoobsługowe ze szklankami na łańcuchu. Szybko się jednak okazało, że aby wypić wodę sodową lub z sokiem, wcale nie jest potrzebna moneta. Znawcy tematu wiedzieli bowiem, w którym miejscu należy uderzyć w saturator, aby popłynął oczekiwany napój… Zapewne z tej przyczyny nie zdobyły one naszego rynku i wycofano się z ich produkcji.
Saturator, nieodłączny element krajobrazu peerelowskich miast, stał się jednym z symboli minionej epoki. Nic więc dziwnego, że w 1985 roku zespół Wały Jagiellońskie nagrał słynny przebój Złote żniwa, w którym Rudi Schuberth śpiewa:
Tato, kupmy sobie saturator.Co ty na to?Skwarne lato nadchodzi,sodowa skutecznie chłodzi.A jeśliby soku ciut dodać,to mówię ci, tato, pójdzie ta woda jak woda.Każdy piątaka z kieszeni wywali,pić będą i duzi, i mali1.
Smakołyki PRL-u są obecne także w dawnych produkcjach filmowych. Jagoda Karwowska kontestuje polecenia rodziców, żując demonstracyjnie gumę i robiąc balony, co bardzo irytowało Stefana i Magdę. Wielbicielami gumy byli również bohaterowie serialu Stawiam na Tolka Banana. Z kolei Poldek i Duduś z Podróży za jeden uśmiech, gdy już dotarli nad Bałtyk, chętnie schładzali się perłą Bałtyku, kupując lody na patyku.
Mobilne saturatory występują w wielu filmach. Warto jednak podkreślić, że sceny te nie były prezentowane w formie prześmiewczej. Nawet Stanisław Bareja nie widział w saturatorach nic dziwnego…
Chociaż PRL często był ponury i szary, to jednak wiele ówczesnych rzeczy wciąż wspominamy z sentymentem.
Mały fiat zmotoryzował Polskę, chociaż jego cena nie należała do najniższych. Na zakup nowego pojazdu oczekiwało się z reguły kilka lat, skrzętnie wpłacając kolejne raty na specjalne książeczki oszczędnościowe. Aby uatrakcyjnić czas oczekiwania, władze wprowadziły cykliczne losowania i szczęśliwcy mogli odebrać kluczyki do auta. Z tego powodu egzemplarze używane (nawet trzy-, czteroletnie) sprzedawano na giełdzie samochodowej znacznie drożej, niż płacono za nowe samochody prosto z fabryki.
Miarą popularności malucha był fakt, że wydano nawet specjalną książkę zawierającą wyłącznie dowcipy na jego temat. Większość z nich dotyczyła niewielkich rozmiarów auta, co wcale nie przeszkadzało polskim rodzinom docierać tym pojazdem na wakacje nawet do Turcji. Poza tym był to jedyny samochód, który kierowca mógł sam odpalić na pych, a w przypadku awarii rozrusznika – uruchomić pojazd za pomocą paska od spodni…
Poczciwa pralka Frania, czyli połączenie silnika elektrycznego z metalową beczką, produkowana od 1958 roku, była marzeniem każdej gospodyni domowej. Wprawdzie wciągała haftki, guziki i końcówki suwaków, ale ogólnie znacznie ułatwiała życie. Napełniało się ją gorącą wodą z kranu lub wiadra (późniejsze modele miały system podgrzewania, pojawiły się też egzemplarze z elektryczną pompką do opróżniania wody), a pranie wyciągało się drewnianymi szczypcami. Ważnym elementem tej pralki była stosowana w niektórych egzemplarzach ręczna wyżymaczka – bardzo skuteczna, choć użytkownik musiał uważać na palce.
Frania była sprzętem wielozadaniowym, używano jej także do ubijania masła i śmietany czy farbowania tkanin. Niektórzy wykorzystywali ją też do produkcji bimbru…
Proszek Ixi – produkowany od 1965 roku – idealnie pasował do Frani. To pierwszy polski proszek detergentowy, który doskonale zwalczał plamy. Był tak dobrym produktem, że kartonami wywozili go nawet dyplomaci z państw socjalistycznych przebywający w naszym kraju.
Problem stanowiły natomiast opakowania – proszek wysypywał się od razu po zakupie, a w wilgotnej łazience łatwo ulegał zbryleniu.
Dżinsy Odra produkowane od połowy lat 60. z polskiego teksasu o nazwie Arizona szybko stały się hitem handlowym. Czasami nazywano je jednak „pancernymi” (faktycznie były też dość sztywne) – określenie wzięło się od modelu spodni nazwanego „Szarik” mającego na tylnej kieszeni plakietkę z wizerunkiem czterech pancernych.
Po dżinsy ustawiały się długie kolejki (zakładano nawet listy społeczne), a w sąsiednich krajach dosłownie wyrywano sobie je z rąk. Podczas wycieczki do ZSRS można było zamienić parę takich dżinsów na złoty pierścionek lub niezły aparat fotograficzny.
Do dzisiaj można spotkać w polskich mieszkaniach przenośny radioodbiornik Jowita. O jego sukcesie zadecydowały niezła jakość, możliwość zasilania z sieci i baterii oraz zakres fal UKF, dzięki czemu dało się odbierać radiową Trójkę oraz Studio Stereo. Do tego dochodziło jeszcze wbudowane gniazdo umożliwiające nagrywanie muzyki niezłej jakości, chociaż tylko w wersji monofonicznej.
Dla wielu osób znaczenie miały też dwa zakresy fal krótkich, dzięki którym można było (pomimo zagłuszania) słuchać Wolnej Europy.
Telewizyjny Koncert Życzeń pojawił się na antenie w latach 70., emitowano go w weekendy, a prowadzili go najpopularniejsi polscy prezenterzy. Choć cena za zamówienie piosenki była wysoka, chętnych nie brakowało. W repertuarze dominowali polscy wykonawcy, z reguły w każdym programie nadawano też piosenkę artysty zachodniego. Unikano jednak coraz popularniejszych w latach 80. teledysków. Twórcy programu nie chcieli bowiem, aby jego formuła zbliżyła się do Wideoteki skierowanej do młodszego widza.
Prawdziwym symbolem luksusu epoki PRL-u były sklepy sieci Pewex, w których za waluty wymienialne – głównie dolary – można było nabyć towary zachodnie (czasami też krajowe, ale trudno dostępne). Peweksy (w 1989 roku na terenie całego kraju było ich ponad 800) oferowały szeroki asortyment: od alkoholu przez telewizory i smakołyki w kolorowych opakowaniach po samochody. Największą popularnością cieszyły się jednak odzież dżinsowa (głównie spodnie marki Wrangler) i kosmetyki, ze szczególnym uwzględnieniem damskich perfum Soir de Paris czy Masumi.
Dolary nabywano – oczywiście – nielegalnie od cinkciarzy, można też było płacić bonami dolarowymi uprawniającymi do zakupów wyłącznie w peweksach. Ich czarnorynkowa cena była z reguły niższa o 10–20 procent niż cena prawdziwych dolarów.
Niewielu jednak mogło sobie pozwolić na zakup telewizora w peweksie, zatem obiektem marzeń był krajowy odbiornik kolorowy Jowisz. Skutecznie zastąpił on radzieckie rubiny, których kineskopy miały skłonność do eksplozji, a do tego emitowały promieniowanie porównywalne z aparatem rentgenowskim.
Jowisz był bardzo udanym produktem, chociaż nie sprawdziła się wersja z sensorami do zmiany kanałów. W deszczowe dni programy (wszystkie dwa) ulegały samoczynnej zmianie i sensory wysuszano za pomocą płonących zapałek.
Niewiele osób też pamięta, że pierwotnie telewizor nazwano PAW (Pierwszy Aparat Wielobarwny). Nazwa ta jednak nie trafiła do handlu, gdyż wcale nie kojarzyła się z kolorowym ptakiem…
Prawdziwym przebojem tamtych lat była oranżada w butelkach zwrotnych o pojemności 0,33 litra, które – dzięki charakterystycznemu ceramicznemu kapslowi na drucie – można było w dowolnej chwili otwierać i zamykać. Do dobrego tonu wśród młodzieży należało otwieranie butelki kantem dłoni, tak aby nic się wylało.
Dla tych, którzy żałowali pieniędzy na kaucję za butelkę (kosztowała więcej niż sam napój), pozostawała oranżada w foliowych torebkach – napój piło się przez plastikową słomkę. Problemy zaczynały się, gdy słomka przypadkowo przebiła torebkę i powstał drugi, nieplanowany otwór. Napój był bardzo słodki (napis na naklejce głosił: „Na prawdziwym cukrze”), więc nieszczęsny wielbiciel oranżady dosłownie cały się kleił…
Jednym z rzemiosł, które zanikły po upadku PRL-u, była repasacja pończoch. W niemal każdym zakładzie krawieckim i w większości dużych sklepów znajdowały się punkty świadczące usługę podnoszenia oczek – i zawsze ustawiały się tam kolejki. W PRL-u rajstopy były niezwykle deficytowym towarem, poza tym łatwo ulegały uszkodzeniom na niezbyt komfortowych krzesłach w biurach i zakładowych stołówkach. Zatem panie zajmujące się repasacją nigdy nie narzekały na brak klientek, a przy okazji zajmowały się także cerowaniem męskich skarpet. Gdy po latach przyjrzymy się serialom i filmom z tamtego okresu, zawsze mignie nam w kadrze skupiona nad swą pracą pani repasaczka…
Z większością tych kultowych rzeczy pożegnaliśmy się w latach 90., odeszły na zawsze wraz z epoką PRL-u. Nigdy już nie wrócą. I bardzo dobrze, chociaż czasami wspominamy je z dużym rozrzewnieniem.
Czarna wołga, Paskuda, stonka ziemniaczana. Ile w tych historiach było prawdy, a ile zwykłych plotek?
Najwięcej emocji i panicznego strachu wzbudzała czarna wołga, której pasażerowie ponoć porywali i mordowali małe dzieci.
Historia miała swój początek w kwietniu 1965 roku, gdy w Warszawie faktycznie zaginęła 3-letnia Lilianna Hencel. Dziewczynka została uprowadzona z mieszkania swoich rodziców przy ulicy Grochowskiej, a porywaczkami były dwie kobiety.
Sprawa miała bardzo dziwny przebieg, gdyż porywaczki wpuściła do domu matka dziewczynki – podawały się bowiem za dalekie kuzynki jej męża. Wychodząc do pracy, poprosiła nawet o opiekę nad dzieckiem, ale gdy po powrocie nie zastała córki w domu, natychmiast zawiadomiła milicję.
Informacja o porwaniu podana w prasie i radiu szybko przyniosła oczekiwany efekt. Przypadkowi przechodnie widzieli obie kidnaperki, jak wsiadały wraz z dzieckiem do czarnej taksówki marki Wołga, którą odjechały w nieznanym kierunku. Ostatecznie porywaczki wraz z Lilianną odnaleziono kilka dni później w okolicach Łodzi. Kobiety okazały się siostrami – jedna z nich marzyła, aby wychowywać zdrowe dziecko, gdyż jej własna córka była niewidoma od urodzenia.
Ten pierwszy nagłośniony w mediach przypadek porwania dziecka wywołał całą masę różnego rodzaju plotek. Przy okazji niemal każdego podobnego zdarzenia wyrokowano, że dziecko zapewne porwała czarna wołga. Wśród Polaków krążyły niestworzone historie – twierdzono, że samochodem podróżują dwie kobiety przebrane za zakonnice, które po porwaniu spuszczały z dziecka krew, aby sprzedawać ją chorym na białaczkę bogatym Niemcom z RFN-u lub zamożnym Żydom z Izraela.
Okna samochodu przemierzającego po zmroku ulice polskich miast miały być zasłonięte firankami, co uniemożliwiałoby obserwację wnętrza pojazdu. Oczywiście nie mogło się obejść bez makabrycznych szczegółów – dzieci, z których rzekomo spuszczano całą krew, odnajdywano ponoć martwe w lasach i parkach, a milicja milczała, nie mogąc poradzić sobie z porywaczkami.
Nie pomagały zaprzeczenia przedstawicieli władz ani fakt, że rzekomo zamordowane dzieci w większości odnajdywały się po pewnym czasie całe i zdrowe, a powodami ich zaginięcia bywały nieuwaga rodziców lub nieporozumienia rodzinne – psychoza opanowała cały kraj.
Legenda czarnej wołgi odżyła niespodziewanie w ostatnich latach. Tym razem porywano by dzieci w celu uzyskania organów do przeszczepów, a miejsce radzieckiego samochodu zajęło czarne bmw, które nocami przemierzało ulice polskich miast i miasteczek…
Kolejna „wstrząsająca” legenda epoki PRL-u miała już znacznie lżejszy charakter. W latach 80. w cieszącym się ogromną popularnością programie Lato z Radiem podano informację o potworze grasującym w podwarszawskim Zalewie Zegrzyńskim. Nazwano go Paskudą, gdyż nie był specjalnej urody, a na domiar złego miał się żywić ściekami i odpadkami z zalewu.
W tamtych czasach akwen ten rzeczywiście był bardzo zanieczyszczony (nie działała tam żadna oczyszczalnia ścieków), nikogo nie dziwiło więc, że zaczęli się pojawiać liczni świadkowie, którzy w mętnej wodzie widzieli zwierzę nieznane naukowcom. Snuto analogie do sławnego potwora ze szkockiego jeziora Loch Ness.
Niektórzy twierdzili nawet, że Paskudę widywano też w warszawskim Jeziorku Czerniakowskim, a nawet w stołecznych Łazienkach. Znudzona monotonną dietą w brudnym zalewie miała w Łazienkach polować na hodowane tam karpie. I nikomu nie przeszkadzał fakt, że oba zbiorniki nie miały połączenia z Zalewem Zegrzyńskim ani że nigdy nie opublikowano żadnego wyraźnego zdjęcia potwora.
W prasie pojawiały się natomiast rysunki Paskudy – przypominała ogromnego węża w całości pokrytego pustymi butelkami, oponami samochodowymi i śmieciami z okolic Zegrza. Ostatecznie temat zniknął, gdy zalew został oczyszczony. Tłumaczono wówczas, że Paskuda nie lubi czystej wody…
Pozostałością potwora z Zalewu Zegrzyńskiego była wakacyjna historia sprzed kilku lat, gdy „Fakt” ogłosił, że w górę Wisły płynie potężny wieloryb o imieniu Lolek. Ssak – zmierzając do stolicy – miał nawet pokonać tamę we Włocławku, a jego przygody relacjonowali naoczni świadkowie. Kilka dni wcześniej faktycznie zaobserwowano prawie 30-metrowego wieloryba w Zatoce Gdańskiej, który następnie odpłynął, co jednak nie przeszkodziło dziennikarzom „Faktu” relacjonować jego zmyśloną podróż rzeką do Warszawy…
Kolejna legenda epoki PRL-u miała podłoże polityczne. W czerwcu 1950 roku ogłoszono, że imperialiści amerykańscy zrzucili na Polskę ogromne ilości stonki ziemniaczanej, co miało zniszczyć uprawy i wywołać głód w naszym kraju. Do walki z zagrożeniem zmobilizowano tysiące ochotników, którzy ze słoikami w rękach ruszyli na pola, aby niszczyć chrząszcza szkodnika. Prasa, radio i Polska Kronika Filmowa na bieżąco relacjonowały wydarzenia, władze wydawały odpowiednie komunikaty, oskarżając „amerykańskich imperialistów” o zbrodnicze zamiary wobec społeczeństwa.
Inna sprawa, że stonka faktycznie pochodziła z USA, dokładnie z Kolorado, a do Europy została zawleczona już kilkadziesiąt lat wcześniej wraz z żywością ze Stanów Zjednoczonych. Szybko się rozmnożyła, gdyż na Starym Kontynencie nie miała naturalnych wrogów, a pestycydów używano wówczas znacznie rzadziej niż obecnie. Problem z usunięciem stonki był faktycznie bardzo poważny, więc władze wykorzystały to w sprawach propagandowych.
Niemal z dnia na dzień żuk z Kolorado stał się tematem numer jeden w mediach i prawdziwym postrachem polskiego społeczeństwa. Dziś już niemal zupełnie wyginął, a jego miejsce zajmuje stonka kukurydziana zawleczona do Europy podczas wojen na Bałkanach w latach 90. ubiegłego wieku. Tylko że nikt już nikogo nie oskarża, iż było to celowe działanie.
Czarnych legend w epoce PRL-u było znacznie więcej – w większości miały podtekst polityczny lub były związane z brakami w zaopatrzeniu sklepów.
Aby wytłumaczyć nagłe pogorszenie się jakości wędlin pod koniec lat 70., plotkowano, że na polecenie władz dodaje się do nich w zakładach mięsnych arktycznego kryla – skorupiaka, którego wówczas zaczęto masowo odławiać, aby przerabiać go na pasze dla zwierząt. Z kolei koszmarna jakość pasztetowej miała być spowodowana dodawaniem do niej mielonego papieru toaletowego (!), co z kolei wyjaśniało brak tego towaru na rynku.
Ale to już historia na inne opowiadanie…
Plotki o znanych ludziach zawsze ekscytowały społeczeństwo. Nie inaczej było w czasach PRL-u.
W drugiej połowie lat 70. niemal cała Polska opowiadała o ekstrawagancjach Stanisławy Gierek. Pierwsza dama epoki propagandy sukcesu miała raz na tydzień latać do Paryża na zakupy, a podczas tych wizyt odwiedzać jeszcze ekskluzywnego fryzjera. Plotkę podsycał fakt, że Stanisława jako pierwsza żona przywódcy partii wyszła z jego cienia i często towarzyszyła mu podczas wizyt zagranicznych. Przy takich okazjach komentowano też nowe fryzury pani Gierek, które nie wszystkim się podobały. Uważano bowiem, że jej uczesanie często nie jest najlepiej dobrane, a poza tym nie licuje z jej pozycją ani wiekiem. Plotka o regularnych wizytach nad Sekwaną – oczywiście – nie była prawdziwa, ale u jej źródła leżał fakt, że pani Gierek faktycznie miała słabość do zagranicznych zakupów.
„Spotkałem się (…) z Karskim, naszym ambasadorem w Wiedniu – wspominał Mieczysław Rakowski. – Opowiadał mi różne historyjki o naszych bonzach (na przykład że co najmniej raz na kwartał przyjeżdża tu pani Stasia Gierkowa z całą niemal rodziną i dokonuje zakupów)”2.
Zresztą wspomniany Mieczysław Rakowski wkrótce też padł ofiarą plotki. Na początku lat 80. kraj obiegła wiadomość, że ówczesny wicepremier nawiązał gorący romans z piosenkarką Hanną Banaszak. Nie pomogły zaprzeczenia wokalistki, która niemal w każdym wywiadzie z uśmiechem mówiła: „Nie, naprawdę nie znam tego pana”. Inna sprawa, że pogłoski na ten temat podsycał jednak sam Rakowski, któremu najwyraźniej imponował fakt łączenia jego nazwiska z urodziwą, o ponad 30 lat młodszą artystką.
Podobno plotka doszła nawet do generała Jaruzelskiego, który wprost zapytał Rakowskiego o całą sprawę. Ten zaprzeczył, jednak pogłoska nadal żyła własnym życiem i ucichła dopiero w styczniu 1986 roku podczas wieczoru piosenek Jerzego Wasowskiego w stołecznym Teatrze Współczesnym. Banaszak, wykonując Ja dla pana czasu nie mam, „kierowała spojrzenie gdzieś w bok od miejsca”, w którym na widowni siedział Rakowski. Na efekty nie trzeba było długo czekać, „połowa sali wybuchnęła śmiechem i tak już było do końca piosenki”. Do śmiechu nie było tylko Rakowskiemu…
Małżeństwo Niny Andrycz z premierem Cyrankiewiczem także stanowiło obiekt różnego rodzaju anegdot opowiadanych w biurach i kawiarniach. Plotki potęgował fakt, że małżonkowie nie mieli dzieci, a premier uchodził za wyjątkowego kobieciarza.
Gdy w 1960 roku Cyrankiewiczowie mieli odwiedzić Indie, o przygotowaniach do wizyty szeroko rozpisywała się polska prasa, informowano również, że kreacje dla pani premierowej szyte są przez najlepszych paryskich krawców. Wzbudziło to oburzenie polskiego społeczeństwa egzystującego w skromnych warunkach. Na spotkaniach w zakładach pracy ostro atakowano tę rozrzutność, a do historii przeszła riposta Władysława Bieńkowskiego (byłego ministra i posła). Ten znany z ciętego języka publicysta miał uspokajać robotników, że paryskie toalety pani Niny były tańszym wyjściem z sytuacji. Albowiem „gdyby Cyrankiewicz pojechał sam, to kosztowałoby nie mniej, bo kontakty z paniami na świecie drogo kosztują”.
Nie trzeba dodawać, że pani premierowa wcale nie nosiła w Indiach sukni ze szczerozłotymi nitkami ani kapeluszy ozdobionych drogimi klejnotami, jak to opowiadano w kraju…
W tym samym roku na scenie Kabaretu Starszych Panów zadebiutowała Kalina Jędrusik. Największa seksbomba PRL-u zawsze dbała o dostarczanie plotek, a niechęć, jaką do niej odczuwali Władysław i Zofia Gomułkowie, była wystarczającym powodem do zabawnych anegdot.
Podobno towarzyszka Zofia wymogła na władzach telewizji, aby Kalina pokazywała się na wizji bardziej stosownie ubrana, a już na pewno nie w sukniach z ogromnym dekoltem i z krzyżykiem na łańcuszku opadającym na jej obfity biust. Jędrusik – oczywiście – ignorowała te żądania. W efekcie plotkowano, że ilekroć Gomułkowie widzą ją w Kabarecie Starszych Panów, towarzyszka Zofia dostaje histerii, a pierwszy sekretarz rzuca w telewizor kapciem lub (w ostrzejszej wersji) popielniczką.
Nie było to prawdą, wprawdzie Gomułkowie szczerze nie cierpieli Jędrusik, jednak towarzysz Wiesław nie mógł rzucać w nią kapciem, gdyż ze względu na swoje kalectwo używał w domu wyłącznie specjalnego obuwia ortopedycznego. Jeszcze gorzej sprawa przedstawiała się z popielniczką. Wprawdzie palił papierosy, ale był człowiekiem tak oszczędnym, że nigdy w życiu nie rzuciłby ciężkim przedmiotem w tak kosztowną rzecz jak telewizor. Poza tym Kabaret Starszych Panów nadawano o godzinie 22.30, a Gomułka lubił wcześnie chodzić spać – wyjątek robił tylko w czwartki, gdy po Dzienniku emitowano Kobrę, a Starsi Panowie pojawiali się w soboty…
Pod koniec lat 70. ogromne emocje wzbudziła rywalizacja pomiędzy Danielem Olbrychskim a Andrzejem Jaroszewiczem – chodziło o względy Maryli Rodowicz. Popularna piosenkarka była związana z Olbrychskim przez trzy lata, plotkowano nawet o ich ślubie (aktor nie miał jeszcze wtedy rozwodu).
Wreszcie na drodze tej pary stanął kierowca rajdowy, syn premiera Jaroszewicza nazywany „Czerwonym Księciem”. Polskie społeczeństwo wyjątkowo go nie lubiło za zabawowy tryb życia. Powszechnie uważano, że przepija państwowe pieniądze, przepuszcza ogromne sumy na kobiety, a do tego w Monte Carlo po zakończeniu rajdu miał publicznie przypalać sobie papierosy 500-złotowymi banknotami. Ale na Maryli robił ogromne wrażenie – trudno się zresztą dziwić, skoro potrafił wynająć samolot, aby podczas poznańskiego koncertu wokalistki zrzucać z niego goździki.
Ostatecznie Rodowicz odeszła od Olbrychskiego i na krótko związała się z Jaroszewiczem, czego społeczeństwo nie potrafiło jej wybaczyć. I gdy dwa lata później buchnęła kolejna plotka, że pan Daniel pobił rywala w warszawskim SPATiF-ie, wiele osób nie ukrywało satysfakcji. Wprawdzie bezpośrednią przyczyną bójki miała być obraźliwa wypowiedź Jaroszewicza o zbliżającej się pierwszej pielgrzymce Jana Pawła II do kraju, ale wszyscy podejrzewali, że tak naprawdę panowie załatwiali porachunki za Rodowicz. Chociaż obaj zaprzeczali awanturze, plotka żyła własnym życiem. Zresztą Olbrychski zaprzeczał w taki sposób, jakby właśnie chciał ją potwierdzić…
Patrząc na tamte czasy, trudno nie zauważyć, że plotki o obecnych gwiazdach czy politykach nie mają już takiego zasięgu oddziaływania. Nowa kreacja pani prezydentowej nie stanowi tematu powszechnych rozmów w biurach i urzędach, a do częstej zmiany partnerów przez dzisiejszych celebrytów wszyscy się już przyzwyczaili. Zresztą – jaka epoka, takie gwiazdy…
Koniec epoki stalinizmu przyspieszył przemiany obyczajowe, a młodzież nie chciała już śpiewać pieśni o przodownikach pracy i planie sześcioletnim. Oficjalnie pojawił się wyklęty do niedawna jazz, powstawały modne kluby i kawiarnie. Młodzi ludzie pragnęli się bawić i używać życia.
Chociaż w czasach Polski Ludowej istniał obligatoryjny obowiązek pracy, to nawet wówczas nie brakowało ludzi oficjalnie nieosiągających żadnych dochodów, a żyjących na dość przyzwoitym poziomie. I nie były to wyłącznie osoby z typowego marginesu społecznego, w pewnych kręgach funkcjonowały bowiem grupy złotej młodzieży, której tryb życia wzbudzał protesty ówczesnych moralistów.
„W Warszawie była tak zwana grupa – wspominał jeden z najbardziej znanych ówczesnych imprezowiczów, Andrzej »Koń« Bohdanowicz. – (…) Złota młodzież, ale nie taka złota młodzież, która miała bogatych rodziców, tylko wszyscy studiowali, wszyscy mieli jakieś pieniądze i umieli tymi pieniędzmi bawić się. Skromnymi pieniędzmi. Razem wyjeżdżało się na Mazury, nad morze, razem w góry. A jak prywatka, to było sto osób i był huk. Najlepsze dziewczyny, modelki – nie modelki”3.
Nie wszyscy mieli jednak podobnie ograniczone środki finansowe. Za największego bon vivanta tamtych lat uchodził Andrzej Rzeszotarski dysponujący ogromnymi pieniędzmi niewiadomego pochodzenia. Nazywano go „Rotmistrzem” lub „Wujem”, był człowiekiem w wieku średnim, co nie przeszkadzało mu jednak brylować w znacznie młodszym towarzystwie.
„Krążyły o nim plotki – opowiadała Osiecka – od których włosy jeżyły się na głowie: że handluje narkotykami, że jest madonną siedmiu wywiadów (wuj! madonną!), że oszukuje w pokera, że jest zwyczajnym gangsterem i tak dalej, i tak dalej. Dla naszej jednak opowiastki jest ważne tylko to, że »Wuj« był człowiekiem przepotwornie majętnym. Poruszał się po Warszawie wściekle czerwonym mercedesem (…)”4.
Inni zapamiętali, że Rzeszotarski jeździł czerwonym lincolnem czy też fordem, marka samochodu nie miała zresztą większego znaczenia. Zachodni pojazd dobrej klasy był bowiem wtedy symbolem wręcz niewyobrażalnego luksusu, czymś, na co mogli sobie pozwolić tylko najbardziej zamożni.
Nikt właściwie nie wiedział, czym pan „Rotmistrz” się zajmuje, z perspektywy czasu można jednak podejrzewać, że był agentem SB. Na pewno nie mógł się pochwalić żadną kombatancką przeszłością i nigdy nie nosił stopnia oficerskiego. Prawdopodobnie wykorzystał przypadkową zbieżność nazwisk z przedwojennym kawalerzystą i uczestnikiem Powstania Warszawskiego Adamem Rzeszotarskim – i w ten sposób dostąpił nobilitacji.
„Za Rotmistrzem snuł się jak cień eseista i aktor Adam Pawlikowski – wspominał Janusz Głowacki – nazywany Dudusiem, którego szlachetny profil, znany z filmu Popiół i diament, przyciągał dziewczyny i uświetniał zabawy Rzeszotarskiego w jego wytapetowanym pięćsetkami mieszkaniu”5.
Pan „Rotmistrz” nie zadawał sobie trudu, aby osobiście prowadzić swój pojazd, miał od tego kierowcę, olbrzyma o przezwisku „Cegła”. Razem ze swoimi wybrankami zajmował tylne siedzenie, zwykle też obdarzał partnerki eleganckim obuwiem. Aby jednak być pewnym efektów spotkania, jeden bucik wręczał dziewczynie wieczorem, a drugi dopiero rano…
Zarówno Rzeszotarski, jak i Pawlikowski zakończyli życie w tragiczny sposób. Aktor zaplątany w „afery ze służbami specjalnymi” popadł w obłęd, natomiast po zmianie „układów milicyjno-politycznych” „Rotmistrz” przestał być potrzebny i stracił swoje legendarne możliwości finansowe. W efekcie obaj popełnili samobójstwo, wyskakując przez okno.
W swoich najlepszych latach Rzeszotarski był stałym klientem warszawskiego klubu Hybrydy przy ulicy Mokotowskiej, którego działalność oficjalnie zainaugurowano koncertem jazzowym 1 lutego 1957 roku. Jednak niemal od samego początku klub bardziej kojarzył się z najlepszymi w Warszawie imprezami tanecznymi, które odbywały się trzy razy w tygodniu.
„W czwartki, soboty i niedziele – pisał ze zgorszeniem dziennikarz »Walki Młodych« – ciągnie na Mokotowską 48 nie tylko sznur samochodów, ale również i tłum pieszych złaknionych tańca. Napierają na drzwi, zaglądają przez zakratowane okna, używają zmyślnych forteli, aby dostać się do wymarzonego raju – nic z tego. Bramkarze są bezlitośni, pracują sprawnie i metodycznie”6.
Klub był obliczony na 150–200 osób i faktycznie tyle sprzedawano biletów. Wielu znajomych wchodziło jednak za darmo, a pozostali płacili wprost do kieszeni bramkarzy. Ci zresztą doskonale wiedzieli, kogo mają wpuścić do lokalu.
„(…) uczennice, badylarzy, cinkciarzy, aktorki, piosenkarzy, tajniaków – wspominał Janusz Głowacki – i 14-letnią Ewunię, która na pytanie ojca: »Czy ty aby, córeczko, za wcześnie nie zaczynasz?«, odpowiadała: »Tatusiu, ja już zaczynam wychodzić z obiegu«. A kiedy ojciec postanowił zamykać ją na klucz, żeby odrabiała lekcje, po jego zawiązanych w linę krawatach spuszczała się przez okno na ulicę”7.
Inna sprawa, że już sama lokalizacja klubu powinna dać jego bywalcom wiele do myślenia. Naprzeciwko działał bowiem bar Przechodni, gdzie można było napić się wódki (w Hybrydach podawano tylko piwo i wino), a w pobliżu mieściła się przychodnia wenerologiczna, gdzie często trafiali bywalcy lokalu.
Za najlepszego tancerza Hybryd uchodził Henryk Kurek nazywany Heniem „Melomanem”. To właśnie jego pokazywały kamery telewizyjne podczas reportaży z klubu, pojawiał się również w filmach z tego okresu (w epizodach, bez podawania jego nazwiska w czołówce). Był tancerzem niezwykle zdolnym, a do tego miał wręcz nieprawdopodobną kondycję.
„Nie pamiętam już, co Henio »Meloman« tańczył – wspominał Tadeusz Ross – (…) ale pamiętam, jak tańczył. Wokół niego tworzył się wianuszek gapiów, a gdy kończył, rozbrzmiewały gromkie brawa. Henio był stałym bywalcem »Hybryd«, nie pamiętam chyba wieczoru, żeby go nie było. On był po prostu znakiem firmowym tego klubu”8.
Oczywiście obyczaje panujące w lokalu nie mogły zachwycać przedstawicieli władz – ich spokój burzyły alkohol, seks i jazz, potem rock and roll, a do tego miejscowi bon vivanci, którzy prowadzili życie niezgodne z zasadami socjalistycznej moralności… Tacy jak wspomniany „Koń”, który na swojej wizytówce zamieścił adnotację „człowiek wolny” i jako pan własnego czasu stale przesiadywał w Hybrydach.
„[»Koń«] nie miał nigdy pieczątki z miejsca pracy w dowodzie osobistym – tłumaczyła Agata Bleja – no, może raz, parę lat po wojnie, gdy uciekając przed wojskiem, zaszył się na wsi jako nauczyciel. Dość szybko zresztą skrzyknął tam doborowe towarzystwo: kowala, przedwojennego kaprala, kierownika pegeeru oraz sołtysa i założyli kółko karciane. Koń, jak go przez całe dorosłe życie nazywają wszyscy, w karty gra od dziecka. Karty to jego największa przyjemność (…)”9.
Karty nie były wyłącznie rozrywką, w Hybrydach grano bowiem hazardowo (oczywiście nielegalnie), co wyjaśnia źródło dochodów niektórych stałych bywalców klubu. Hazard bywał jednak czasami dość niebezpiecznym zajęciem.
„W Hybrydach – kontynuował Głowacki – rozpoczynał długą noc opętany jak gracz Dostojewskiego manią hazardu kapitan Służby Bezpieczeństwa, postrach pokerzystów, bo kiedy przegrywał, wyciągał rewolwer i zabierał się całkiem konkretnie do popełniania samobójstwa. Natychmiast pocieszano go i wręczano przegraną kwotę. Nie trzeba było wiele wyobraźni, żeby przewidzieć, czym by się skończyło dla grających znalezienie (…) ciała oficera służb specjalnych. Jednym słowem, w Hybrydach było interesująco”10.
Tym niemniej lokal przy Mokotowskiej to nie tylko imprezy taneczne, seks i hazard. Przez dłuższy czas działały tam: dyskusyjny klub filmowy, Studencki Teatr Hybrydy (Jan Pietrzak, Wojciech Młynarski, Jonasz Kofta) oraz grupa poetycka Pokolenie 1960 (Edward Stachura, Zbigniew Jerzyna, Barbara Sadowska), a także Hot-Club Hybrydy, gdzie grywał Krzysztof Komeda, a karierę zaczynali Włodzimierz Nahorny, Michał Urbaniak i Tomasz Stańko. To właśnie ten klub był głównym organizatorem pierwszego międzynarodowego festiwalu jazzowego Jazz 58, przemianowanego później na Jazz Jamboree.
Koniec dawnych Hybryd nastąpił w 1973 roku. Działalność klubu wznowiono po czterech latach, ale już w lokalu przy ulicy Kniewskiego (obecnie Złota). Do nowej siedziby przychodzili jednak zupełnie inni ludzie i nikt nie bawił się przy jazzie czy rock and rollu…
Wbrew powszechnej opinii członkowie krakowskiego Związku Zawodowego Literatów Polskich weszli w posiadanie kamienicy przy Krupniczej 22 w sposób dość przypadkowy.
Pisarz Tadeusz Kwiatkowski pamiętał, że przed wojną w tamtejszej kawiarni serwowano znakomite kremówki, zatem wraz z kolegami chciał sprawdzić, czy nadal można tam zjeść pyszny deser.
Okazało się, że podczas okupacji mieścił się tam hotel dla niemieckich urzędników, a gdy okupanci opuścili miasto pod Wawelem, pozostał po nich potężny zapas spirytualiów. Literaci poszukujący mieszkań dla członków LP zalegli tam, „dopóki nie skonsumowali zapasów”. Trwało to dość długo, a w tym czasie inne, lepsze kamienice zostały już zajęte, toteż pisarzom „nie pozostało nic innego, jak pozostać tu na stałe”. Stan ten niebawem został zatwierdzony.
Budynek przy Krupniczej stanowił ewenement na skalę ogólnoeuropejską. Sytuacja powojenna Polski spowodowała, że do Krakowa ściągali literaci z całego kraju. Warszawa była zniszczona, nie wszyscy przepadali za Łodzią, a Lwów został oderwany od Polski. Kwaterowano ich na Krupniczej – w efekcie w żadnym innym miejscu liczba wybitnych twórców na metr kwadratowy powierzchni nie była tak wysoka. Nic zatem dziwnego, że do kamienicy przylgnęło określenie czworaków literackich, ewentualnie domu wielu wieszczów. Jak zwykle w takich przypadkach w budynku panowała ścisła hierarchia.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Wały Jagiellońskie, Złote żniwa, Tekstowo.pl/piosenka,waly_jagiello_skie,zlote_zniwa.html [wróć]
M. Rakowski, Dzienniki polityczne 1976–1978, Warszawa 2002, s. 303. [wróć]
Za: T. Dominik, M. Karewicz, Złota młodzież, niebieskie ptaki. Warszawka lat 60., Warszawa 2003, s. 65. [wróć]
Za: ibidem, s. 70. [wróć]
Za: J. Głowacki, Z głowy, Warszawa 2018, e-book. [wróć]
Za: A. Klim, Seks, sztuka i alkohol. Życie towarzyskie lat 60., Warszawa 2021, e-book. [wróć]
J. Głowacki, op. cit.[wróć]
Za: A. Klim, op. cit.[wróć]
Za: T. Dominik, M. Karewicz, op. cit., s. 79. [wróć]
J. Głowacki, op. cit.[wróć]