Blaski i cienie II Rzeczypospolitej. Sensacje, celebryci, skandale - Sławomir Koper - ebook + audiobook

Blaski i cienie II Rzeczypospolitej. Sensacje, celebryci, skandale ebook

Sławomir Koper

4,3

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Blaski i cienie II Rzeczypospolitej.

Sensacje Celebryci Skandale

Szalone życie celebrytów II RP. Ówczesne smaki i obyczaje kulinarne. Kolonialne ambicje Polski. Romanse w Zakopanem. Czy Dymsza był zdrajcą? Morskie opowieści spod biało-czerwonej bandery. Na czym polega fenomen Mieczysława Fogga? Tajemniczy kasiarz Szpicbródka. Prawda i legenda o Gdyni oraz Wolnym Mieście Gdańsku. Michał Waszyński – światowej sławy polski reżyser. Konszachty polityków z gangsterami. Niepowtarzalny klimat i czar II Rzeczypospolitej w pełnej anegdot oraz ciekawostek opowieści Sławomira Kopra.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 355

Oceny
4,3 (27 ocen)
16
5
5
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Od autora

Od autora

Gdy 11 lat temu roz­po­czy­na­łem cykl o eli­tach II Rze­czy­po­spo­li­tej, nie przy­pusz­cza­łem, że będzie on liczył tak wiele pozy­cji. Cho­ciaż bowiem wyda­wa­łem w tym cza­sie książki o innej tema­tyce, zawsze jed­nak powra­ca­łem do mię­dzy­woj­nia. I teraz, po latach, mogę stwier­dzić, że jest to jedna z moich ulu­bio­nych epok histo­rycz­nych.

Zade­cy­do­wało o tym wiele czyn­ni­ków, z któ­rych za naj­waż­niej­szy uwa­żam fakt, iż był to okres obfi­tu­jący w wybitne oso­bo­wo­ści z każ­dej dzie­dziny. Poza tym ówcze­śni cele­bryci to postaci z pierw­szych stron pod­ręcz­ni­ków, a gwiazdy tam­tych lat na zawsze zapi­sały się w dzie­jach pol­skiej poli­tyki, kul­tury i sztuki.

Warto też pamię­tać, że był to okres zachwytu nad odzy­skaną nie­pod­le­gło­ścią, a co za tym idzie – czas opty­mi­stycz­nego podej­ścia do teraź­niej­szo­ści i przy­szło­ści. Nagle z obo­wiązku twór­ców znik­nął cały bagaż mar­ty­ro­lo­giczny, a pozo­stały talent i pogoda ducha.

Oczy­wi­ście nie wszystko w II RP było piękne i wspa­niałe, epoka miała także swoje ciemne strony. Ale takie jest życie: rado­ści sąsia­dują ze smut­kami, a humor z tra­ge­dią. Warto zacho­wać zatem trzeźwe spoj­rze­nie i odbie­rać okres mię­dzy­wo­jenny jako całość – wraz z jego plu­sami i minu­sami.

Taka też jest ta książka. Tema­tom lek­kim, łatwym i przy­jem­nym towa­rzy­szą te o cięż­szym cha­rak­te­rze, a roz­ryw­ko­wej stro­nie życia – ta znacz­nie poważ­niej­sza. Razem jed­nak two­rzą pewien wize­ru­nek epoki, który – mam nadzieję – będzie dla Czy­tel­nika atrak­cyjny.

W książce nie bra­kuje więc opi­sów ówcze­snych skan­dali czy barw­nego życia cele­bry­tów, ale są także roz­działy o sma­kach i oby­cza­jach kuli­nar­nych tam­tych lat oraz aneg­do­tyczne opo­wie­ści o życiu wil­ków mor­skich II RP. Pole­cam też roz­dział o tajem­ni­czych powią­za­niach ówcze­snych poli­ty­ków z gang­ste­rami czy o naj­słyn­niej­szym pol­skim kasia­rzu. A do tego – oba­lam mity na temat Wol­nego Mia­sta Gdań­ska i odbrą­za­wiam sztan­da­rową inwe­sty­cję epoki, czyli budowę Gdyni.

Jak zwy­kle w swo­ich książ­kach nie ury­wam nar­ra­cji wraz z wybu­chem II wojny świa­to­wej. Wpraw­dzie ozna­czała ona koniec pew­nej epoki, ale moi boha­te­ro­wie wciąż żyli i pozo­sta­wali aktywni zawo­dowo, zatem należy zazna­jo­mić Czy­tel­nika z ich dal­szymi losami. Tym bar­dziej że – jak na przy­kład w przy­padku reży­sera Michała Waszyń­skiego – były to wręcz nie­praw­do­po­dobne wyda­rze­nia, które w Pol­sce pozo­stają nie­mal zupeł­nie nie­znane.

Wie­rzę, że niniej­sza książka wzbu­dzi zain­te­re­so­wa­nie Czy­tel­ni­ków i posze­rzy ich wie­dzę o fascy­nu­ją­cych cza­sach II Rze­czy­po­spo­li­tej.

Sła­wo­mir Koper

Roz­dział 1. Skan­da­li­sta epoki

Roz­dział 1

Skan­da­li­sta epoki

Wpraw­dzie Radzi­wił­ło­wie są sym­bo­lem naj­świet­niej­szej ary­sto­kra­cji, ale trudno zna­leźć inną rodzinę wzbu­dza­jącą podob­nie sprzeczne emo­cje. Z jed­nej strony – zasłu­żeni dla Rze­czy­po­spo­li­tej wodzo­wie, jak zwy­cięzca spod Koken­hau­sen Krzysz­tof „Pio­run” Radzi­wiłł, a z dru­giej – ksią­żęta Janusz i Bogu­sław uwiecz­nieni jako zdrajcy w Poto­pie Hen­ryka Sien­kie­wi­cza. To wła­śnie oni mieli trak­to­wać Rzecz­po­spo­litą jak „postaw czer­wo­nego sukna”, z któ­rego usi­ło­wali jak naj­wię­cej wyrwać dla sie­bie. Gorący patrioci i typowo sar­mac­kie okazy war­chol­stwa i pry­waty. Jeden z przed­sta­wi­cielu rodu, Michał zwany Muniem, miał się stać naj­więk­szym skan­da­li­stą pol­skiej ary­sto­kra­cji epoki II Rze­czy­po­spo­li­tej.

W ksią­żę­cej rodzi­nie

Bogac­two rodu było wręcz nie­wy­obra­żalne, około 1750 roku Radzi­wił­ło­wie posia­dali: 23 zamki obronne, 426 miast, 2032 majątki ziem­skie, ponad 10 tysięcy wsi, a liczba ich pod­da­nych się­gała 2,5 miliona (lud­ność całej Rze­czy­po­spo­li­tej wyno­siła wów­czas około 10 milio­nów). Nic zatem dziw­nego, że Karol Sta­ni­sław, zwany „Panie Kochanku”, podej­mu­jąc króla Sta­ni­sława Augu­sta w Nie­świeżu, mógł uży­wać rzędu koń­skiego wysa­dza­nego bry­lan­tami…

Ród wydał sied­miu het­ma­nów, sied­miu kanc­le­rzy, trzech bisku­pów, kil­ku­dzie­się­ciu woje­wo­dów, sta­ro­stów i kasz­te­la­nów, o pomniej­szych sta­no­wi­skach nie wspo­mi­na­jąc. Nazwi­sko Radzi­wiłł nosili rów­nież arty­ści, jak pro­tek­tor Cho­pina, kom­po­zy­tor Antoni Hen­ryk (przy oka­zji namiest­nik Wiel­kiego Księ­stwa Poznań­skiego), powie­ścio­pi­sarka Anna Olim­pia Mostow­ska czy nie­zrów­nany pamięt­ni­karz epoki Wazów, Sta­ni­sław Albrycht.

Zda­rzały się także skan­dale oby­cza­jowe, jak choćby słynny ślub króla Zyg­munta Augu­sta z Bar­barą, burz­liwe mał­żeń­stwo Zofii z Radzi­wił­łów Doro­ho­staj­skiej czy ucieczka Teo­fi­lii Moraw­skiej sprzed ołta­rza ze swoim cio­tecz­nym bra­tem Domi­ni­kiem Hie­ro­ni­mem Radzi­wił­łem. Zawarty w ten nie­co­dzienny spo­sób zwią­zek oka­zał się zresztą cał­kiem udany.

Radzi­wił­ło­wie przez stu­le­cia utrzy­my­wali swoją pozy­cję w kraju, co w dużej mie­rze zawdzię­czali sys­te­mowi ordy­na­cji, który zapo­bie­gał podzia­łowi rodo­wego majątku. Pierw­sze majo­raty w Rze­czy­po­spo­li­tej powstały u schyłku XVI stu­le­cia, a do ich zało­że­nia wyma­gana była zgoda Sejmu. Ordy­na­cja musiała posia­dać swój sta­tut, mają­tek nie mógł zostać sprze­dany, zasta­wiony ani podzie­lony, ale zawsze prze­cho­dził w dro­dze dzie­dzi­cze­nia na okre­śloną osobę. Ordy­nat musiał utrzy­my­wać pozo­sta­łych człon­ków rodziny, a w razie zanie­dby­wa­nia obo­wiąz­ków mógł stra­cić sta­no­wi­sko.

Ordy­na­cje powsta­wały do wybu­chu I wojny świa­to­wej, nie­które z nich prze­cho­dziły na mocy dzie­dzi­cze­nia w ręce innych rodzin, zda­rzały się rów­nież kon­fi­skaty za udział wła­ści­cieli w powsta­niach naro­do­wych. Radzi­wił­ło­wie osta­tecz­nie utwo­rzyli aż pięć majo­ra­tów, do trzech naj­star­szych (Nie­śwież, Ołyka i Kleck) doszły jesz­cze przy­go­dzicka i dawid­gró­decka. Sie­dziby ordy­na­tów wyma­gały wła­ści­wej oprawy, dla­tego w każ­dej z nich powstała rezy­den­cja godna pierw­szego rodu Rze­czy­po­spo­li­tej.

W tak roz­ro­dzo­nej rodzi­nie nie mogło – oczy­wi­ście – zabrak­nąć róż­nego rodzaju ory­gi­na­łów. Jed­nym z nich był wspo­mniany Karol Sta­ni­sław „Panie Kochanku” (1734-1790), któ­rego uwa­żano za pol­ską wer­sję barona Münchhausena, zasły­nął bowiem opo­wia­da­niem nie­sa­mo­wi­tych histo­rii o swo­ich przy­go­dach. Podobno widział kie­dyś tak wielką armatę, że wje­chał do niej karetą zaprzę­żoną w cztery konie, nato­miast pod­czas oblę­że­nia Sara­gossy kula armat­nia miała ode­rwać tylne nogi wraz z zadem jego wierz­chow­cowi. Radzi­wiłł jed­nak nie zre­zy­gno­wał (jego koń rów­nież) i dotarł na mury twier­dzy, gdzie oso­bi­ście wysiekł obroń­ców. Przy takich rewe­la­cjach pomysł wysy­pa­nia cukrem dzie­dzińca zamku w Nie­świeżu, by latem urzą­dzić tam kulig, wydaje się cał­kiem praw­do­po­dobny…

Karol Sta­ni­sław, nie­stety, nie ogra­ni­czał się wyłącz­nie do snu­cia ory­gi­nal­nych opo­wie­ści. Był war­cho­łem pierw­szej wody czę­sto zmie­nia­ją­cym orien­ta­cję poli­tyczną, cie­szył się jed­nak auten­tycz­nym uzna­niem szlachty. Miał bowiem praw­dzi­wie ksią­żęcy gest, a jego wszel­kie dzi­wac­twa uzna­wano za wła­ściwe dla wiel­kiego pana. Inna sprawa, że nie zawsze były to sym­pa­tyczne zacho­wa­nia – pijany książę potra­fił bowiem urzą­dzać pokazy publicz­nej mastur­ba­cji czy też obna­żać się na ucztach.

W rodzie Radzi­wił­łów tra­fiali się rów­nież auten­tyczni dewianci, jak świet­nie wykształ­cony kraj­czy wielki litew­ski, Mar­cin Miko­łaj (1705-1782), który już w wieku mło­dzień­czym zdra­dzał objawy cho­roby psy­chicz­nej. Z upły­wem lat było coraz gorzej – kraj­czy uwię­ził żonę wraz z dziećmi „w wiel­kiej nie­wy­go­dzie i smro­dzie, gdyż w tej jed­nej izbie spać, jeść i inne potrzeby natury czy­nić musieli”. Oto­czył się współ­pra­cow­ni­kami żydow­skiego pocho­dze­nia, prze­strze­ga­jąc ich prak­tyk reli­gij­nych. Utrzy­my­wał harem porwa­nych lub kupio­nych dziew­cząt, a uro­dzone z nich dzieci podobno mor­do­wał i z ich zwłok „jakieś desty­la­cje czy­nił”. Ponoć poszu­ki­wał kamie­nia filo­zo­ficz­nego, co jed­no­cze­śnie nie prze­szka­dzało mu napa­dać na oko­liczne dwory, wię­zić i mor­do­wać sąsia­dów. W sprawę osta­tecz­nie wdała się dal­sza rodzina i siłą ubez­wła­sno­wol­niono sza­leńca. Mar­cin do końca życia był trzy­many w ści­słym aresz­cie domo­wym.

Radzi­wił­ło­wie zali­czali się do naj­świet­niej­szej ary­sto­kra­cji euro­pej­skiej, nie bra­ko­wało zatem koli­ga­cji z rodami panu­ją­cymi. Radzi­wił­łówny wycho­dziły za Pia­stów mazo­wiec­kich i Jagiel­lo­nów, męż­czyźni poślu­biali Hohen­zol­ler­nówny. Nie­wiele zresztą bra­ko­wało, by Radzi­wił­łówna została cesa­rzową Nie­miec. Córka Hen­ryka Anto­niego, Eliza, zarę­czyła się w 1820 roku z następcą tronu pru­skiego, Wil­hel­mem. Nacisk rodziny Hohen­zol­ler­nów spo­wo­do­wał jed­nak zerwa­nie zarę­czyn, ale póź­niej­szy cesarz do końca życia wspo­mi­nał uko­chaną ze łzami w oczach…

Munio

Skan­dal oby­cza­jowy, jakim było mał­żeń­stwo Domi­nika Hie­ro­nima Radzi­wiłła z kuzynką, spo­wo­do­wał, że ordy­na­cje nie­świe­ska i ołycka tra­fiły w ręce tej samej linii rodu. W jej posia­da­niu zna­la­zła się także ordy­na­cja przy­go­dzicka w Wiel­ko­pol­sce oraz kolejny majo­rat ze sto­licą w Dawid­gródku na Kre­sach.

Była to ber­liń­ska linia Radzi­wił­łów od lat osie­dlona na tere­nie kró­le­stwa pru­skiego, dla­tego gdy kolejni jej przed­sta­wi­ciele obej­mo­wali majątki poło­żone w impe­rium Roma­no­wów, musieli się sta­rać o oby­wa­tel­stwo rosyj­skie. Nie sta­no­wiło to więk­szego pro­blemu – Radzi­wił­ło­wie, podob­nie jak więk­szość ary­sto­kra­tycz­nych rodów euro­pej­skich, byli rodziną kosmo­po­li­tyczną. Dobrze funk­cjo­no­wali także w ber­liń­skim życiu poli­tycz­nym, co jed­nak nie prze­szka­dzało im w dzia­łal­no­ści na rzecz Pola­ków. Książę Bogu­sław Fry­de­ryk, będąc pru­skim gene­ra­łem, gło­so­wał prze­ciwko przy­łą­cze­niu Wiel­kiego Księ­stwa Poznań­skiego do Związku Nie­miec­kiego, a jego syn, Fer­dy­nand, zasły­nął ostrą inter­pe­la­cją w spra­wie straj­ków szkol­nych we Wrze­śni. Do tego sprze­ci­wiał się anty­pol­skiej poli­tyce pod­czas kul­tur­kampfu, a w 1918 roku został posłem na pol­ski Sejm Usta­wo­daw­czy, gdzie spra­wo­wał funk­cję mar­szałka-seniora.

Pro­ble­mem księ­cia Fer­dy­nanda był jego naj­star­szy syn, Michał. Jak przy­stało na Radzi­wiłła, na chrzcie dostał aż osiem imion, ale od „naj­młod­szych lat zdra­dzał naj­gor­sze cechy cha­rak­teru” i zawsze był „odporny na wpływy domowe”. Do tego oka­zał się osob­ni­kiem wyjąt­kowo zachłan­nym na mają­tek i uwa­żał, że – jako naj­star­szemu potom­kowi – należy mu się cały spa­dek po ojcu. A zatem nie tylko majo­rat w Ołyce, lecz także w Przy­go­dzi­cach. Nie tra­fiały do niego żadne argu­menty, na nic zdały się per­swa­zje – pla­no­wał pozba­wić młod­szego brata należ­nej mu ordy­na­cji. Nic dziw­nego, że w rodzi­nie zaczęto powoli uwa­żać go za „psy­cho­patę na pod­łożu rodo­wej mega­lo­ma­nii”, gdyż w niczym nie był podobny do współ­cze­snych sobie Radzi­wił­łów, a bar­dziej przy­po­mi­nał przod­ków z cza­sów Rze­czy­po­spo­li­tej Obojga Naro­dów.

Fer­dy­nand Radzi­wiłł zmarł w lutym 1926 roku. Zgod­nie z jego testa­men­tem Ołykę objął naj­młod­szy z rodzeń­stwa, Janusz, nato­miast Micha­łowi przy­pa­dły Przy­go­dzice. Ni­gdy się z tym nie pogo­dził, zawsze pod­kre­ślał, że został okra­dziony z dzie­dzic­twa, i uwa­żał się za czter­na­stego ordy­nata ołyc­kiego i czwar­tego hra­biego na Przy­go­dzi­cach. Na co dzień pre­fe­ro­wał jed­nak tytuł „Jego Wyso­kość Jaśnie Pan” i tak lubił się okre­ślać.

Potra­fił pro­ce­so­wać się z ojcem, zarzu­ca­jąc mu skąp­stwo i bez­prawną wycinkę drzew w Przy­go­dzi­cach. A po jego śmierci nie rezy­gno­wał z żad­nej oka­zji, by oskar­żać rodzinę o kra­dzież należ­nego mu majątku. Mimo że sąd hono­rowy odrzu­cił jego pre­ten­sje, na­dal nie chciał się zrzec Ołyki – w odpo­wie­dzi rodzina nie wydała zgody na zacią­ga­nie poży­czek pod hipo­tekę Przy­go­dzic. Było to tym waż­niej­sze, że Radzi­wiłł pro­wa­dził hulasz­czy tryb życia i miał ogromne potrzeby finan­sowe, a gospo­darką we wła­snej ordy­na­cji kom­plet­nie się nie inte­re­so­wał. W efek­cie – z powodu zale­gło­ści podat­ko­wych odmó­wiono mu kie­dyś wyda­nia pasz­portu.

Ordy­nat jed­nak kom­plet­nie się tym nie przej­mo­wał i mając już poważne pro­blemy finan­sowe, potra­fił zamó­wić ogromną par­tię szam­pana, za który póź­niej nie był w sta­nie zapła­cić. Gdy wyjeż­dżał za gra­nicę, żył jak na pol­skiego magnata przy­stało – pod Lon­dy­nem wyna­jął pałac i „miał ze sobą sze­reg osób ze służby w Pol­sce”. Z reguły zabie­rał ze sobą „48 kufrów” z rze­czami oso­bi­stymi, a do tego dywany i pościel. Podobno mie­sięczny pobyt księ­cia za gra­nicą (nie licząc prze­jaz­dów i nie­spo­dzie­wa­nych wydat­ków) kosz­to­wał ponad 15 tysięcy zło­tych (około 46 tysięcy euro).

Książę się żeni

Z racji koloru brody i wło­sów przy­lgnął do niego przy­do­mek „Rudy”, ale ordy­nat w nie­wiel­kim stop­niu przy­po­mi­nał swo­jego poprzed­nika z XVI wieku o tym samym prze­zwi­sku. Michał regu­lar­nie dostar­czał bowiem skan­da­licz­nych plo­tek „z życia wyż­szych sfer”, prasa miała o czym pisać, a akto­rzy war­szaw­skich kaba­re­tów mogli dow­cip­ko­wać na jego temat. Inna sprawa, że pro­jekty matry­mo­nialne „Jaśnie Pana” wpra­wiały rodzinę w prze­ra­że­nie, gdyż zawie­rał związki mał­żeń­skie w podobny spo­sób, w jaki pro­wa­dził inte­resy.

Jego pierw­szą żoną została Rosjanka grec­kiego pocho­dze­nia, Maria de Ber­nar­daky. Wcze­śniej była mło­dzień­czą fascy­na­cją Mar­cela Pro­usta, a Radzi­wiłł poznał ją zapewne w Lon­dy­nie. Choć rodzina sprze­ci­wiała się temu związ­kowi, Munio posta­wił na swoim – oże­nił się w 1898 roku. Na świat przy­szło dwoje dzieci, zwią­zek nie prze­trwał jed­nak długo – awan­tury domowe były na porządku dzien­nym, a raz nawet książę wyrzu­cił żonę z pędzą­cego samo­chodu, w wyniku czego zła­mała nogę.

Praw­dziwe kło­poty zaczęły się jed­nak dopiero wtedy, gdy Radzi­wiłł zain­te­re­so­wał się zamożną hisz­pań­ską ary­sto­kratką. Mar­kiza zza Pire­ne­jów była od niego star­sza o cztery lata. Uczu­cie raczej nie wcho­dziło tu w grę, chyba że była to miłość do jej pie­nię­dzy…

„Zadłu­żyw­szy się po uszy – wspo­mi­nała sio­stra »Rudego«, Maria Mał­go­rzata Potocka – Michał opu­ścił żonę i dzieci i podró­żo­wał po świe­cie z bogatą wdową, Hisz­panką, panią Joachiną de Santa Sus­saną [Maria Hen­rietta Joaqu­ina Mar­ti­nez de Medi­nilla, mar­kiza de Santa Susana – red.]. Ta naiw­nie go ubó­stwiała, doga­dzała wszyst­kim jego kapry­som, słu­żyła mu jak nie­wol­nica i uwa­żała, że Michał to nie­szczę­sny męczen­nik. Po otrzy­ma­niu anu­la­cji pierw­szego mał­żeń­stwa Michał wziął ślub z Joachiną w Szwaj­ca­rii pod­czas pierw­szej wiel­kiej wojny. O dzieci swoje już się nie trosz­czył”1.

Roz­wód orze­czono w 1915 roku, a rok póź­niej odbył się drugi ślub Radzi­wiłła. Maria Ber­nar­daky pozo­stała w Pol­sce, razem z córką zamiesz­kałą pod Byd­gosz­czą.

Nato­miast Hisz­pance wystar­czyło pie­nię­dzy na 13 lat, po czym książę wystą­pił o roz­wód. Tym razem sprawa była o wiele bar­dziej skom­pli­ko­wana, mał­żeń­stwo zawarto bowiem w Vaduz, sto­licy Liech­ten­ste­inu, w któ­rym obo­wią­zy­wało prawo austriac­kie i nie uzna­wano roz­wo­dów cywil­nych. Radzi­wiłł zło­żył jed­nak pozew na tery­to­rium Fran­cji, gdzie w Biar­ritz miał willę, ale był oby­wa­te­lem pol­skim, a War­szawa i Paryż nie zawarły poro­zu­mie­nia regu­lu­ją­cego wza­jemne uzna­wa­nie roz­wo­dów. Ponadto z punktu widze­nia fran­cu­skich prze­pi­sów, by orzec roz­wią­za­nie związku, mał­żon­ko­wie powinni przez dwa lata miesz­kać na tere­nie tego kraju. Na domiar złego hisz­pań­ska mar­kiza nie zamie­rzała potul­nie pogo­dzić się z zacho­wa­niem mał­żonka i wnio­sła prze­ciwko niemu pozew o zwrot 2 milio­nów fran­ków (około 820 tysięcy euro) oraz doma­gała się też odda­nia jej fran­cu­skiej willi.

W tej sytu­acji Radzi­wiłł roz­po­czął sta­ra­nia o unie­waż­nie­nie mał­żeń­stwa w Waty­ka­nie, tym bar­dziej że miał już nową kan­dy­datkę na żonę. Ponow­nie udało mu się wszyst­kich zasko­czyć.

Angiel­ska pie­lę­gniarka

W 1926 roku w Lon­dy­nie Munio zacho­ro­wał, opie­ko­wała się nim mię­dzy innymi pie­lę­gniarka, Mary Atkin­son. Nie była spe­cjal­nie uro­dziwa, a do tego miała raczej trudny cha­rak­ter, jed­nak udało się jej cał­ko­wi­cie zdo­mi­no­wać księ­cia. Stała się jego nie­od­łączną towa­rzyszką, a Radzi­wiłł posta­no­wił się z nią oże­nić. Oczy­wi­ście przy­je­chała razem z nim do Przy­go­dzic i towa­rzy­szyła mu w woja­żach po Euro­pie.

Miss Atkin­son była bez wąt­pie­nia osobą bar­dzo sprytną i dość szybko odkryła słabe strony part­nera. Zauwa­żyła, że jest ule­gły, podatny na suge­stie, ma słaby cha­rak­ter, a do tego był jesz­cze hipo­chon­dry­kiem, co bez skru­pu­łów wyko­rzy­sty­wała. W tro­sce o jego zdro­wie pod byle pozo­rem „kła­dła go do łóżka, okry­wa­jąc koł­drami i dając kom­presy”. Podobno zda­rzało się, że w ten spo­sób książę spę­dzał całą zimę i jesz­cze czuł wdzięcz­ność do swo­jej opie­kunki2. Angielka miała wielki wpływ na Munia – nie­któ­rzy twier­dzili, że gdy wyjeż­dżała, „sie­dział zupeł­nie apa­tyczny i nie­na­da­jący się do roz­mowy ani też nie można było od niego uzy­skać żad­nej decy­zji”3.

Atkin­son wtrą­cała się do wszyst­kiego, miała ogromny wpływ nie tylko na sprawy kadrowe w ordy­na­cji, lecz także na ważne decy­zje gospo­dar­cze. Cza­sami nakła­niała Radzi­wiłła do zupeł­nie absur­dal­nych pro­jek­tów, jak choćby hodowla żab i ich eks­port drogą lot­ni­czą do Fran­cji. Pole­ciła też obciąć gałę­zie drzew w parku ota­cza­ją­cym pałac w Anto­ni­nie, tak by przy­po­mi­nały jej palmy. Potra­fiła też zmu­sić part­nera do zanie­cha­nia pla­nów, które wcze­śniej uzgod­nił ze swo­imi pod­wład­nymi. Do tego była cho­ro­bli­wie skąpa i w tro­sce o finanse kochanka nakła­niała go do ogra­ni­cze­nia wydat­ków na rzecz pod­wład­nych. Oczy­wi­ście nie doty­czyło to jej samej, gdyż uwa­żała się już za przy­szłą księżnę.

„Czę­sto pro­wa­dzi­łem roz­mowy z księ­ciem – wspo­mi­nał pro­fe­sor Uni­wer­sy­tetu Poznań­skiego, Edward Sche­tel – i mogę powie­dzieć, że nie­raz pro­wa­dził roz­mowy na bar­dzo wyso­kim pozio­mie, a były chwile, kiedy mówił zupeł­nie nie­do­rzecz­nie i wyka­zy­wał zupełne nie­do­łę­stwo umy­słowe. (…) Wytłu­ma­czyć nie mogę, co było powo­dem tego, a służba mówiła, że pie­lę­gniarka księ­cia, Atkin­son, daje mu jakieś nar­ko­tyki, a ponadto, by utrzy­mać się na swoim sta­no­wi­sku, naj­pierw daje mu jakieś środki lecz­ni­cze, a póź­niej mu je odej­muje, ażeby znowu widoczne było, że za jej pośred­nic­twem czuje się lepiej”4.

Pra­cow­nicy, któ­rzy sprze­ci­wiali się woli Angielki, byli natych­miast zwal­niani, co cza­sami oka­zy­wało się dość kosz­towne dla księ­cia Michała. Docho­dzili bowiem swo­ich praw na dro­dze sądo­wej i Radzi­wiłł regu­lar­nie pła­cił wyso­kie odszko­do­wa­nia. Niektó­rzy byli jed­nak zado­wo­leni (oczy­wi­ście po odzy­ska­niu pie­nię­dzy), gdyż w Anto­ni­nie pano­wała atmos­fera jak „w domu waria­tów” i dłuż­sza praca u Munia mogła rzu­to­wać na stan psy­chiczny zatrud­nio­nych tam osób.

Atkin­son nie zado­wa­lała się jed­nak rolą sza­rej emi­nen­cji, potra­fiła obra­żać nawet zapra­sza­nych gości, nie mówiąc już o pod­wład­nych. Naj­wy­raź­niej też uwiel­biała popi­sy­wać się swoją wła­dzą nad kochan­kiem, a oka­zy­wa­nie tego spra­wiało jej wręcz per­wer­syjną radość.

„Jest osobą mało kul­tu­ralną – oce­niał były pra­cow­nik ordy­na­cji, Janusz Biron – i nie­zdra­dza­jąca spe­cjal­nej inte­li­gen­cji, o zacho­wa­niu pro­stac­kim. (…) W sto­sunku do księ­cia zacho­wy­wała się ona poufale, a nawet mówiła do księ­cia idiota. Robiła też ona nie­jed­no­krot­nie księ­ciu sceny i awan­tury, połą­czone z krzy­kami, hała­sem i pła­czem”5.

Angielce zarzu­cano też zamor­do­wa­nie (czy też zmu­sze­nie do samo­bój­stwa) pew­nego mło­dzieńca ze wsi Kocięba w pobliżu Anto­nina. Ponoć był jej kochan­kiem, a gdy chciał się wyco­fać z tego związku, poniósł śmierć w nie­wy­ja­śnio­nych oko­licz­no­ściach. Nic wię­cej o spra­wie jed­nak nie wia­domo i trudno oce­nić, ile w tym prze­ka­zie jest prawdy.

Dni Mary Atkin­son w Anto­ni­nie były poli­czone. Wyga­sło jej zezwo­le­nie na pracę, a kocha­nek nie był zain­te­re­so­wany jego prze­dłu­że­niem. Naj­praw­do­po­dob­niej był już znu­żony awan­tu­rami Angielki, zresztą pla­no­wał już kolejny zwią­zek. Pie­lę­gniarka w 1937 roku została wyda­lona z pałacu, a Munio nie dał jej nawet pie­nię­dzy na bilet na sta­tek do Anglii – w efek­cie sprze­dała swoją biżu­te­rię. Będąc już w Lon­dy­nie, czy­niła próby, by powró­cić do Pol­ski – bez­sku­tecz­nie. A gdy dowie­działa się, że Radzi­wiłł zamie­rza poślu­bić inną, popeł­niła samo­bój­stwo.

Judyta Suche­stow

Kolejna miłość Munia wpra­wiła Radzi­wił­łów w praw­dziwe prze­ra­że­nie. W czerwcu 1937 roku książę poznał w austriac­kim uzdro­wi­sku Bad Gastein młod­szą o ponad 30 lat uro­dziwą Żydówkę ze Lwowa. Była roz­wódką, miała syna z pierw­szego mał­żeń­stwa i cał­ko­wi­cie ocza­ro­wała pod­sta­rza­łego ary­sto­kratę. Michał posta­no­wił się z nią oże­nić i zapo­wie­dział, że jeżeli nie uzy­ska unie­waż­nie­nia mał­żeń­stwa z hisz­pań­ską mar­kizą, zmieni wyzna­nie. Nie widział w tym żad­nego pro­blemu, podobno bowiem zdą­żył już być wyznawcą pra­wo­sła­wia oraz człon­kiem jed­nej ze wspól­not pro­te­stanc­kich.

Wtedy zadbał, by Judyta została ochrzczona przez kapłana Pol­skiego Naro­do­wego Kościoła Pra­wo­sław­nego, a w dodatku obie­cał prze­pi­sać na nią część majątku nie­wcho­dzą­cego w skład ordy­na­cji. Przy oka­zji odgra­żał się też, że syna kochanki uczyni swoim spad­ko­biercą i w razie potrzeby sam przej­dzie na juda­izm.

Radzi­wił­ło­wie byli prze­ra­żeni, wie­dzieli bowiem, że Munio jest zdolny do wszyst­kiego. Tym­cza­sem miłość kwi­tła – Michał i Judyta prze­by­wali w Kry­nicy, gdzie książę oświad­czył się swo­jej wybrance, potem zje­chali do Anto­nina. Podobno pra­cow­nicy ordy­na­cji byli bar­dzo zado­wo­leni ze zmiany: wład­czą i histe­ryczną Angielkę zastą­piła bowiem kobieta uro­dziwa i pełna wdzięku. Nowa pani na Anto­ni­nie miała także zde­cy­do­wa­nie lep­szy cha­rak­ter od poprzed­niczki, poza tym wyjąt­kowo dbała o swój wygląd i ład­nie grała na for­te­pia­nie oraz śpie­wała. Pod jej wpły­wem Munio zgo­lił nawet swoją słynną brodę, czego nie robił od wielu lat. W Urzę­dzie Stanu Cywil­nego w Przy­go­dzi­cach ogło­szono zapo­wiedź zawar­cia mał­żeń­stwa.

Cała sprawa wzbu­dzała zro­zu­miałą sen­sa­cję – w pol­skiej pra­sie poja­wiały się więc arty­kuły na temat nowego romansu księ­cia i jego pla­nów matry­mo­nial­nych. Radzi­wiłł posta­no­wił to wyko­rzy­stać i w grud­niu 1937 roku na łamach „Ilu­stro­wa­nego Kuriera Pol­skiego” zaata­ko­wał swoją rodzinę, zarzu­ca­jąc jej anty­se­mi­tyzm:

„W Anglii to nikogo nie dziwi, że jeden z pierw­szych ksią­żąt, lord Rose­bery, poślu­bił nie­aryjkę, Roth­schil­dównę. I tylu, tylu innych, któ­rych tu nie mam czasu ani powodu wymie­niać. Żądam dla sie­bie podob­nych praw, jakie posia­dają angiel­scy lor­do­wie, to jest, aby mi wolno było oddać serce oso­bie, którą sobie sam wybiorę, i aby nikt nie wcho­dził i nie pięt­no­wał tego publicz­nie. Wypływa to z mojego pro­gramu i libe­ral­nego nasta­wie­nia”6.

Prze­ra­żona rodzina zgło­siła do sądu donie­sie­nie, że Michał usi­łuje popeł­nić „zbrod­nię biga­mii”, doda­jąc jed­no­cze­śnie wnio­sek o jego ubez­wła­sno­wol­nie­nie z powodu cho­roby psy­chicz­nej. Munio jed­nak uprze­dził krew­nych, spro­wa­dza­jąc zna­nego psy­chia­trę, pro­fe­sora Alek­san­dra Doma­sze­wi­cza, który pod­pi­sał oświad­cze­nie, że książę jest w pełni władz umy­sło­wych. W tej sytu­acji jedy­nym suk­ce­sem Radzi­wił­łów oka­zało się zakwe­stio­no­wa­nie waż­no­ści chrztu Judyty, a pop, który go udzie­lił, został zawie­szony w czyn­no­ściach kapłań­skich i wysłany do klasz­toru.

Oba­wiano się jed­nak, że „Jego Wyso­kość Jaśnie Pan” będzie chciał się oże­nić we Fran­cji i amba­sada pol­ska zaka­zała swoim kon­su­la­tom wyda­nia Radzi­wił­łowi świa­dec­twa o zdol­no­ści do zawar­cia mał­żeń­stwa.

To sku­tecz­nie poha­mo­wało zamiary Michała, tym bar­dziej że do Monte Carlo, gdzie prze­by­wali kochan­ko­wie, tra­fili także wysłan­nicy Radzi­wił­łów. Wraz z nimi poja­wili się przed­sta­wi­ciele zie­miań­stwa wiel­ko­pol­skiego, któ­rzy przy­po­mnieli księ­ciu o jego pro­ble­mach finan­so­wych i zapro­po­no­wali ugodę z rodziną.

W efek­cie Radzi­wiłł porzu­cił narze­czoną, jed­nak ta zło­żyła w angiel­skim sądzie pozew o nie­do­trzy­ma­nie obiet­nicy mał­żeń­stwa i prze­pi­sa­nia czę­ści majątku. Przy oka­zji żądała też zwrotu kosz­tów, jakie pono­siła na jego utrzy­ma­nie, a całość swo­ich pre­ten­sji oce­niła na 50 tysięcy fun­tów (czyli ponad 3,6 miliona euro). Wybuch II wojny świa­to­wej spo­wo­do­wał jed­nak, że sprawa nie zna­la­zła swo­jego zakoń­cze­nia.

Kolejna Angielka

Radzi­wił­ło­wie ode­tchnęli z ulgą – jed­nak nie na długo. Stary książę (Michał zbli­żał się już bowiem do 70. roku życia) szybko pocie­szył się w ramio­nach kolej­nej Angielki. Wpraw­dzie tym razem młod­szej tylko o 14 lat, ale za to bar­dzo zamoż­nej. Har­riet Ste­wart Daw­son była córką kupca gieł­do­wego i wdową po poten­ta­cie w branży jubi­ler­skiej i han­dlu nie­ru­cho­mo­ściami. Jej mają­tek oce­niano na 75 milio­nów zło­tych, pod­czas gdy długi Munia wyno­siły 6 milio­nów (17,7 miliona euro)7.

Tym razem książę posta­no­wił dzia­łać, nie pyta­jąc nikogo o zgodę. Uznał kolejny mariaż za oka­zję do spła­ce­nia zale­gło­ści finan­so­wych i w maju 1938 roku poślu­bił swoją wybrankę w Lon­dy­nie. Mał­żonka nie­ba­wem otrzy­mała pol­ski pasz­port, cho­ciaż poja­wił się zarzut biga­mii. Sprawa jed­nak wciąż nie była jasna, tym bar­dziej że Radzi­wiłł miał doku­ment świad­czący, iż podobno we Fran­cji jed­nak roz­wiódł się ze swoją drugą żoną.

W tej sytu­acji zdez­o­rien­to­wane pol­skie wła­dze prze­dłu­żyły waż­ność pasz­portu księ­cia, wycho­dząc z zało­że­nia, że „zamiar popeł­nie­nia biga­mii” nie był już aktu­alny, a całą sprawą powi­nien zająć się sąd. Munio powró­cił do Anto­nina, gdzie wio­sną dołą­czyła do niego żona. Praw­do­po­dob­nie zaczęła spła­cać długi męża, jed­nak bra­kuje bliż­szych infor­ma­cji na ten temat. Nie­ba­wem zresztą wybu­chła wojna, a Radzi­wiłł miał jesz­cze raz wszyst­kich zadzi­wić. I tym razem nie cho­dziło o skan­dal oby­cza­jowy.

Munio w oczach innych

Zacho­wane rela­cje jed­no­znacz­nie wska­zują, że książę Michał był czło­wie­kiem nie­zrów­no­wa­żo­nym psy­chicz­nie. Nie wszystko bowiem można było zrzu­cić na eks­tra­wa­gan­cje wiel­kiego pana czy też wpływ miss Atkin­son. Przy bliż­szym kon­tak­cie oka­zy­wał się osob­ni­kiem pozba­wio­nym wszel­kiej empa­tii, śle­pym i głu­chym na potrzeby czy krzywdę innych. A do tego mści­wym i pamię­tli­wym.

Wpraw­dzie swoim pra­cow­ni­kom pła­cił bar­dzo wyso­kie pen­sje (jego sekre­tarka zara­biała 600 zło­tych mie­sięcz­nie; mniej wię­cej dwa razy tyle, ile urzęd­nik pań­stwowy śred­niego szcze­bla), jed­nak ogól­nie był czło­wie­kiem nie­obli­czal­nym. Nie bez powodu przez 11 lat ordy­na­cją zarzą­dzało aż 13 admi­ni­stra­to­rów, a zwal­nia­nych urzęd­ników Radzi­wiłł potra­fił szczuć psami.

Od jed­nego z nich, nie­ja­kiego Schrama, zażą­dał, by natych­miast po otrzy­ma­niu wypo­wie­dze­nia opu­ścił służ­bowe miesz­ka­nie wraz z rodziną. Gdy ten odmó­wił, Michał pole­cił wyrzu­cić z miesz­ka­nia jego rze­czy i zakwa­te­ro­wał tam swo­ich leśni­ków. Nato­miast gdy w dro­dze tym­cza­so­wej decy­zji sądu Schra­mo­wie z powro­tem weszli do miesz­ka­nia, ordy­nat posta­wił przed drzwiami „strzel­ców z fuzjami”, nie pozwa­la­jąc nikomu wejść ani wyjść. Sprawa skoń­czyła się inter­wen­cją poli­cji, a Schram uzy­skał wyso­kie odszko­do­wa­nie.

„Jego Wyso­kość Jaśnie Pan” podob­nie postą­pił wobec oso­bi­stej sekre­tarki, z którą zresztą zawarł doży­wotni (!) kon­trakt. Gdy jed­nak po dwóch latach stra­ciła jego łaski, oka­zał się czło­wie­kiem wyjąt­kowo bez­względ­nym. Zwol­nił pra­cow­nicę i pole­cił jej natych­miast opu­ścić lokal, który zaj­mo­wała. Po czym kazał zamu­ro­wać (!) wej­ście.

„W związku z zamu­ro­wa­niem drzwi do mojego miesz­ka­nia – rela­cjo­no­wała nie­szczę­sna asy­stentka, Wła­dy­sława Biro­nowa – sąd na miej­scu prze­pro­wa­dził wizję lokalną i uzy­ska­łam tym­cza­sowe zarzą­dze­nie, mocą któ­rego przy­wró­cono stan pier­wotny. Ponie­waż tele­fo­no­wa­łam na poli­cję, książę kazał tele­fon w sekre­ta­ria­cie zasta­wić szafą”8.

Ude­rzały też pycha i buta Radzi­wiłła. Do wszyst­kich zwra­cał się per „ty”, nawet do nie­zna­nego mu wcze­śniej oso­bi­ście woje­wody poznań­skiego, hra­biego Rogera Raczyń­skiego. Nato­miast wobec ludzi pocho­dzą­cych z „gminu” zacho­wy­wał „dystans spo­łeczny” wyno­szący mini­mum trzy metry – jakby oba­wiał się ich odde­chów i moż­li­wo­ści zara­że­nia się jakąś ple­bej­ską cho­robą. Jed­nak w chwili wybu­chów zło­ści nawet na pro­stacz­ków potra­fił się rzu­cić z pię­ściami, zapo­mi­na­jąc o higie­nie i ostroż­no­ści.

Ofia­rami Radzi­wiłła padli także jego przod­ko­wie. W listo­pa­dzie 1929 roku pole­cił usu­nąć z kaplicy gro­bo­wej trumny z ich zwło­kami i umie­ścić w wyko­pa­nych w pobliżu dołach. Podobno chciał w ten spo­sób zna­leźć miej­sce na kino, któ­rego był wiel­bi­cie­lem. Osta­tecz­nie po inter­wen­cji rodziny część tru­mien pozo­sta­wiono w kaplicy, a część prze­nie­siono na pobli­ski cmen­tarz. Sala kinowa osta­tecz­nie nie powstała.

Cie­ka­wostką nato­miast pozo­staje fakt, że Radzi­wiłła usu­nięto w 1938 roku z Zakonu Kawa­le­rów Mal­tań­skich. Przy­czyną tego wyda­rze­nia nie było jed­nak skan­da­liczne życie księ­cia, lecz pro­za­iczne nie­pła­ce­nie skła­dek. Przy­naj­mniej ofi­cjal­nie…

Wiel­bi­ciel Hitlera

Michał Radzi­wiłł zawsze pre­zen­to­wał dość ory­gi­nalne poglądy poli­tyczne i przez wiele lat uwa­żał się bar­dziej za Niemca niż Polaka. Jego upodo­ba­nie do Bismarcka i Prus wyjąt­kowo iry­to­wało rodzinę i było jed­nym z powo­dów, że w ogóle nie brano Michała pod uwagę przy dzie­dzi­cze­niu ordy­na­cji ołyc­kiej. Inna sytu­acja była w majo­ra­cie przy­go­dzic­kim, który do 1918 roku znaj­do­wał się w gra­ni­cach Nie­miec. Zresztą cał­ko­wite wydzie­dzi­cze­nie naj­star­szego potomka, gdy nie był uznany za nie­po­czy­tal­nego ani nie cią­żył na nim wyrok ska­zu­jący, nie wcho­dziło w rachubę.

Nie zmie­nia to jed­nak faktu, że już w cza­sach II RP Munio cza­sami zadzi­wiał swo­imi poglą­dami poli­tycz­nymi. Dawał przy tym do zro­zu­mie­nia, że Niemcy stoją pod każ­dym wzglę­dem wyżej od Pol­ski i zostali potrak­to­wani nie­spra­wie­dli­wie po I woj­nie świa­to­wej.

„Kie­dyś na jakimś przy­ję­ciu – wspo­mi­nał pro­fe­sor Uni­wer­sy­tetu Poznań­skiego, Ryszard Bieh­ler – (…) książę zaczął wygła­szać zapa­try­wa­nia, że trak­tat wer­sal­ski myl­nie i nie­wła­ści­wie wyty­czył gra­nice pań­stwa, gdyż gra­nica zachod­niej Pol­ski powinna biec od Gdyni przez Kalisz na Śląsk, tak że Wiel­ko­pol­ska powinna przy­paść do Nie­miec. Nato­miast Pol­ska powinna otrzy­mać na wscho­dzie obszar Litwy”9.

Po wybu­chu II wojny świa­to­wej Munio natych­miast uznał się za Niemca i wyra­ził zado­wo­le­nie, że Wiel­ko­pol­ska została włą­czona do III Rze­szy. Zmu­szono go jed­nak do opusz­cze­nia Anto­nina, cho­ciaż po kilku mie­sią­cach jesz­cze na krótki czas tam powró­cił. Osta­tecz­nie jed­nak zasto­so­wano wobec niego areszt w Ostro­wie Wiel­ko­pol­skim, a następ­nie zezwo­lono na wyjazd do Ber­lina. Nad Sprewą roz­wiódł się z trze­cią żoną, któ­rej nie mógł wyba­czyć, że nazwała go „nie­miecką świ­nią”.

Jego mają­tek osta­tecz­nie skon­fi­sko­wano, ale Radzi­wiłł wpra­wił oku­pan­tów w zakło­po­ta­nie, gdyż oka­zało się, że zapi­sał go… Adol­fowi Hitle­rowi. Führer daro­wi­zny jed­nak nie przy­jął i ordy­na­cja prze­szła w ręce Fun­da­cji Rze­szy dla Nie­miec­kich Badań Wschod­nich. Pod­wa­żono też nie­miec­kie oby­wa­tel­stwo księ­cia, wobec czego zażą­dał wpi­sa­nia go na folk­sli­stę (czy też reich­sli­stę). Ponow­nie spo­tkał się z odmową, a jako powód podano, że po I woj­nie świa­to­wej zade­kla­ro­wał pol­ską naro­do­wość. Wpraw­dzie takie postę­po­wa­nie nie prze­szka­dzało wielu innym pol­skim oby­wa­te­lom zostać folks­doj­czami, ale Radzi­wiłła nawet hitle­rowcy mieli już dosyć.

Lata wojny książę spę­dził u rodziny pod Ber­li­nem, a następ­nie wyje­chał do swo­jej byłej hisz­pań­skiej żony na Tene­ryfę, gdzie do śmierci (1955) prze­by­wał na jej utrzy­ma­niu. Nie wia­domo, by pró­bo­wał kie­dy­kol­wiek się kon­tak­to­wać z naj­bliż­szą rodziną pozo­stałą w kraju. Nie­znane są też dal­sze losy jego ostat­niej żony ani Judyty Suche­stow.

W pałacu w Anto­ni­nie dzia­łają obec­nie restau­ra­cja i hotel, orga­ni­zo­wane są także kon­certy Mię­dzy­na­ro­do­wego Festi­walu „Cho­pin w bar­wach jesieni” na pamiątkę dwu­krot­nego pobytu kom­po­zy­tora na zapro­sze­nie pra­dziadka Munia.

Pałac prze­trwał zresztą w dobrym sta­nie, ale – ku roz­cza­ro­wa­niu tury­stów i pasjo­na­tów histo­rii żąd­nych przy­gód – nie poja­wiły się legendy zwią­zane z osobą ostat­niego ordy­nata. Jego widmo nie krąży nocą po poko­jach i kory­ta­rzach, by prze­kli­nać rodzinę, kobiety z nim zwią­zane czy Adolfa Hitlera.

Nato­miast pewna histo­ria sprzed lat z Muniem w roli głów­nej zna­la­zła nie­dawno swoje potwier­dze­nie. Przez lata opo­wia­dano, że książę, wyjeż­dża­jąc po raz ostatni z pałacu, zako­pał w jego pobliżu trzy cenne depo­zyty. Ostat­nio dzięki wnu­kowi leśni­czego, który zaj­mo­wał się ich ukry­ciem, odna­le­ziono jeden z nich. W meta­lo­wym korytku znaj­do­wał się… mosiężny świecz­nik bez żad­nej war­to­ści. Czy Munio pra­gnął zakpić z przy­szłych poszu­ki­wa­czy skar­bów, czy też dać do zro­zu­mie­nia, że prze­pu­ścił cały rodzinny mają­tek?10

Pre­zy­dium Zarządu Głów­nego Aero­klubu RP na audien­cji u pre­zy­denta RP, Igna­cego Mościc­kiego. Od lewej pre­zes Aero­klubu Janusz Radzi­wiłł, gene­rał Ludo­mił Ray­ski (drugi z pra­wej), sekre­tarz gene­ralny Aero­klubu ppłk Bog­dan Kwie­ciń­ski (pierw­szy z pra­wej). foto NARO­DOWE ARCHI­WUM CYFROWE

Książę Michał Radzi­wiłł z młod­szą o 30 lat narze­czoną Judytą. foto NARO­DOWE ARCHI­WUM CYFROWE

Judyta Suche­stow foto NARO­DOWE ARCHI­WUM CYFROWE

Dla Judyty Suche­stow – roz­wódki z dziec­kiem – książę Michał Radzi­wiłł zgo­lił nawet swą słynną brodę i był gotów zmie­nić wyzna­nie. foto NARO­DOWE ARCHI­WUM CYFROWE

Roz­dział 2. Smaki mię­dzy­woj­nia

Roz­dział 2

Smaki mię­dzy­woj­nia

Nie­znany z imie­nia sma­kosz powie­dział kie­dyś, że ana­li­zu­jąc przy­zwy­cza­je­nia kuli­narne miesz­kań­ców danego kraju, sporo można się dowie­dzieć o jego dzie­jach. Chyba miał rację, wystar­czy bowiem spoj­rzeć na naszą kuch­nię, na dania uwa­żane za naro­dowe potrawy. Pie­rogi i chłod­nik to spe­cjal­ność litew­ska – pozo­sta­łość prze­ni­ka­nia się wie­ków tra­dy­cji wspól­nego pań­stwa. Podob­nie jest z barsz­czem (kuch­nia ukra­iń­ska) i tata­rem woło­wym (bia­ło­ru­ska). Popu­larne w naszym kraju śle­dzie mają w więk­szo­ści rodo­wód żydow­ski lub skan­dy­naw­ski, zrazy wołowe dotarły do nas z Czech, a kapu­śniak i kiszonki z Nie­miec.

Na pogra­ni­czu dwóch epok

W cza­sach II Rze­czy­po­spo­li­tej na to wszystko nakła­dały się jesz­cze róż­nice spo­łeczne, znacz­nie bar­dziej widoczne niż obec­nie. Ina­czej jadano w mia­stach, ina­czej na zie­miań­skich dwo­rach, swo­ich wiel­bi­cieli miały kuch­nie mniej­szo­ści naro­do­wych obec­nie uwa­żane za egzo­tyczne (żydow­ska, litew­ska). W całym kraju widoczne były obce wpływy kuli­narne: na Ślą­sku popu­lar­no­ścią cie­szyła się kuch­nia nie­miecka, a na połu­dniu Pol­ski – węgier­ska z ele­men­tami austriac­kimi. Im dalej na wschód, tym bar­dziej domi­no­wał jadło­spis kre­sowy.

„Nasza kuch­nia jest wspa­niała wła­śnie dla­tego – tłu­ma­czy dzien­ni­karz Robert Makło­wicz – że mamy różne tra­dy­cje. Ina­czej wyglą­dają pod wzglę­dem kuli­nar­nym Kaszuby, ina­czej Pod­hale. (…) Do dziś trudno byłoby namó­wić pozna­niaka do zje­dze­nia kminku, który jest obecny w pra­wie każ­dym pie­czy­wie sprze­da­wa­nym w Kra­ko­wie. Tak samo zresztą trudno byłoby prze­ko­nać kra­ko­wia­nina do zje­dze­nia czer­niny, czyli zupy na krwi. Tak naprawdę nie ma prze­cież jed­nej kuchni naro­do­wej. Zamiast tego mamy w Pol­sce zbiór kuchni regio­nal­nych”11.

Okres mię­dzy­wo­jenny był jed­nak prze­ło­mowy dla pol­skich oby­cza­jów kuli­nar­nych. Zapa­no­wała moda na zdrowy tryb życia, zmie­niano więc nawyki żywie­niowe. Tade­usz Boy-Żeleń­ski zauwa­żył z prze­ką­sem, że w dwu­dzie­sto­le­ciu prze­stał być aktu­alny jeden z typo­wych pol­skich grze­chów głów­nych – obżar­stwo:

„(…) wystar­czy porów­nać menu daw­nych i dzi­siej­szych obia­dów. Mówiąc o obżar­stwie w epoce, gdy leka­rze prze­strze­gają przed śmier­cią z odchu­dza­nia się! Gdzie są te olbrzy­mie brzu­chy, kał­duny, ban­dzio­chy, te zwały sadła, któ­rych tyle jesz­cze naoglą­da­łem się w dzie­ciń­stwie! Jeste­śmy cieńsi i lepsi”12.

Nie­wiele nato­miast zmie­niło się w upodo­ba­niach alko­ho­lo­wych. Był to wciąż poważny pro­blem, cho­ciaż także miał nieco inny cha­rak­ter.

„Nie da się zaprze­czyć, że ludzi­ska piją – kon­ty­nu­ował Boy. – Ale piją, wie­dząc, że robią źle, świat sza­moce się w naj­da­lej idą­cych fan­ta­zjach pro­hi­bi­cyj­nych, cała pół­kula cho­ruje od nich. Picie jest wresz­cie pry­wat­nym nało­giem, gdy daw­niej było nie­mal spo­łecz­nym musem, zwłasz­cza w Pol­sce. Obżar­stwo i pijań­stwo wresz­cie było nie­gdyś wple­cione we wszyst­kie obrzędy reli­gijne, chrzty, wesela, stypy, uro­czy­ste święta; szczy­to­wym okre­śle­niem obżar­stwa był – o iro­nio! – »obia­dek wiel­ko­postny«”13.

W cza­sach II Rze­czy­po­spo­li­tej na taler­zach Pola­ków zago­ściły surowe warzywa. Wcze­śniej uwa­żano je za szko­dliwe i dopiero w latach 20. die­te­tycy dostrze­gli ich zalety. Trudno jesz­cze mówić o wege­ta­ria­ni­zmie, ale poja­wiła się moda na posiłki jar­skie. Jed­nak więk­szość męż­czyzn nie wyobra­żała sobie codzien­nego obiadu bez solid­nej por­cji mięsa. Warzywa – ow­szem, ale do tego obo­wiąz­kowo sztuka pie­czy­stego czy duży kotlet, i to raczej nie dro­biowy.

Przy inte­li­genc­kim stole

„Kobieta wra­ca­jąca z biura o czwar­tej po połu­dniu lub mająca dwu­go­dzinną prze­rwę obia­dową – oce­niała autorka ówcze­snych porad­ni­ków kuchar­skich, Maria Dis­slowa – chcąc mężowi i dzie­ciom dać zdrowy obiad, kola­cję i śnia­da­nie, musi znać dokład­nie nie tylko wszyst­kie prędko dające się wyko­nać dania, lecz umieć je przy­rzą­dzić naprzód, obmy­ślać jadło­spis tak, aby idąc do pracy lub z niej wra­ca­jąc, nabyć wszyst­kie potrzebne arty­kuły”14.

Eman­cy­pa­cja kobiet ozna­czała naj­czę­ściej prawo do reali­za­cji ambi­cji zawo­do­wych, nie zmie­niła nato­miast wiele w tra­dy­cyj­nym modelu rodziny. To wła­śnie kobieta dbała o codzienny jadło­spis, nawet jeżeli rodzina miała słu­żącą. Mło­dych mał­żeństw zresztą naj­czę­ściej nie było stać na służbę i dla­tego mówiono, że „goto­wać dzi­siaj musi umieć każda kobieta”. Ogra­ni­cze­niem były jed­nak czas i pie­nią­dze, w efek­cie posiłki stały się mniej skom­pli­ko­wane, cho­ciaż przy oka­zji zdrow­sze. Ale czy na pewno bar­dziej smaczne?

Zda­nia były podzie­lone i nie­je­den pan domu z łezką w oku wspo­mi­nał potrawy z dzie­ciń­stwa. Trudno się dzi­wić męż­czy­znom, skoro gło­śno mówiono o cał­ko­wi­tym wyeli­mi­no­wa­niu potraw mię­snych. Nie mogły tego zre­kom­pen­so­wać „czer­wona kapu­sta, seler, rzod­kiew, rzepa, mar­chewka” ani dania z dro­biu. Tym bar­dziej że ze wzglę­dów finan­so­wych coraz rza­dziej poja­wiały się na sto­łach popu­larne wcze­śniej pulardy i kapłony, a za naj­wy­twor­niej­sze zaczęły ucho­dzić dania z indyka.

W II RP dużą rolę odgry­wały ryby, od wie­ków zresztą wyko­rzy­sty­wane w pol­skich jadło­spi­sach. W ówcze­snych książ­kach kuchar­skich można było zna­leźć „nie­zli­czone prze­pisy dań z san­da­czy, linów, sumów, karpi, szczu­pa­ków, pstrą­gów, węgo­rzy i oczy­wi­ście naj­po­pu­lar­niej­szych śle­dzi”. Poja­wiały się na sto­łach nie tylko w dni postne, a „śle­dzie ceniono jako pikantną przy­stawkę i zaką­skę do wódki nawet w naj­lep­szym towa­rzy­stwie”15.

Typowo pol­ską spe­cjal­no­ścią pozo­stały nato­miast raki uwiel­biane przez sma­ko­szy pocho­dze­nia zarówno inte­li­genc­kiego, jak i zie­miań­skiego. W spo­ży­ciu tych sko­ru­pia­ków (w for­mie zupy lub zaką­ski) nie prze­szka­dzało naro­dowe upodo­ba­nie do moc­nych trun­ków, które poważ­nie utrud­niało kon­sump­cję owo­ców morza. Jak bowiem zauwa­żał jeden z ówcze­snych sma­ko­szy, kilka kie­lisz­ków zim­nej wódki na począ­tek bie­siady kom­plet­nie nie paso­wało do ostryg, nato­miast nie było zwy­czaju, by posi­łek roz­po­czy­nać od wina…

Młode panie domu goto­wały samo­dziel­nie z reguły tylko do poja­wie­nia się na świe­cie potom­stwa – wów­czas zatrud­niano służbę. Inna sprawa, że mężo­wie naj­czę­ściej zara­biali już tyle, że mogli pod­jąć taką decy­zję. Nie był to żaden kaprys – posia­da­nie służby nale­żało do ówcze­snych stan­dar­dów. Kobiety wciąż jed­nak nad­zo­ro­wały kuli­narną stronę życia rodziny, co nie było naj­ła­twiej­szym zada­niem. Prze­ko­nała się o tym Maria Paw­li­kow­ska-Jasno­rzew­ska, która wzo­rem innych ofi­cer­skich żon z Dęblina posta­no­wiła zaosz­czę­dzić na utrzy­ma­niu domu. W tym celu wraz ze służbą robiła zakupy na tar­go­wi­sku w pobli­skiej Ire­nie.

„Zama­wiała więc pani Maria – opi­sy­wał jej zna­jomy Janusz Kędzier­ski – tele­fo­nicz­nie dorożkę konną, sado­wiła się w niej wraz ze służbą i z całą paradą jechały na legen­dar­nie tani bazar w Ire­nie. Zakupy trwały kilka godzin. Wresz­cie około połu­dnia nastę­po­wał trium­falny powrót do domo­wych pie­le­szy. Przy końcu pierw­szego »tygo­dnia oszczęd­no­ści« poetka obli­czyła koszta wyprawy. Oka­zało się, że same dorożki (za każ­dym razem cztery kursy plus cze­ka­nie) kosz­to­wały wię­cej niż łączna cena kupio­nych jakoby za bez­cen pro­duk­tów. Ze swych wąt­pli­wo­ści co do spo­so­bów robie­nia oszczęd­no­ści domo­wych pani Jasno­rzew­ska zwie­rzyła się jed­nej z sąsia­dek. Ta w odpo­wie­dzi tylko zała­mała ręce: – Prze­cież trzeba było cho­dzić z koszy­kiem pie­szo. Pie­szo, droga pani Mario!”16.

W zie­miań­skim dworku

Skan­se­nem kuli­nar­nej tra­dy­cji pozo­sta­wały zie­miań­skie dwory, któ­rych miesz­kańcy naj­dłu­żej opie­rali się zmia­nom. Inna sprawa, że dla wielu Pola­ków zie­miań­ska tra­dy­cja sta­no­wiła wspo­mnie­nie dzie­ciń­stwa, do któ­rego chęt­nie wra­cali. Nie doty­czyło to jed­nak wszyst­kich, czego przy­kła­dem były upodo­ba­nia choćby Józefa Pił­sud­skiego. Wpraw­dzie Mar­sza­łek pocho­dził z kre­so­wej zie­miań­skiej rodziny, ale wcale nie prze­ja­wiał typo­wych dla tego śro­do­wi­ska upodo­bań kuli­nar­nych.

Miał zresztą nie­wiel­kie potrzeby i kom­plet­nie nie inte­re­so­wał go codzienny jadło­spis. Lubił pro­ste posiłki, a lista potraw, któ­rych nie tole­ro­wał, jest wyjąt­kowo długa (tra­fiły na nią m.in. bigos, koł­duny i wszel­kie zupy, z gro­chówką na czele!). Wła­ści­wie pra­wie nie pił alko­holu (podobno tylko dobry tokaj w nie­wiel­kich ilo­ściach), a jego praw­dziwą namięt­no­ścią były papie­rosy i her­bata – pochła­niał jej ogromne ilo­ści, około dzie­się­ciu szkla­nek dzien­nie. Prze­ja­wiał rów­nież ogromną sła­bość do wedlow­skich her­bat­ni­ków, rów­nież kra­ker­sów, gar­dząc jed­nak bar­dziej wyra­fi­no­wa­nymi pro­duk­tami słyn­nej firmy.

„Jak za naj­młod­szych lat – wspo­mi­nała Alek­san­dra Pił­sud­ska – zawsze lubił różne słod­kie legu­miny i domowe ciastka. Nasza wie­lo­let­nia słu­żąca Adel­cia (…) pie­kła dosko­nały kru­chy pla­cek z masą suszo­nych śli­wek i zapie­kaną pianką na wierz­chu. Zawsze w domu były też litew­skie sucharki zro­bione ze spe­cjal­nych bułe­czek, posy­pane cukrem i cyna­mo­nem. (…) Za kawą nie prze­pa­dał. Przy łóżku stał zawsze talerz z owo­cami i pudełko lan­dry­nek”17.

Nie­zro­zu­miałe już dzi­siaj okre­śle­nie „legu­mina” ozna­czało po pro­stu słodki deser. Legu­miną były więc zarówno „suflet owo­cowy, krem, gala­retka, budyń”, jak i „szar­lotka, nale­śniki lub grzanki z kon­fi­tu­rami”.

Józef Pił­sud­ski nie zno­sił kawy, bez któ­rej w zie­miań­skich dwo­rach nie wyobra­żano sobie śnia­da­nia. Do jej parze­nia uży­wano naj­czę­ściej maszy­nek karls­badz­kich.

„Są to gli­niane lub por­ce­la­nowe naczy­nia – opi­sy­wano w ówcze­snym porad­niku – skła­da­jące się z dwóch czę­ści, a mia­no­wi­cie: wła­ści­wego zbior­nika goto­wej kawy oraz naczy­nia, któ­rego dno jest prze­kształ­cone na gęste sitko por­ce­la­nowe. W to sit­kowe naczy­nie wsy­puje się miałko zmie­loną kawę i zalewa wrząt­kiem, kawa pod przy­kry­ciem kro­plami prze­cieka do dol­nego zbior­nika”18.

Do kawy wle­wano dużo gęstej, gorą­cej śmie­tanki, nie­któ­rzy zale­cali rów­nież doda­nie „łyżeczki cyko­rii”. Sło­dzono cukrem innym niż uży­wany dziś – wyso­ko­ga­tun­ko­wym, prze­cho­wy­wa­nym w tzw. gło­wach. Przed poda­niem rąbano go sie­kierą, jego miał­kość pozo­sta­wiała zatem nieco do życze­nia.

„(…) do śnia­da­nia każdy otrzy­my­wał nie tylko wyborną kawę – opi­sy­wał oby­czaje w Nie­le­dwi na Lubelsz­czyź­nie pocho­dzący z zie­miań­skiej rodziny filo­zof Ste­fan Świe­żaw­ski – ale rów­nież gar­nu­szek gorą­cej, naj­przed­niej­szej śmie­tanki. Pie­czywo, codzien­nie świeże, pie­czone w domu: na wiel­kim stole, na pół­mi­sku, gruby pla­ster miodu, który kra­jało się razem z woskiem i wysy­sało na swoim tale­rzyku. Bar­dzo lubi­li­śmy też świetny topiony ser zgli­wiały. Poza tym wszyst­kim posił­kom towa­rzy­szyła obfi­tość naj­roz­ma­it­szych wspa­nia­łych owo­ców”19.

Jadło­spis śnia­da­niowy róż­nił się w zależ­no­ści od regionu kraju. Wpraw­dzie nie­mal wszę­dzie poda­wano jajecz­nicę suto okra­szoną wędliną, ale na Wileńsz­czyź­nie nie mogło zabrak­nąć bli­nów ze śmie­taną czy też suro­wych ogór­ków z mio­dem. We wszyst­kich zie­miań­skich dwor­kach był to jed­nak wyjąt­kowo obfity posi­łek, po któ­rym nikt nie miał prawa czuć się głod­nym.

Śnia­da­nie sta­no­wiło jed­nak tylko wstęp do praw­dzi­wej kuli­nar­nej roz­wią­zło­ści. Na wsi życie toczyło się bowiem wol­niej, gospo­da­rze mieli wię­cej czasu, a służby nie bra­ko­wało. Dbano zatem o jadło­spis zgodny ze sta­rymi prze­pi­sami, dania były wyjąt­kowo pra­co­chłonne, ale przy­no­siły zna­ko­mite efekty sma­kowe. W efek­cie „obiady, kola­cje, śnia­da­nia i pod­wie­czorki trwały nie­mal dzień cały”, a do tego docho­dził jesz­cze five o’clock z prze­ką­ską i obo­wiąz­kowy pod­ku­rek. Nic dziw­nego, że Witold Gom­bro­wicz noto­wał z odrazą:

„Strasz­liwy ape­tyt nie pozwala nam kon­ten­to­wać się zwy­kłym menu obia­do­wym, pękają tamy, żar­cie wdziera się do środka, zalewa powódź zup, mięso nadziewa kiszkę pod­gar­dlaną (…), wsa­dzamy w sie­bie coraz to nowe przed­mioty mięk­kie, twarde, mokre, suche, zimne i gorące. Jedze­nie odbywa się bez prze­rwy i toczy się nie­po­wstrzy­ma­nie przez wszyst­kie miej­sca naszej egzy­sten­cji”20.

W zie­miań­skich dwor­kach funk­cjo­no­wały naj­czę­ściej dwa stoły – pierw­szy dla rodziny i gości, a drugi dla służby. Na pań­skim stole poja­wiały się bar­dziej wykwintne dania – poda­wano tam wyra­fi­no­wane zupy (krem ze szpa­ra­gów, zupa neapo­li­tań­ska) i dzi­czy­znę. Oprócz wra­żeń sma­ko­wych ważne były rów­nież dozna­nia wzro­kowe.

„Otóż w jego wyko­na­niu – wspo­mi­nał kucha­rza z kre­so­wej Demi­dówki Andrzej Kuśnie­wicz – słynny był na cale Podole z przy­le­gło­ściami (…) szczu­pak à la Podie­bra­dek. Na błę­kitno. Z kapa­rami, z koper­kiem po wierz­chu – dla »szarmu«, mawiał kucharz – a wszystko to w gala­re­cie, w któ­rej po bokach nie­zrów­na­nie kolo­ry­stycz­nie czer­wone szyjki rakowe, tak że szczu­pak wjeż­dżał na stół, wyglą­da­jąc, jakby pły­wał w krysz­ta­ło­wym akwa­rium”21.

Dla tego mistrza takie potrawy jak sar­nina w śmie­ta­nie czy zając w buracz­kach ucho­dziły za zbyt pro­ste, cho­ciaż przy­rzą­dzał je rów­nie zna­ko­mi­cie. A zda­rzali się też spe­cja­li­ści, któ­rzy dużą rybę przy­go­to­wy­wali w cało­ści zgod­nie z odwiecz­nymi zasa­dami: goto­wali głowę, pie­kli śro­dek, a sma­żyli ogon.

Ama­to­rów miały także przy­smaki rodem z chłop­skiej kuchni. Zawsze zna­leźli się wiel­bi­ciele pra­żu­chy (zakal­co­wate cia­sto z ciem­nej mąki bogato okra­szone skwar­kami) czy też zwy­kłych ziem­nia­ków z kwa­śnym mle­kiem. Na pół­noc­nych Kre­sach uwiel­biano nato­miast pie­rogi bez względu na rodzaj nadzie­nia: na słodko i na słono. A także placki ziem­nia­czane, pyzy, koł­duny czy kar­ta­cze.

Mel­chior Wań­ko­wicz był pomy­sło­dawcą nie­zwy­kłego kon­kursu gastro­no­micz­nego. Korzy­sta­jąc z wizyty dele­ga­cji pol­skich lite­ra­tów na Litwie (wła­śnie nawią­zano sto­sunki dyplo­ma­tyczne z rzą­dem w Kow­nie), zor­ga­ni­zo­wał zawody w jedze­niu koł­du­nów.

„Kon­trola była sroga – opo­wia­dał Wań­ko­wicz. – Wyda­wało się po pięć koł­du­nów. Koł­dun jor­dań­ski bowiem, bez żad­nych idio­tycz­nych uszu od cia­sta, koł­dun peł­niutki po brzegi, był tak duży, że całą dużą łyżkę od zupy zaj­mo­wał. Dawać wię­cej jak po pięć – to już szó­sty nie będzie gorący jak się patrzy”22.

Wielu zawod­ni­ków zja­dło po 30 koł­du­nów, nie­ba­wem jed­nak ich sze­regi mocno się prze­rze­dziły. Wresz­cie na placu boju pozo­stali tylko potężny Litwin Liu­das Gira i „maleńki, chu­deńki Sta­ni­sław Pia­secki, redak­tor »Pro­sto z Mostu«”. Obaj zje­dli po 70 (!) koł­du­nów, a gdy litew­ski zawod­nik znacz­nie zwol­nił tempo, Pia­secki nało­żył sobie kolejne por­cję.

„A tu litew­ski Goliat już na wolne obroty prze­szedł. Widzę ja, trzy koł­duny u niego na tale­rzu leżą i zamy­ślony jaki­ści sie­dzi, oka jemu wyla­zły jak u krowy wzdę­tej na koni­czy­nie”23.

Wań­ko­wicz usi­ło­wał poha­mo­wać Pia­sec­kiego, jed­nak ten spo­koj­nie zjadł kolejny koł­dun i nic sobie nie robił z zakłó­ce­nia deli­kat­nej rów­no­wagi poli­tycz­nej – wszak koł­duny to litew­skie danie naro­dowe. Dzien­ni­karz wyja­śniał, że zna dosko­nały spo­sób na spo­ży­wa­nie koł­dunów: po zje­dze­niu pię­ciu wypija dusz­kiem kie­li­szek nalewki Trisz Divi­nis. Nale­żało zatem przy­pusz­czać, że ma już na kon­cie 14 kole­jek! Baga­te­li­zu­jąc sytu­ację, spo­koj­nie dodał, że zje nie tylko te koł­duny, które ma na tale­rzu, lecz także pięć następ­nych. Dla Litwi­nów była to śmier­telna znie­waga.

„Pole­ciał ja po pomoc – rela­cjo­no­wał Wań­ko­wicz. – Ludzie z jego obozu poli­tycz­nego [naro­dowcy – S.K.] nad­bie­gli, tłu­ma­czą, roz­czu­lił się:

– I nie w myśli mnie było psuć, co Jagiełło zaczął. Niech już będzie moja krzywda pro publico bono.

Sko­czyli mi do Giry, na siłę sie­dem­dzie­siąty trzeci koł­dun jemu wepchnęli, jak indyku orze­chy wło­skie w sko­ru­pach przed Wiel­ka­nocą się wtyka, no i rozu­mie się, muzyka tusz, Liu­das klęk­nął, stęk­nąw­szy, przed panią kon­su­lową Har­wa­tową, z jej rąk figurę pol­skiego świątka przy­jął”24.

Sklepy i towary

„Z prze­glądu reklam przed­wo­jen­nych skle­pów kolo­nial­nych – zauważa Robert Makło­wicz – widać, że docie­rały do nas mię­dzy innymi: par­me­zan, kapary, ostrygi, pasz­tety stras­bur­skie czy homary. Te pro­dukty były wów­czas bar­dziej powszechne niż dziś! Oczy­wi­ście były one dostępne tylko dla ludzi majęt­nych, ale mimo wszystko były na rynku i ktoś je kupo­wał. Nawet patrząc z dzi­siej­szej per­spek­tywy, można dostać oczo­pląsu, prze­glą­da­jąc przed­wo­jenne reklamy poka­zu­jące te wszyst­kie pro­dukty”25.

Sklepy kolo­nialne (deli­ka­tesy) sta­no­wiły jed­nak tylko eks­klu­zywny doda­tek do zwy­cza­jo­wych miejsc han­dlo­wych. W dużych mia­stach, z War­szawą na czele, głów­nym miej­scem zakupu żyw­no­ści były tar­go­wi­ska. Warto pamię­tać, że sto­łeczny Rynek Sta­rego Mia­sta prze­stał peł­nić tę funk­cję dopiero w 1912 roku (!), ale na­dal funk­cjo­no­wał bazar zlo­ka­li­zo­wany na Sze­ro­kim Dunaju, han­dlo­wano rów­nież pomię­dzy Świę­to­jer­ską a Fran­cisz­kań­ską. Naj­więk­szym war­szaw­skim baza­rem w tam­tych cza­sach był jed­nak słynny Ker­ce­lak na Woli. Tam rze­czy­wi­ście można było dostać wszystko, a zakupy uła­twiał przej­rzy­sty podział placu.

Na początku XX stu­le­cia nad Wisłę dotarły nowe trendy w dzie­dzi­nie han­dlu – uru­cho­miono hale tar­gowe przy placu Mirow­skim (Hale Mirow­skie). Obiekt był ska­na­li­zo­wany, sto­iska mię­sne zostały wypo­sa­żone w mar­mu­rowe stoły, a pod­łogi wyło­żono tera­kotą. Han­del baza­rowy ma jed­nak swoje prawa, dla­tego – podob­nie jak dziś – nie ogra­ni­czał się do zamknię­tej prze­strzeni. Hale Mirow­skie nie były jedy­nym nowo­cze­snym punk­tem tar­go­wym w sto­licy, funk­cjo­no­wała rów­nież hala tar­gowa przy ulicy Koszy­ko­wej, a w 1938 roku roz­po­częto budowę nowo­cze­snego pawi­lonu han­dlo­wego na Mary­mon­cie. Prace prze­rwano jed­nak we wrze­śniu 1939 roku, a po woj­nie już ich nie wzno­wiono.

W okre­sie mię­dzy­wo­jen­nym ogól­no­war­szaw­ski sta­tus uzy­skał pra­ski bazar Różyc­kiego przy ulicy Tar­go­wej. W jego pobliżu powsta­wały zakłady rze­mieśl­ni­cze pro­du­ku­jące na potrzeby tar­go­wi­ska roz­ma­ite towary, a miej­scowi han­dlowcy bły­ska­wicz­nie reago­wali na zapo­trze­bo­wa­nie spo­łeczne.

„Pamię­tam – wspo­mi­nał jeden z bywal­ców tar­go­wi­ska – jak w latach 30. na baza­rze Różyc­kiego sprze­da­wano takie małe pude­łeczko, przez które prze­cią­gnięta była nitka nasma­ro­wana kala­fo­nią. Prze­su­wa­nie pude­łeczka w górę i w dół nitki dawało skrzy­piący dźwięk. To urzą­dze­nia nazy­wało się »kie­pura«. »Komu kie­purę za 50 gro­szy, komu?« – wołali sprze­dawcy, wydo­by­wa­jąc głos ze swych urzą­dzeń przy­po­mi­na­ją­cych gda­ka­nie kury”26.

W latach mię­dzy­wo­jen­nych bazar Różyc­kiego nie uzy­skał podob­nego zna­cze­nia jak Ker­ce­lak, zapewne miały na to wpływ mniej zor­ga­ni­zo­wane formy han­dlu obo­wią­zu­jące na tar­go­wi­sku. Różycki spra­wiał wra­że­nie zanie­dba­nego placu tar­go­wego z tym­cza­so­wymi stra­ga­nami i kłę­bią­cym się tłu­mem han­dlujących. Można tam było kupić i sprze­dać wszystko – zarówno ubra­nia oraz sprzęty domo­wego użytku, jak i „drób, gołę­bie, kró­liki i inne żywe stwo­rze­nia”. Do tego docho­dziły „sagany z fla­kami i podro­bami pod­grze­wa­nymi na miej­scu”. Nie było nato­miast tłoku przy stra­ga­nach z rybami, gdyż „drob­nicę przez cały dzień dostar­czali z pobli­skiej łachy wiśla­nej węd­ka­rze”. Nato­miast wcze­snym ran­kiem „można było czę­sto dostać dobrego san­da­cza, węgo­rza czy suma”27.

Duże zanie­po­ko­je­nie budził rów­nież stan sani­tarny tar­go­wi­ska, a następcy Juliana Różyc­kiego, zało­ży­ciela bazaru, kon­cen­tro­wali się raczej na zara­bia­niu pie­nię­dzy niż na inwe­sty­cjach.

„(…) bazar Różyc­kiego mógłby ucho­dzić za wzo­rowy – komen­to­wano na łamach »Głosu Pragi« w 1934 roku – gdyby… Co tu dużo pisać: wszy­scy zro­bili swoje. Przede wszyst­kim naj­bied­niejsi, drobni han­dla­rze, któ­rzy wło­żyli dużo sta­rań, aby ich miej­sce han­dlu wyglą­dało porząd­nie. Jeden tylko p. Różycki (…), bogacz, praw­dziwy kre­zus, nie tylko w skali pra­skiej, lecz i war­szaw­skiej, ogra­ni­czył się wyłącz­nie do wyko­na­nia – i to pod przy­mu­sem – tego, co mu naka­zały wyko­nać wła­dze. (…) Ile to trzeba było się namę­czyć, by tego p. Różyc­kiego skło­nić do wyda­nia kil­ku­na­stu czy kil­ku­dzie­się­ciu zło­tych na dopro­wa­dze­nie do porządku jakie­goś zanie­dba­nego dro­bia­zgu. Doprawdy wstyd, p. Różycki, żeby na pana tra­cić tyle ener­gii, pod­czas gdy pan powi­nien słu­żyć przy­kła­dem lud­no­ści pra­skiej”28.

Han­del uliczny sta­rano się ucy­wi­li­zo­wać rów­nież w innych mia­stach, za naj­lep­szy spo­sób uzna­jąc budowę hal tar­go­wych. Powsta­wały one w Gdyni, Kra­ko­wie, Kato­wi­cach, ale także inwe­sto­wano w mniej­szych mia­stach.

„Od strony pół­noc­nej – opi­sy­wano nową halę w Piotr­ko­wie Try­bu­nal­skim – przed­sta­wiony jest han­del regio­nalny, przede wszyst­kim pło­dami rol­nymi, uosa­biany przez mle­czarkę z bań­kami, kobiety z koszami owo­ców i męż­czyzn pędzą­cych zwie­rzęta na targ, a od połu­dnia – han­dlu »wiel­kiego«, mię­dzy­na­ro­do­wego, sym­bo­li­zo­wa­nego przez sta­tek pod żaglami, wielką loko­mo­tywę i ryba­ków mor­skich cią­gną­cych sieci”29.

W ści­słym cen­trum miast nie sytu­owano tar­go­wisk, tam zakupy robiono w ele­ganc­kich skle­pach spo­żyw­czych. W sto­licy rywa­li­zo­wały ze sobą dwie firmy: Bra­cia Hirsz­feld i Bra­cia Pakul­scy. Pierw­sza w swo­ich skle­pach na Nowym Świe­cie i na Mar­szał­kow­skiej posta­wiła na ele­gan­cję, Pakul­scy zaś, wła­ści­ciele pię­ciu skle­pów, odwo­ły­wali się do XIX-wiecz­nej tra­dy­cji.

„Każdy wcho­dzący klient – wspo­mi­nał publi­cy­sta Zbi­gniew Pakal­ski – był natych­miast prze­chwy­ty­wany przez wol­nego eks­pe­dienta i zała­twiany od początku do końca w jed­nym miej­scu, z tym że po roz­sta­wione w róż­nych miej­scach towary bie­gał sprze­dawca, a nie kupu­jący. Cie­kawe, że tam się mijali i nawza­jem sobie nie prze­szka­dzali”30.

Sklepy dbały o swój wize­ru­nek, zaku­pione towary pako­wano w papier i torebki z logo firmy, a spra­wunki prze­wią­zy­wano ele­ganc­kim sznur­kiem z drew­nia­nym koł­kiem, który słu­żył jako uchwyt. Kołki i sznurki rów­nież miały znaki fir­mowe, a pro­jek­to­wali je naj­wy­bit­niejsi pol­scy pla­stycy z Zofią Stry­jeń­ską na czele! Ele­ganc­kie sklepy w cen­trum sto­licy były powszech­nie znane, przy­jezdni trak­to­wali je jako jedną z atrak­cji tury­stycz­nych mia­sta.

„Zabytki i oso­bli­wo­ści histo­ryczne War­szawy mają licz­nych miło­śni­ków – tłu­ma­czyła pro­pa­ga­torka rze­mio­sła i sztuki ludo­wej Janina Oryn­żyna w prze­wod­niku przy­go­to­wa­nym przez współ­pra­cow­ni­ków »Wia­do­mo­ści Lite­rac­kich« – ale żaden prze­ciętny tury­sta nie wyje­dzie ze sto­licy, zanim nie spę­dzi co naj­mniej kilku godzin przed wysta­wami skle­pów, choćby na Mar­szał­kow­skiej i Nowym Świe­cie. Przy­by­sze stoją olśnieni prze­py­chem skle­pów spo­żyw­czych, ist­nym rogiem obfi­to­ści wszel­kich pło­dów ziemi – zło­ci­stej krą­gło­ści owo­ców, krwi­stych pła­tów mię­siwa, lśnią­cych pokła­dów ryb, bru­nat­nych brył i wień­ców wędlin, srebr­nych pira­mid kon­serw. (…) Starsi przy­jezdni dzi­wią się nie­spo­ty­ka­nej za cza­sów ich mło­do­ści obfi­to­ści nowa­lii, które robią wio­snę w skle­pach już w grud­niu, gospo­dy­nie (…) uczą się przy­rzą­dza­nia ryb, które wyrzuca do War­szawy pol­skie morze”31.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

M. Potocka, Z moich wspo­mnień (pamięt­nik), Łomianki 2010, s. 105 [wróć]

W. Banach, Radzi­wił­ło­wie. Burz­liwe losy słyn­nego rodu, Poznań 2018, s. 453 [wróć]

Za: ibi­dem, s. 441 [wróć]

Za: ibi­dem, s. 447 [wróć]

Za: ibi­dem, s. 453 [wróć]

Za: ibi­dem, s. 455 [wróć]

J. Durka, Janusz Radzi­wiłł 1880-1967. Bio­gra­fia poli­tyczna, War­szawa 2011, s. 261 [wróć]

Za: W. Banach, op. cit., s. 450-451 [wróć]

Za: ibi­dem, s. 441 [wróć]

P. Kałuża, J. Lam­par­ska, Histo­ria tego miej­sca łączy zbrod­nia­rzy, kom­po­zy­to­rów i magna­tów. Dzieje pałacu w Anto­ni­nie, Focus.pl/arty­kul/swego-nie-zna­cie-histo­ria-palacu-w-anto­ni­nie?page=1 [wróć]

Za: Smaki dwu­dzie­sto­le­cia, „Histo­ria Do Rze­czy” 3/2013 [wróć]

T. Boy-Żeleń­ski, Reflek­to­rem w mrok, War­szawa 1985, s. 427 [wróć]

Ibi­dem [wróć]

Za: M. Łoziń­ska, Smaki dwu­dzie­sto­le­cia. Zwy­czaje kuli­narne, bale i ban­kiety, War­szawa 2012, s. 8 [wróć]

Ibi­dem, s. 14 [wróć]

Za: M. Pry­zwan, Lilka. Maria Paw­li­kow­ska-Jasno­rzew­ska we wspo­mnie­niach i listach, War­szawa 2015, e-book [wróć]

Za: W. Kalicki, Rocz­nica imie­nin Pił­sud­skiego. Zapra­szają do Sule­jówka, War­szawa.wybor­cza.pl/war­szawa/1,34862,15658906,Rocznica_imienin_Pilsudskiego__Zapraszaja_do_Sulejowka.html?disa­ble­Re­di­rects=true [wróć]

Za: M. Łoziń­ska, op. cit., s. 23-24 [wróć]

Ibi­dem, s. 23 [wróć]

Za: ibi­dem[wróć]

Za: ibi­dem, s. 24-25 [wróć]

Za: Restau­ra­cje w II Rze­czy­po­spo­li­tej, Biel­sko-Biała 2011, s. 24 [wróć]

Ibi­dem[wróć]

Za: ibi­dem, s. 25 [wróć]

Smaki… [wróć]

Jan.kie­pura.pl [wróć]

A. Kule­sza, Julian Różycki – apte­karz i spo­łecz­nik, Stary.naszdzien­nik.pl/index.php?typ=kp&dat=20070926&id=kp31.txt [wróć]

Za: P. Kule­sza, Nie­bie­ski syfon. Z dzie­jów bazaru Różyc­kiego, War­szawa 2004, s. 94 [wróć]

Za: M. Łoziń­ska, op. cit., s. 40 [wróć]

Za: ibi­dem, s. 43-47 [wróć]

Za: ibi­dem, s. 42 [wróć]