Wdech i wydech - Horodecka Dominika - ebook + książka

Wdech i wydech ebook

Horodecka Dominika

4,0

Opis

Stary dom przy cmentarzu pełen tajemniczych zakamarków, ekscentryczni krewni, dziwne rytuały – i przede wszystkim ojciec, którego alkoholizm wyznacza rytm życia.

Dominika Horodecka z perspektywy dorastającego dziecka snuje mozaikową opowieść o wielopokoleniowej rodzinie. Momentami zabawne, niemal pamiętnikowe historie tworzą obraz z dzieciństwa z przełomu lat 80. i 90., skomplikowanych relacji rodzinnych i dojrzewania w atmosferze dusznej religijności. Pod powierzchnią tych wydarzeń kryje się jednak opowieść o życiu w cieniu uzależnienia ojca, kształtującego życie bohaterki i jej relacje z innymi ludźmi.

To wciągająca, pełna emocji i wrażliwości historia, a zarazem nowy, poruszający głos w polskiej prozie.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 461

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (6 ocen)
3
0
3
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Szpital kolejowy

W zasadzie tylko w dwóch sytuacjach zdarzało mi się powątpiewać w Absolut, w to, że Ona albo On istnieje – gdy coś mi weszło między zęby i musiałam to potem wydłubywać, no i gdy wyobrażałam sobie poród naturalny. Dlatego zawsze byłam wdzięczna mamie, że przyszłam na świat drogą cesarskiego cięcia – i że nie karmiła mnie piersią, tylko z butli. Wcale nie miałam za złe, że wyjechała z tatą na weekend do Zakopanego trzy tygodnie po moich narodzinach. Należał im się ode mnie odpoczynek, w szczególności jej. Ja też bym wyjechała po długich dziewięciu miesiącach noszenia siebie w brzuchu. Żal mi tylko mamy, że ją tak paskudnie pocięli – ta rzeźnicka blizna podzieliła jej brzuch na dwa półdupki – i że jej się włosy dokumentnie osłabiły po ciąży. Ale to były lata osiemdziesiąte. Świat mienił się podobno innymi kolorami. Gdy myślę o tych kolorach, to widzę srebrną kulę pod sufitem i różowe cekiny. Chyba było inaczej? Oczywiście nie pamiętam tamtego dnia i swoich narodzin, ale skoro już do tego doszło, to musiała się za tym kryć jakaś przyczyna. Wciąż zastanawiam się jaka. Dostałam dziesięć na dziesięć w skali Apgar. Miałam czarne buszmeńskie włosy. A potem zrobiła się ze mnie popielata blondynka.

Zaistniałam.

Czy gdyby w twoim życiu miało być więcej demonów, ale dzięki temu doświadczyłabyś światła, albo przeciwnie – więcej aniołów, ale przy tych uskrzydlonych postaciach pozostałabyś w cieniu niewiedzy, to które życie byś wybrała? Których bohaterów? Sama musisz odpowiedzieć sobie na te pytania. Najlepiej tu i teraz. Najlepiej uczciwie.

Trzy siwe czuby

Trudno powiedzieć, czy istnieje coś takiego jak pierwsze w życiu wspomnienie. Ja swojego nie potrafiłabym wskazać i uznać, że akurat to i tylko to jest tym pierwszym. Ale jeśli z jakiegoś powodu musiałabym to zrobić, byłoby to coś, czego prawie nie pamiętam. To coś kojarzyłoby mi się zapewne z babcią i wydawało się ciekawsze od wszystkiego innego. No bo babcie są przecież w życiu bardzo ważne. Niech więc będzie, że było tak.

Wdrapuję się na taboret, następnie na parapet i przez otwarte okno zaczynam obserwować rozciągające się w dole podwórko. Podwórko jak podwórko – jest brzydkie, właściwie pozbawione zieleni, pokryte ziemią tak gęstą i czarną, jakby była betonową bryłą. Składa się z dwóch pstrokatych garaży, rdzawego trzepaka i poszarzałego muru, zaś od zachodu graniczy z popielatym cmentarzem. Najpierw stoję nieruchomo, ale po chwili, przytrzymując się ościeżnicy, wychylam się na zewnątrz. Z tej pozycji podziwiam srebrne kryształki rosy, mieniące się na czarnej papie, która postrzępiona wywija się na dachu garażu – to one przyciągają moją uwagę. Po chwili cofam się do środka, i jeszcze raz, i jeszcze raz, jak na huśtawce. Przód, tył, przód, tył, przód, tył.

Babcia przyszła mnie pilnować. Właśnie szatkuje warzywa na sałatkę. Stoi przy stole z lekko pochyloną głową i widzę jej fryzurę składającą się z trzech siwych czubów, przeplatanych nitkami ostatnich kruczoczarnych włosów. Jeden czub do góry, dwa na boki. To one podkreślają okrągłą twarz i blade, suche policzki z czerwoną pajęczynką naczyń krwionośnych. Babcia codziennie rano układa swoje trzy siwe czuby zielonym grzebykiem. Robi to, niemal ich nie dotykając, ledwie muskając ząbkami grzebienia. Dziadkowie trzymają zielony grzebień, i jeszcze dwa inne – czerwony i niebieski – w specjalnej przegródce koło lustra. Na grzebieniach osadzają się resztki naskórka, tworząc poczerniałe i tłuste okruszki między ząbkami. Wiem, bo odwiedzając dziadków, zaglądam czasem do przegródki i studiuję jej zawartość. Nad każdym grzebykiem unosi się specyficzny zapach skóry, łupieżu i wody kolońskiej. Lubię go, ten zapach.

Babcia ma na sobie luźną jasną koszulę, zapinaną na guziki, i spódnicę trzy czwarte – ulubioną spódnicę wszystkich pań kościelnych. Jest granatowa i z niewielkim rozcięciem, tak zwanym rozpierdakiem, ale mogłaby być równie dobrze czarna lub brązowa, wtedy też byłaby kościelna. Lubię od czasu do czasu wchodzić pod tę babciną spódnicę i znajdującą się pod nią halkę z organzy w pomarańczowe nagietki. Pod spódnicą, jak w dziupli, bawię się guzikami i wstążkami z wielkiego drewnianego pudła.

Prawdę mówiąc, to guzikowe pudło jest skarbnicą moich najlepszych zabawek. Najlepszych, biorąc pod uwagę dzieciństwo w całej jego rozciągłości. Guziki są bowiem zachwycające i rozmaite niczym klejnoty. Złote, srebrne, bursztynowe, imitujące macicę perłową, półprzezroczyste, przypominające drogocenne kamienie, jeszcze inne obszyte mieniącą się niebieską tkaniną. Małe, duże, czarne, kolorowe, matowe i błyszczące, wszystkie przemieszane ze starymi zamkami błyskawicznymi, pastelowymi wstążkami, naparstkami krawieckimi i skrawkami materiałów o różnych fakturach i deseniach. Raj dla mojej budzącej się wyobraźni.

Biorę więc czasem kilka guzików i wchodzę pod kościelną spódnicę. Kiedy babcia przemieszcza się z jednego miejsca do drugiego, ja przesuwam się w rytm jej niespiesznych kroków. Babcia czasem, gdy już nie może dłużej wytrzymać, a to zdarza się dość często, purta. Jej wiatry brzmią właściwie przez całe życie tak samo – uuuguuu. Jak zagrzmi pod halką uuuguuu, a ja akurat się pod nią znajduję, uciekam stamtąd rach-ciach. Wtedy z babcią głośno się śmiejemy, lecz prawdę mówiąc, nie za bardzo wiem z czego, ale cieszymy się nad wyraz.

W radiu transmitują właśnie mszę, toteż minę babcia ma skupioną i poważną, podobną do tej, z jaką przystępuje do komunii. Gdyby jednak rzeczywiście tak było, brodę miałaby lekko uniesioną, udając, że nie zwraca uwagi na siedzących w ławkach obserwatorów. Ale teraz mocne, mięsiste palce z wyraźnymi knykciami pewnie przytrzymują cebulę, a nóż szatkuje – ciach, ciach, ciach. Te babcine ruchy są takie akuratne, ani za szybkie, ani za wolne. Bo babcia Łucja to zdecydowanie jeden z tych silnych dobrych duchów, pogodnych i pewnych siebie. Jeśli miałabym wskazać człowieka z duszą z jakiegoś, powiedzmy, twardego metalu, to byłaby to babcia. I tym właśnie wyróżnia się na tle pozostałych członków rodziny – stalowymi nerwami oraz pełnym zdrowiem psychicznym, co jednak zupełnie jej nie przeszkadza w awanturowaniu się. A trzeba przyznać, dziadkowie kłócą się całe życie o wszystko, zaś w szczególności o tamtego księdza, którego przed laty babcia przyjęła „w prześwitującej i rozchełstanej koszuli nocnej”, i o jej miłość do Kościoła (bo Kościół jest dla babci najważniejszy), i o to, że w tych zimnych murach spędza pół życia, no i o to, że dziadek swoje pół życia spędza w warsztacie stolarskim. Podczas awantur babcia istotnie przestaje być stalowa, cała czerwienieje, a jej podgardle faluje w takt pokrzykiwań. Wygląda to zwykle mniej więcej tak:

– Ty potworze! – gardłuje do dziadka.

– Nie. To ty jesteś potworem – odpowiada ze spokojem dziadek.

– A właśnie że ty jesteś potworem! – odgraża się babcia.

I tak w kółko.

Msza dobiega końca.

– Idźcie w pokoju Chrystusa! – rozbrzmiewa w kuchni.

– Amen! – odpowiada babcia i odwraca się w moją stronę.

Dostrzega mnie. Mnie, małe wahadełko z dwiema słomkowymi kitkami, w czerwonych spodenkach na szelkach, jak szaleję na parapecie w otwartym oknie. Przód, tył, przód, tył, przód, tył. Wyginam się jak szalona.

– Jasne z modrym! – przeklina pod nosem na mój rozhuśtany widok i rusza.

Przód. Stara się jak najciszej stawiać kroki, żeby mnie nie przestraszyć. Tył. Nie jest jej łatwo przez wzgląd na bulwiaste kolana. Zawsze kiedy stawiają opór, babcia pomaga sobie przy chodzeniu głośnym stękaniem: „Au, au, au, psia kość! Co ja mam za życie z tymi kolanami!”. Przód. Teraz nie może sobie pomagać. Bezgłośnie doczłapuje do okna, nieruchomieje i wstrzymuje oddech. Tył.

– Dziecko! Tak nie wolno! – Wyciąga błyskawicznie rękę. – Coś ty zrobiła?! – wrzeszczy, stawiając mnie na podłodze.

Jeszcze w tej samej sekundzie bierze zamach. Otwarta dłoń przecięta błyskiem złotego pierścionka z koralowym oczkiem ląduje na moim tyłku. Chlast! Chlast! Chlast! – roznosi się po kuchni.

– Jak tyś się dostała na ten parapet?! Dziecko! Do licha! Co za diabeł w ciebie wstąpił?! – krzyczy, a ja, jeszcze nie do końca orientując się w nowych realiach, zaczynam płakać wniebogłosy.

– Buuu, buuu, buuu!

Ryczę nie tylko dlatego, że mi się dostało i że przerwano mi zabawę, ale też z powodu złości i strachu, bo nie należały do mnie, a zostały mi brutalnie wtłoczone w klapsach. Upokorzenie zawsze boli bardziej niż uderzenie.

Babcia tymczasem z hukiem domyka okno – trzask-prask!

– Jasne z modrym! – pomaga sobie krzykiem. – Kto tutaj zostawił to krzesło?! – Nachyla się nad taboretem, po którym wcześniej bez trudu wspięłam się na parapet. – Dziecko, tak nie wolno! – Chwyta go. – Że też ja cię nie upilnowałam. Ludzie złoci! – Zydel przesuwa się, nieprzyjemnie szurając o linoleum, ja zaś staję z boku i ze zdwojoną siłą zawodzę:

– Buuu, buuu, buuu, buuu!

Babcia wsuwa taboret głęboko pod stół.

– No, już dobrze, nie płacz. – Odwraca się. – Chodź do babci. Babcia cię weźmie na rączki. – Wyciąga do mnie ramiona, jednak kiedy tylko próbuje mnie podźwignąć, zaczynam wierzgać.

– Nieee! Nieee chcę! – protestuję, naprężając czerwone od klapsa pośladki.

– Nie chcesz, to nie.

Babcia bez specjalnego przejęcia spełnia moje życzenie i stawia mnie wściekłą na podłodze, po czym odwraca się i rusza w stronę zlewu. Jak gdyby nigdy nic bierze szarą gąbkę i nalewa na nią odrobinę ludwika.

– Płacz, płacz – zaczyna nucić nad zlewozmywakiem – przyjedzie mać, da ci cycka, pójdziesz spać.

Zawsze gdy śpiewa tę piosenkę o cycku i maci, ma do mnie pretensje o to, że tak dokazuję, a ja zawsze się zastanawiam, kim jest ten cały mać i czemu ma mi dać cycka. Niemniej piosenka zaczyna działać. Najpierw moją uwagę skupiają wydobywające się dźwięki, a następnie kolor babcinych ust – malinowy z domieszką fioletu.

– Matkę skuli, ojca wzięli do niewoli – kontynuuje babcia – a ty płacz, bo serce boli.

Jej wargi to otwierają się, to zamykają, a ona coraz bardziej staje się sobą i coraz mniej ręką uderzającą w moje półdupki. Obserwując ją, zastygam w bezruchu i łkanie nagle się urywa. Zastępuje je niezmącone niczym zaciekawienie. Tup, tup, tup i już jestem pod zlewem. Szara gąbka przejeżdża po żeliwnej patelni – tam i z powrotem, tam i z powrotem. Podskakuję raz czy dwa, by lepiej widzieć, co się tam dzieje, a potem skupiam się na rozpierdaku, który trzęsie się w takt pociągnięć gąbką. Już mam prosić o trochę piany z patelni na palec, gdy rozbrzmiewa kolejna przyśpiewka.

– Hop, hop, hop! – Spódnica podryguje w takt piosenki. – Jedzie chłop! Za chłopem furmanka! Przepił konia! Przepił wóz! Na patelni dupsko wiózł!

– Dupsko wiózł! – powtarzam za babcią i podskakuję. Nie mogę się powstrzymać. Słowo dupsko ma w sobie ten treściwy i obsceniczny wydźwięk. Wykrzykiwanie go sprawia satysfakcję. Jakbym przebijała się przez jakąś miłą konsystencję, na przykład błota. – Dupsko! – krzyczę raz jeszcze i znów radośnie podskakuję.

Babcia w tym momencie przerywa zmywanie, spogląda na mnie czule i znów wyciąga ramiona.

– No jak tyś się dostała na ten parapet, do tego okna? – mówi jak wcześniej, ale bez złości. – Chodź tutaj do mnie. – Bierze mnie na ręce. Tym razem jej pozwalam, bo tak jak z niej, ze mnie też uszła cała wściekłość. – Że też ci to przyszło do tej małej główki, żeby się wdrapywać na okno. – Kiwa głową, a wraz z nią kiwają się trzy czuby, i całuje mnie w usta.

Czuję zapach jej policzków – kremowo-różany. Zaczynamy się kołysać objęte, ale nie jak na parapecie, do przodu i do tyłu, tylko na boki. W prawo, w lewo, w prawo, w lewo. W pewnej chwili spod granatowej spódnicy wymyka się poufne uuuguuu. Chichoczemy, a babcia odstawia mnie z powrotem na podłogę.

No to mniej więcej tak byłoby z tym moim pierwszym wspomnieniem.

W obcinaniu włosów, w goleniu głowy, w tych puklach opadających na drewnianą podłogę, spadających warkoczach jest coś… Wyobraź sobie wiejski ganek, dziewczynkę siedzącą na taborecie, ojca, dawnego felczera, obcinającego jej włosy. Mają kolor nie złota, a zboża – te opadłe pod nogi dwa warkocze, i te krótkie czuby, które zostały na jej głowie, z biegiem lat poczernieją, jak czernieje nienoszone srebro. Pomyśl o tych wszystkich ceremoniach, które się zaczynają w fotelach fryzjerskich salonów, albo na skromnych krzesłach przed wiejskimi chałupami, na brzegach pożółkłych wanien, kiedy żony golą pochylone głowy mężów, a matki synów. O tych chwilach, gdy ktoś wtajemniczony staje nad tobą, napina nadgarstek, zastanawia się i modli – oby tylko ręka nie zadrżała. Kształty, dotyk i wreszcie ruch nożyczek – cięcie intymności. Dokonane za zgodą, znaczy z szacunkiem, bo jeśli bez, to zbezczeszczenie. Ubieranie zwłok, malowanie i balsamowanie ciał, układanie zmarłych w trumnach – tam znajdziesz tę samą fryzjerską zażyłość, ten sam obrządek, nieuchwytną, nieoficjalną umowę. Szacunek do człowieka w jego człowieczeństwie, z wszystkimi wadami i zaletami ludzkiego ciała, że jest śmiertelne i owłosione. Celebruj je z uwagą. Nie wstydź się… W tej intymności odkryjesz prawo do samego siebie.

Kamienica na cmentarzu

Mieszkanie

Mieszkaliśmy na cmentarzu. Dokładniej rzecz ujmując, w poczerniałej i smutnej kamienicy, graniczącej z miejscem wiecznego spoczynku. Cmentarz komunalny rozpościerał się od szpitala kolejowego aż po nasz budynek. Tam właśnie urodziłam się poprzez cesarskie cięcie, a mama nabawiła się rzeźnickiej blizny. Centralna część cmentarza znajdowała się naprzeciwko bazyliki mniejszej ojców franciszkanów. W niedziele i święta pielgrzymowały do niej tabuny ludzi. Zbudowana była z czerwonej cegły w stylu neoromańskim, otoczona parkiem i zwieńczona olbrzymim miedzianym świętym Franciszkiem na dachu środkowej kopuły. Widziałam go z okna mojego pokoju. Miedziany święty Franciszek mienił się w oddali pomiędzy ulicznymi latarniami i gałęziami posępnych drzew.

Mieszkanie mieliśmy wyjątkowe, bez wątpienia. Wszystko, co się w nim znajdowało, musiało być brązowe, ciemne i ciężkie, w jakiś właściwy i niepowtarzalny dla siebie sposób przytulne. Co najmniej tak, jakby rzeźbione meble w dużym pokoju, orzechowe półki w kuchni albo grube brunatne zasłony z dzianiny futerkowej, rozwieszone w oknach werandy, pełniły funkcję nie tylko użytkową czy dekoracyjną, ale i strażniczą, jakby chroniły nas od złych nastrojów.

Nostalgiczne nuty płynące z trąbki pogrzebowej albo miauczenie kotów cmentarnych – te uśpione odgłosy często wpadały przez okna, z których odłaziła łuszcząca się biała farba. Zawierały w sobie i melancholię, i zapowiedź ostatecznej ciszy. Wiadomo było, że za chwilę odejdą na zawsze w cmentarny eter. Mimo to mogły przygnębiać tak, jak przygnębia słodko-gorzki zapach kwiatów rozłożonych na płycie nagrobnej. Przyznaję jednak, że nie zwracaliśmy na to wszystko szczególnej uwagi. Właściwie fakt, że mieszkamy w takim miejscu, stał się dla nas czymś zupełnie naturalnym. Tylko czasem wyrywało się komuś: „No tak, mieszkamy na cmentarzu…”, jednak wypowiedziane miękko, z prawie niezauważalnym rozżaleniem, delikatnymi pretensjami i prawie zawsze podbarwione ironią: czy to nie żart mieszkać w takim miejscu? No ale dzięki temu mieliśmy ciekawą anegdotę do opowiadania nieznajomym.

Uczucie strachu, towarzyszące mi od czasu do czasu, wynikało z tego, że byłam dzieckiem, w dodatku dzieckiem od najmłodszych lat namiętnie oglądającym horrory. Tata puszczał mi te dziwne filmy, a mama oczywiście protestowała, jednak zupełnie nieskutecznie. Widziałam bodajże wszystkie najnowsze produkcje, zaś do moich ulubionych zaliczały się dwie. Ta o olbrzymiej, kilkunastometrowej gliście, wynurzającej się spod ziemi i pożerającej amerykańskich turystów zwiedzających Wielki Kanion Kolorado, i druga – równie fascynująca – o klaunach-kosmitach, którzy porywali ludzi, a następnie żywcem nabijali ich na haki, jak w rzeźni, finalnie czyniąc z ich ciał coś w rodzaju pulsujących landrynek, ociekających krwią. Myślę, że to z powodu horrorów nawet jako dziesięciolatka nie lubiłam zostawać sama w domu, i to niezależnie od pory dnia. A gdy brałam długą kąpiel (okno łazienki wychodziło na cmentarz), zdarzało się, że byle hałas kazał mi natychmiast ewakuować się z wanny, co też czyniłam, nie zważając na chlustającą na lewo i prawo wodę. Upewniwszy się, że ktoś jest w domu, zawsze – poza jednym (szczególnym) wyjątkiem – wracałam uspokojona.

– Mama?! – krzyczałam na całe gardło, stojąc naga i ociekająca wodą przy drzwiach łazienki.

– Co?! – odkrzykiwała mama.

– Nic.

A ten wyjątek? To mógł być marzec albo październik, jeden z tych dwóch bliźniaczych miesięcy, ani zimnych, ani upalnych, okrutnie przejściowych i zwodniczo słonecznych. Weszłam do wanny wypełnionej niemal wrzącą wodą. Musiałam kolejno przyzwyczajać prawą stopę, wyjmować ją, wkładać ostrożnie lewą i dolewać zimnej wody. Kucnęłam, zanurzyłam najpierw pośladki, potem plecy i wreszcie całe ciało. W końcu położyłam się i zastygłam w bezruchu pod parującą taflą. Leżałam tak chwilę, przymykając powieki. Ciepło koiło tak dogłębnie, że aż zwalniało bieg myśli – i wtedy nagle zza uchylonego okna usłyszałam:

– Nataliaaa! Nataliaaa!

Uniosłam się gwałtownie, a spokojna tafla wzburzyła się. Zachlupotało. Złapałam za poręcze i napięłam ramiona, gotowa do ewakuacji. Czekałam na to, co się wydarzy.

– Nataliaaa! – posępne nawoływanie powtórzyło się, a ja jak oparzona wyskoczyłam z wody i naga wybiegłam do dużego pokoju. Rodzice musieli wyjść z domu.

– Nataliaaa?! – dudniący złowrogi zaśpiew płynął zza okna.

Jakiś nieboszczyk woła mnie po imieniu, to pewne – w tamtej chwili byłam o tym bardziej niż przekonana. Zęby zaczęły mi szczękać, a przez ciało przeszły niekończące się fale ciarek. Wykonałam kilka bezsensownych podskoków, wydałam przy tym parę idiotycznych pisków i w końcu przypomniałam sobie, że na dole w pokoju jest babcia Rózia. Oprzytomniałam trochę, wróciłam po ręcznik i pomknęłam przez zimny korytarz. Biegłam tak szybko, że ten szorstki czarny ręcznik w białe kropki ledwie się na mnie utrzymał, a otwierając drzwi, z trudem łapałam oddech.

– Babcia?! Hy, hy, hy! Jesteś? Hy, hy, hy! – dyszałam.

– Tak, córuchna. Co ty taka w samym ręczniku tu do mnie przyle…

– To byłaś ty? – przerwałam jej w pół zdania. – To ty mnie wołałaś?

– Tak, a kto? – zdziwiła się babcia. – Chciałam, żebyś tu do mnie na chwilę przyszła i pomogła mi z okularami. Gdzieś zgubiłam…

– A ja myślałam, że to ktoś inny, jakiś duch z cmentarza. Czemu miałaś taki dziwny głos?

– Dziwny głos? Zdawało ci się. Po prostu chciałam, żebyś mnie usłyszała.

W tamtej chwili oprócz ulgi poczułam coś jeszcze. Rozlewające się i zaskakująco silne rozczarowanie.

– Natalia, ubierz się, bo cała się trzęsiesz!

– Dobrze – odparłam zrezygnowana i poprosiłam babcię, by poszła ze mną na górę, a potem znów popatrzyłam na nią czujnie. – Babcia, to naprawdę ty wołałaś? Naprawdę ty?

Układ

Panował u nas specyficzny rodzinny układ, dość skomplikowany, a mimo to trwał przez długie lata. Zacznijmy od tego, że na parterze kamienicy, tak zwanym dole, tata prowadził mały warsztat stolarski oraz sklep ze stylowymi meblami swojego pomysłu i wykonawstwa. Tata podobnie jak dziadek był stolarzem, tyle że w przeciwieństwie do dziadka – artystą. Z tego też powodu nasze mieszkanie zdobiły jego obrazy i grafiki oraz głównie rzeźbione meble, nie licząc tych ze sklejki od dziadka Rajmunda. Układ rodzinny skupiony był wokół taty, a raczej jego trzeźwości i nietrzeźwości, wokół sklepu, a także osób wchodzących w skład małżeństwa moich rodziców – czyli przede wszystkim dziadków. No i trochę mnie.

Po każdym upiciu się, a czasem i bez przyczyny, tata zamykał sklep do odwołania i wyjeżdżał do Łodzi (do swojego rodzinnego miasta). Jednak gdy wyjeżdżał z przyczyny, to nie obywało się bez rodzinnej awantury. Tata ściągał demonstracyjnie obrazy ze ścian i mówił, że należą do niego, że zabiera je ze sobą i już do nas nie wróci. Mama się kategorycznie sprzeciwiała. Oczywiście nie końcowi małżeństwa, tylko temu zdejmowaniu obrazów.

– Ale po co ci, Marlena, moje obrazy?! Przecież to ja je malowałem, co ciebie one obchodzą?!

– Nie zostawisz mi gołych ścian! Już i tak zmarnowałeś mi życie.

Czasem groził też, że zabierze ze sobą telewizor i wideo.

– To ja je kupiłem, więc mam prawo je stąd zabrać!

– Nie chcę, żebyś wyjeżdżał – włączałam się i błagałam, drąc się jak głupia. – Nie bierz nam telewizora! Nie zabieraj obrazów! Nie wyjeżdżaj!

Oczywiście nie wyobrażałam sobie życia bez telewizora, ale też i bez rodziców jako pary. Nie pojmuję dlaczego, jednak było to dla mnie ogromnie istotne. Czułam się wtedy, jakby mnie chcieli rozedrzeć między sobą. W tych awanturniczych momentach tata niewiele sobie robił z mojego istnienia, udawał, że odłącza – lub też naprawdę odłączał – kable i rzucał z satysfakcją:

– Miej pretensje do swojej mamusi!

Mama nie pozostawała mu dłużna.

– Daj spokój, nie widzisz, że to wariat!

Po wyjeździe taty do Łodzi następował okres życia bez taty, kończący się jego nagłym i niezapowiedzianym powrotem. Tata się nie zapowiadał, tata wyrastał przed drzwiami i zaskakiwał. Przyjeżdżał zwykle w towarzystwie dziadków – Stasia i Rózi – lub tylko babci (zwłaszcza babci). Otwierał sklep i tak aż do następnego razu.

Co do dziadków, to zależność była taka, że im częściej tata się upijał, tym częściej oni przyjeżdżali. Zajmowali wówczas pokój na dole, przynależący do warsztatu i sklepu. Skromny i obskurny, bardziej przypominał magazyn niż pomieszczenie mieszkalne, a jednak mieli tam kanapę i umywalkę. Widać dziadkom to wystarczało. Jeśli dodać do układu rodzinnego drugich dziadków, tych od strony mamy – Rajmunda i Łucję (oni mieszkali po sąsiedzku i często nas odwiedzali) – małżeństwo moich rodziców śmiało można było nazwać małżeństwem szóstkowym, układem, w którym para dopuszcza do siebie rodziców z obu stron i pozwala im być pełnoprawną częścią aliażu. Dziadkowie mieli w zwyczaju mieszać się w sprawy rodziców zasadniczo nieustannie, a najintensywniej oczywiście wtedy, gdy tata się upijał, co bardzo mi odpowiadało, bo dzięki temu bałam się go mniej – znaczy upitego taty. Gorzej, gdy wszyscy się ze sobą kłócili, a dochodziło do tego regularnie. Ja sama stanowiłam siódmy element, bardzo istotny, właściwie niezbędny. Beze mnie żadna awantura nie mogła się odbyć – a przynajmniej tak mi się wydawało. Miałam o sobie w tym względzie spore mniemanie.

Ostatecznie tata nigdy nie wziął telewizora ani widea, a gdy brał obrazy, to potem je ze sobą przywoził, wieszał na ścianach i jeszcze domalowywał nowe, żeby się zrehabilitować. Wracał też z prezentami. Na przykład lalką Barbie z brylantowymi oczami dla mnie i złotą bransoletką dla mamy. Co do bransoletki, to nie skończyła najlepiej. Przez całe dzieciństwo bawiłam się podczas siedzenia w toalecie, przez co moje wypróżnienia przeciągały się w nieskończoność. Wciąż potrzebowałam nowych rekwizytów. Raz mama zostawiła swój prezent na parapecie w łazience, no to go wzięłam i zaczęłam plątać i rozplątywać. Po wszystkim z bransoletki został złoty kołtun. Mama była, delikatnie mówiąc, niepocieszona.

Duży pokój

Jeśli sypialnia świadczy o stanie małżeństwa, to ta moich rodziców dobrze oddawała ich relacje. Był to przejściowy i w pewnym sensie bezokienny salon, choć z wyjściem na jasną werandę, które sąsiadowało z drzwiami do łazienki. Naprzeciwko znajdowały się drzwi do przedpokoju i mojego pokoju. Tę salono-sypialnię rodziców nazywaliśmy dużym pokojem. Urządzili go tak jak całe mieszkanie – w ciemnych, apetycznych brązach, oświetlanych naturalnym światłem wpadającym przez okna werandy. Pod szablami krzyżującymi się na rozwieszonej na ścianie skórze dzika stała ciężka rzeźbiona komoda. Na komodzie wazony z gęstego szkła z zatopionymi drobinkami zastygłego powietrza i inne bibeloty, choćby takie, jak to czarne drewniane puzderko z mniej wartościową biżuterią (doskonale nadającą się do podkradania i zabawy). Obok puzderka na mosiężnej nodze stała lampka nocna z koronkowym kloszem w kolorze rdzawego liczi, wyfrendzlowanym i zwieńczonym u spodu cienkimi niteczkami niczym delikatna halka. Musiała pamiętać lata dwudzieste. Komoda zdawała się pęcznieć od dobrze wykrochmalonych, pysznie pachnących ręczników i pościeli, regularnie oddawanych do maglowania i układanych później w stosy na dolnych półkach. Trzy górne szuflady zajmowały kolejno: wyszywane chusteczki materiałowe – część z nich po prababci Marii, a także szkatuła, w której mama, podobnie jak babcia w swoim guzikowym pudle, przechowywała przybory do szycia oraz piętrzące się w bezładzie zamki błyskawiczne, wstążki, kawałki materiałów, serwetki i małe obrusiki. Ostatnia – czwarta szuflada – mieściła w sobie białe obrusy, pamiątkowy krzyżyk, wystawiany na stół w trakcie kolędy i z okazji Bożego Ciała w towarzystwie ikony Jezusa, no i oczywiście mój romantyczny zestaw do zabawy – siateczkowe rękawiczki, uszyte z delikatnych siwych nitek (traktowałam je z wyjątkowym namaszczeniem) i chińska torebka na złotym łańcuszku, ozdobiona kolorowymi kwiatami wyszytymi na czarnym tle.

Te dwa ostatnie rekwizyty bardzo często stamtąd wyjmowałam, kiedy udawałam damę dworu, a swego czasu zabawa ta należała do moich ulubionych. Dama dworu poza rękawiczkami i torebką miała na sobie długą suknię ze starej firanki lub zasłony i zachodziła w ciążę. W kulminacyjnym momencie zamykałam się w swoim pokoju i skrupulatnie wypychałam suknię ścierkami kuchennymi albo zwiniętymi w kulę starymi podkoszulkami. Jeszcze zanim uformowałam wystający brzuch, narastała we mnie ekscytacja. Najgorsze, co się mogło wtedy zdarzyć, to to, że niespodziewanie ktoś wejdzie. Zabawa ta była dość ekscentryczna, bo odkąd usłyszałam, skąd się biorą dzieci – a usłyszałam o tym bardzo wcześnie – macierzyństwo zdegustowało mnie raz na zawsze.

Tuż obok komody, zaraz przy drzwiach do przedpokoju, opierało się o ścianę samotne krzesło z połyskującym siedziskiem w brązowe i kremowe pasy. Nad nim tykał wahadłowy dziewiętnastowieczny zegar – przypominał małą wypukłą skrzynkę z szybką. Dostaliśmy go w prezencie od pradziadko-wujka Hieronima. Pradziadko-wujek Hieronim, historyk sztuki, po wojnie prowadził w Łodzi antykwariaty. W rodzinie mówiło się, że mimo wszystko był niezwykle elegancki. To mimo wszystko brało się z tego, że jako czterdziestokilkulatek w zamyśleniu – jak podkreślano – wpadł pod rozpędzony tramwaj, co poskutkowało zmiażdżeniem obu nóg. Po wypadku Hieronim nie włożył protez, poruszał się na wózku inwalidzkim. Wózek nie odebrał mu jednak wrodzonego szyku. Nie zdążyłam poznać pradziadko-wujka Hieronima, ale bez trudu go sobie wyobrażałam, zwykle dość pretensjonalnie. Elegancki starszy pan w meloniku, dbający o nienaganną prezencję, siedzi w fotelu z kołami, od pasa w dół przykryty kocem w białe i brzoskwiniowe kwadraty, skrywającym mięsiste kikuty. Jego skóra ma odcień pąsowy, jest dobrze nakremowana i wypachniona, tak niepokojąco gładka, jak u niektórych księży, włosy wypomadowane. Zaś pod koniec życia staje się bardzo zmierzły i zatrudnia atrakcyjną pielęgniarkę, by ta usługiwała mu na przemian z babcią Rózią. Moje wyobrażenie zgadzało się z jego fotografiami i tym wszystkim, co o nim usłyszałam. Problem z pradziadko-wujkiem sprowadzał się właściwie do jednego: czy można go było uznać za rodzinę? Tata i babcia Rózia zmieniali na ten temat zdania, a robili to na tyle często, że z trudem za nimi nadążaliśmy. Babcia raczej skłaniała się ku wersji oficjalnej i wypierała się tej, jakoby wuj Hieronim był jej biologicznym ojcem. Najpewniej uznawała całą sprawę za wstydliwą, a może nawet skandaliczną. Czasy się zmieniały, babcia nie bardzo, więc jej podejście do tego tematu zatrzymało się na etapie: nie rozgrzebuje się rodzinnych zawiłości. No i zapewne nie chciała uchodzić za bękarta. Tata chętniej zdradzał wersję nieoficjalną. Zwykle sam zaczynał ten temat, ale sprawiał wrażenie, jakby musiał walczyć sam ze sobą lub ugiąć się pod czyjąś wyimaginowaną namową.

– Tylko ty nie mów tego nikomu, co ja ci teraz powiem. Przysięgnij mi, że nikomu nie powiesz. – Zaglądał mi głęboko w oczy i nie miałam wyjścia.

– Przysięgam! – przysięgałam.

– Wujek Hieronim – tata zmieniał głos, zdradzając wciąż żywe, choć przejaskrawione zażenowanie – jest tak naprawdę twoim pradziadkiem. – Milknął, robił minę i nie czekając na to, co powiem, kontynuował: – No, taka jest prawda, niestety – oświadczał ni to z ubolewaniem, ni to z dumą. – Prababcia Genia rozwiodła się z Brzozowskim. Zresztą, on potem szybko umarł i babcia Rózia jest tak naprawdę córką wujka Hieronima. No tak się zdarzyło, ludzie w tamtych czasach tak jak my dzisiaj mieli swoje słabości. – Tata zdawał się rozgrzeszać pradziadków nie tyle przede mną, co przed samym sobą. – Oni się potem z twoją prababką Genią spotykali – kontynuował – a Hieronim był wspaniałym człowiekiem. Szkoda, że nie zdążyłaś go poznać.

Nie mijało jednak wiele czasu i tata wycofywał się z tej niejawnej wersji. Podczas kolejnej rozmowy, jeśli sama go o to zapytałam albo użyłam, nie daj Boże, słowa pradziadek, obrażony oświadczał, że to nie jest żaden pradziadek.

– Hieronim…?! – wypowiadał lekceważąco imię pradziadko-wujka i wybuchał zniecierpliwiony: – A któż to jest Hieronim? – I sam sobie odpowiadał: – To jest wujek, nikt więcej! – ucinał.

W takich chwilach czułam się tak, jakbym popełniła niewybaczalny błąd. Nigdy nie mogłam pojąć toku rozumowania taty.

W rogu, przy drzwiach do łazienki, z drugiej strony komody stała mała ciemnobrązowa etażerka z telewizorem. Nigdy nie przeszłoby mi nawet przez myśl, że mogłoby go tu nie być – wyłączając oczywiście te wszystkie kłótnie rodziców, kiedy tata groził, że go zabierze. Potrzebowałam tego telewizora. To w nim oglądaliśmy horrory i science fiction, to on do mnie gadał, gdy nikogo nie było w domu, i pozwalał przez to gadanie czuć się tak, jakby ktoś jednak był, i wreszcie to on łączył nas wszystkich przy stole. Nie wiem, czy ta moja zabawa w damę dworu nie wzięła się właśnie z telewizora. Bo w zasadzie pozwalano mi oglądać wszystko, poza nielicznymi wyjątkami, które to wyjątki najbardziej zapadły mi w pamięć. Mama ubzdurała sobie wtedy, że jestem za mała i nie mogłam patrzeć, gdy niewolnica Izaura rodziła, ale i tak wszystko słyszałam ze swojego pokoju. Niewolnica darła się okropnie, więc w końcu nie wytrzymałam i poszłam siku. Izaura – co dostrzegłam w drodze do, a potem z łazienki – leżała na kocu w długiej plisowanej sukni, w przeokropnej pozie, z brzuchem niczym balon i miała rozkraczone nogi, zupełnie rozkraczone. Do tego wyła, rwała sobie włosy ze spoconej głowy, a wokół niej, a raczej nad nią, stały stare i młode kobiety. Wszystkie wrzeszczały wniebogłosy. Wtedy zaczęłam się domyślać – a więc to tak wygląda ludzki poród. I choć poprzysięgłam sobie od razu i bardzo uroczyście, że ja sama nigdy nie będę jak ta Izaura rozkraczać się, wyć i rwać sobie włosów ze spoconej głowy, to potem przez pewien czas lubiłam się brzydko bawić i udawać tę zachodzącą w ciążę damę dworu. Na przekór obrzydzeniu i oburzeniu. Bo to doprawdy oburzające, żeby człowiek przychodził na świat w taki sposób. Spomiędzy nóg. Potworne.

Pod telewizorem na dolnej półce stało wideo, przypominające wciąż o sobie świecącym czerwonym punkcikiem zasilania. Punkcik ten nie był mi obojętny. Ta niepozorna kropka oznaczała bowiem, że wideo jest podłączone do prądu, a to z kolei w jakiś niewytłumaczalny, lecz intensywny sposób upewniało mnie, że mieszkanie żyje – że wszystko jest u nas w porządku. Po każdych wakacjach czy innych wyjazdach, zaraz po powrocie sprawdzałam wideo. Gdy tylko dostrzegałam czerwony punkcik, wiedziałam już, że mogę być spokojna. Dom wciąż żył.

Telewizor włączaliśmy i wyłączaliśmy łapką, tak mówiliśmy na pilota. Łapka zajmowała honorowe miejsce na stoliku kawowym. Ciemnobrązowy stół o toczonych nogach mieścił się pod ścianą, w pewnej odległości od telewizora. Składał się z dwóch tafli grubego szkła, osadzonych w kasztanowym, niemal czarnym drewnie. Dolna część była rzeźbiona, ozdobiona obfitymi ornamentami, górna natomiast zupełnie gładka. Na niej stał serwetnik z papierowymi serwetkami i wazon w kształcie kuli wypełniony suszonymi płatkami róży, no i leżała tam łapka, a na dole czasopisma i książki. Ze wszystkich magazynów najbardziej zapamiętałam pewien numer „Zwierciadła”, w którym to Demi Moore prezentowała swój wzgórek łonowy okraszony wąskim paskiem czarnych włosów. Żeby go zobaczyć, ten pasek, musiałam zajrzeć mamie przez ramię, a kiedy to uczyniłam, mama skomentowała:

– To już jest przesada. – Wzruszyła ramionami. – Kobieta nie może tam wyglądać jak dziecko. Mnie się to nie podoba. – Mówiła bardziej do siebie, niemniej byłam pod dużym wrażeniem samego wzgórka, jak i słów na temat jego skąpego owłosienia, no i że mama o tym tak wprost do mnie – jak do dorosłej.

Stolik kawowy otaczały fotele na lakierowanych nóżkach przykryte narzutami. Narzuty przypominały, wypisz wymaluj, okrycie człowieka jaskiniowego. Wyglądały jak skóry z szarych kłaczków oposa w odcieniach od siwego przez gołębi po srebrny, na antracytowym kończąc. Prawdopodobnie fotelowe okrycia miały nawiązywać do dzika znad komody, równie szarego i pierwotnego. Ściana za stołem przypominała małą galerię. Wisiały na niej dwa pejzaże, jeden obok drugiego, większy i mniejszy. Oba przedstawiały kamienice i biegnące wokół nich uliczki. Na pierwszym widniały latarnie, zaś w tle malownicze domki i domeczki, niektóre ze szpiczastymi dachami niczym niewielkie kościółki. Pod jedną z lamp, na bruku, pokładał się czarny oleisty cień, kontrastujący z błękitem nieba. Na drugim obrazie miniaturowy niebieski domek miał tylko jedno okienko z krzywymi szprosami, drugi, strzelisty, w kolorze rdzawym, dla kontrastu miał długi nieproporcjonalny komin. No i portret mamy, którego nastrój jak ze starego zamczyska bardzo mnie intrygował. Mama z obrazu nie była dokładnie sobą, a jakąś obcą monumentalną postacią, choć wiedziałam, że to przecież ona. Stała ze skrzyżowanymi dłońmi na tajemniczej księdze, oprawionej w czarną skórę. Szalenie mi się podobała, wyglądała dostojnie i chmurnie w tej długiej brązowej sukni i z długimi, kręconymi kasztanowymi włosami, ułożonymi na jedną stronę. Te włosy nie dawały mi spokoju.

– Mama, a czemu nie zapuścisz włosów jak na obrazie? Przecież tam tak młodo i pięknie wyglądasz.

– No bo niestety po ciąży włosy zamieniły mi się w cienkie pióra, i tak już zostało.

Wynikało z tego jednoznacznie, że to przeze mnie mama zrobiła się krótkowłosa i stara. Żałowałam.

Podwójne drzwi werandy zamykały kącik telewizyjno-stolikowy. Stała tam jeszcze dosunięta do ściany serwantka ze szklanym frontem w szprosy, a wypełniające ją filiżanki, jeśli tylko je poruszyć, wydzwaniały melodie zapraszające na herbatę, która – jak wiadomo – pita z porcelany smakuje inaczej, zyskuje na powabie. Oprócz filiżanek znajdowały się tam też cukiernica ze srebrną łyżeczką, talerzyki deserowe, szklanki, szklaneczki, kielichy, szampańskie kieliszki i takie do wódki (nigdy nieużywane) – wszystkie nie do kompletu, jedne ubrane w skórzane otoczki jak te wódkowe, drugie z wytłoczeniami, jedne smukłe, drugie pękate, jeszcze inne na nóżkach i rozchylone niczym kwiaty naparstnicy purpurowej. Ale najlepszy w serwantce był zapach pralinek. Gdy tylko uchylało się drzwiczki, w nos buchał aromat jak z belgijskiej cukierni. I nawet jeśli człowiek nigdy nie przestąpił progu belgijskiej cukierni, od razu wiedział, że to właśnie to. Lejąca się gęsta czekolada i drewniano-migdałowo-orzechowy nugat. Ciekawe, czy istnieją gdzieś takie praliny o smaku starej serwantki.

Nad drzwiami werandy ciągnęła się listwa z żabkami, na których wisiały grube zasłony, przypominające kurtynę. Zaciągnięte, czyniły pokój mrocznym, co nie znaczy niemiłym, raczej kameralnym. Tapczan rodziców, część półko-meblościanki, mieścił się dalej, naprzeciwko drzwi do przedpokoju, i miał tę samą narzutę z kłaczków oposa, co fotele. Nad nim mama powiesiła niewielki dywanik, kupiony na targowisku od ruskiej baby, a przynajmniej tak się o niej mówiło. Dywan ten długo stanowił obiekt mojego wzmożonego zainteresowania. Mógł wydawać się tandetny, ale w jakiś nonszalancki sposób dobrze wpisywał się w duży pokój, współgrał z nim. Doszło nawet do tego, że podczas jednej z wizyt znajoma rodziny wskazała dywan jako najwybitniejsze dzieło ojca. Nikt nie wyprowadził jej z błędu. Kobierczyk przedstawiał postać kobiety siedzącej tyłem po turecku. Biała sylwetka odznaczała się krągłością pośladków i rozłożonymi na boki udami. Z głowy kobiety spływał długi biały warkocz. I to właśnie on stanowił o niezwykłości dywanu (w moim przekonaniu). Zrobiony z grubych nitek, wystawał z dywanu niczym włosy, a ja ciągnęłam za niego, szarpałam, podnosiłam do góry albo rozplątywałam i zaplątywałam. Kobieta z dywanu często też pojawiała się w moich rysunkach. Zwykle pod jej pośladkami domalowywałam nocnik z uszkiem i spadające do niego ekskrementy (obowiązkowo kawałki kupy w liczbie minimum trzech i stróżka sików).

Kuchnia

Jeśli gdzieś toczy się życie bardziej szczere, to będzie to właśnie kuchnia. Relacje przybierają tu nagie niewymuszone ruchy. Poprzez obieranie ziemniaków, mycie naczyń, krojenie tego czy owego, gotowanie i patrzenie na spektakl przemiany. Zapach samej tylko wrzącej wody – osolona chmura buchająca z garnka o cienkim dnie – łaskoczące ciepło. Sosy mięsne, uwolniona ślina – trzeba ją przełknąć do burczącego żołądka, główka kapusty rozcięta szarpanym ruchem ostrej klingi i marchewkowa krew pomidorów, nasiona jak łezki. Kuchnie są sakralne niczym bezpretensjonalne świątynie. Cokolwiek w nich robisz, każda czynność uwalnia prawdę o tobie. Nie obierzesz ogórka, nie wyciśniesz cytryny, nie zmielesz maku, nie przekroisz bochenka – fałszywie, wbrew sobie. To jest przecież zwyczajnie niemożliwe.

Nasza kuchnia była jeszcze przytulniejsza i bardziej brązowa niż pozostałe pomieszczenia. Właściwie każdy, kto nas odwiedzał, od razu miał ochotę się w niej rozgościć. Prosił o herbatę i czuło się, że kieruje nim niewytłumaczalne pragnienie, żeby zostać choć na chwilkę. Z drewnianej lampy wiszącej pod sufitem spływały suszone warkocze z błyszczącej pomarańczowo-czerwonej papryki oraz białego matowego czosnku. Stół, usytuowany po lewej stronie, za szafą z chlebakiem, pokryto dodatkowym blatem z tych samych hiszpańskich kafelków, których pasmo ciągnęło się po drugiej stronie, od pieca aż po zlew. Kolory jasnej oliwy i przydymionego żółtka zawijały się na nich, tworząc geometryczne ornamenty, przypominające kształtem liście czterolistnej koniczyny. Pod stołem kryły się dwa taborety, a naprzeciwko stała drewniana ławka – niezbyt wygodna, ale pasująca do kompletu. Na ścianie, pomiędzy ławką a orzechowymi półkami, wisiały na gwoździach miedziane patery, łyżki, widelce i chochle, a także lampa udająca naftową, też miedziana. No i obrazy taty – ujęcie kościoła w Kuźnicy na Helu, widok z wydmy: ruda cegła wieży kościelnej w otoczeniu zasłaniających ją zgniłozielonych liści i gałęzi drzew. Wyżej, nad półkami, prawie pod sufitem, drugi pejzaż – znów Kuźnica, tym razem linia brzegowa. Faktura farby przypomina tu rozbełtane białko albo krem. Kolory fal przechodzą od zielonego po fioletowy, zaś barwy spienionego nieba kontrastują z wodną bielą i granatem. Piasek ma kolor piaskowy, a słupy falochronów ciemnobrązowy. Powbijane są jeden obok drugiego – ciach, ciach, ciach. Na brzegu widać odwróconą maleńką postać – dziewczynę ukształtowaną zaledwie czterema pociągnięciami pędzla – czterema ruchami – kręcone loki (pierwszy ruch), biała bluzka (drugi ruch) i dwie bordowe nogawki spodni (trzeci i czwarty zamach pędzlem). To mama. Stoi na brzegu i patrzy w morską dal.

Nie od początku miałam świadomość, że rodziców połączyło malarstwo taty i że tamta postać z obrazu to mama. Kiedy opowiadali mi tę historię, obojgu zaszkliły się oczy. Pamiętam ten moment lepiej niż samą opowieść. Do naszej rodziny dołączył już wtedy mój brat Maurycy. Siedziałyśmy z mamą przy stole i oglądałyśmy stare zdjęcia. Gdy pojawiła się Kuźnica, tata akurat wszedł do kuchni.

– Pamiętasz, Marlena? Kiedy to było… Jak z innego świata – odezwał się na widok czarno-białej fotografii, przedstawiającej jego samego z popielatą brodą, w podwiniętych lnianych spodniach, siedzącego na piasku obok mamy, tej mamy z długimi kręconymi włosami do pasa, ubranej w bufiastą spódnicę i białą koszulkę na ramiączkach. – Taka młoda wtedy byłaś, Marlena, i patrz, jaka piękna z ciebie dziewczyna – dodał, choć nie przyszło mu to łatwo, co od razu wyczułam w tonie jego głosu.

Mamie zaświeciły się oczy, ale nawet nie drgnęła i nie spojrzała na tatę. Powiedziała tylko sztywno:

– No, to prawda, jak z innego świata.

Wtedy obróciłam się i zauważyłam, że niebieskie oczy taty też jakby zbłądziły i pokryły się foliowym blaskiem. Wtedy po raz pierwszy i ostatni ich takich widziałam. Wzruszonych z powodu ich samych, tego, co ich połączyło. Moich rodziców.

– A jak wyście się właściwie poznali? – wyskoczyłam, bo nie mogłam znieść tego nagłego napięcia.

Jeśli nigdy nie widziało się swoich rodziców w uczuciowym uniesieniu, to jak już do tego dojdzie, okazuje się, że nie można na to patrzeć. Rozbieżność pomiędzy codziennością a tą jedną chwilą jest tak duża, że wprawia w wielkie zakłopotanie. Opowiedzianą przez nich historię zapamiętałam wtedy przez pryzmat ich szklanych oczu i swojej niepewności.

A więc poznali się w Kuźnicy. Oboje wczasowali się tam ze swoimi rodzicami (a moimi dziadkami) w sierpniu tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego roku. Pewnego popołudnia spacerujący po plaży tata zobaczył na brzegu mamę. Stała zamyślona i patrzyła na morskie fale. Tak mu się wtedy spodobała tamta dziewczyna z długimi brązowymi lokami, że ją namalował, a nazajutrz odnalazł i wręczył jej ledwie wyschnięte płótno. Czy to wydarzyło się według jakiegoś planu? Czy tak właśnie miało być? Przez pewien czas próbowałam, ale nie potrafiłam dopatrzyć się w obrazie odpowiedzi. Mama z kolei twierdziła, że dała się nabrać.

– Byłam młoda i naiwna. Wtedy podobało mi się, że tata jest artystą. Dziś bym uciekała od takiego postrzeleńca, gdzie pieprz rośnie. Artysta to nie jest dobry materiał na męża. Spójrz tylko na takiego Picassa…

Później, gdy już znałam tę historię, zaczęła mnie dręczyć pewna myśl. A co, gdyby mama nie była młoda, naiwna i jednak postanowiła uciec? Co by się stało z kuchnią w kamienicy przy cmentarzu, z wiszącymi w niej obrazami, mną, która nigdy by się nie narodziła, no i moim bratem? Czy świat straciłby wiele? Może tylko tyle, że nie przyglądałabym się mu z takim zachłannym zaciekawieniem? Bo od zawsze wydawał mi się szalenie interesujący. A chyba każdy lubi, gdy ktoś się nim interesuje. Tak, w tym sensie świat straciłby coś cennego – moje całkowite nim pochłonięcie.

Tuż za ławką zwisał kaloryfer ukryty za obudową z drewnianych żeber. Na niej stały kolejno: miedziany czajnik, moździerz, wazon i aparat telefoniczny w kolorze kawy z mlekiem. Telefon mieliśmy podobno jako pierwsi w całej kamienicy. Dziadek Rajmund go załatwił. Miał wprawę w załatwianiu różnych rzeczy, bo jak twierdził:

– Ja jestem stolarz i jako prywaciarz muszę wiedzieć, komu i gdzie dać w łapę. Ja bym zbankrutował, gdybym nie wiedział, jak z ludźmi żyć.

Nad kaloryferem, na ścianie przy oknie (z którego kiedyś niemal nie wypadłam), wisiał zegar z kukułką – brązowy domek z obciążnikami imitującymi szyszki, zaś po drugiej stronie trzy półki zagracone starociami z desy – małymi żeliwnymi żelazkami, butelkami z aptecznego szkła i glinianymi kociołkami – wszystko pomalowane na brązowy kolor o odcieniu mojego ulubionego budyniu czekoladowego, który przygotowywała mi babcia Łucja, zawsze z wiśniami z kompotu.

Tak – taka właśnie była nasza kuchnia w kamienicy przy cmentarzu. Brązowa, bezpretensjonalna i szczera.

1 listopada

Dwa razy do roku przypominano nam dobitnie, że mieszkamy na cmentarzu – we Wszystkich Świętych i Zaduszki. W te dni pośród oczywistych minusów tej lokalizacji ujawniał się jeden znaczący plus. A wszystko to za sprawą naszej przeszklonej werandy i rozpościerającego się z niej widoku.

Co roku, kiedy robiło się już całkiem ciemno, obserwowaliśmy z niej, jak cmentarz zamienia się w morze pomarańczowych świateł i faluje unoszącą się nad nim łuną. Czerwona poświata z tysięcy pojedynczych zniczy wzbierała na sile i kontrastowała z zasadzoną na niej czernią nocy. Właściwie to wydawało się, że ogrzewa ona wszystko dokoła, także dusze żywych i umarłych. Początkowo niewiele wiedziałam o tym, co się dzieje na cmentarzu. Był to dla mnie jakiś dziwny spektakl. Oczywiście babcia Łucja tłumaczyła mi, że tam, pod ziemią, są pochowani zmarli ludzie, tak zwani nieboszczycy, i że zjadani są przez robaki, a właściwie nie oni sami, tylko ich gnijące ciała. Dusze zmarłych miały iść po śmierci do raju, jeśli ci na raj sobie zasłużyli – czyli byli grzeczni – wyjaśniała babcia, a do piekła, jeśli byli niegrzeczni i źli jak Hitler, lub też do czyśćca, jeśli nie zasłużyli sobie ani na jedno, ani na drugie. Dodawała, że za wszystkie dusze czyśćcowe trzeba się gorliwie modlić. Szybko nauczyłam się modlitw Wieczny odpoczynek i Zdrowaś Maryjo i powtarzałam je z pamięci jak inne wierszyki. Trzymana na rękach przez tatę albo mamę, patrzyłam zahipnotyzowana przez okna werandy, a w moich piwnych źrenicach odbijały się pomarańczowe i czerwone języki światła. Tańczyły, wprowadzając mnie w zachwyt – i tylko to się liczyło. Zmarli? Ci tam, pod ziemią, w ogóle mnie nie obchodzili, już bardziej ciekawiły mnie chodzące po nich robaki i procesy tego okropnego rozkładu. To, co babcia mówiła o robactwie pełzającym po napuchniętych trupach, miało w sobie coś rozkosznie zatrważającego. Było niepomiernie bardziej interesujące od Hitlerowego piekła czy nudnego nieba…

Pani Kupczykowa

Ostatecznie, jeśli mielibyśmy mieć do kogokolwiek pretensje o to, że mieszkamy na cmentarzu, byłby to zapewne dziadek Rajmund. To on przed laty, jeszcze zanim się urodziłam, załatwił wynajęcie góry (naszego mieszkania) i dołu (warsztatu i sklepu). Załatwił na tak zwaną gębę, czyli bez umowy na piśmie. I tak w naszym życiu pojawiła się pani Kupczykowa – stara malutka kobieta w czarnym meloniku, o twarzy porysowanej licznymi zmarszczkami, zawsze w koralowych kolczykach, które wydawały mi się niezwykle paskudne i staromodne (dwa okrągłe korale otoczone złotem, jakby brzegiem plecionego kapelusza, umocowane na krótkich i wygiętych zawieszkach). Posiadała połowę kamienicy, drugą dzierżyli sąsiedzi z naprzeciwka, państwo Chołuje.

Właścicielka odwiedzała nas niezbyt często, ale regularnie, mniej więcej raz na kwartał. W zasadzie były to najścia. Miała klucz do mieszkania, więc nie zaprzątała sobie głowy pukaniem. Po prostu wchodziła jak do siebie, zdobywając się na kurtuazyjne:

– Dzień dobry.

Nie zdejmowała butów, a zimą szalika i nakrycia głowy. Ciągnął się za nią ten specyficzny zapach starych ludzi – pomieszanie truskawkowego kompotu z potem. Chodziła po pokojach, rozglądając się podejrzliwie i stukając wymownie laską. Zaglądała do szafek, komentowała ułożenie rzeczy na półkach, zasiadała przed telewizorem i zmieniała kanały – jeśli leciała Jedynka, to na Dwójkę, jak Dwójka, to na Jedynkę. Czasem stwierdzała, że jest zmęczona i po prostu kładła się na kanapie.

Mam przed oczami taki obrazek. Zbliżam się do swojego pokoju, drzwi są szeroko otwarte. Po lewej widzę sosnowe szafy od dziadka Rajmunda, po prawej rozłożoną wersalkę. Nagle zauważam je – podeszwy czarnych czółenek. Sterczą sztywno, wysunięte tuż za linię pościeli. Dalej, jakby zatopiona w pierzu, leży reszta pani Kupczykowej – różowe zmatowione rajstopy, czarna kościelna spódnica, laska pod pachą i rozchylone usta. Dociera do mnie, że pani Kupczykowa śpi w moim łóżku. Przeszywa mnie dreszcz. Wstydzę się teraz wejść po nakręcanego bąka, a tak bym go sobie chętnie ponakręcała. Fioletowy połyskujący bąk leży przy łóżku na szarym dywanie tuż obok kostki Rubika i kalejdoskopu. Stoję tak chwilę i się waham. Wejść? Nie wejść? W końcu ruszam, ale słyszę głośne pomlaskiwanie starszej pani i zatrzymuję się w progu. Bąk pozostaje poza moim zasięgiem. Cofam się, siadam na tapczanie rodziców i pociągam ze złością za warkocz zwisający z dywaniku.

Kłótnie z panią Kupczykową były rzeczą oczywistą. Dochodziło do nich głównie wtedy, gdy pani Kupczykowa wpadała w wyjątkowo złym humorze i zamiast zaglądać do szafek lub drzemać w moim łóżku, zaczynała nas straszyć. Mówiła wtedy, że mamy się nie przyzwyczajać, że przecież nie jesteśmy u siebie, że nas może eksmitować i każdy sąd przyzna jej rację. Najbardziej denerwowała tym dziadka Rajmunda.

– Ale to jest wstrętny babsztyl z tej Kupczykowej! – wyrażał się za jej plecami. – Obiecała mi wiedźma prawo pierwokupu, a teraz się w żywe oczy wypiera i jeszcze straszy – dodawał, mrużąc ze złości oczy.

– Żeby ich tylko na bruk nie wyrzuciła – wtórowała mu babcia Rózia, a jej słowa miały tę szczególną grobową melodyjną grozę: „B-r-u-k!”.

– No, niech tylko spróbuje, to będzie miała ze mną do czynienia. Stara wiedźma!

– A co ty, Rajmund, zrobisz, jak im każe iść precz? – wtrącała się babcia Łucja, najwyraźniej powątpiewając w możliwości dziadka.

– Ty już się nie martw, Łucja, ty już się nie martw – odgrażał się dziadek.

– No, coś trzeba będzie z tą Kupczykową zrobić, jakoś babsku przemówić do rozsądku – dodawał swoje trzy grosze nastroszony dziadek Stasiek.

Mama w takich momentach niewiele mówiła, a tata – dużo i nerwowo paląc, jednego za drugim – krzyczał:

– Kurwa mać! Ale to jest potwór z tej baby!

A potem znikał i się upijał. Albo szli z dziadkiem Staśkiem na spacer, żeby odreagować, i robili w parku rundy wokół świętego Franciszka.

Słuchając tego wszystkiego, wiedziałam jedno, że strasznie nie chcę iść precz czy na ten bruk – cokolwiek to miało znaczyć. W pani Kupczykowej zaś widziałam czarownicę, taką jak ta z okładki fińskich baśni Ptaki czarownicy.

Dzieci z sąsiedztwa

W kamienicy przy cmentarzu mieszkały też inne dzieci. Waldek z góry – z nim bawiłam się, zanim uciekł z rodzicami i siostrą do RFN-u – i Asia Chołuj z naprzeciwka. Waldek był starszy o cztery lata, blady, dużo wyższy ode mnie i miał odstające uszy. Zapamiętałam tylko kilka migawek z Waldkiem w roli głównej. Bawimy się w Indian, ja w idiotycznym pióropuszu na głowie i z tamburynem w ręku, zaczynam się nudzić i chcę już iść do siebie, a on nie chce mnie wypuścić. Innym razem układamy klocki (też niezbyt ciekawe zajęcie), gdy nagle mama Waldka wyprasza mnie z pokoju i każe czekać za drzwiami. Czekam więc. Drzwi są uchylone, a mnie korci, żeby wejść i zobaczyć, ale grzecznie stoję. Nasłuchuję. Waldek co jakiś czas pokrzykuje, jakby się wyrywał i odgrażał. Coraz bardziej podejrzewam, że mama wyjmuje mu owsiki, a może tylko robi oględziny i sprawdza, czy Waldek ma te robaki? Gdy już wiem, co się tam dzieje, zaczynam jeszcze bardziej żałować, że nie mogę popatrzeć, więc całą swoją energię skupiam na tych owsikach. Zastanawiam się, jak też mogą one wyglądać. No więc myślę, że są jasnozielone, napęczniałe miętowym sokiem, mają pełno poruszających się szczypczyków i wychodzą spomiędzy bladych pośladków Waldka. I ostatnia migawka – koci kał. Kiedy wychodziłam na podwórko, a mogło to być nawet już po ucieczce Waldka do RFN-u, przestrzegano mnie przed podnoszeniem brudów z ziemi, żebym przez pomyłkę nie zjadła, tak jak kiedyś Waldek, kociego bobka i nie wylądowała w szpitalu.

– Waldek zjadł kociego bobka?

– Też nie mogę sobie tego wyobrazić, ale jego mama opowiadała. Ty się jeszcze wtedy nie urodziłaś, gdy ona z nim po szpitalach jeździła. Ledwie uszedł z życiem.

– No ale to on nie widział, że to jest kupa?

– Po pierwsze był wtedy bardzo mały…

– A ile miał lat?

Dominika Horodecka Wdech i wydech

Redakcja i korekta: Karolina Macios, Dawid Skrabek

Projekt graficzny i skład: Maria Bukowska | Studio Temperówka

Zdjęcie na okładce: Maria Bukowska

Copyright © by Dominika Horodecka, 2020

Copyright © by Wrocławski Dom Literatury |

Wrocławskie Wydawnictwo Warstwy, 2020

Wrocławskie Wydawnictwo Warstwy

Przejście Garncarskie 2, 50-107 Wrocław

www.wydawnictwowarstwy.pl

Redaktor naczelny: Irek Grin

Redaktor prowadzący: Dawid Skrabek

Wydanie I

ISBN 978-83-67186-04-9

Wrocław 2020

Seria | Proza nieobca | Tom 3