Milionerki. Fortuny Polek - Sławomir Koper - ebook + audiobook

Milionerki. Fortuny Polek ebook

Sławomir Koper

4,1

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Milionerki. Fortuny Polek

Helena Rubinstein, Misia Sert, Barbara Piasecka-Johnson i Martha Stewart. Na pierwszy rzut oka bohaterki tej książki bardzo się od siebie różnią, lecz mają też pewne cechy wspólne. Pomimo całkiem odmiennych rodowodów i różnych miejsc urodzenia wszystkie one przyznawały się do polskości i wszystkie zaczynały swoje kariery praktycznie od zera. Fortunę zdobywały w mniej lub bardziej kontrowersyjny sposób, miały też wielu osobistych wrogów. Sukces zawsze bowiem przyciągał zawistników, którzy z reguły nie potrafili zrozumieć, kosztem jakich wyrzeczeń został osiągnięty. Portrety milionerek skreślone przez znanego historyka to inspiracja dla kolejnych pokoleń Polek, które nie boją się perspektywy, że zostaną bogate.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 237

Oceny
4,1 (41 ocen)
16
17
7
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Od autora

Od autora

Zawsze inte­re­so­wały mnie kariery w stylu „od pucy­buta do milio­nera” i podzi­wia­łem ludzi, któ­rzy dzięki inte­lek­towi i pracy docho­dzili do wiel­kiego majątku. Jesz­cze więk­sze uzna­nie wzbu­dzali we mnie ci, któ­rzy zdo­bytą for­tunę potra­fili utrzy­mać. Zada­wa­łem sobie też pyta­nie, czy żeby dojść do praw­dzi­wego bogac­twa, pierw­szy milion naprawdę trzeba ukraść, bo dopiero następny można uczci­wie zaro­bić.

Przy­zwy­cza­ili­śmy się uwa­żać, że dużego majątku zde­cy­do­wa­nie czę­ściej dora­biają się męż­czyźni niż kobiety, ale od tej reguły są prze­cież zna­czące wyjątki. Gdy zatem posta­no­wi­łem napi­sać książkę o ulu­bień­cach for­tuny, auto­ma­tycz­nie skie­ro­wa­łem swoją uwagę na przed­sta­wi­cielki płci pięk­nej. Ponadto ogra­ni­czy­łem zakres moich zain­te­re­so­wań do pań pocho­dzą­cych z naszego kraju i dzia­ła­ją­cych na prze­strzeni ostat­niego stu­le­cia. Jestem co prawda histo­ry­kiem, a nie dzien­ni­ka­rzem, i raczej uni­kam rela­cji o ludziach żyją­cych współ­cze­śnie, jed­nak w tej książce zro­bi­łem pewien zna­czący wyją­tek.

Helena Rubin­stein, Misia Sert, Bar­bara Pia­secka-John­son i Mar­tha Ste­wart. Na pierw­szy rzut oka boha­terki tej książki bar­dzo się od sie­bie róż­nią, lecz mają też pewne cechy wspólne. Pomimo cał­kiem odmien­nych rodo­wo­dów i róż­nych miejsc uro­dze­nia wszyst­kie one przy­zna­wały się do pol­sko­ści i wszyst­kie zaczy­nały swoje kariery prak­tycz­nie od zera. For­tunę zdo­by­wały w mniej lub bar­dziej kon­tro­wer­syjny spo­sób, miały też wielu oso­bi­stych wro­gów. Suk­ces zawsze bowiem przy­cią­gał zawist­ni­ków, któ­rzy z reguły nie potra­fili zro­zu­mieć, kosz­tem jakich wyrze­czeń został osią­gnięty.

Pocho­dząca z kra­kow­skiego Kazi­mie­rza Helena Rubin­stein zaczy­nała swoją karierę w Austra­lii i w ciągu kil­ku­na­stu lat zbu­do­wała ogól­no­świa­towe impe­rium kosme­tyczne. Misia Sert przy­była do Paryża jako córka pol­skiego rzeź­bia­rza i nie­ba­wem stała się naj­bar­dziej zna­czącą osobą w świe­cie euro­pej­skiej kul­tury i sztuki. Bar­bara Pia­secka-John­son życie w USA zaczy­nała jako poko­jówka, a do majątku doszła przez mał­żeń­stwo, ale odzie­dzi­czoną po mężu for­tunę potra­fiła znacz­nie powięk­szyć. Nato­miast Mar­tha Ste­wart jest zna­ko­mi­tym przy­kła­dem kariery w ame­ry­kań­skim stylu. Wszystko, co osią­gnęła, zawdzię­cza wyłącz­nie sobie, a w swoim życiu prze­ży­wała zarówno wzloty, jak i upadki.

Opi­su­jąc moje boha­terki, nie ogra­ni­cza­łem się wyłącz­nie do spraw biz­ne­so­wych, bo zgod­nie ze swo­imi zain­te­re­so­wa­niami zają­łem się także ich życiem pry­wat­nym. I muszę przy­znać, że w każ­dym z tych czte­rech przy­pad­ków było ono nie­zwy­kle cie­kawe. Pro­blemy rodzinne Heleny Rubin­stein komen­to­wano na salo­nach Nowego Jorku, Paryża i Lon­dynu, a kolejne mał­żeń­stwa Misi Sert stały się tema­tem kilku ksią­żek i sztuk sce­nicz­nych publi­ko­wa­nych jesz­cze za jej życia. Pro­ces Bar­bary Pia­sec­kiej z dziećmi zmar­łego męża przez trzy lata elek­try­zo­wał Ame­rykę, podob­nie było z praw­nymi pery­pe­tiami Mar­thy Ste­wart.

Zdaję sobie sprawę, że dobór przed­sta­wio­nych przeze mnie postaci może wydać się nieco kon­tro­wer­syjny, ale auto­rzy mają podobno prawo do subiek­tyw­nych decy­zji – i z tego prawa posta­no­wi­łem sko­rzy­stać. A poza tym mam nadzieję, że niniej­sza książka będzie miała swoją kon­ty­nu­ację, w któ­rej opo­wiem o innych wywo­dzą­cych się z Pol­ski kobie­tach suk­cesu. Bo takich pań na szczę­ście nie bra­kuje.

Sła­wo­mir Koper

foto AP/East News

Roz­dział 1. Cesa­rzowa urody

Roz­dział 1

Cesa­rzowa urody

Ona to sobie [wszystko] wymy­śliła – twier­dził jeden z byłych współ­pra­cow­ni­ków Heleny Rubin­stein. – Nie­mal każda osoba pocho­dząca z egzo­tycz­nych rejo­nów świata roz­gła­sza opo­wie­ści o pro­duk­cji cudow­nego elik­siru wedle rodzin­nej recep­tury, powo­łu­jąc się na jakie­goś dziadka z Tran­syl­wa­nii. Pro­szę mi wie­rzyć, ta kobieta w Pol­sce nie miała poję­cia o niczym. Umiała jedy­nie robić pie­nią­dze i barw­nie o tym opo­wia­dała. Rów­nie dobrze mogłaby zaj­mo­wać się sprze­dażą toka­rek i też by na tym świet­nie wyszła”1.

Z upły­wem lat życie Heleny Rubin­stein obra­stało w mity, a naj­bar­dziej przy­czy­niła się do tego sama zain­te­re­so­wana. Z roz­my­słem kon­fa­bu­lo­wała i opo­wia­dała nie­praw­dziwe histo­rie na temat swo­jego życia, przez co dzi­siaj tak trudno jest odróż­nić prawdę od legendy. Helena wypie­rała się swo­jego pocho­dze­nia i pod żad­nym pozo­rem nie chciała przy­znać się do tego, że przy­szła na świat w ubo­giej rodzi­nie. Była pierw­szą kobietą, która samo­dziel­nie zbu­do­wała impe­rium finan­sowe, ale ni­gdy nie zro­zu­miała, że gdyby mówiła o sobie prawdę, jej kariera byłaby jesz­cze bar­dziej godna podziwu.

Chaja, córka Hercla

„Zanim doro­słam – wspo­mi­nała Helena – byłam naj­star­szą z ośmiu sióstr. Nasz jedyny brat zmarł w dzie­ciń­stwie. Kra­ków był i wciąż jest śre­dnio­wiecz­nie wyglą­da­ją­cym mia­stem, ośrod­kiem inte­lek­tu­al­nym i kul­tu­ral­nym. Tutaj wszy­scy dora­sta­li­śmy. Żyli­śmy w obszer­nej, sta­rej kamie­nicy nie­da­leko Rynku, bli­sko uni­wer­sy­tetu. To był dom zapeł­niony do gra­nic moż­li­wo­ści pięk­nymi XIX-wiecz­nymi meblami i róż­nymi zbio­rami ojca, który miał zami­ło­wa­nie do archi­wa­liów i ksią­żek. Do oświe­tla­nia poko­jów uży­wa­li­śmy lamp naf­to­wych, a w zimie utrzy­my­wa­li­śmy cie­pło dzięki wyso­kim kaflo­wym pie­com, w któ­rych dniami i nocami palił się ogień”2.

Rze­czy­wi­stość nie wyglą­dała jed­nak tak różowo, bo przy­szła kró­lowa kosme­ty­ków ni­gdy nie miesz­kała w pobliżu kra­kow­skiego Rynku. Prawdą jest, że uro­dziła się w Kra­ko­wie, ale jej rodzina żyła na Kazi­mie­rzu, czyli w żydow­skiej dziel­nicy mia­sta. Nie było też żad­nej „obszer­nej, sta­rej kamie­nicy”, tylko bar­dzo skromne miesz­ka­nie w jed­no­pię­tro­wym domu przy ulicy Sze­ro­kiej. Nato­miast rze­czy­wi­ście mogły tam jasno pło­nąć lampy, gdyż ojciec panny Rubin­stein zaj­mo­wał się han­dlem naftą.

Helena tak bar­dzo przy­wy­kła do upięk­sza­nia swo­jej mło­do­ści, że z cza­sem prze­stała zwra­cać uwagę na to, że sama sobie zaprze­cza. W notce na okładce książki Food for Beauty z 1938 roku twier­dziła, że „pocho­dzi z Kra­kowa, z rodziny lekar­skiej od poko­leń”, nato­miast we wstę­pie do The Art of Femi­nine Beauty jej fan­ta­zja podą­żyła w cał­kiem innym kie­runku.

„Uro­dzi­łam się w Kra­ko­wie jako pier­wo­rodne dziecko zamoż­nych rodzi­ców. Rodziny mojej matki [Gitel – S.K.] i ojca były sza­no­wane w śro­do­wi­sku, bowiem cecho­wały je przed­się­bior­czość, dobre maniery i poczu­cie wła­snej war­to­ści. Moi dwaj dziad­ko­wie mieli znaczne udziały w kopal­nic­twie i ban­ko­wo­ści w Pol­sce, mój ojciec zaj­mo­wał się eks­por­tem. Dzie­ciń­stwo i mło­dość spę­dzi­łam w szczę­śli­wej atmos­fe­rze w wiel­kim, sta­rym domo­stwie. Pokoje były zapeł­nione zbio­rami ojca, który kolek­cjo­no­wał bibe­loty, antyki i książki”3.

W rze­czy­wi­sto­ści jeden z dziad­ków han­dlo­wał bydłem, a drugi był lichwia­rzem. Ojciec Heleny, Her­cel (Herzel, Her­schel?) Rubin­stein, pro­wa­dził na Kazi­mie­rzu nie­wielki sklep, w któ­rym obok nafty ofe­ro­wał pro­dukty żyw­no­ściowe. Uzy­ski­wane dochody z tru­dem wystar­czały na utrzy­ma­nie licz­nej rodziny, a dodat­kową zgry­zotą pana domu było to, że zgod­nie z ówcze­snymi oby­cza­jami każda z ośmiu córek powinna otrzy­mać posag. Tym­cza­sem rodzina Rubin­steinów nie posia­dała ani oszczęd­no­ści, ani żad­nej kolek­cji anty­ków.

Żydzi osie­dlali się w pod­kra­kow­skim Kazi­mie­rzu od końca XV wieku i z upły­wem lat mia­sto to stało się waż­nym ośrod­kiem juda­izmu. U schyłku Rze­czy­po­spo­li­tej Obojga Naro­dów zostało włą­czone w gra­nice Kra­kowa, ale przez dzie­siątki lat zacho­wy­wało odręb­ność, a miej­scowi Żydzi nie asy­mi­lo­wali się z pol­skim oto­cze­niem. Na Kazi­mie­rzu znaj­do­wały się liczne syna­gogi i szkoły reli­gijne, dziel­nica miała typową dla miast żydow­skich zabu­dowę z mykwami i rytu­al­nymi jat­kami. I wła­śnie taki obraz utrwa­lił się w pamięci Heleny, co zapewne skła­niało ją do fał­szo­wa­nia swo­jego życio­rysu.

„Kiedy skoń­czyła się moja nauka w gim­na­zjum – kon­fa­bu­lo­wała po latach – ojciec pra­gnął, bym stu­dio­wała medy­cynę. Choć trak­to­wa­łam naukę poważ­nie, zasko­czyło mnie, że ojciec wybrał taką karierę dla jed­nej ze swo­ich córek. Kobiety w szko­łach medycz­nych i szpi­ta­lach nale­żały wów­czas do rzad­ko­ści i nie były mile widziane przez śro­do­wi­sko lekar­skie, wciąż uwa­żane za wyłącz­nie męskie. Chcia­ła­bym móc powie­dzieć, że czas spę­dzony na stu­diach medycz­nych był udany. Nie był. Choć podo­bała mi się praca w labo­ra­to­rium, to jed­nak źle się poczu­łam na widok sali ope­ra­cyj­nej i zemdla­łam. Nie­za­leż­nie od tego, że byłam bar­dzo pilna, prze­zwy­cię­że­nie wła­snej sła­bo­ści oka­zało się nie­moż­liwe. Gro­ziło mi wyrzu­ce­nie z uni­wer­sy­tetu, bałam się o tym powie­dzieć rodzi­com, ale matka odga­dła, dla­czego sta­łam się chuda i nie­szczę­śliwa”4.

Kobiety dopusz­czono do stu­dio­wa­nia medy­cyny w Kra­ko­wie dopiero w 1900 roku, a wtedy Helena już od kilku lat prze­by­wała w Austra­lii. Nie mogła zatem uczęsz­czać na zaję­cia uni­wer­sy­tec­kie, nie miała zresztą zda­nej matury. Nie uczyła się też w gim­na­zjum, tylko w szkole dla dziew­cząt na Kazi­mie­rzu, a naukę prze­rwała w wieku 16 lat. Na ogół wła­śnie tak postę­po­wano w jej śro­do­wi­sku, w któ­rym prze­zna­cze­niem kobiety było zamąż­pój­ście, opieka nad domem i rodze­nie jak naj­więk­szej liczby dzieci. O eman­cy­pa­cji jesz­cze tam wtedy nie sły­szano, a jeśli nawet, to zapewne uzna­wano ją za pomysł z pie­kła rodem.

Helena (a wła­ści­wie Chaja), jako naj­star­sza z rodzeń­stwa, poma­gała matce w pro­wa­dze­niu domu, prze­szła też prak­tyczny kurs buchal­te­rii w skle­pie ojca. Po latach wspo­mi­nała, że to wła­śnie wtedy nastą­pił jej debiut w dzie­dzi­nie biz­nesu:

„Dokład­nie pamię­tam jedną ze swo­ich pierw­szych ini­cja­tyw. Dopiero co ukoń­czy­łam szes­na­sty rok życia. Mój ojciec był zbyt chory, by wziąć udział w waż­nym biz­ne­so­wym spo­tka­niu i nie miał czasu, żeby je odwo­łać. Posta­no­wi­łam go zastą­pić, co wyma­gało ode mnie odby­cia podróży koleją. W tam­tych cza­sach była to poważna eska­pada! Wzię­łam sobie na wspól­nika sta­rego słu­żą­cego, który towa­rzy­szył mi na spo­tka­niu z biz­nes­me­nem, któ­remu śmiało przed­sta­wi­łam punkt widze­nia mojego ojca. Zała­twiw­szy tę sprawę, wró­ci­łam do Kra­kowa”5.

Rodzice pra­gnęli jak naj­szyb­ciej wydać ją za mąż, więc gdy tylko tra­fił się kan­dy­dat, który zgo­dził się poślu­bić pannę bez posagu, posta­no­wili natych­miast sfi­na­li­zo­wać ten zwią­zek.

„Ojciec wybrał boga­tego 35-let­niego wdowca jako ide­al­nego męża dla mnie – wspo­mi­nała Helena. – Bar­dzo go lubi­łam, ale mia­łam 18 lat i byłam roman­tyczką, i ni­gdy nie zaak­cep­to­wa­ła­bym go jako mał­żonka. Zako­cha­łam się bowiem w przy­stoj­nym, mło­dym stu­den­cie medy­cyny. Nosił imię Sta­ni­sław i pamię­tam, że miał krę­cone włosy i ude­rza­jąco nie­bie­skie oczy. Gdy zgod­nie ze zwy­cza­jami tam­tej epoki popro­sił Ojca o moją rękę, ten wpadł we wście­kłość. Były krzyki, łzy i złość. To było dla mnie zbyt wiele. Czu­łam się roz­bita; mia­łam zostać starą panną. Nic mi w Pol­sce nie zostało”6.

Mał­żeń­stwo z gojem oczy­wi­ście nie wcho­dziło w rachubę, przy czym w ogóle wydaje się wąt­pliwe, czy ów Sta­ni­sław naprawdę ist­niał. Praw­do­po­dob­nie była to kolejna legenda, gdyż Helena nie miała raczej moż­li­wo­ści pozna­nia pol­skiego stu­denta medy­cyny. Nie bywała na Uni­wer­sy­te­cie Jagiel­loń­skim, nie odwie­dzała kawiarń, w któ­rych spo­ty­kała się mło­dzież z uczelni. Świat żydow­skiego Kazi­mie­rza był her­me­tycz­nie zamknięty, a dziew­czyny nie było stać na roz­rywki.

Poza tym dość trudno uwie­rzyć w to, że Helena stra­ciła głowę dla jakie­goś mło­dzieńca. W póź­niej­szych latach sprawy uczuć i ero­tyki trak­to­wała w spo­sób mar­gi­nalny, cał­ko­wi­cie pod­po­rząd­ko­wu­jąc życie pry­watne swo­jej karie­rze zawo­do­wej. Wpraw­dzie zawsze chciała podo­bać się męż­czy­znom, ale uwa­żała, że to tylko spo­sób na spraw­dze­nie sku­tecz­no­ści zabie­gów kosme­tycz­nych. Z nikim też nie flir­to­wała, nie inte­re­so­wały jej romanse nie­ma­jące prze­ło­że­nia na sprawy zawo­dowe.

Wie­działa na pewno, że nie chce być podobna do swo­jej matki i jej przy­ja­ció­łek. Ze zgrozą obser­wo­wała, jak Gitel co rok zacho­dzi w ciążę, a kolejne porody nisz­czą jej urodę. Nie zamie­rzała zmar­no­wać życia, pra­gnęła za wszelką cenę wyrwać się z dusz­nego świata kra­kow­skiego Kazi­mie­rza.

Wie­deń

W notce z książki Food for Beauty Helena napi­sała, że po nie­uda­nej przy­go­dzie z medy­cyną zaczęła spe­cja­li­zo­wać się w che­mii, a następ­nie stu­dio­wała w Wied­niu. To kolejna kon­fa­bu­la­cja. Nie miała na to pie­nię­dzy, a poza tym uczel­nia nie przyj­mo­wała osób, które nie miały matury i nie znały bie­gle nie­miec­kiego. Tym­cza­sem panna Rubin­stein prze­ja­wiała cał­ko­wity brak talentu do języ­ków obcych. Wpraw­dzie w ciągu dłu­giego życia udało się jej opa­no­wać kilka z nich, ale w stop­niu dale­kim od dosko­na­ło­ści. Zawsze mówiła z sil­nym akcen­tem, a co gor­sza – w jed­nym zda­niu zda­rzało się jej mie­szać wyrazy pocho­dzące z róż­nych języ­ków. Tak naprawdę dobrze znała tylko pol­ski i jidysz.

Praw­dziwą przy­czyną jej wyjazdu z Kra­kowa był kon­flikt z rodzi­cami, który nara­stał od chwili odmowy zamąż­pój­ścia. Wresz­cie Her­cel wyrzu­cił córkę z domu, a ona poje­chała do Wied­nia, w któ­rym sio­stra matki i jej mał­żo­nek mieli sklep z futrami.

W sto­licy Austrii pro­wa­dziła dom wujo­stwa i pra­co­wała w ich skle­pie. To wła­śnie wtedy poja­wiło się u niej zami­ło­wa­nie do ele­ganc­kich futer – pasja, któ­rej pozo­stała wierna do końca swego życia. Przy oka­zji uczyła się nie­miec­kiego i pozna­wała zasady han­dlu eks­klu­zyw­nymi towa­rami. Obser­wu­jąc zamożną klien­telę, zauwa­żyła, że kobiety gotowe są bar­dzo dużo zapła­cić za popra­wie­nie swo­jego wyglądu. Zro­zu­miała też, że ele­gancki towar musi mieć odpo­wied­nio wysoką cenę, bo tylko wtedy zapew­nia nabywcy poczu­cie wyjąt­ko­wo­ści. Tę lek­cję miała zapa­mię­tać na całe życie.

Helena spę­dziła w Wied­niu trzy lata. Podobno odrzu­ciła tam kilku kolej­nych kan­dy­da­tów na męża, co dopro­wa­dziło jej matkę do roz­pa­czy. Nie wiemy, czy odwie­dzała Kra­ków, wia­domo jed­nak, że z ojcem nie pogo­dziła się już ni­gdy. W 1896 roku wujo­stwo posta­no­wili zli­kwi­do­wać swoje inte­resy nad Duna­jem i prze­nieść się do Antwer­pii, przy czym w ich pla­nach nie było miej­sca dla sio­strze­nicy. Zapa­dła decy­zja, że Helena wyje­dzie do braci matki, któ­rzy wyemi­gro­wali do Austra­lii. Ta decy­zja miała zawa­żyć na całym życiu panny Rubin­stein.

Na anty­po­dach

„Ojciec napi­sał do wujka Louisa – wspo­mi­nała Helena – że jeśli chce, to mogę do niego przy­je­chać na tak długo, jak będzie sobie życzył. Wujek odpi­sał ser­decz­nie, a ja byłam tak pod­eks­cy­to­wana jego zapro­sze­niem, że zigno­ro­wa­łam zawarte w liście ostrze­że­nie: »Życie tutaj jest naprawdę inne, a kli­mat jest gorący«. Inne życie to było dokład­nie to, czego chcia­łam. Uzna­łam, że jeżeli jest gorąco, to będę miała oka­zję nosić moje wszyst­kie pli­so­wane, białe sukienki, słom­kowe kape­lu­sze i para­sole. (Zawsze inte­re­so­wa­łam się modą i uwiel­bia­łam mieć piękne stroje, w więk­szo­ści z nich cho­dzi­łam po domu). Byłam młoda, […] chcia­łam zerwać z prze­szło­ścią i odna­leźć praw­dziwą sie­bie”7.

Wuj naprawdę miał na imię Ber­nard (Louis był jego młod­szym bra­tem) i wyemi­gro­wał do Austra­lii po śmierci żony w połogu. Jego córka Ewa pozo­stała w Kra­ko­wie, przez kil­ka­na­ście lat wycho­wy­wali ją rodzice Heleny, z którą zresztą bar­dzo się zaprzy­jaź­niła. Potem Ewa wyje­chała do ojca i kore­spon­do­wała z Heleną, prze­ko­nu­jąc ją, że życie w Austra­lii jest znacz­nie bar­dziej inte­re­su­jące niż w Kra­ko­wie. Rodziny żydow­skie roz­siane po świe­cie utrzy­my­wały dość bli­skie kon­takty, więc zapro­sze­nie kuzynki nie było niczym szcze­gól­nym. Poza tym Ber­nard Sil­ber­feld miał dług wdzięcz­no­ści wobec sio­stry i szwa­gra, a w Austra­lii nie powo­dziło mu się naj­le­piej. W tej sytu­acji dar­mowy pra­cow­nik był tym bar­dziej mile widziany.

Ber­nard osiadł w Cole­ra­ine leżą­cym około 350 kilo­me­trów na zachód od Mel­bo­urne. Była to mie­ścina zamiesz­kała przez hodow­ców owiec, dzia­łały tam urząd pocz­towy, kilka skle­pów, rzeź­nik, kuź­nia i warsz­taty rymar­skie. Wuj Heleny wcale nie był wła­ści­cie­lem „roz­le­głego ran­cha”, jak wspo­mi­nała po latach, tylko mar­nego sklepu ofe­ru­ją­cego wszyst­kiego po tro­chu: od spodni po olej rycy­nowy. Nie wia­domo, czy wyjeż­dża­jąc z Wied­nia, zda­wała sobie z tego sprawę, ale jeśli nawet, to w grun­cie rze­czy nie miała wyboru i musiała udać się do Austra­lii.

Na sta­tek zaokrę­to­wała się w Genui, choć jed­nostka zaczy­nała rejs w Bre­mie. Jej wie­deń­scy opie­ku­no­wie potra­fili liczyć pie­nią­dze: bilet kole­jowy z Wied­nia do Genui był znacz­nie tań­szy niż do Bremy, a poza tym odpa­dał koszt podróży stat­kiem dookoła Europy. Dzięki tym oszczęd­no­ściom Helena dostała miej­sce w przy­zwo­itej kla­sie, a dwa mie­siące rejsu do Austra­lii miały się oka­zać jedy­nym urlo­pem w całym jej doro­słym życiu.

Wyjeż­dża­jąc na drugi kra­niec świata, panna Rubin­stein zmie­niła swoje dane per­so­nalne – prze­stała być Chają i od tej pory zaczęła uży­wać imie­nia Helena. Pod­czas rejsu bawiła się zna­ko­mi­cie i nie narze­kała na brak ado­ra­to­rów, albo­wiem pomimo niskiego wzro­stu (147 cm) zawsze cie­szyła się zain­te­re­so­wa­niem męż­czyzn. Zna­jo­mo­ści, jakie wtedy zawarła, miały jej się przy­dać w przy­szło­ści. Zgod­nie ze swoją mak­symą życiową nie­wiele mówiła, ale bar­dzo pil­nie obser­wo­wała swo­ich towa­rzy­szy podróży.

Zde­rze­nie z austra­lij­ską rze­czy­wi­sto­ścią oka­zało się bar­dzo bole­sne. Cole­ra­ine było zapo­mnianą przez Boga i ludzi mie­ściną, zamiesz­ki­waną przez dwa tysiące bar­ba­rzyń­ców. Tam­tejsi męż­czyźni nie dbali ani o kul­turę, ani o higienę oso­bi­stą, a ich główną roz­rywkę sta­no­wiło nad­uży­wa­nie alko­holu w obskur­nych barach. Poza trun­kami inte­re­so­wały ich tylko wyścigi konne i licy­ta­cje miej­sco­wych ban­kru­tów.

Kobiety z Cole­ra­ine w niczym nie przy­po­mi­nały wie­deń­skich ele­gan­tek robią­cych zakupy w skle­pie z dro­gimi futrami. Ubie­rały się kom­plet­nie bez gustu, nie nosiły prze­ciw­sło­necz­nych para­so­lek i nie uży­wały żad­nych kosme­ty­ków. Helena od razu zwró­ciła uwagę na ich wysu­szone, pomarsz­czone twa­rze, w któ­rych już wkrótce dostrze­gła szansę na swoją życiową karierę.

Począt­kowo miała obok sie­bie Ewę, któ­rej austra­lij­skie dzieje dale­kie były od sie­lanki. Kuzynka wyszła bowiem za mąż za nie­ja­kiego Louisa Levy’ego – alko­ho­lika i dam­skiego bok­sera, któ­remu uro­dziła dwoje dzieci. Gdy była po raz kolejny w ciąży, mał­żo­nek dwa razy pobił ją do nie­przy­tom­no­ści i wyprze­dał nie­mal cały mają­tek rodzinny. Umiesz­czono go w zakła­dzie psy­chia­trycz­nym, skąd wkrótce zbiegł i znik­nął bez śladu.

Tym­cza­sem według ówcze­śnie obo­wią­zu­ją­cych prze­pi­sów kobieta nie miała praw rodzi­ciel­skich. Fakt, że mał­żo­nek wylą­do­wał w zakła­dzie zamknię­tym, a następ­nie prze­padł bez wie­ści, w niczym nie zmie­niał praw­nej sytu­acji Ewy. Wobec tego zło­żyła ona pozew roz­wo­dowy, doma­ga­jąc się rów­nież przy­zna­nia opieki nad dziećmi. Był to bar­dzo odważny czyn, albo­wiem żąda­nie roz­wodu przez kobietę ucho­dziło za skan­dal, a w rodzi­nach orto­dok­syj­nych Żydów w ogóle było czymś nie do pomy­śle­nia.

Gdy Helena przy­była do Austra­lii, Ewa miesz­kała razem ze swym ojcem, jed­nak po pomyśl­nym wyroku sądo­wym wyje­chała do Mel­bo­urne. Panna Rubin­stein została więc sama z wujem, który oka­zał się czło­wie­kiem trud­nym we współ­ży­ciu. Był wyjąt­ko­wym skąp­cem, ocze­ki­wał od niej pro­wa­dze­nia domu (dziew­czyna nie potra­fiła goto­wać) i pracy w skle­pie. Nie pła­cił jej jed­nak pen­sji, uwa­ża­jąc, że dach nad głową i wyży­wie­nie sta­no­wią wystar­cza­jące wyna­gro­dze­nie. Na domiar złego w Cole­ra­ine poja­wiał się czę­sto inny z braci matki, Louis, który pro­wa­dził sklep w pobli­skim Merino. Ten z kolei w bru­talny spo­sób dobie­rał się do swo­jej sio­strze­nicy, która z naj­wyż­szym tru­dem powstrzy­my­wała jego zapędy. Jej opór skut­ko­wał zaś tym, że była przez niego wyzy­wana od ladacz­nic i sodo­mi­tek.

Helena nie zamie­rzała do końca życia pozo­sta­wać w tej mie­ści­nie, wie­działa jed­nak, że bez zna­jo­mo­ści języka ni­gdy nie zdoła się usa­mo­dziel­nić. Dla­tego zapi­sała się do miej­sco­wej szkoły, nie­spe­cjal­nie zwa­ża­jąc na to, że musi uczęsz­czać na zaję­cia z dziećmi młod­szymi od niej o wiele lat. Uwa­żała, że cel uświęca środki, a miała prze­cież swoje ambi­cje i za wszelką cenę sta­rała się je zre­ali­zo­wać.

Cudowny krem

Twier­dziła, że przy­wio­zła do Austra­lii 12 sło­icz­ków kremu do twa­rzy, który wyra­biała jej matka. Nie jest to wyklu­czone, bo w tam­tych cza­sach w wielu rodzi­nach z poko­le­nia na poko­le­nie prze­ka­zy­wano sobie tajem­ni­cze recep­tury róż­nych spe­cy­fi­ków, w tym rów­nież kosme­tycz­nych. Moż­liwe też, że przed wyjaz­dem do Austra­lii dostała od matki więk­szą par­tię tego kremu. Być może wła­śnie dzięki niemu w Cole­ra­ine wyróż­niała się piękną cerą, na co zwró­ciły uwagę miej­scowe panie.

„Moja skóra pozo­stała miękka i gładka nawet w tym okrop­nym kli­ma­cie – opo­wia­dała po latach. – […] Naj­pierw jedna z kobiet popro­siła, by mogła wypró­bo­wać mój krem, potem kolejna, aż wieść roze­szła się lotem bły­ska­wicy i musia­łam spro­wa­dzić więk­szy zapas pierw­szym moż­li­wym stat­kiem”8.

Histo­ria ta brzmi dość inte­re­su­jąco, ale wydaje się mało praw­do­po­dobna. Prze­syłka z Europy do Austra­lii wędro­wała w tam­tych cza­sach około 80 dni, a w przy­padku kremu docho­dziło jesz­cze ocze­ki­wa­nie na zgodę władz na wwie­zie­nie go do kraju. Do tego nale­ża­łoby doli­czyć czas trans­portu z Kra­kowa do jed­nego z euro­pej­skich por­tów, a następ­nie z Mel­bo­urne do Cole­ra­ine. Można zatem przy­pusz­czać, że od zło­że­nia zamó­wie­nia do otrzy­ma­nia prze­syłki musia­łoby upły­nąć co naj­mniej pół roku. Helena na pewno od razu zdała sobie sprawę z tego, że krem musi pro­du­ko­wać na miej­scu, gdyż nie może liczyć na szyb­kie i regu­larne dostawy od matki. Jed­nak, jak to ona, cza­ro­wała swoje klientki barwną histo­rią na temat pocho­dze­nia spe­cy­fiku:

„Gosz­cząca czę­sto u nas w domu przy­ja­ciółka, aktorka Modrze­jew­ska, zapre­zen­to­wała krem mojej matce. Krem zro­bił dla niej węgier­ski che­mik, dok­tor Jakub Lyku­sky, osia­dły w Kra­ko­wie. Modrze­jew­ska powie­działa, że zro­biony został z mie­szanki ziół i wyciągu z mig­da­łów, plus eks­trakt z kory drzewa igla­stego. Moja matka była ocza­ro­wana, nale­gała, by poznać dok­tora Lyku­sky’ego, i od tam­tej pory dom Rubin­ste­inów miał stały zapas kremu. Cho­ciaż bowiem moja matka była nieco sta­ro­modna, to odwie­dzała przed snem swoje córki i deli­kat­nie wcie­rała odro­binę kremu w nasze policzki. »Uczyni cię to piękną«, szep­tała, cału­jąc nas na dobra­noc”9.

Jak można się domy­ślić, Helena Modrze­jew­ska ni­gdy nawet nie sły­szała o rodzi­nie Rubin­ste­inów. Bada­cze usta­lili rów­nież, że w tam­tym cza­sie pod Wawe­lem nie miesz­kał żaden czło­wiek o nazwi­sku Lyku­sky. Ale Helena Rubin­stein bar­dzo wcze­śnie odkryła, że reklama jest dźwi­gnią han­dlu, a nazwi­sko świa­to­wej sławy aktorki oraz auto­ry­tet naukowy tajem­ni­czego pro­fe­sora robią o wiele więk­sze wra­że­nie niż powo­ły­wa­nie się na jakąś domową recep­turę.

Bez względu na to, skąd pocho­dził prze­pis na spe­cy­fik, Helena wie­działa, że jest on dla niej jedyną szansą na wyrwa­nie się z Cole­ra­ine. Do roz­po­czę­cia eks­pe­ry­men­tów nad wytwa­rza­niem kremu potrzebne były jed­nak pie­nią­dze, a tych prze­cież nie miała. W tej sytu­acji zwró­ciła się o pomoc do jed­nej z zaprzy­jaź­nio­nych nauczy­cie­lek.

„Opo­wie­działa mi, że Helena suge­ro­wała jej wyjazd do Mel­bo­urne i zało­że­nie tam salonu kosme­tycz­nego – wspo­mi­nał wnuk tej nauczy­cielki, pro­fe­sor John Poyn­ter z Uni­wer­sy­tetu w Mel­bo­urne. – Moja babka odrzu­ciła jed­nak tę pro­po­zy­cję. Nie sądziła, że można się doro­bić na pro­duk­cji kremu do twa­rzy”10.

Panna Rubin­stein nie nale­żała jed­nak do osób łatwo rezy­gnu­ją­cych ze swo­ich pla­nów. Opu­ściła dom wuja i ruszyła do Queen­sland, gdzie miesz­kała pewna Angielka, którą poznała pod­czas podróży do Austra­lii. Dzięki jej pro­tek­cji została opie­kunką dzieci guber­na­tora stanu, lorda Laming­tona, po latach jed­nak wsty­dziła się etatu niani i twier­dziła, że była guwer­nantką uczącą fran­cu­skiego i nie­miec­kiego. To oczy­wi­sta nie­prawda, gdyż dzieci guber­na­tora były wów­czas zbyt małe (jedno miało pół roku, a dru­gie trzy lata), a sama „guwer­nantka” nie znała jesz­cze fran­cu­skiego. Nie jest też prawdą, że zanim dotarła do Queen­sland, pra­co­wała u sta­rego apte­ka­rza o nazwi­sku Hen­der­son, który miał ją wpro­wa­dzać w taj­niki swo­jego zawodu. Bio­gra­fo­wie „kró­lo­wej kosme­ty­ków” nie odna­leźli w Cole­ra­ine żad­nego wła­ści­ciela apteki o tym nazwi­sku…

Mel­bo­urne i lano­lina

Helena ni­gdy nie zapo­mniała lat spę­dzo­nych na austra­lij­skiej pro­win­cji. Nie były to wspo­mnie­nia przy­jemne, toteż nawet pół wieku póź­niej, gdy była już sławna i bogata, nie chciała odwie­dzić Cole­ra­ine. Nie obcho­dziło jej rów­nież to, że w mia­steczku chlu­biono się tym, iż kie­dyś w nim miesz­kała.

„Nie, nie chcę tam wra­cać – tłu­ma­czyła swo­jemu asy­sten­towi. – Po co? W tym okrop­nym miej­scu byłam głodna, samotna i biedna”11.

Rok spę­dzony w Queen­sland pozwo­lił jej dojść do sie­bie. Pil­nie obser­wo­wała gości swo­jego pra­co­dawcy i po raz kolejny utwier­dziła się w prze­ko­na­niu, że ele­ganc­kie kobiety gotowe są wiele zapła­cić, aby popra­wić swoją urodę.

Po kil­ku­na­stu mie­sią­cach lord Laming­ton zakoń­czył jed­nak swoją kaden­cję i panna Rubin­stein stra­ciła posadę. Wów­czas uznała, że nad­szedł wła­ściwy czas, i prze­nio­sła się do Mel­bo­urne. Wie­działa już, że Austra­lia jest ide­al­nym miej­scem do reali­za­cji jej pla­nów.

Były to bowiem czasy buj­nego roz­woju ruchu eman­cy­pa­cyj­nego (nazwy femi­nizm jesz­cze wtedy nie znano), a kobiety coraz gło­śniej doma­gały się rów­no­upraw­nie­nia. Wpraw­dzie w Euro­pie nowe prądy przyj­mo­wano z opo­rami (w Zjed­no­czo­nym Kró­le­stwie na­dal obwią­zy­wała uchwała Izby Gmin z 1866 roku, która gło­siła, że przed­sta­wi­cielki płci pięk­nej nie potra­fią pojąć reguł rzą­dzą­cych poli­tyką!), ale na anty­po­dach pano­wały zupeł­nie inne nastroje. Już w 1893 roku przy­znano paniom prawa wybor­cze na Nowej Zelan­dii, a dzie­więć lat póź­niej to samo zro­biono w Austra­lii. Na połu­dnio­wej pół­kuli nie­po­trzebne oka­zały się akcje sufra­ży­stek spod znaku Emme­line Pan­khurst.

Przy­zna­nie praw wybor­czych było usank­cjo­no­wa­niem ist­nie­ją­cego już stanu rze­czy, gdyż Austra­lia zde­cy­do­wa­nie róż­niła się od państw Sta­rego Kon­ty­nentu oraz Sta­nów Zjed­no­czo­nych. W liczą­cym ponad dwa miliony miesz­kań­ców Mel­bo­urne bli­sko 40 pro­cent ogółu zatrud­nio­nych sta­no­wiły kobiety, gorzej wpraw­dzie wyna­gra­dzane od męż­czyzn, ale pomimo to aspi­ru­jące do nie­za­leż­no­ści finan­so­wej. Panna Rubin­stein szybko zro­zu­miała, że były one jej poten­cjal­nymi klient­kami.

Początki nie oka­zały się jed­nak łatwe, bo Helena miała wpraw­dzie pomysł, ale nie dys­po­no­wała środ­kami finan­so­wymi na jego reali­za­cję. Wła­ści­wie to bra­ko­wało jej pie­nię­dzy nawet na swoje utrzy­ma­nie, więc począt­kowo znowu została opie­kunką do dzieci. Następ­nie zatrud­niła się jako kel­nerka i rano pra­co­wała w kawiarni La Maison Dorée, a popo­łu­dniami i wie­czo­rami – w her­ba­ciarni Win­ters Gar­den. Oka­zało się to zna­ko­mi­tym posu­nię­ciem, bo wła­śnie tam poznała ludzi, któ­rzy póź­niej mieli jej pomóc w zro­bie­niu kariery.

Na razie jed­nak nic tego nie zapo­wia­dało. Helena wynaj­mo­wała skromny pokój i pró­bo­wała odtwo­rzyć for­mułę „kremu z Kra­kowa”. Zapewne dostała od matki dokładną recep­turę, ale musiała dopa­so­wać do niej miej­scowe skład­niki. Przy oka­zji wpa­dła na genialny pomysł, aby swo­jemu pro­duk­towi nadać zapach zachę­ca­jący kobiety do jego sto­so­wa­nia. Dotych­czas bowiem woń spe­cy­fi­ków do cery (łącz­nie z mat­czy­nym pro­duk­tem) koja­rzyła się raczej z salą szpi­talną albo pral­nią che­miczną. Nato­miast jej pro­dukty miały się stać syno­ni­mem świe­żo­ści, piękna i ele­gan­cji.

„Kiedy na kilka mie­sięcy przed śmier­cią Madame prze­glą­dała stertę papie­rów odna­le­zio­nych w piw­nicy swo­jej pary­skiej rezy­den­cji – wspo­mi­nał jej sekre­tarz Patrick O’Hig­gins – wrę­czyła mi ory­gi­nalną for­mułę kremu Valaze.

– Oto ona – powie­działa. – Może kie­dyś się panu przyda…

Ponie­waż wie­dzia­łem, że zawsze strze­gła tej for­muły z pie­czo­ło­wi­to­ścią lwicy chro­nią­cej swoje lwiątka, waha­łem się, czy przy­jąć tę pożół­kłą i znisz­czoną kartkę.

– Niech pan weź­mie! Ona należy do histo­rii…

Nie było tam wzmianki o nie­zwy­kłych zio­łach, orien­tal­nych mig­da­łach ani o korze drzewa igla­stego. For­muła była po pro­stu listą zwy­kłych, natu­ral­nych arty­ku­łów, takich jak wosk roślinny, olej mine­ralny i seza­mowy. Bra­ko­wało tylko spo­sobu uży­cia, bez któ­rego ta for­muła nie miała żad­nej war­to­ści”12.

Helena spę­dziła wiele godzin w swo­jej kuchni zamie­nio­nej w domowe labo­ra­to­rium. Pod­sta­wo­wym skład­ni­kiem kremu stała się lano­lina – wosk otrzy­my­wany przy czysz­cze­niu wełny owczej. Zawie­rała ona wiele war­to­ścio­wych sub­stan­cji, miała jed­nak wyjąt­kowo nie­przy­jemny zapach. Począt­kowo Helena usi­ło­wała masko­wać go olej­kiem róża­nym, póź­niej zaczęła sto­so­wać eks­trakt z kory austra­lij­skiej sosny i lawendę. Cho­ciaż z pracy wra­cała do domu bar­dzo zmę­czona, to dłu­gie godziny spę­dzała na mie­sza­niu, ucie­ra­niu i ubi­ja­niu róż­nych skład­ni­ków. I chyba to naj­bar­dziej lubiła…

Kon­tro­wer­sje

Panna Rubin­stein nie zamie­rzała ogra­ni­czyć się wyłącz­nie do pro­duk­cji i dys­try­bu­cji kremu. Marzyła o wła­snym salo­nie kosme­tycz­nym, to jed­nak znacz­nie pod­no­siło koszty i sta­wiało całe przed­się­wzię­cie pod dużym zna­kiem zapy­ta­nia. Z pomocą przy­szedł jej przy­pa­dek, albo­wiem w kawiarni poznała czwórkę przy­ja­ciół, sta­łych bywal­ców lokalu. Byli to: malarz Cyril Dil­lon, han­dlarz winem Abel Isa­ac­son, wła­ści­ciel dru­karni Her­bert Far­row i dyrek­tor Robur Tea Com­pany John Thomp­son. Wszy­scy czte­rej oddali jej nie­oce­nione zasługi, a mimo to Helena cał­ko­wi­cie wyma­zała ich z pamięci.

„[…] moja szczę­śliwa gwiazda musiała być w zeni­cie – wspo­mi­nała po latach. – Od razu po przy­by­ciu do Mel­bo­urne odszu­ka­łam jedną z moich zna­jo­mych pozna­nych na statku, panią Helen McDo­nald. Powie­dzia­łam jej o swoim pla­nie, a ona zachę­cała mnie, powta­rza­jąc w kółko: »Musisz uwie­rzyć w sie­bie, tak jak ja wie­rzę w cie­bie«. Zro­biła zresztą jesz­cze wię­cej. Była daleka od bycia zamożną, ale nale­gała, by poży­czyć mi swoje oszczęd­no­ści życia, 250 fun­tów (wtedy około 1500 dola­rów). Musia­łam zacząć moje przed­się­wzię­cie. To była jedyna suma, którą kie­dy­kol­wiek poży­czy­łam, ale ni­gdy tego nie żało­wa­łam. W ciągu kilku mie­sięcy została spła­cona wraz z odset­kami.

Za połowę tej sumy zamó­wi­łam hur­tową par­tię kremu, pro­sto z Pol­ski od dok­tora Lyku­sky’ego. W miej­sco­wych skle­pach kupi­łam nie­zbędne sło­iki i ety­kiety. Opi­sa­łam je wła­sno­ręcz­nie. Resztę pie­nię­dzy wyda­łam na czynsz i wypo­sa­że­nie dużego pokoju na dru­gim pię­trze budynku przy Col­lins Street 274, w samym sercu Mel­bo­urne”13.

Nie­stety żadna Helen McDo­nald nie była pasa­żerką statku, któ­rym panna Rubin­stein przy­była do Austra­lii, zatem 250 fun­tów (rów­no­war­tość 27 tysięcy euro) musiał poży­czyć jej ktoś inny. Praw­do­po­dob­nie był to John Thomp­son.

„Kiedy w 1958 roku poje­cha­łem z Madame do Mel­bo­urne – wspo­mi­nał sekre­tarz Heleny, Patrick O’Hig­gins – zamiesz­ka­li­śmy w hotelu Men­zies. Pew­nego razu do apar­ta­mentu Madame nie­spo­dzie­wa­nie wszedł star­szy, nędz­nie wyglą­da­jący czło­wiek. Tam, podob­nie jak w biu­rze i wszę­dzie, gdzie ona prze­by­wała, drzwi pozo­sta­wały uchy­lone. Lubiła nie­ocze­ki­wane wizyty.

– Nazy­wam się Abel Isa­ac­son – przed­sta­wił się.

Madame bar­dzo dobrze to usły­szała, a mimo to, przy­ło­żyw­szy do ucha zwi­niętą dłoń, zwra­ca­jąc się do mnie ści­szo­nym gło­sem, zapy­tała: »Cze­góż on chce, do dia­bła? Pie­nię­dzy… jak sądzę?«.

– Spo­tka­li­śmy się przed sześć­dzie­się­cioma laty! Poda­wała pani w kawiarni Doré – oświad­czył pan Isa­ac­son bez zbęd­nych wstę­pów.

– To jakiś wariat… Niech pan każe mu wyjść! – krzyk­nęła Madame. Wyglą­dała na zanie­po­ko­joną i trza­snąw­szy drzwiami, zamknęła się w swoim pokoju. Pan Isa­ac­son usiadł na krze­śle, które Madame przed chwilą opu­ściła.

– Ani tro­chę się nie zmie­niła! Zawsze ner­wowa… Pan jest jej synem? – zapy­tał, zwi­ja­jąc papie­rosa.

Jako że trudno było szybko wyja­śnić, jakie są moje obo­wiązki, dałem mu jakiś nie­ja­sny znak głową.

– Jestem w Austra­lii od 1898 roku. Począt­kowo miesz­ka­łem w rodzin­nym pen­sjo­na­cie pod Mel­bo­urne – w Saint Kilda przy Grey Street. Pen­sjo­na­tem tym kie­ro­wała kobieta, pani Stern. »Madame« – powie­dział, wska­zu­jąc na drzwi pokoju – miesz­kała tam w 1904 roku. Wcho­dziła w skład zespołu Sen­se­berg’s girls w kawiarni Doré. Miała nawet zwy­czaj poda­wa­nia mi dwóch por­cji napoju w cenie jed­nej. To było na długo przed tym, jak wyna­jęła miesz­ka­nie przy Col­lins Street i zaczęła sprze­da­wać kremy do twa­rzy. Wtedy była zwy­kłą pra­cow­nicą! […] Bez pana Thomp­sona, dyrek­tora Robur Tea Com­pany, »Madame« nie mogłaby osią­gnąć tego, co osią­gnęła. On jej pomógł. On ją nauczył… On ją stwo­rzył! Niech pan dobrze słu­cha tego, co mówię – on był mózgiem, który kie­ro­wał tą kobietką!

Następ­nie, zga­siw­szy papie­rosa i wło­żyw­szy nie­do­pa­łek do kie­szeni, wyszedł”14.

John Thomp­son został kochan­kiem Heleny, któ­rej wcale nie prze­szka­dzał fakt, że jej part­ner był żonaty. Bar­dziej liczyło się dla niej to, że miał dużo pie­nię­dzy i dosko­nale znał się na pro­wa­dze­niu inte­re­sów. Helena zresztą nie zamie­rzała wycho­dzić za mąż, Thomp­son ze swo­imi pie­niędzmi był jej potrzebny do roz­po­czę­cia dzia­łal­no­ści. Trzej pozo­stali zna­jomi rów­nież oka­zali się uży­teczni – Dil­lon zapro­jek­to­wał logo firmy i fol­dery rekla­mowe, które wydru­ko­wał Far­row. W tyle nie pozo­sta­wał też Isa­ac­son – ten z kolei zajął się logi­styką.

Firma Helena Rubin­stein Com­pany została zare­je­stro­wana w 1903 roku. Zapewne począt­kowo Helena nie była jej ofi­cjalną wła­ści­cielką, gdyż nie posia­dała jesz­cze austra­lij­skiego oby­wa­tel­stwa. Potwier­dzają to dal­sze wspo­mnie­nia Patricka O’Hig­ginsa:

„[…] kilka dni póź­niej poja­wiła się pewna wie­kowa, star­sza od pana Isa­ac­sona dama. Jej kape­lusz zdo­biły pióra raj­skiego ptaka. Z szyi zwi­sała jej kamea, a ona krę­ciła białą, prze­ciw­sło­neczną para­solką, pomimo że mie­li­śmy śro­dek zimy.

– Jestem pani Ded­man, moja droga.

Madame bez mru­gnię­cia okiem oglą­dała wszyst­kie jej bły­skotki.

– Niech pani sobie przy­po­mni! Byłam pani sąsiadką w budynku Glen przy Col­lins Street, kiedy pani zaczy­nała.

Następ­nie zwró­ciła się do mnie. Jej głos był łagodny, ale zde­cy­do­wany.

– My dwie były­śmy jedy­nymi praw­dzi­wymi damami w tym inte­re­sie. W sąsied­nim miesz­ka­niu było dwu­dzie­stu czte­rech pro­fe­so­rów śpiewu. Cięż­kie doświad­cze­nie… To dla­tego słynna śpie­waczka Nel­lie Melba została jedną z naszych klien­tek. Po jed­nej pró­bie regu­lar­nie wra­cała, by kazać sobie robić maseczkę. Twier­dziła, że to poma­gało jej osią­gnąć wyso­kie c.

Bar­dzo chcia­łem posłu­chać jej dłu­żej, ale pani Ded­man nie osią­gnęła wię­cej niż pan Isa­ac­son. Madame wyrzu­ciła ją za drzwi, a kiedy zosta­li­śmy sami, powie­działa do mnie: »Następna stuk­nięta… Kogo może obcho­dzić prze­szłość?«.

Podobne sceny powta­rzały się w więk­szo­ści sto­lic świata. Zauwa­żyw­szy wagę, jaką do nich przy­kła­dam, Madame pod­su­nęła mi pod nos zaci­śniętą pięść i powie­działa:

– Niech pan nie traci swo­jego… i mojego czasu z tymi nie­cie­ka­wymi posta­ciami”15.

Helena dostała oby­wa­tel­stwo austra­lij­skie w 1907 roku, gdy jej firma odno­siła już ogromne suk­cesy. W natu­ra­li­za­cji pomógł jej Fre­de­rick Grim­wade, pre­zes wiel­kiej firmy far­ma­ceu­tycz­nej Fel­ton, Grim­wade & Co. Oso­bi­ście porę­czył za Helenę na piśmie, podej­rze­wano zresztą, że rów­nież był jej kochan­kiem. Nie można tego wyklu­czyć, wia­domo jed­nak, że firma Grim­wade’a w tym cza­sie była mono­po­li­stą w desty­la­cji klu­czo­wego dla kremu Heleny eks­traktu z kory sosny austra­lij­skiej…

Suk­ces

Recep­tura kremu była wresz­cie gotowa, wybrano rów­nież odpo­wied­nie miej­sce na salon kosme­tyczny. Helena wypro­wa­dziła się z wynaj­mo­wa­nego dotych­czas pokoju i prze­nio­sła do trzy­po­ko­jo­wego miesz­ka­nia w dobrej dziel­nicy. Wła­ści­cielka eks­klu­zyw­nego salonu musiała być żywą reklamą swo­jej firmy, więc nie mogła miesz­kać w pod­łych warun­kach.

Helena i jej doradcy nie zanie­dbali żad­nego szcze­gółu. Krem miał mieć sta­tus towaru luk­su­so­wego i dla­tego musiał być ofe­ro­wany w ele­ganc­kich sło­icz­kach z logo firmy. Wtedy też naro­dziła się osta­teczna nazwa spe­cy­fiku – krem panny Rubin­stein miał się nazy­wać Valaze.

Nie wia­domo, skąd wzięła się ta nazwa. W języku węgier­skim ozna­cza ona bufo­ro­wa­nie (wyrów­ny­wa­nie szans) i moż­liwe, że była alu­zją do mitycz­nego dok­tora Lyku­sky’ego. Praw­do­po­dob­nie jed­nak słowo to nic nie zna­czyło, a Hele­nie spodo­bało się tylko jego brzmie­nie. Dobrze koja­rząca się nazwa była prze­cież jedną z klu­czo­wych kwe­stii w pro­mo­cji towaru.

Koszt pro­duk­cji sło­iczka kremu wyno­sił zale­d­wie kilka pen­sów, tym­cza­sem Thomp­son zasu­ge­ro­wał cenę deta­liczną w wyso­ko­ści 2 szy­lin­gów i 10 pen­sów (czyli 34 pensy, bo szy­ling skła­dał się z 12 pen­sów). Ozna­czało to bar­dzo wysoki zysk, jed­nak Helena miała inne zda­nie na ten temat. Wyka­zała się nie­zwy­kłym instynk­tem han­dlo­wym i zna­jo­mo­ścią kobie­cej psy­chiki. Oświad­czyła zdu­mio­nemu Thomp­sonowi, że klientki nie będą kupo­wały zbyt taniego kosme­tyku, w związku z czym usta­liła cenę na 3,5 szy­linga za mniej­szy i 5,5 szy­linga za więk­szy sło­iczek. Sta­no­wiło to rów­no­war­tość 17 i 26 euro, pod­czas gdy prze­ciętne mie­sięczne zarobki kobiet w Austra­lii odpo­wia­dały wtedy mniej wię­cej 220 euro.

Krem nie był więc tani, ale panna Rubin­stein dosko­nale wie­działa, co robi. Wysoka cena miała sta­no­wić dodat­kową atrak­cję pro­duktu i tej zasa­dzie Helena pozo­stała wierna w przy­szło­ści. Gdy któ­raś linia jej kosme­ty­ków słabo się sprze­da­wała… ona pod­no­siła jej cenę, co natych­miast zwięk­szało zain­te­re­so­wa­nie klien­tek.

Jed­nakże dobry pro­dukt i efek­towne opa­ko­wa­nie to tylko połowa suk­cesu i dla­tego panna Rubin­stein oraz jej doradcy sta­ran­nie zapro­jek­to­wali wnę­trze salonu przy 138 Eli­za­beth Street. Jego wystrój był odważny, ale też bar­dzo kobiecy. Zna­ko­mi­cie dobrano tu kolory, meble i zasłony. Salon koja­rzył się z iście pary­ską ele­gan­cją, dzięki czemu klientki mogły się tam poczuć praw­dzi­wymi wybran­kami losu.

„Pole­ci­łam poma­lo­wać ściany mojego pierw­szego salonu na biało – wspo­mi­nała Helena. – Zasłony zro­bi­łam z moich pięk­nych, bia­łych sukie­nek, które przy­wio­złam z Pol­ski. Bam­bu­sowe i rat­ta­nowe krze­sła były uży­wane w austra­lij­skich oran­że­riach i wie­dzia­łam, że są nie­dro­gie. Wypeł­ni­łam trzy małe pokoje tymi krze­słami, poma­lo­wa­łam je na biało, by paso­wały do ścian i zasłon, przy­kry­łam sie­dze­nia jasnym per­ka­lem […]. W chwili, gdy otwie­ra­łam swój pierw­szy salon, trzy pokoje były tak bar­dzo jasne, przy­ja­zne i atrak­cyjne, jak tylko mogłam to osią­gnąć.

Oso­bi­ście nama­lo­wa­łam szyld po raz pierw­szy oznaj­mia­jący światu moje imię: Helena Rubin­stein, Salon Pięk­no­ści”16.

Thomp­son bar­dzo dbał o odpo­wied­nią reklamę na łamach prasy, a jego firma wyku­py­wała w celach pro­mo­cyj­nych całe szpalty w naj­po­czyt­niej­szych dzien­ni­kach. Heleny nie było stać na podobne eks­tra­wa­gan­cje, lecz mimo to nie zanie­dby­wała tego tematu.

„Valaze dok­tora Lyku­sky’ego, naj­sław­niej­szego euro­pej­skiego spe­cja­li­sty w dzie­dzi­nie pie­lę­gna­cji cery, naj­le­piej odżywi skórę – gło­sił anons rekla­mowy w jed­nym z miej­sco­wych pism. – Valaze w mie­siąc poprawi kon­dy­cję każ­dej skóry. Sło­iczki po 3 i pół oraz 5 i pół szy­linga, prze­syłka dodat­kowo 6 szy­lin­gów. Dostępny w fir­mie Heleny Rubin­stein”17.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Za: L. Woodhead, Barwy wojenne. Helena Rubin­stein i Eli­za­beth Arden, War­szawa 2004, s. 46. [wróć]

H. Rubin­stein, My Life for Beauty, Nowy Jork 1972, s. 15 (tłum. G. Koper). [wróć]

Za: L. Woodhead, op. cit., s. 35. [wróć]

H. Rubin­stein, op. cit., s. 19. [wróć]

H. Rubin­stein, Je suis esthéticienne, Paryż 1957, s. 55. (tłum. W. Grzech­nik). [wróć]

H. Rubin­stein, My Life…, s. 19–20. [wróć]

Ibi­dem, s. 20. [wróć]

Za: L. Woodhead, op. cit., s. 45. [wróć]

Za: ibi­dem, s. 16. [wróć]

Za: ibi­dem, s. 47. [wróć]

Za: R. Bran­don, Wsty­dliwa histo­ria piękna. Jak Helena Rubin­stein i L’Oréal stwo­rzyli kobietę, War­szawa 2012, s. 17. [wróć]

P. O’Hig­gins, Madame. Dans l’enfer doré d’Helena Rubin­stein, Paryż 1972, s. 181 (tłum. W. Grzech­nik). [wróć]

H. Rubin­stein, My Life…, s. 29. [wróć]

P. O’Hig­gins, op. cit., s. 178–179. [wróć]

Ibi­dem, s. 179–180. [wróć]

H. Rubin­stein, My Life…, s. 28. [wróć]

Za: R. Bran­don, op. cit., s. 21. [wróć]