Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Milionerki. Fortuny Polek
Helena Rubinstein, Misia Sert, Barbara Piasecka-Johnson i Martha Stewart. Na pierwszy rzut oka bohaterki tej książki bardzo się od siebie różnią, lecz mają też pewne cechy wspólne. Pomimo całkiem odmiennych rodowodów i różnych miejsc urodzenia wszystkie one przyznawały się do polskości i wszystkie zaczynały swoje kariery praktycznie od zera. Fortunę zdobywały w mniej lub bardziej kontrowersyjny sposób, miały też wielu osobistych wrogów. Sukces zawsze bowiem przyciągał zawistników, którzy z reguły nie potrafili zrozumieć, kosztem jakich wyrzeczeń został osiągnięty. Portrety milionerek skreślone przez znanego historyka to inspiracja dla kolejnych pokoleń Polek, które nie boją się perspektywy, że zostaną bogate.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 237
Od autora
Zawsze interesowały mnie kariery w stylu „od pucybuta do milionera” i podziwiałem ludzi, którzy dzięki intelektowi i pracy dochodzili do wielkiego majątku. Jeszcze większe uznanie wzbudzali we mnie ci, którzy zdobytą fortunę potrafili utrzymać. Zadawałem sobie też pytanie, czy żeby dojść do prawdziwego bogactwa, pierwszy milion naprawdę trzeba ukraść, bo dopiero następny można uczciwie zarobić.
Przyzwyczailiśmy się uważać, że dużego majątku zdecydowanie częściej dorabiają się mężczyźni niż kobiety, ale od tej reguły są przecież znaczące wyjątki. Gdy zatem postanowiłem napisać książkę o ulubieńcach fortuny, automatycznie skierowałem swoją uwagę na przedstawicielki płci pięknej. Ponadto ograniczyłem zakres moich zainteresowań do pań pochodzących z naszego kraju i działających na przestrzeni ostatniego stulecia. Jestem co prawda historykiem, a nie dziennikarzem, i raczej unikam relacji o ludziach żyjących współcześnie, jednak w tej książce zrobiłem pewien znaczący wyjątek.
Helena Rubinstein, Misia Sert, Barbara Piasecka-Johnson i Martha Stewart. Na pierwszy rzut oka bohaterki tej książki bardzo się od siebie różnią, lecz mają też pewne cechy wspólne. Pomimo całkiem odmiennych rodowodów i różnych miejsc urodzenia wszystkie one przyznawały się do polskości i wszystkie zaczynały swoje kariery praktycznie od zera. Fortunę zdobywały w mniej lub bardziej kontrowersyjny sposób, miały też wielu osobistych wrogów. Sukces zawsze bowiem przyciągał zawistników, którzy z reguły nie potrafili zrozumieć, kosztem jakich wyrzeczeń został osiągnięty.
Pochodząca z krakowskiego Kazimierza Helena Rubinstein zaczynała swoją karierę w Australii i w ciągu kilkunastu lat zbudowała ogólnoświatowe imperium kosmetyczne. Misia Sert przybyła do Paryża jako córka polskiego rzeźbiarza i niebawem stała się najbardziej znaczącą osobą w świecie europejskiej kultury i sztuki. Barbara Piasecka-Johnson życie w USA zaczynała jako pokojówka, a do majątku doszła przez małżeństwo, ale odziedziczoną po mężu fortunę potrafiła znacznie powiększyć. Natomiast Martha Stewart jest znakomitym przykładem kariery w amerykańskim stylu. Wszystko, co osiągnęła, zawdzięcza wyłącznie sobie, a w swoim życiu przeżywała zarówno wzloty, jak i upadki.
Opisując moje bohaterki, nie ograniczałem się wyłącznie do spraw biznesowych, bo zgodnie ze swoimi zainteresowaniami zająłem się także ich życiem prywatnym. I muszę przyznać, że w każdym z tych czterech przypadków było ono niezwykle ciekawe. Problemy rodzinne Heleny Rubinstein komentowano na salonach Nowego Jorku, Paryża i Londynu, a kolejne małżeństwa Misi Sert stały się tematem kilku książek i sztuk scenicznych publikowanych jeszcze za jej życia. Proces Barbary Piaseckiej z dziećmi zmarłego męża przez trzy lata elektryzował Amerykę, podobnie było z prawnymi perypetiami Marthy Stewart.
Zdaję sobie sprawę, że dobór przedstawionych przeze mnie postaci może wydać się nieco kontrowersyjny, ale autorzy mają podobno prawo do subiektywnych decyzji – i z tego prawa postanowiłem skorzystać. A poza tym mam nadzieję, że niniejsza książka będzie miała swoją kontynuację, w której opowiem o innych wywodzących się z Polski kobietach sukcesu. Bo takich pań na szczęście nie brakuje.
Sławomir Koper
foto AP/East News
Rozdział 1
Cesarzowa urody
Ona to sobie [wszystko] wymyśliła – twierdził jeden z byłych współpracowników Heleny Rubinstein. – Niemal każda osoba pochodząca z egzotycznych rejonów świata rozgłasza opowieści o produkcji cudownego eliksiru wedle rodzinnej receptury, powołując się na jakiegoś dziadka z Transylwanii. Proszę mi wierzyć, ta kobieta w Polsce nie miała pojęcia o niczym. Umiała jedynie robić pieniądze i barwnie o tym opowiadała. Równie dobrze mogłaby zajmować się sprzedażą tokarek i też by na tym świetnie wyszła”1.
Z upływem lat życie Heleny Rubinstein obrastało w mity, a najbardziej przyczyniła się do tego sama zainteresowana. Z rozmysłem konfabulowała i opowiadała nieprawdziwe historie na temat swojego życia, przez co dzisiaj tak trudno jest odróżnić prawdę od legendy. Helena wypierała się swojego pochodzenia i pod żadnym pozorem nie chciała przyznać się do tego, że przyszła na świat w ubogiej rodzinie. Była pierwszą kobietą, która samodzielnie zbudowała imperium finansowe, ale nigdy nie zrozumiała, że gdyby mówiła o sobie prawdę, jej kariera byłaby jeszcze bardziej godna podziwu.
„Zanim dorosłam – wspominała Helena – byłam najstarszą z ośmiu sióstr. Nasz jedyny brat zmarł w dzieciństwie. Kraków był i wciąż jest średniowiecznie wyglądającym miastem, ośrodkiem intelektualnym i kulturalnym. Tutaj wszyscy dorastaliśmy. Żyliśmy w obszernej, starej kamienicy niedaleko Rynku, blisko uniwersytetu. To był dom zapełniony do granic możliwości pięknymi XIX-wiecznymi meblami i różnymi zbiorami ojca, który miał zamiłowanie do archiwaliów i książek. Do oświetlania pokojów używaliśmy lamp naftowych, a w zimie utrzymywaliśmy ciepło dzięki wysokim kaflowym piecom, w których dniami i nocami palił się ogień”2.
Rzeczywistość nie wyglądała jednak tak różowo, bo przyszła królowa kosmetyków nigdy nie mieszkała w pobliżu krakowskiego Rynku. Prawdą jest, że urodziła się w Krakowie, ale jej rodzina żyła na Kazimierzu, czyli w żydowskiej dzielnicy miasta. Nie było też żadnej „obszernej, starej kamienicy”, tylko bardzo skromne mieszkanie w jednopiętrowym domu przy ulicy Szerokiej. Natomiast rzeczywiście mogły tam jasno płonąć lampy, gdyż ojciec panny Rubinstein zajmował się handlem naftą.
Helena tak bardzo przywykła do upiększania swojej młodości, że z czasem przestała zwracać uwagę na to, że sama sobie zaprzecza. W notce na okładce książki Food for Beauty z 1938 roku twierdziła, że „pochodzi z Krakowa, z rodziny lekarskiej od pokoleń”, natomiast we wstępie do The Art of Feminine Beauty jej fantazja podążyła w całkiem innym kierunku.
„Urodziłam się w Krakowie jako pierworodne dziecko zamożnych rodziców. Rodziny mojej matki [Gitel – S.K.] i ojca były szanowane w środowisku, bowiem cechowały je przedsiębiorczość, dobre maniery i poczucie własnej wartości. Moi dwaj dziadkowie mieli znaczne udziały w kopalnictwie i bankowości w Polsce, mój ojciec zajmował się eksportem. Dzieciństwo i młodość spędziłam w szczęśliwej atmosferze w wielkim, starym domostwie. Pokoje były zapełnione zbiorami ojca, który kolekcjonował bibeloty, antyki i książki”3.
W rzeczywistości jeden z dziadków handlował bydłem, a drugi był lichwiarzem. Ojciec Heleny, Hercel (Herzel, Herschel?) Rubinstein, prowadził na Kazimierzu niewielki sklep, w którym obok nafty oferował produkty żywnościowe. Uzyskiwane dochody z trudem wystarczały na utrzymanie licznej rodziny, a dodatkową zgryzotą pana domu było to, że zgodnie z ówczesnymi obyczajami każda z ośmiu córek powinna otrzymać posag. Tymczasem rodzina Rubinsteinów nie posiadała ani oszczędności, ani żadnej kolekcji antyków.
Żydzi osiedlali się w podkrakowskim Kazimierzu od końca XV wieku i z upływem lat miasto to stało się ważnym ośrodkiem judaizmu. U schyłku Rzeczypospolitej Obojga Narodów zostało włączone w granice Krakowa, ale przez dziesiątki lat zachowywało odrębność, a miejscowi Żydzi nie asymilowali się z polskim otoczeniem. Na Kazimierzu znajdowały się liczne synagogi i szkoły religijne, dzielnica miała typową dla miast żydowskich zabudowę z mykwami i rytualnymi jatkami. I właśnie taki obraz utrwalił się w pamięci Heleny, co zapewne skłaniało ją do fałszowania swojego życiorysu.
„Kiedy skończyła się moja nauka w gimnazjum – konfabulowała po latach – ojciec pragnął, bym studiowała medycynę. Choć traktowałam naukę poważnie, zaskoczyło mnie, że ojciec wybrał taką karierę dla jednej ze swoich córek. Kobiety w szkołach medycznych i szpitalach należały wówczas do rzadkości i nie były mile widziane przez środowisko lekarskie, wciąż uważane za wyłącznie męskie. Chciałabym móc powiedzieć, że czas spędzony na studiach medycznych był udany. Nie był. Choć podobała mi się praca w laboratorium, to jednak źle się poczułam na widok sali operacyjnej i zemdlałam. Niezależnie od tego, że byłam bardzo pilna, przezwyciężenie własnej słabości okazało się niemożliwe. Groziło mi wyrzucenie z uniwersytetu, bałam się o tym powiedzieć rodzicom, ale matka odgadła, dlaczego stałam się chuda i nieszczęśliwa”4.
Kobiety dopuszczono do studiowania medycyny w Krakowie dopiero w 1900 roku, a wtedy Helena już od kilku lat przebywała w Australii. Nie mogła zatem uczęszczać na zajęcia uniwersyteckie, nie miała zresztą zdanej matury. Nie uczyła się też w gimnazjum, tylko w szkole dla dziewcząt na Kazimierzu, a naukę przerwała w wieku 16 lat. Na ogół właśnie tak postępowano w jej środowisku, w którym przeznaczeniem kobiety było zamążpójście, opieka nad domem i rodzenie jak największej liczby dzieci. O emancypacji jeszcze tam wtedy nie słyszano, a jeśli nawet, to zapewne uznawano ją za pomysł z piekła rodem.
Helena (a właściwie Chaja), jako najstarsza z rodzeństwa, pomagała matce w prowadzeniu domu, przeszła też praktyczny kurs buchalterii w sklepie ojca. Po latach wspominała, że to właśnie wtedy nastąpił jej debiut w dziedzinie biznesu:
„Dokładnie pamiętam jedną ze swoich pierwszych inicjatyw. Dopiero co ukończyłam szesnasty rok życia. Mój ojciec był zbyt chory, by wziąć udział w ważnym biznesowym spotkaniu i nie miał czasu, żeby je odwołać. Postanowiłam go zastąpić, co wymagało ode mnie odbycia podróży koleją. W tamtych czasach była to poważna eskapada! Wzięłam sobie na wspólnika starego służącego, który towarzyszył mi na spotkaniu z biznesmenem, któremu śmiało przedstawiłam punkt widzenia mojego ojca. Załatwiwszy tę sprawę, wróciłam do Krakowa”5.
Rodzice pragnęli jak najszybciej wydać ją za mąż, więc gdy tylko trafił się kandydat, który zgodził się poślubić pannę bez posagu, postanowili natychmiast sfinalizować ten związek.
„Ojciec wybrał bogatego 35-letniego wdowca jako idealnego męża dla mnie – wspominała Helena. – Bardzo go lubiłam, ale miałam 18 lat i byłam romantyczką, i nigdy nie zaakceptowałabym go jako małżonka. Zakochałam się bowiem w przystojnym, młodym studencie medycyny. Nosił imię Stanisław i pamiętam, że miał kręcone włosy i uderzająco niebieskie oczy. Gdy zgodnie ze zwyczajami tamtej epoki poprosił Ojca o moją rękę, ten wpadł we wściekłość. Były krzyki, łzy i złość. To było dla mnie zbyt wiele. Czułam się rozbita; miałam zostać starą panną. Nic mi w Polsce nie zostało”6.
Małżeństwo z gojem oczywiście nie wchodziło w rachubę, przy czym w ogóle wydaje się wątpliwe, czy ów Stanisław naprawdę istniał. Prawdopodobnie była to kolejna legenda, gdyż Helena nie miała raczej możliwości poznania polskiego studenta medycyny. Nie bywała na Uniwersytecie Jagiellońskim, nie odwiedzała kawiarń, w których spotykała się młodzież z uczelni. Świat żydowskiego Kazimierza był hermetycznie zamknięty, a dziewczyny nie było stać na rozrywki.
Poza tym dość trudno uwierzyć w to, że Helena straciła głowę dla jakiegoś młodzieńca. W późniejszych latach sprawy uczuć i erotyki traktowała w sposób marginalny, całkowicie podporządkowując życie prywatne swojej karierze zawodowej. Wprawdzie zawsze chciała podobać się mężczyznom, ale uważała, że to tylko sposób na sprawdzenie skuteczności zabiegów kosmetycznych. Z nikim też nie flirtowała, nie interesowały jej romanse niemające przełożenia na sprawy zawodowe.
Wiedziała na pewno, że nie chce być podobna do swojej matki i jej przyjaciółek. Ze zgrozą obserwowała, jak Gitel co rok zachodzi w ciążę, a kolejne porody niszczą jej urodę. Nie zamierzała zmarnować życia, pragnęła za wszelką cenę wyrwać się z dusznego świata krakowskiego Kazimierza.
W notce z książki Food for Beauty Helena napisała, że po nieudanej przygodzie z medycyną zaczęła specjalizować się w chemii, a następnie studiowała w Wiedniu. To kolejna konfabulacja. Nie miała na to pieniędzy, a poza tym uczelnia nie przyjmowała osób, które nie miały matury i nie znały biegle niemieckiego. Tymczasem panna Rubinstein przejawiała całkowity brak talentu do języków obcych. Wprawdzie w ciągu długiego życia udało się jej opanować kilka z nich, ale w stopniu dalekim od doskonałości. Zawsze mówiła z silnym akcentem, a co gorsza – w jednym zdaniu zdarzało się jej mieszać wyrazy pochodzące z różnych języków. Tak naprawdę dobrze znała tylko polski i jidysz.
Prawdziwą przyczyną jej wyjazdu z Krakowa był konflikt z rodzicami, który narastał od chwili odmowy zamążpójścia. Wreszcie Hercel wyrzucił córkę z domu, a ona pojechała do Wiednia, w którym siostra matki i jej małżonek mieli sklep z futrami.
W stolicy Austrii prowadziła dom wujostwa i pracowała w ich sklepie. To właśnie wtedy pojawiło się u niej zamiłowanie do eleganckich futer – pasja, której pozostała wierna do końca swego życia. Przy okazji uczyła się niemieckiego i poznawała zasady handlu ekskluzywnymi towarami. Obserwując zamożną klientelę, zauważyła, że kobiety gotowe są bardzo dużo zapłacić za poprawienie swojego wyglądu. Zrozumiała też, że elegancki towar musi mieć odpowiednio wysoką cenę, bo tylko wtedy zapewnia nabywcy poczucie wyjątkowości. Tę lekcję miała zapamiętać na całe życie.
Helena spędziła w Wiedniu trzy lata. Podobno odrzuciła tam kilku kolejnych kandydatów na męża, co doprowadziło jej matkę do rozpaczy. Nie wiemy, czy odwiedzała Kraków, wiadomo jednak, że z ojcem nie pogodziła się już nigdy. W 1896 roku wujostwo postanowili zlikwidować swoje interesy nad Dunajem i przenieść się do Antwerpii, przy czym w ich planach nie było miejsca dla siostrzenicy. Zapadła decyzja, że Helena wyjedzie do braci matki, którzy wyemigrowali do Australii. Ta decyzja miała zaważyć na całym życiu panny Rubinstein.
„Ojciec napisał do wujka Louisa – wspominała Helena – że jeśli chce, to mogę do niego przyjechać na tak długo, jak będzie sobie życzył. Wujek odpisał serdecznie, a ja byłam tak podekscytowana jego zaproszeniem, że zignorowałam zawarte w liście ostrzeżenie: »Życie tutaj jest naprawdę inne, a klimat jest gorący«. Inne życie to było dokładnie to, czego chciałam. Uznałam, że jeżeli jest gorąco, to będę miała okazję nosić moje wszystkie plisowane, białe sukienki, słomkowe kapelusze i parasole. (Zawsze interesowałam się modą i uwielbiałam mieć piękne stroje, w większości z nich chodziłam po domu). Byłam młoda, […] chciałam zerwać z przeszłością i odnaleźć prawdziwą siebie”7.
Wuj naprawdę miał na imię Bernard (Louis był jego młodszym bratem) i wyemigrował do Australii po śmierci żony w połogu. Jego córka Ewa pozostała w Krakowie, przez kilkanaście lat wychowywali ją rodzice Heleny, z którą zresztą bardzo się zaprzyjaźniła. Potem Ewa wyjechała do ojca i korespondowała z Heleną, przekonując ją, że życie w Australii jest znacznie bardziej interesujące niż w Krakowie. Rodziny żydowskie rozsiane po świecie utrzymywały dość bliskie kontakty, więc zaproszenie kuzynki nie było niczym szczególnym. Poza tym Bernard Silberfeld miał dług wdzięczności wobec siostry i szwagra, a w Australii nie powodziło mu się najlepiej. W tej sytuacji darmowy pracownik był tym bardziej mile widziany.
Bernard osiadł w Coleraine leżącym około 350 kilometrów na zachód od Melbourne. Była to mieścina zamieszkała przez hodowców owiec, działały tam urząd pocztowy, kilka sklepów, rzeźnik, kuźnia i warsztaty rymarskie. Wuj Heleny wcale nie był właścicielem „rozległego rancha”, jak wspominała po latach, tylko marnego sklepu oferującego wszystkiego po trochu: od spodni po olej rycynowy. Nie wiadomo, czy wyjeżdżając z Wiednia, zdawała sobie z tego sprawę, ale jeśli nawet, to w gruncie rzeczy nie miała wyboru i musiała udać się do Australii.
Na statek zaokrętowała się w Genui, choć jednostka zaczynała rejs w Bremie. Jej wiedeńscy opiekunowie potrafili liczyć pieniądze: bilet kolejowy z Wiednia do Genui był znacznie tańszy niż do Bremy, a poza tym odpadał koszt podróży statkiem dookoła Europy. Dzięki tym oszczędnościom Helena dostała miejsce w przyzwoitej klasie, a dwa miesiące rejsu do Australii miały się okazać jedynym urlopem w całym jej dorosłym życiu.
Wyjeżdżając na drugi kraniec świata, panna Rubinstein zmieniła swoje dane personalne – przestała być Chają i od tej pory zaczęła używać imienia Helena. Podczas rejsu bawiła się znakomicie i nie narzekała na brak adoratorów, albowiem pomimo niskiego wzrostu (147 cm) zawsze cieszyła się zainteresowaniem mężczyzn. Znajomości, jakie wtedy zawarła, miały jej się przydać w przyszłości. Zgodnie ze swoją maksymą życiową niewiele mówiła, ale bardzo pilnie obserwowała swoich towarzyszy podróży.
Zderzenie z australijską rzeczywistością okazało się bardzo bolesne. Coleraine było zapomnianą przez Boga i ludzi mieściną, zamieszkiwaną przez dwa tysiące barbarzyńców. Tamtejsi mężczyźni nie dbali ani o kulturę, ani o higienę osobistą, a ich główną rozrywkę stanowiło nadużywanie alkoholu w obskurnych barach. Poza trunkami interesowały ich tylko wyścigi konne i licytacje miejscowych bankrutów.
Kobiety z Coleraine w niczym nie przypominały wiedeńskich elegantek robiących zakupy w sklepie z drogimi futrami. Ubierały się kompletnie bez gustu, nie nosiły przeciwsłonecznych parasolek i nie używały żadnych kosmetyków. Helena od razu zwróciła uwagę na ich wysuszone, pomarszczone twarze, w których już wkrótce dostrzegła szansę na swoją życiową karierę.
Początkowo miała obok siebie Ewę, której australijskie dzieje dalekie były od sielanki. Kuzynka wyszła bowiem za mąż za niejakiego Louisa Levy’ego – alkoholika i damskiego boksera, któremu urodziła dwoje dzieci. Gdy była po raz kolejny w ciąży, małżonek dwa razy pobił ją do nieprzytomności i wyprzedał niemal cały majątek rodzinny. Umieszczono go w zakładzie psychiatrycznym, skąd wkrótce zbiegł i zniknął bez śladu.
Tymczasem według ówcześnie obowiązujących przepisów kobieta nie miała praw rodzicielskich. Fakt, że małżonek wylądował w zakładzie zamkniętym, a następnie przepadł bez wieści, w niczym nie zmieniał prawnej sytuacji Ewy. Wobec tego złożyła ona pozew rozwodowy, domagając się również przyznania opieki nad dziećmi. Był to bardzo odważny czyn, albowiem żądanie rozwodu przez kobietę uchodziło za skandal, a w rodzinach ortodoksyjnych Żydów w ogóle było czymś nie do pomyślenia.
Gdy Helena przybyła do Australii, Ewa mieszkała razem ze swym ojcem, jednak po pomyślnym wyroku sądowym wyjechała do Melbourne. Panna Rubinstein została więc sama z wujem, który okazał się człowiekiem trudnym we współżyciu. Był wyjątkowym skąpcem, oczekiwał od niej prowadzenia domu (dziewczyna nie potrafiła gotować) i pracy w sklepie. Nie płacił jej jednak pensji, uważając, że dach nad głową i wyżywienie stanowią wystarczające wynagrodzenie. Na domiar złego w Coleraine pojawiał się często inny z braci matki, Louis, który prowadził sklep w pobliskim Merino. Ten z kolei w brutalny sposób dobierał się do swojej siostrzenicy, która z najwyższym trudem powstrzymywała jego zapędy. Jej opór skutkował zaś tym, że była przez niego wyzywana od ladacznic i sodomitek.
Helena nie zamierzała do końca życia pozostawać w tej mieścinie, wiedziała jednak, że bez znajomości języka nigdy nie zdoła się usamodzielnić. Dlatego zapisała się do miejscowej szkoły, niespecjalnie zważając na to, że musi uczęszczać na zajęcia z dziećmi młodszymi od niej o wiele lat. Uważała, że cel uświęca środki, a miała przecież swoje ambicje i za wszelką cenę starała się je zrealizować.
Twierdziła, że przywiozła do Australii 12 słoiczków kremu do twarzy, który wyrabiała jej matka. Nie jest to wykluczone, bo w tamtych czasach w wielu rodzinach z pokolenia na pokolenie przekazywano sobie tajemnicze receptury różnych specyfików, w tym również kosmetycznych. Możliwe też, że przed wyjazdem do Australii dostała od matki większą partię tego kremu. Być może właśnie dzięki niemu w Coleraine wyróżniała się piękną cerą, na co zwróciły uwagę miejscowe panie.
„Moja skóra pozostała miękka i gładka nawet w tym okropnym klimacie – opowiadała po latach. – […] Najpierw jedna z kobiet poprosiła, by mogła wypróbować mój krem, potem kolejna, aż wieść rozeszła się lotem błyskawicy i musiałam sprowadzić większy zapas pierwszym możliwym statkiem”8.
Historia ta brzmi dość interesująco, ale wydaje się mało prawdopodobna. Przesyłka z Europy do Australii wędrowała w tamtych czasach około 80 dni, a w przypadku kremu dochodziło jeszcze oczekiwanie na zgodę władz na wwiezienie go do kraju. Do tego należałoby doliczyć czas transportu z Krakowa do jednego z europejskich portów, a następnie z Melbourne do Coleraine. Można zatem przypuszczać, że od złożenia zamówienia do otrzymania przesyłki musiałoby upłynąć co najmniej pół roku. Helena na pewno od razu zdała sobie sprawę z tego, że krem musi produkować na miejscu, gdyż nie może liczyć na szybkie i regularne dostawy od matki. Jednak, jak to ona, czarowała swoje klientki barwną historią na temat pochodzenia specyfiku:
„Goszcząca często u nas w domu przyjaciółka, aktorka Modrzejewska, zaprezentowała krem mojej matce. Krem zrobił dla niej węgierski chemik, doktor Jakub Lykusky, osiadły w Krakowie. Modrzejewska powiedziała, że zrobiony został z mieszanki ziół i wyciągu z migdałów, plus ekstrakt z kory drzewa iglastego. Moja matka była oczarowana, nalegała, by poznać doktora Lykusky’ego, i od tamtej pory dom Rubinsteinów miał stały zapas kremu. Chociaż bowiem moja matka była nieco staromodna, to odwiedzała przed snem swoje córki i delikatnie wcierała odrobinę kremu w nasze policzki. »Uczyni cię to piękną«, szeptała, całując nas na dobranoc”9.
Jak można się domyślić, Helena Modrzejewska nigdy nawet nie słyszała o rodzinie Rubinsteinów. Badacze ustalili również, że w tamtym czasie pod Wawelem nie mieszkał żaden człowiek o nazwisku Lykusky. Ale Helena Rubinstein bardzo wcześnie odkryła, że reklama jest dźwignią handlu, a nazwisko światowej sławy aktorki oraz autorytet naukowy tajemniczego profesora robią o wiele większe wrażenie niż powoływanie się na jakąś domową recepturę.
Bez względu na to, skąd pochodził przepis na specyfik, Helena wiedziała, że jest on dla niej jedyną szansą na wyrwanie się z Coleraine. Do rozpoczęcia eksperymentów nad wytwarzaniem kremu potrzebne były jednak pieniądze, a tych przecież nie miała. W tej sytuacji zwróciła się o pomoc do jednej z zaprzyjaźnionych nauczycielek.
„Opowiedziała mi, że Helena sugerowała jej wyjazd do Melbourne i założenie tam salonu kosmetycznego – wspominał wnuk tej nauczycielki, profesor John Poynter z Uniwersytetu w Melbourne. – Moja babka odrzuciła jednak tę propozycję. Nie sądziła, że można się dorobić na produkcji kremu do twarzy”10.
Panna Rubinstein nie należała jednak do osób łatwo rezygnujących ze swoich planów. Opuściła dom wuja i ruszyła do Queensland, gdzie mieszkała pewna Angielka, którą poznała podczas podróży do Australii. Dzięki jej protekcji została opiekunką dzieci gubernatora stanu, lorda Lamingtona, po latach jednak wstydziła się etatu niani i twierdziła, że była guwernantką uczącą francuskiego i niemieckiego. To oczywista nieprawda, gdyż dzieci gubernatora były wówczas zbyt małe (jedno miało pół roku, a drugie trzy lata), a sama „guwernantka” nie znała jeszcze francuskiego. Nie jest też prawdą, że zanim dotarła do Queensland, pracowała u starego aptekarza o nazwisku Henderson, który miał ją wprowadzać w tajniki swojego zawodu. Biografowie „królowej kosmetyków” nie odnaleźli w Coleraine żadnego właściciela apteki o tym nazwisku…
Helena nigdy nie zapomniała lat spędzonych na australijskiej prowincji. Nie były to wspomnienia przyjemne, toteż nawet pół wieku później, gdy była już sławna i bogata, nie chciała odwiedzić Coleraine. Nie obchodziło jej również to, że w miasteczku chlubiono się tym, iż kiedyś w nim mieszkała.
„Nie, nie chcę tam wracać – tłumaczyła swojemu asystentowi. – Po co? W tym okropnym miejscu byłam głodna, samotna i biedna”11.
Rok spędzony w Queensland pozwolił jej dojść do siebie. Pilnie obserwowała gości swojego pracodawcy i po raz kolejny utwierdziła się w przekonaniu, że eleganckie kobiety gotowe są wiele zapłacić, aby poprawić swoją urodę.
Po kilkunastu miesiącach lord Lamington zakończył jednak swoją kadencję i panna Rubinstein straciła posadę. Wówczas uznała, że nadszedł właściwy czas, i przeniosła się do Melbourne. Wiedziała już, że Australia jest idealnym miejscem do realizacji jej planów.
Były to bowiem czasy bujnego rozwoju ruchu emancypacyjnego (nazwy feminizm jeszcze wtedy nie znano), a kobiety coraz głośniej domagały się równouprawnienia. Wprawdzie w Europie nowe prądy przyjmowano z oporami (w Zjednoczonym Królestwie nadal obwiązywała uchwała Izby Gmin z 1866 roku, która głosiła, że przedstawicielki płci pięknej nie potrafią pojąć reguł rządzących polityką!), ale na antypodach panowały zupełnie inne nastroje. Już w 1893 roku przyznano paniom prawa wyborcze na Nowej Zelandii, a dziewięć lat później to samo zrobiono w Australii. Na południowej półkuli niepotrzebne okazały się akcje sufrażystek spod znaku Emmeline Pankhurst.
Przyznanie praw wyborczych było usankcjonowaniem istniejącego już stanu rzeczy, gdyż Australia zdecydowanie różniła się od państw Starego Kontynentu oraz Stanów Zjednoczonych. W liczącym ponad dwa miliony mieszkańców Melbourne blisko 40 procent ogółu zatrudnionych stanowiły kobiety, gorzej wprawdzie wynagradzane od mężczyzn, ale pomimo to aspirujące do niezależności finansowej. Panna Rubinstein szybko zrozumiała, że były one jej potencjalnymi klientkami.
Początki nie okazały się jednak łatwe, bo Helena miała wprawdzie pomysł, ale nie dysponowała środkami finansowymi na jego realizację. Właściwie to brakowało jej pieniędzy nawet na swoje utrzymanie, więc początkowo znowu została opiekunką do dzieci. Następnie zatrudniła się jako kelnerka i rano pracowała w kawiarni La Maison Dorée, a popołudniami i wieczorami – w herbaciarni Winters Garden. Okazało się to znakomitym posunięciem, bo właśnie tam poznała ludzi, którzy później mieli jej pomóc w zrobieniu kariery.
Na razie jednak nic tego nie zapowiadało. Helena wynajmowała skromny pokój i próbowała odtworzyć formułę „kremu z Krakowa”. Zapewne dostała od matki dokładną recepturę, ale musiała dopasować do niej miejscowe składniki. Przy okazji wpadła na genialny pomysł, aby swojemu produktowi nadać zapach zachęcający kobiety do jego stosowania. Dotychczas bowiem woń specyfików do cery (łącznie z matczynym produktem) kojarzyła się raczej z salą szpitalną albo pralnią chemiczną. Natomiast jej produkty miały się stać synonimem świeżości, piękna i elegancji.
„Kiedy na kilka miesięcy przed śmiercią Madame przeglądała stertę papierów odnalezionych w piwnicy swojej paryskiej rezydencji – wspominał jej sekretarz Patrick O’Higgins – wręczyła mi oryginalną formułę kremu Valaze.
– Oto ona – powiedziała. – Może kiedyś się panu przyda…
Ponieważ wiedziałem, że zawsze strzegła tej formuły z pieczołowitością lwicy chroniącej swoje lwiątka, wahałem się, czy przyjąć tę pożółkłą i zniszczoną kartkę.
– Niech pan weźmie! Ona należy do historii…
Nie było tam wzmianki o niezwykłych ziołach, orientalnych migdałach ani o korze drzewa iglastego. Formuła była po prostu listą zwykłych, naturalnych artykułów, takich jak wosk roślinny, olej mineralny i sezamowy. Brakowało tylko sposobu użycia, bez którego ta formuła nie miała żadnej wartości”12.
Helena spędziła wiele godzin w swojej kuchni zamienionej w domowe laboratorium. Podstawowym składnikiem kremu stała się lanolina – wosk otrzymywany przy czyszczeniu wełny owczej. Zawierała ona wiele wartościowych substancji, miała jednak wyjątkowo nieprzyjemny zapach. Początkowo Helena usiłowała maskować go olejkiem różanym, później zaczęła stosować ekstrakt z kory australijskiej sosny i lawendę. Chociaż z pracy wracała do domu bardzo zmęczona, to długie godziny spędzała na mieszaniu, ucieraniu i ubijaniu różnych składników. I chyba to najbardziej lubiła…
Panna Rubinstein nie zamierzała ograniczyć się wyłącznie do produkcji i dystrybucji kremu. Marzyła o własnym salonie kosmetycznym, to jednak znacznie podnosiło koszty i stawiało całe przedsięwzięcie pod dużym znakiem zapytania. Z pomocą przyszedł jej przypadek, albowiem w kawiarni poznała czwórkę przyjaciół, stałych bywalców lokalu. Byli to: malarz Cyril Dillon, handlarz winem Abel Isaacson, właściciel drukarni Herbert Farrow i dyrektor Robur Tea Company John Thompson. Wszyscy czterej oddali jej nieocenione zasługi, a mimo to Helena całkowicie wymazała ich z pamięci.
„[…] moja szczęśliwa gwiazda musiała być w zenicie – wspominała po latach. – Od razu po przybyciu do Melbourne odszukałam jedną z moich znajomych poznanych na statku, panią Helen McDonald. Powiedziałam jej o swoim planie, a ona zachęcała mnie, powtarzając w kółko: »Musisz uwierzyć w siebie, tak jak ja wierzę w ciebie«. Zrobiła zresztą jeszcze więcej. Była daleka od bycia zamożną, ale nalegała, by pożyczyć mi swoje oszczędności życia, 250 funtów (wtedy około 1500 dolarów). Musiałam zacząć moje przedsięwzięcie. To była jedyna suma, którą kiedykolwiek pożyczyłam, ale nigdy tego nie żałowałam. W ciągu kilku miesięcy została spłacona wraz z odsetkami.
Za połowę tej sumy zamówiłam hurtową partię kremu, prosto z Polski od doktora Lykusky’ego. W miejscowych sklepach kupiłam niezbędne słoiki i etykiety. Opisałam je własnoręcznie. Resztę pieniędzy wydałam na czynsz i wyposażenie dużego pokoju na drugim piętrze budynku przy Collins Street 274, w samym sercu Melbourne”13.
Niestety żadna Helen McDonald nie była pasażerką statku, którym panna Rubinstein przybyła do Australii, zatem 250 funtów (równowartość 27 tysięcy euro) musiał pożyczyć jej ktoś inny. Prawdopodobnie był to John Thompson.
„Kiedy w 1958 roku pojechałem z Madame do Melbourne – wspominał sekretarz Heleny, Patrick O’Higgins – zamieszkaliśmy w hotelu Menzies. Pewnego razu do apartamentu Madame niespodziewanie wszedł starszy, nędznie wyglądający człowiek. Tam, podobnie jak w biurze i wszędzie, gdzie ona przebywała, drzwi pozostawały uchylone. Lubiła nieoczekiwane wizyty.
– Nazywam się Abel Isaacson – przedstawił się.
Madame bardzo dobrze to usłyszała, a mimo to, przyłożywszy do ucha zwiniętą dłoń, zwracając się do mnie ściszonym głosem, zapytała: »Czegóż on chce, do diabła? Pieniędzy… jak sądzę?«.
– Spotkaliśmy się przed sześćdziesięcioma laty! Podawała pani w kawiarni Doré – oświadczył pan Isaacson bez zbędnych wstępów.
– To jakiś wariat… Niech pan każe mu wyjść! – krzyknęła Madame. Wyglądała na zaniepokojoną i trzasnąwszy drzwiami, zamknęła się w swoim pokoju. Pan Isaacson usiadł na krześle, które Madame przed chwilą opuściła.
– Ani trochę się nie zmieniła! Zawsze nerwowa… Pan jest jej synem? – zapytał, zwijając papierosa.
Jako że trudno było szybko wyjaśnić, jakie są moje obowiązki, dałem mu jakiś niejasny znak głową.
– Jestem w Australii od 1898 roku. Początkowo mieszkałem w rodzinnym pensjonacie pod Melbourne – w Saint Kilda przy Grey Street. Pensjonatem tym kierowała kobieta, pani Stern. »Madame« – powiedział, wskazując na drzwi pokoju – mieszkała tam w 1904 roku. Wchodziła w skład zespołu Senseberg’s girls w kawiarni Doré. Miała nawet zwyczaj podawania mi dwóch porcji napoju w cenie jednej. To było na długo przed tym, jak wynajęła mieszkanie przy Collins Street i zaczęła sprzedawać kremy do twarzy. Wtedy była zwykłą pracownicą! […] Bez pana Thompsona, dyrektora Robur Tea Company, »Madame« nie mogłaby osiągnąć tego, co osiągnęła. On jej pomógł. On ją nauczył… On ją stworzył! Niech pan dobrze słucha tego, co mówię – on był mózgiem, który kierował tą kobietką!
Następnie, zgasiwszy papierosa i włożywszy niedopałek do kieszeni, wyszedł”14.
John Thompson został kochankiem Heleny, której wcale nie przeszkadzał fakt, że jej partner był żonaty. Bardziej liczyło się dla niej to, że miał dużo pieniędzy i doskonale znał się na prowadzeniu interesów. Helena zresztą nie zamierzała wychodzić za mąż, Thompson ze swoimi pieniędzmi był jej potrzebny do rozpoczęcia działalności. Trzej pozostali znajomi również okazali się użyteczni – Dillon zaprojektował logo firmy i foldery reklamowe, które wydrukował Farrow. W tyle nie pozostawał też Isaacson – ten z kolei zajął się logistyką.
Firma Helena Rubinstein Company została zarejestrowana w 1903 roku. Zapewne początkowo Helena nie była jej oficjalną właścicielką, gdyż nie posiadała jeszcze australijskiego obywatelstwa. Potwierdzają to dalsze wspomnienia Patricka O’Higginsa:
„[…] kilka dni później pojawiła się pewna wiekowa, starsza od pana Isaacsona dama. Jej kapelusz zdobiły pióra rajskiego ptaka. Z szyi zwisała jej kamea, a ona kręciła białą, przeciwsłoneczną parasolką, pomimo że mieliśmy środek zimy.
– Jestem pani Dedman, moja droga.
Madame bez mrugnięcia okiem oglądała wszystkie jej błyskotki.
– Niech pani sobie przypomni! Byłam pani sąsiadką w budynku Glen przy Collins Street, kiedy pani zaczynała.
Następnie zwróciła się do mnie. Jej głos był łagodny, ale zdecydowany.
– My dwie byłyśmy jedynymi prawdziwymi damami w tym interesie. W sąsiednim mieszkaniu było dwudziestu czterech profesorów śpiewu. Ciężkie doświadczenie… To dlatego słynna śpiewaczka Nellie Melba została jedną z naszych klientek. Po jednej próbie regularnie wracała, by kazać sobie robić maseczkę. Twierdziła, że to pomagało jej osiągnąć wysokie c.
Bardzo chciałem posłuchać jej dłużej, ale pani Dedman nie osiągnęła więcej niż pan Isaacson. Madame wyrzuciła ją za drzwi, a kiedy zostaliśmy sami, powiedziała do mnie: »Następna stuknięta… Kogo może obchodzić przeszłość?«.
Podobne sceny powtarzały się w większości stolic świata. Zauważywszy wagę, jaką do nich przykładam, Madame podsunęła mi pod nos zaciśniętą pięść i powiedziała:
– Niech pan nie traci swojego… i mojego czasu z tymi nieciekawymi postaciami”15.
Helena dostała obywatelstwo australijskie w 1907 roku, gdy jej firma odnosiła już ogromne sukcesy. W naturalizacji pomógł jej Frederick Grimwade, prezes wielkiej firmy farmaceutycznej Felton, Grimwade & Co. Osobiście poręczył za Helenę na piśmie, podejrzewano zresztą, że również był jej kochankiem. Nie można tego wykluczyć, wiadomo jednak, że firma Grimwade’a w tym czasie była monopolistą w destylacji kluczowego dla kremu Heleny ekstraktu z kory sosny australijskiej…
Receptura kremu była wreszcie gotowa, wybrano również odpowiednie miejsce na salon kosmetyczny. Helena wyprowadziła się z wynajmowanego dotychczas pokoju i przeniosła do trzypokojowego mieszkania w dobrej dzielnicy. Właścicielka ekskluzywnego salonu musiała być żywą reklamą swojej firmy, więc nie mogła mieszkać w podłych warunkach.
Helena i jej doradcy nie zaniedbali żadnego szczegółu. Krem miał mieć status towaru luksusowego i dlatego musiał być oferowany w eleganckich słoiczkach z logo firmy. Wtedy też narodziła się ostateczna nazwa specyfiku – krem panny Rubinstein miał się nazywać Valaze.
Nie wiadomo, skąd wzięła się ta nazwa. W języku węgierskim oznacza ona buforowanie (wyrównywanie szans) i możliwe, że była aluzją do mitycznego doktora Lykusky’ego. Prawdopodobnie jednak słowo to nic nie znaczyło, a Helenie spodobało się tylko jego brzmienie. Dobrze kojarząca się nazwa była przecież jedną z kluczowych kwestii w promocji towaru.
Koszt produkcji słoiczka kremu wynosił zaledwie kilka pensów, tymczasem Thompson zasugerował cenę detaliczną w wysokości 2 szylingów i 10 pensów (czyli 34 pensy, bo szyling składał się z 12 pensów). Oznaczało to bardzo wysoki zysk, jednak Helena miała inne zdanie na ten temat. Wykazała się niezwykłym instynktem handlowym i znajomością kobiecej psychiki. Oświadczyła zdumionemu Thompsonowi, że klientki nie będą kupowały zbyt taniego kosmetyku, w związku z czym ustaliła cenę na 3,5 szylinga za mniejszy i 5,5 szylinga za większy słoiczek. Stanowiło to równowartość 17 i 26 euro, podczas gdy przeciętne miesięczne zarobki kobiet w Australii odpowiadały wtedy mniej więcej 220 euro.
Krem nie był więc tani, ale panna Rubinstein doskonale wiedziała, co robi. Wysoka cena miała stanowić dodatkową atrakcję produktu i tej zasadzie Helena pozostała wierna w przyszłości. Gdy któraś linia jej kosmetyków słabo się sprzedawała… ona podnosiła jej cenę, co natychmiast zwiększało zainteresowanie klientek.
Jednakże dobry produkt i efektowne opakowanie to tylko połowa sukcesu i dlatego panna Rubinstein oraz jej doradcy starannie zaprojektowali wnętrze salonu przy 138 Elizabeth Street. Jego wystrój był odważny, ale też bardzo kobiecy. Znakomicie dobrano tu kolory, meble i zasłony. Salon kojarzył się z iście paryską elegancją, dzięki czemu klientki mogły się tam poczuć prawdziwymi wybrankami losu.
„Poleciłam pomalować ściany mojego pierwszego salonu na biało – wspominała Helena. – Zasłony zrobiłam z moich pięknych, białych sukienek, które przywiozłam z Polski. Bambusowe i rattanowe krzesła były używane w australijskich oranżeriach i wiedziałam, że są niedrogie. Wypełniłam trzy małe pokoje tymi krzesłami, pomalowałam je na biało, by pasowały do ścian i zasłon, przykryłam siedzenia jasnym perkalem […]. W chwili, gdy otwierałam swój pierwszy salon, trzy pokoje były tak bardzo jasne, przyjazne i atrakcyjne, jak tylko mogłam to osiągnąć.
Osobiście namalowałam szyld po raz pierwszy oznajmiający światu moje imię: Helena Rubinstein, Salon Piękności”16.
Thompson bardzo dbał o odpowiednią reklamę na łamach prasy, a jego firma wykupywała w celach promocyjnych całe szpalty w najpoczytniejszych dziennikach. Heleny nie było stać na podobne ekstrawagancje, lecz mimo to nie zaniedbywała tego tematu.
„Valaze doktora Lykusky’ego, najsławniejszego europejskiego specjalisty w dziedzinie pielęgnacji cery, najlepiej odżywi skórę – głosił anons reklamowy w jednym z miejscowych pism. – Valaze w miesiąc poprawi kondycję każdej skóry. Słoiczki po 3 i pół oraz 5 i pół szylinga, przesyłka dodatkowo 6 szylingów. Dostępny w firmie Heleny Rubinstein”17.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Za: L. Woodhead, Barwy wojenne. Helena Rubinstein i Elizabeth Arden, Warszawa 2004, s. 46. [wróć]
H. Rubinstein, My Life for Beauty, Nowy Jork 1972, s. 15 (tłum. G. Koper). [wróć]
Za: L. Woodhead, op. cit., s. 35. [wróć]
H. Rubinstein, op. cit., s. 19. [wróć]
H. Rubinstein, Je suis esthéticienne, Paryż 1957, s. 55. (tłum. W. Grzechnik). [wróć]
H. Rubinstein, My Life…, s. 19–20. [wróć]
Ibidem, s. 20. [wróć]
Za: L. Woodhead, op. cit., s. 45. [wróć]
Za: ibidem, s. 16. [wróć]
Za: ibidem, s. 47. [wróć]
Za: R. Brandon, Wstydliwa historia piękna. Jak Helena Rubinstein i L’Oréal stworzyli kobietę, Warszawa 2012, s. 17. [wróć]
P. O’Higgins, Madame. Dans l’enfer doré d’Helena Rubinstein, Paryż 1972, s. 181 (tłum. W. Grzechnik). [wróć]
H. Rubinstein, My Life…, s. 29. [wróć]
P. O’Higgins, op. cit., s. 178–179. [wróć]
Ibidem, s. 179–180. [wróć]
H. Rubinstein, My Life…, s. 28. [wróć]
Za: R. Brandon, op. cit., s. 21. [wróć]