Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
19 osób interesuje się tą książką
Jeden lot, jedna plama i cały bagaż emocji w pakiecie.
Rozlana w samolocie kawa łączy Jędrzeja – nieśmiałego fizjoterapeutę po sercowym nokaucie – i Bognę, projekt menadżerkę, która od głośnych „all inów” woli święty spokój. W egipskim kurorcie, którego oboje szczerze nie cierpią, przypadek przeradza się w uczucie gorętsze niż pustynne słońce, a seria niefortunnych zdarzeń wystawia ich świeżo otwarte serca na próbę.
„Miłość all inclusive” – romans, który oprócz kremu do opalania i okularów przeciwsłonecznych powinien znaleźć się w twoim bagażu podręcznym i podobnie jak echo braw dla pilota, zostaje w głowie długo po lądowaniu.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 258
Rok wydania: 2025
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Aldona Reich
Miłość all inclusive
Czwartekpóźne popołudnie
O tej godzinie lotnisko w Katowicach było niemal po brzegi wypełnione podróżnymi, w dużej mierze złaknionymi egzotycznych klimatów. Powoli, choć nie bez tłumionej nerwowości formowały się kolejki do bramek zgodnie z destynacją podróży. W przeszklonym pawilonie czuć było przyjemny chłód, który pozwalał odetchnąć od polskiego lata, niedorzecznie długiego i do granic możliwości upalnego. W takiej chwili z pewnością co najmniej kilka osób oczekujących na uruchomienie odprawy do Egiptu, która zgodnie z lotniskową rozpiską miała się rozpocząć już za chwilę, zastanawiało się, czy ta wyprawa ma w ogóle sens i czy różnica być może zaledwie dziesięciu stopni Celsjusza naprawdę warta jest aż takiego zachodu.
– Dziwnie się z tym wszystkim czuję – powiedział młody chłopak, cieszący się drugim miesiącem wakacji student, stawiając pionowo gigantyczną walizkę na kółkach. Ustabilizował ją stopą i podniósł wzrok na stojącego obok mężczyznę ze sportową torbą przewieszoną przez ramię. – Zamiana ról, co? – Uśmiechnął się szelmowsko. – To niesamowite, jak szybko starsi bracia dorastają i wyfruwają z gniazda… – Sparafrazowaną refleksję okrasił komedianckim wykrzywieniem ust w podkówkę.
– Trenuj, Antoś, trenuj – odparł mężczyzna. – Za chwilę będziesz mnie odwiedzał z dziećmi w domu spokojnej starości i siedzącego na wózku wystawiał na balkon, żebym zaznał słoneczka.
– Słoneczka od paru lat ci u nas dostatek, a zaraz zaznasz go tyle, że wystarczy na ładnych parę lat. I nie kokietuj wiekiem, ze mną to nie ma najmniejszego sensu! – Antek się roześmiał.
Miał rację: trzydziestodwuletniego Jędrzeja od przedstawionej przed chwilą wizji dzieliły wręcz wieki świetlne. Wysoki, z figurą lekkoatlety, wyciągnięty przy tym jak struna w świeżo nastrojonej gitarze i ze sprężystym krokiem sprawiał wrażenie, że PESEL w jego dowodzie osobistym to haniebny błąd w ewidencji. Zdjęcie w tym dowodzie, podobnie zresztą jak w paszporcie, wyglądało, co prawda, jak z policyjnej kartoteki, ale pocieszające było, że na takim nikt nie wygląda dobrze. No, może poza kilkoma osobami, którym przewrotny los rekompensował w ten sposób deficyty rzeczywistej urody, dodając kilka punktów w kategorii „atrakcyjność”, co wprowadzało w niemałą konsternację przedstawicieli służb mundurowych. Jędrzej z pewnością dużo lepiej się prezentował w tak zwanym realu.
– O której dokładnie masz wylot? – dopytał Antek.
Jędrzej spojrzał na zegarek.
– Dopiero za dwadzieścia minut otworzą się bramki. Nie czekaj ze mną, wracaj do domu i korzystaj z uroków pustej chaty.
Dobrze wiedział, o czym mówi, skoro chwilę wcześniej wręczył bratu klucze do swojego mieszkania, z niemałym wysiłkiem powstrzymując się od dawania wszelkich nakazów, zakazów, wskazówek i pouczeń. Wysunął z walizki rączkę i spojrzał w kierunku szeregu lad, oznaczonych logo różnych przewoźników.
– Idę już bliżej odpraw, nie będziesz przecież stał ze mną w kolejce.
– Jak chcesz. W takim razie szczęśliwego lotu i udanych wczasów – powiedział Antek.
Bracia uściskali się serdecznie, dla odwrócenia uwagi od chwili niemęskiego wzruszenia poklepując się wzajemnie po plecach, jak hodowcy czynią to wobec ukochanych ogierów.
– Daj znać, gdy będziesz już w hotelu. Najlepiej przez WhatsAppa z lobby, tam zwykle jest darmowe wi-fi. – Gdy zobaczył, że Jędrzej zaczyna się rozglądać z narastającą paniką w oczach, dodał z udawaną szorstkością: – Przestań się mazać, poradzisz sobie. I przywieź mi jakąś fajną pamiątkę – nakazał i ruszył w stronę wyjścia. – Aha! – Coś sobie przypomniał i odwrócił się jeszcze w stronę brata. – Tylko nie prześpij nocnego Kairu, bo będziesz żałować!
– Co takiego? – Jędrzej nie zrozumiał.
– Nie prześpij Kairu nocą – powtórzył Antek. – Po prostu musisz to zobaczyć.
Gdy Antoni zniknął za przeszklonymi drzwiami budynku lotniska, Jędrzej nieznacznie rozejrzał się po holu, próbując ustalić, z kim przyjdzie mu spędzić kilka godzin w samolocie. Jako podręcznikowy przykład introwertyka, na dodatek w najostrzejszej formie, unikał ludzi. Ujrzał sporo młodych, mniej więcej w wieku Antka, w większości dobranych w pary lub kilkuosobowe grupy. Stali tam też z trudem ukrywający swoje znerwicowanie rodzice i ich ogłupiałe z emocji dzieci, podskakujące i zadające miliony pytań. Były małżeństwa odrabiające turystyczną pańszczyznę, kiedy to przez czas trwania turnusu muszą wytrzymać ze sobą bez codziennej rutyny obojętności i zniecierpliwienia. Z tłumu dało się wyłuskać pary w trakcie związkowego recyklingu, na nowo odnajdujące przyjemność w obcowaniu z drugą osobą, bez wątpienia też po przejściach. Wprawne oko mogło dojrzeć turystycznych kochanków na uchodźstwie, tajnych jak głosowanie przez podniesienie ręki. Osobnicy płci obojga, stęsknieni ognia w lędźwiach, który przygasł w zalegalizowanym stadle, z rozbieganym wzrokiem i utrzymujący swoje chucie w dyscyplinie, z marnym skutkiem usiłowali się trzymać na dystans przynajmniej do momentu zakończenia odprawy. W hali odlotów odetchną z ulgą, że na ten sam kurs nie załapał się żaden znajomy aktualnego i pełnoprawnego współmałżonka ani członek rodziny reprezentujący obóz wroga, i już w samolocie będą mogli dać ujście tłamszonym emocjom.
Jędrzej z radością i ulgą skonstatował, że nie widzi nikogo, komu udałoby się zabawiać go podczas podróży, a gdyby sprawy potoczyły się inaczej – tym bardziej nie zaprzyjaźni się z tym kimś w hotelu, o ile tam razem trafią.
Uspokojony tą myślą pociągnął walizkę w stronę bramek, które powinny zostać otwarte już za mniej więcej kwadrans. Dla pewności odczytał z tablicy w holu porządek odpraw i ustawił się w dziwnie niekształtnej kolejce, przypominającej źle nadmuchany podłużny balon z charakterystycznym bąblem pośrodku. Wciąż ktoś usiłował się wepchnąć z boku wedle zasady „kto pierwszy, ten lepszy”, choć wszyscy mieli wykupione bilety. Pewnie liczyli na miejsca premium, najlepiej przy oknie, wyjściu i toalecie jednocześnie. Potem do Jędrzeja dotarło, że niektórzy zamierzają w tym niewątpliwie zaoszczędzonym czasie dokonać wysokoprocentowych, acz tanich zakupów w sklepie wolnocłowym, by zapewnić sobie dostęp do odstresowywaczy lub pobudzaczy na czas lotu. Jędrzejowi akurat było wszystko jedno, gdzie przypadnie mu siedzieć, bo i tak ze wszystkich sił będzie się starał zniknąć wszystkim z oczu, a po odprawie potrzebował się napić kawy i zaopatrzyć w wodę. Nie protestował, gdy kolejka wreszcie ruszyła, a on, zamiast powoli i z mozołem brnąć do przodu, zastygł w jednym miejscu na blisko pół godziny.
***
Kierowca ubera zaparkował niemal przed wejściem do pawilonu lotniska. Odwrócił się w stronę Bogny i zarządził:
– Wysiadamy szybciutko, bo nie mogę tu długo stać.
– To rozumiem, że pan też wysiada? – syknęła trzydziestoletnia brunetka o urodzie miss Hiszpanii i szybko wygramoliła się z tylnego siedzenia. Stanęła przy drzwiach i odwróciła się w stronę kierowcy. – Jeszcze walizka, prawda?
Ten jęknął z bólem, jakby czekała go kilkukilometrowa przeprawa przez bagna.
– Już, już… Jezu, po co te nerwy?
Z wyraźną niechęcią wydobył się zza kierownicy, stanął przed klapą bagażnika i popadł w dziwne zamyślenie.
– Nooo?! – ponagliła go Bogna.
– Spokojnie, zapomniałem, że klapę trzeba najpierw odblokować od środka – odparł i bez szczególnego pośpiechu cofnął się do szoferki. – To nowy wóz, muszę się przyzwyczaić… – mamrotał z wnętrza samochodu. – Juuuż! – krzyknął po chwili z triumfem.
Gdy tylko Bogna usłyszała charakterystyczny trzask, śmiałym ruchem szarpnęła i uniosła klapę. Mimo że kierowca deklarował chęć pomocy, z głośnym stęknięciem samodzielnie wytargała z bagażnika walizkę i pociągnęła ją za sobą na chodnik.
– Mówiłam panu sto razy, że się spóźnię! – sapnęła, tłumiąc wściekłość. – Gdybym to ja prowadziła, na lotnisku bylibyśmy kwadrans wcześniej!
Oczywiście miała świadomość, że mocno przeszarżowała, bo po pierwsze, nie radziła sobie z przepisami ruchu drogowego, obowiązującymi w mieście poszatkowanym torami tramwajowymi, a po drugie, Katowice widziane z okien pociągu przytłaczały ją swoim ogromem oraz liczbą samochodów nieustannie trąbiących i wymuszających miejsce na zbyt ciasnych ulicach. Z rozrzewnieniem pomyślała o swoim rodzinnym mieście, po którym mogła się poruszać z zawiązanymi oczami.
– Mięczak i asekurant! – mruknęła pod nosem. – Jak wyście, do diaska, z takim podejściem wojny wygrywali?!
– O, proszę, następna wyzwolona – uruchomił się kierowca, najpewniej fanatyk patriarchatu w jego najlepszej, średniowiecznej formie. – Feministka! – rzucił dotkliwą w jego mniemaniu obelgę.
– Idź już, człowieku, bo się gwiazdek nie doczekasz… – zagroziła Bogna i potruchtała do wejścia.
Nie cierpiała się spóźniać i nie miała litości dla niepunktualnych, a przez cholerne korki w Katowicach wyjechali z centrum z koszmarną obsuwą. Jeszcze tego tylko brakowało, żeby wywołano ją przez megafony! Na zmianę ciągnęła i popychała gigantyczną, choć niezbyt ciężką walizkę, gdy zdyszana wbiegła do holu i pospieszyła do właściwej bramki. Kolejka prawie się kończyła, a to oznaczało, że ma naprawdę niewiele czasu na kawę i choćby namiastkę lunchu, zakładając oczywiście, że ogonek do bistro nie będzie się ciągnął kilometrami.
Jasny szlag, zaczęło się źle, ciekawe, co będzie później… – pomyślała z irytacją, gdy już się przedarła przez okienko odpraw. Przecież tak naprawdę nie miała ochoty na samotny wyjazd do Hurghady – w każdym razie nie po tym, jak przyjaciółka, która wręcz zmusiła ją do wykupu wczasów, w ostatniej chwili się z tego pomysłu wycofała, o czym poinformowała Bognę w suchym esemesie: „Sorry, ale ja rezygnuję”. Jakby w ogóle o czymkolwiek mogła mówić w pierwszej osobie liczby pojedynczej. Przecież od razu było wiadomo, że to nie ona zrezygnowała, tylko ten przygłup, jej mąż, uznał, że dwie kobiety samotnie podróżujące po afrykańskich bezkresach to zapowiedź Sodomy i Gomory, a orgiom nie będzie końca, bo gdy z łańcucha zerwą się mężatka z siedmioletnim stażem i zdeklarowana singielka, taki scenariusz jest po prostu oczywisty. Próbowała rozmawiać przynajmniej z nią, bo ten cymbał był kompletnie oporny na wszelkie argumenty. Niestety, wygrała narcystyczna i egocentryczna postawa współmałżonka, a Bogna, już z czystej wściekłości i rozżalenia, zamiast również zwrócić voucher, zdecydowała, że jednak pojedzie i będzie wypoczywać na pełnej petardzie, choćby miało ją tam trafić na miejscu. Nienawidziła Egiptu, a ten wyjazd miał, przynajmniej w optymistycznym założeniu, przełamać jej traumę i dziwne lęki, choć teraz nie była co do tego już taka pewna. Innymi słowy: miało być dobrze, wyszło jak zwykle.
***
Autobus, który miał przewieźć pasażerów przez płytę lotniska tuż pod samolot, był wypakowany po brzegi pasażerami i ich bagażem podręcznym. Jędrzej pilnował, żeby z nikim nie nawiązać kontaktu wzrokowego, w czym niewątpliwie miała mu pomóc przyjęta strategiczna pozycja: tyłem do pozostałych, przodem do okna, w okularach przeciwsłonecznych na nosie.
Po chwili wszyscy wysiedli i nerwowym truchtem dobiegli do schodów, wiodących na pokład samolotu. Kilka minut później, po przepuszczeniu tych, którzy nijak nie mogli połączyć numerów na bilecie z oznaczeniami w kabinie, Jędrzej wreszcie wrzucił torbę do schowka nad głową, usiadł na swoim miejscu tuż za wyjściem ewakuacyjnym i nieznacznie odetchnął. Dwa fotele obok zajmowała para bardzo młodych ludzi. Nie odrywali od siebie oczu i nieustannie trzymali się za ręce. Jędrzej na szczęście siedział przy przejściu, inaczej pewnie jego ewentualna prośba o przepuszczenie do toalety zostałaby potraktowana jak zbezczeszczenie sacrum idealnej miłości.
Do kieszonki na oparciu fotela przed sobą włożył wodę i książkę, oczywiście branżową, a potem zapiął pas i z przymkniętymi powiekami spokojnie czekał na szkolenie, które jeszcze przed startem miało wprowadzić pasażerów w odpowiedni nastrój: stewardzi poinformują o zasadach bezpieczeństwa w razie katastrofy, z której zgodnie z wynikami badań statystycznych i tak nikt nie wyjdzie żywy. Potem będzie kołowanie i start. Starał się odseparować od trwającego w kabinie pasażerskiej nieustannego tumultu wywołanego przez ludzi obsesyjnie otwierających i zamykających schowki bagażowe, biegających z jednego końca samolotu na drugi przy akompaniamencie pokrzykiwań, uwag i pouczeń, kłótni z dziećmi i ustaleń, kto pierwszy pójdzie do toalety, gdy tylko samolot oderwie się od ziemi, a obsługa zezwoli na odpięcie pasów.
***
Bogna, jako osoba samotnie podróżująca i usadzana w miarę wolnych miejsc, nie była zachwycona tym, które jej przypadło: tuż przy przejściu i toalecie, w sąsiedztwie dziwnie kręcącej się kobiety. Przy oknie, nieruchomo i już przypięty pasem, siedział mężczyzna o tępym spojrzeniu, pewnie zahibernowany przez strach przed lataniem. Trudno, sama była sobie winna, trzeba było taksówkę zamówić pół godziny wcześniej, zamiast liczyć na łut szczęścia, ostatnio wszak omijający ją szerokim łukiem. Wprawnym ruchem wrzuciła torbę do schowka i odrobinę za głośno zamknęła klapę, a potem bez sił opadła na fotel. Od razu założyła na nos okulary i wzięła do rąk książkę, dając tym samym osobom w swoim otoczeniu wyraźny sygnał, że mają się powstrzymać przed jakąkolwiek rozmową i wymianą spostrzeżeń.
Załoga wreszcie odprawiła zwyczajowy rytuał informacyjno-ostrzegawczy i pocieszyła co poniektórych, że także w trakcie lotu będzie możliwość zrobienia zakupów. Na koniec padła obietnica kawy i przekąsek, naród się wyciszył, posłusznie zapiął pasy i czekał na kołowanie.
– A pani to pierwszy raz do Egiptu leci? – zapytała siedząca obok Bogny kobieta, wyraźnie zaaferowana podróżą.
– Nie – odparła Bogna szybko i niezbyt uprzejmym tonem.
– A który? – drążyła sąsiadka.
Bogna już chciała palnąć, że siódmy, ale szybko się zreflektowała, że taka informacja uruchomi długą jak zwoje papirusu listę pytań i wniosków o porady, więc odpowiedziała zgodnie z prawdą:
– Drugi.
Sąsiadka już otwierała usta, aby zgodnie z przypuszczeniami płynnie przejść do sekcji pytań i komentarzy, więc Bogna dodała szybko:
– Ale pierwszy raz byłam jeszcze jako dziecko, więc niewiele pamiętam.
Kobieta sapnęła z wyrazem głębokiego rozczarowania na twarzy i strategicznie zmieniła temat.
– A wie pani może, co tam warto kupić? – Widząc zdziwienie w oczach Bogny, wyjaśniła konspiracyjnym szeptem: – No, co można by u nas potem sprzedać…
– Pani z branży międzynarodowego obrotu towarów i usług, jak widzę – zauważyła kąśliwie Bogna.
– Hę? – Sąsiadka wbiła w nią nierozumiejące spojrzenie. – Znaczy, że… co?
– A nic, nic. – Bogna ciężko westchnęła. – Nie mam bladego pojęcia, co w Polsce idzie ani na ile to się opłaca. Lecę tam w zupełnie innym celu – ucięła i nie reagując na kolejne zaczepki sąsiadki, skupiła się na lekturze.
***
W przejściu pojawiły się dwie stewardesy z wózkiem przekąsek i napojów. Były mniej więcej w połowie drogi i Bogna uznała, że to dobry moment na podkręcenie funkcji życiowych. Czuła się zmęczona i ospała po tym idiotycznym europejskim śniadaniu, czyli tostach z dżemem. Na lotnisku wypiła wprawdzie kawę w rozmiarze extra large, ale większość owego large zamiast kofeiny zajmowała woda. Nie zdążyła też zjeść niczego, co dałoby jej zastrzyk energii, więc już w drodze do ostatniego etapu odprawy wpakowała sobie do ust batona. Cukier w ekspresowym tempie znacząco wzrósł, by równie szybko spaść i bezlitośnie skleić jej powieki. Nawet ta wiecznie kręcąca się obok niej kobieta nie była w stanie zirytować Bogny na tyle, żeby adrenalina ustawiła ją do pionu.
– Kawa czy herbata? – zapytała stewardesa z uprzejmym uśmiechem, widywanym na prospektach linii lotniczych.
Bogna niemal zobaczyła wokół jej głowy oślepiającą aureolę świętości, stawiającą ją w rzędzie ze zbawicielami wszystkich wyznań tego świata.
– Kawa, koniecznie kawa – odparła z radością. – Nawet podwójna!
– Kubki są w jednym rozmiarze. – Uśmiech uskrzydlonej opiekunki zgasł jak zdmuchnięty płomień świeczki.
– Wszystko jedno – poddała się Bogna. – Aby była mocna i gorąca. A są może jakieś batony energetyczne? – zapytała z nadzieją.
Stewardesa pokręciła przecząco głową i zaczęła nalewać kawę.
***
W tym czasie Jędrzej przebudził się z krótkiej drzemki. Szybkim ruchem przetarł twarz i odruchowo rozejrzał się wokół. Zakochane ptaszyny na siedzeniach obok, najwyraźniej zmęczone nieustannym potwierdzaniem siły swojego uczucia, spały jak zabite. Przez ponad godzinę sąsiedzi nie odrywali od siebie rąk z krótkimi przerwami na zarządzane przez obsługę zapinanie i odpinanie pasów. Nie pili, nie jedli, tylko wymieniali uściski i cielęce spojrzenia. Teraz jej głowa z na wpół uchylonymi powiekami, pod którymi nieco upiornie świeciły białka oczu, spoczywała na jego ramieniu, a on spał oparty na fotelu, z otwartymi ustami, z których powoli, acz z rosnącą intensywnością, sączyła się strużka śliny. Pewnie gdyby się teraz zobaczyli, ich miłość zostałaby poddana próbie silniejszej niż ściana ognia czy pławienie z kamieniem u szyi.
Jędrzej dostrzegł w przejściu stewardesy z przekąskami na wysokim wózku i rozsądnie cofnął rękę z oparcia. Taki wózek potrafił spłatać przykre figle, których skutkami on także zajmował się na co dzień. Spojrzał na zegarek: do lądowania zostało jeszcze sporo czasu. Wsłuchał się w siebie i skonstatował, że mimo ciągłego uzupełniania płynów jego organizm wciąż nie chciał się z owymi płynami rozstać. Tak czy inaczej, z czystego rozsądku musiał choć na moment wstać i rozprostować nogi, najlepiej w drodze do toalety i z powrotem, nawet bez wyraźnej konieczności korzystania z podniebnego przybytku dumania. Energicznie uniósł się z fotela i sięgnął do schowka bagażowego. Lubił chłód, ale teraz, podczas drzemki, ewidentnie zmarzł. Narzucił na siebie wyjętą bluzę i zdążył przełożyć głowę przez odpowiedni otwór, gdy szum silnika zagłuszyły przepełnione boleścią krzyki, dobiegające z przednich rzędów:
– Jezus Maria, no! Matko Boska, jak to pali!
Z siedzenia zerwała się kobieta, odsuwając od ciała bluzkę oblaną kawą – najpewniej gorącą. Nerwowo machała dłońmi, co miało chyba sprawić, że temperatura wielkiej, brązowej plamy obniży się choć o kilka stopni. Wokół pasażerki zakrzątnęły się wystraszone całym zajściem stewardesy.
– Jak to: nic się nie stało?! – krzyknęła do kogoś kobieta. – To pani nazywa „nic”?! – Wskazała na plamę: jeszcze parującą, ogromną i boleśnie piekącą skórę. – To może ja teraz obleję panią gorącą kawą i porównamy wrażenia?!
Natura ratownika kazała Jędrzejowi natychmiast ruszyć z pomocą, ale instynkt samozachowawczy przytrzymał go w miejscu. To robota dla obsługi, która w tej sytuacji nie potrzebuje dodatkowego zamieszania. Po krótkim namyśle zrezygnował ze spaceru do toalety z obawy, że wyjdzie na wścibskiego. Wrócił na swoje miejsce, osunął się głębiej w fotelu i czekał, aż kryzys zostanie opanowany.
***
Pod brzuchem samolotu pokazały się zarysy olbrzymiego i bajecznie rozświetlonego miasta, jako żywo przypominającego minipaństewko, które za punkt honoru wzięło sobie tak rozproszyć mrok, żeby było to widoczne na zdjęciach satelitarnych.
– Niech pani patrzy! – krzyknęła do Bogny rozemocjonowana sąsiadka, która oblała ją kawą. – Kair!
Bogna posłała jej spojrzenie godne królowej Kleopatry, skazującej na okrutnie wymyślną śmierć nadto śmiałego delikwenta, który odważył się zerknąć w jej kierunku, a do tego odezwać. Musiała być w tym bardzo przekonująca, bo kobieta spuściła wzrok, a potem przywarła nosem do szyby niewielkiego, owalnego okienka, niemal kładąc się na kolanach siedzącego obok mężczyzny. Inna rzecz, że Bogna miała głęboko w nosie Kair, obojętnie – za dnia czy w nocy, z lotu żelaznego ptaka czy podczas spaceru ulicami. Przykre wspomnienia skutecznie pozbawiały ją możliwości zachwytu miastem jak z baśni tysiąca i jednej nocy.
Nadąsana siedziała do końca lotu. Bluzka już nie parzyła, ale ta ohydna, mokra plama pod wpływem chłodnego powietrza z klimatyzacji przypominała teraz lodowy okład: była zimna i przy każdym ruchu tęsknie kleiła się do ciała.
***
Jędrzej musiał przyznać Antkowi rację: przeoczenie nocnego Kairu byłoby okropnym błędem. Ogromne miasto, za to liczące połowę populacji ojczyzny Jędrzeja i współpasażerów, przypominało gigantyczny lunapark. Nie trzeba było specjalnie się zbliżać do okna, żeby dostrzec miliony wielokolorowych świateł, ułożonych w wymyślne wzory. Jędrzej się domyślił, że stolica Egiptu dopiero zaczyna tętnić życiem, i stwierdził z żalem, że ze względu na odległość Hurghady od Kairu wycieczka jest być może realna, ale bardzo wymagająca, a przy tym pewnie także kosztowna. Trzeba będzie zdecydować się na coś innego, żeby jakoś przeżyć te jedenaście dni, w tym dziewięć pełnych. Skoro nie nawiąże podczas turnusu żadnych znajomości, przynajmniej w spokoju pozwiedza. Blogerzy turystyczni gorąco polecali bliższy Hurghadzie Luksor, a jego Jędrzej był bardzo ciekawy choćby ze względu na ulubioną ekranizację kryminału Agathy Christie, czyli Śmierci na Nilu, z mistrzowską obsadą. Co do reszty – zastanowi się na miejscu. Uspokojony tą myślą dotrwał do końca lotu.
***
Lądowanie w Hurghadzie, zwieńczone tradycyjną i wyśmiewaną na świecie burzą oklasków większości pasażerów, można było uznać za miękkie i delikatne. Ogień zaczął się chwilę później. Pospieszne próby wysiadania z samolotu, zanim ten skończył kołowanie, przypominały sytuację nagminną w komunikacji miejskiej. W pełnej krasie widać było zbiorową histerię pod hasłem: „Jeżeli jeszcze przed zezwoleniem na odpięcie pasów nie wstanę z miejsca pierwszy i nie ustawię się w kolejce do wyjścia w taki sposób, że zatamuję ruch i utrudnię innym choćby sięgnięcie po swoje bagaże ze schowków, to przegapię swój przystanek, a samolot poleci dalej”.
Bogna z wyrazem rezygnacji na twarzy odczekała, aż kłębiący się i rozkrzyczany tłumek rozemocjonowanych pasażerów dopcha się do wyjścia, a potem, przy akompaniamencie znaczących westchnień tej baby z ADHD i siedzącego przy oknie mężczyzny, którzy z całą pewnością również kultywowali konieczność jak najszybszej wysiadki, wstała z wyraźnym ociąganiem. Wyjęła swój bagaż podręczny i wreszcie skierowała się do wyjścia jako jedna z ostatnich. Gdy wsiadała do autobusu na płycie lotniska, nienawidzili jej już chyba wszyscy. Boskie uczucie!
***
Na lotnisku turyści doznali namiastki tego, co przez najbliższe dni czeka europejskiego (choć nie tylko) turystę – naganiania. W holu stało dwóch całkiem poczciwie wyglądających mężczyzn, którzy z zaangażowaniem i szerokim, pełnym życzliwości uśmiechem zachęcali do wykupu wizy, wskazując na punkt ozdobiony ciągiem przypominających pełzające robaczki napisów i kolorowym logo.
Bogna, nauczona doświadczeniem poprzedniego pobytu, skierowała się do okienka banku z oznaczeniem państwowym. Nagle poczuła, że jeden z mężczyzn, dwojących się i trojących prawdopodobnie przy każdej przylatującej i nieco zagubionej grupie, chwycił ją za ramię. Jej spojrzenie od razu powinno przywieść mu na myśl moc Królowej Śniegu, najwyraźniej jednak uwijający się Egipcjanin nie znał światowej klasyki literatury dziecięcej, bo niezrażony ewidentnym chłodem nadal trzymał ją we wprawdzie lekkim, ale zdecydowanym uścisku.
– What?! – zapytała Bogna kurtuazyjnie.
– Visa, visa here, madam! – odparł ucieszony naganiacz i wskazał okienko jakiegoś przedsiębiorczego pośrednika z uprawnieniami.
– Why here?
Na to pytanie chyba nie potrafił jej odpowiedzieć z tej prostej przyczyny, że ogonek do pośrednika był zarówno dłuższy, jak i o wiele szerszy niż u jednostki państwowej, a ponadto wiza była droższa. Widząc jego zakłopotanie tak bezpośrednim postawieniem sprawy, Bogna bez problemów oswobodziła ramię. Wykupiła wizę, odebrała bagaż i poddała swoje walizki dwukrotnemu skrupulatnemu prześwietleniu, a potem instynktownie ruszyła za strumieniem ludzi w poszukiwaniu egipskiego przedstawiciela touroperatora, który zgodnie z deklaracją biura podróży powinien czekać na parkingu.
Widziana tuż po wyjściu z budynku lotniska Hurghada, a raczej jej dość dziewicze, a zarazem surowe przedmieścia, skąpane w mroku rozpraszanym przez światła ulicznych lamp i autobusowych reflektorów, przypominały suszarkę skierowaną wprost na usta, na dodatek ustawioną na pełne obroty. Strumień suchego i gorącego powietrza wypełniał płuca po same brzegi a momentami odbierał nawet oddech. Bogna pomyślała z właściwą dla siebie ironią, że ma to też swoje dobre strony: jej bluzka wyschnie momentalnie, a plama być może przestanie zwracać uwagę.
Pokrzykujący na parkingu młody, niewiarygodnie szczupły i energiczny Egipcjanin z logo touroperatora na koszulce, tekturowej podkładce oraz smyczy z identyfikatorem był dobitnym dowodem, że turyści to średnio rozgarnięte istoty i niewykluczone, że nawet przy tak rozbudowanym niewerbalnym komunikacie część z nich ruszy w bliżej nieokreślonym kierunku. Z wprawą popychał klientów swojego pracodawcy do stojącego na jednym ze stanowisk autobusu. Bogna ufnie pozostawiła walizkę kierowcy i szybko zajęła miejsce wewnątrz pojazdu, niemal na samym przodzie. Rozsiadła się wygodnie i przymknęła powieki. Najmniej wymagający odcinek podróży miała za sobą. Wolała nawet się nie zastanawiać, co tym razem szykuje dla niej przewrotny los.
***
Jędrzej dotarł do czekającego na parkingu autobusu jako jeden z ostatnich pasażerów. Zawsze przerażał go tłum, a tego na lotnisku w Hurghadzie nie brakowało, mimo że pojawili się tam po północy. Cierpliwie odczekał, aż pierwsza, najbardziej stęskniona egipskiego gorąca fala turystów wyleje się przez główne wyjście, i powoli podążył za rozkrzyczaną gawiedzią. Na parkingu dostrzegł przedstawiciela biura podróży, upewnił się, który autobus dowiezie go do właściwego hotelu, a potem ku wielkiemu niezadowoleniu kierowcy wprawnie wsunął walizkę do bagażnika. Nieznacznie się rozglądając, wsiadł środkowymi drzwiami do – na szczęście – schłodzonego klimatyzacją pojazdu. Zajął pierwsze wolne miejsce, zamiast bez sensu kręcić się w tę i z powrotem. Ledwo usiadł, usłyszał:
– A pan też do Akmajoj?
Zaczyna się… – jęknął w myślach i zerknął w kierunku głosu.
Zza oparcia siedzenia tuż przed nim wychyliła się męska głowa. Imponująca łysina odbijała każde, nawet najmniejsze źródło światła, tworząc na gładkiej czaszce osobliwą galaktykę, migającą milionami drobinek.
– Niezupełnie – odparł Jędrzej. – Obawiam się, że pomylił pan autobusy. Ten jest do…
– Mieciu, ty zawsze coś pokręcisz – przerwała mu kobieta siedząca w rzędzie po drugiej stronie. – Nie Akmajoj, tylko Aqua Joy – powiedziała z wyższością i doskonałym akcentem. – Pięć razy ci mówiłam, ale po co ja się w ogóle wysilam? Ty przecież wiesz swoje. Ale jak się zgubisz, to nie wiem, dokąd cię odwiozą, bo pewnie wymyślisz taką nazwę, że klękajcie narody! – sapnęła, najwyraźniej zmęczona kolejną sytuacją, w której Mieciu ewidentnie nie nadążał.
Mężczyzna spojrzał na Jędrzeja z bólem i rezygnacją, a potem usiadł prosto i wbił wzrok w egipską noc za oknem.
– I trzymaj się mnie – ciągnęła kobieta. – Słyszysz?!
– Słyszę, słyszę… – odparł potulnie Miecio. – Chryste Nazareński, nie dam rady… – dodał półgłosem.
***
Wysiadanie z autobusu pod hotelem, które nastąpiło niespełna dwadzieścia minut później, przypominało akcję ewakuacyjną podczas gaszenia płonącego pojazdu: przepychanki w przejściu, w drzwiach i przy otwartych lukach bagażowych potwierdzały tezę, że polski turysta ma przed sobą jeszcze sporo nauki w zakresie podróżnego savoir-vivre’u. Tu wciąż obowiązywały zasady „kto pierwszy, ten lepszy” i – może nawet częściej – „po trupach do celu”.
Bo potem był szaleńczy cwał do wnętrza budynku, żeby jak najszybciej schłodzić nieco już obrzęknięte od suchości i gorąca płuca. Niestety, w hotelu czekała wszystkich przykra niespodzianka. Olbrzymie lobby, z nieznanych przyczyn pozbawione ożywczego podmuchu klimatyzacji, wypełnione było powietrzem niewiele chłodniejszym niż to, przed którym właśnie próbowali się skryć, gdy rączym truchtem wbiegali na błyszczące, kamienne schody. Ufnie zaciągnięty haust wywoływał na wielu twarzach wyraz nie tyle zaskoczenia, ile przerażenia, jakby właśnie wpuścili do układu oddechowego miskę gorącej zupy.
Jedyny chłód, jaki dane im było im poczuć tej nocy, był związany z profesjonalną nocną zmianą, jako żywo przypominającą strajk włoski. Najpierw obsługa nad wyraz starannie ustawiła bagaże. Potem usadziła nowo przybyłych przy stolikach i bez pośpiechu rozdała formularze meldunkowe.
– Damy mu dziesięć dolarów w paszporcie – usłyszał Jędrzej, gdy dokładał wszelkich starań, aby nie popełnić błędu w dwustronicowym, ciasno zapełnionym rubrykami i nieco pobladłym ksero formularza.
Polecenie wydała jedna z bardziej przedsiębiorczych żon swojemu wyraźnie mniej oblatanemu w egipskich zwyczajach mężowi, ruchem głowy wskazując na recepcjonistę. Małżonek jednak, najpewniej mając na uwadze budżet przewidziany na cały pobyt, zaprotestował z wyrzutem:
– Zwariowałaś?! Wiesz, kobieto, ile to na polskie?!
– Jeszcze mi to przelicz na butelki wódki – sapnęła małżonka. – Nie dyskutuj, za chwilę mi podziękujesz – dodała i z miną godną wdowy po Onasisie wyjęła z portfela właściwy banknot.
– A co?! A co?! – padło ze strony innej kobiety, która chyba również przyjęła samozwańczą rolę przewodnika rodzinnego stada. – To jakieś pieniądze jeszcze trzeba dawać? A to nie olkjuziw? No… że za darmo, znaczy…
– Jak mu pani da coś w paszporcie przy meldunku, to i pokój lepszy się trafi. Nam, to powiem pani, w zeszłym roku taki numer zrobili, że mało na zawał nie zeszłam. Chciałam pokój z widokiem na basen, bo to wie pani, lepiej z góry wolne leżaki widać – zdradziła ta bardziej oblatana. – A wylądowaliśmy w pokoju z widokiem na ogród.
– E… – zwątpiła ta druga. – To chyba nawet lepiej, co?
– No… niekoniecznie jednak. Bo ten ogród to był metrowy pas podeschłej trawy pod budynkiem. A potem były mur i panorama, chyba na porzucony plac budowy. Pani kochana, na dobrym hektarze tylko dechy, resztki cegieł i jakiś barak. Ogród! – prychnęła. – Teraz to już taka głupia nie będę! – dodała butnie.
– A pięć nie wystarczy? – Jej mąż próbował negocjować.
Natychmiast został przez nią pouczony z przybierającą na sile irytacją:
– Pięć to się daje kelnerowi, żeby stolik w restauracji był zawsze od ręki.
– Jezu kochany, same koszty ukryte, a wszystko miało być za darmo… – jęknął mąż.
– Do alkoholu dokładać nie będziesz – pocieszyła go żona, po czym niecierpliwym gestem wyrwała mu z ręki paszporty i do jednego z nich wsunęła banknot.
Jędrzej pomyślał wtedy, że on równie dobrze mógłby mieć nawet pokój z widokiem na mur obłażący z tynku, byleby tylko z dala od innych wczasowiczów.
Pomimo późnej, a raczej nikczemnie wczesnej godziny – w okolicach drugiej nad ranem –meldunek, rozpisany na wiele drobnych i żmudnych procesów, został zakończony. Już wypełnione formularze obsługa hotelu zabrała wraz z paszportami i dopasowywała specjalne wywieszki z numerem pokoju do właściwych bagaży. Etap przedostatni, czyli zakładanie na nadgarstek plastikowej opaski, jakoś nieprzyjemnie skojarzył się Jędrzejowi z zawoalowanym handlem żywym towarem. Nawet pracownik hotelu miał na twarzy uśmiech z gatunku now you’re mine, you pathetic pale bitch, co w obliczu wciąż jeszcze obecnego na świecie niewolnictwa nie napawało szczególną otuchą.
Wkrótce goście z paszportem, elektronicznym kluczem do przydzielonego pokoju i hasłem do wi-fi w dłoniach rozpierzchli się po pokojach i dopiero wtedy, kolejno i wedle możliwości przerobowych udręczonych boyów, bagaż był dostarczany do pokoi.
***
Bogna, pouczona przez recepcjonistę, bez specjalnego problemu dotarła pod właściwy numer, przyłożyła kartę do blokady zamka, a po zapaleniu się zielonej diody pchnęła ciężkie drzwi. Umieściła kartę w przełączniku prądu, a wtedy w pokoju rozbłysło światło i z cichym szumem ruszyła klimatyzacja, ustawiona dość zachowawczo na dwadzieścia trzy stopnie.
Bogna rozejrzała się i jako osoba, która już zdążyła poznać tubylczą mentalność, uśmiechnęła się z triumfem: bakszysz, dodatkowo okraszony jej zniewalającym uśmiechem, za każdym razem zapewniał sprawom szybką i pozbawioną nierówności realizację. Także teraz, włożony do paszportu podczas meldunku, zrobił swoje i można było uznać, że pokój spełnił jej oczekiwania. Zachęcona pozytywnym pierwszym wrażeniem pogłębiła eksplorację. Jako pierwsze rzucało się w oczy potężne łóżko, z powodzeniem mieszczące nawet trzy osoby, duży fotel, do tego krzesło przy ladzie spełniającej rolę stołu i półki jednocześnie. Na całej długości jednej ze ścian wisiało lustro, na kolejnej – kilka bogato oprawionych reprodukcji. Pachniało czystością, ale Bogna, zgodnie ze swoim paskudnym charakterkiem, zajrzała także w te mniej spektakularne kąty: przy oknie wychodzącym na patio hotelu, a dokładniej na basen (na szczęście pozbawiony zjeżdżalni), pod łóżko i na półki w szafie. Z wprawą przeniuchała też wnętrze lodówki, wypełnionej wodą mineralną i słodkimi gazowanymi napojami. Zadowolona z efektów inspekcji weszła do łazienki. Wszystko było jak należy, nawet środki higieniczne były zamknięte w butelkach o wymiarach dla normalnego człowieka, a nie jak do zabawy lalkami. Idealnie! Teraz tylko trzeba było poczekać na boya z bagażami, a potem już mogła zaczynać pięciogwiazdkowy urlop all inclusive. Pomyślała, że powinna dać znać rodzicom, że szczęśliwie dotarła, ale ze względu na absurdalną godzinę przełożyła to na rano.
Chwilę później do drzwi zapukał boy, wtoczył walizki w głąb pokoju, zainkasował należne wynagrodzenie i bezszelestnie się wycofał. Bogna otworzyła bagaże, wydobyła z nich klapki i przybory kosmetyczne, a z lodówki wyjęła butelkę mineralnej. W łazience umyła zęby i wypłukała usta przyniesioną wodą, a potem uruchomiła prysznic i upewniwszy się, że strumień ma odpowiednią temperaturę, śmiało weszła pod deszczownicę. Strugi zaledwie ciepłej wody skutecznie zmywały z niej zmęczenie podróżą. Jeszcze moment i wyląduje w łóżku, a potem będzie spać, spać, spać… Do skutku, choćby i cały boży dzień. Co prawda, pilot w drodze do hotelu informował głośno i wyraźnie kilka razy, że nazajutrz, a w zasadzie to już dziś, o godzinie dziesiątej trzydzieści czasu lokalnego jest spotkanie z rezydentem, a obsługa hotelu dołączyła do elektronicznego klucza szczegółową rozpiskę pobytu po polsku, ale w tej chwili nie miało to najmniejszego znaczenia. Najwyżej złapie tego tubylczego kaowca później. Już leżąc w łóżku, Bogna nieuważnie rzuciła okiem na program wycieczek fakultatywnych. Zasnęła, nie wiedząc nawet kiedy.
***
W czasie gdy Bogna wychodziła spod prysznica, do Jędrzeja dopiero dotarły walizki. Wręczył boyowi napiwek i szybko rozpakował najpotrzebniejsze rzeczy. Zrzucił z siebie ubranie i ruszył do łazienki. Tam puścił wodę, a gdy z prysznica popłynęła lodowata struga, wszedł do kabiny. Morsował przy każdej okazji, dzięki znajomościom z branży często korzystał z komory kriogenicznej, może dlatego – jako umiarkowanego zwolennika równie umiarkowanego klimatu – nieco go przerażał wyjazd do gorącego pod każdym względem Egiptu. Dopiero gdy się poczuł naprawdę schłodzony, dokończył toaletę. Nastawił klimatyzację na osiemnaście stopni, ręcznik zamienił na bokserki i położył się do łóżka. Zalogował się do sieci i przez WhatsAppa wysłał bratu krótką wiadomość: „Wszystko OK”. Zanim z ogromnym trudem zasnął, na nowo przeżywał całą podróż, a przede wszystkim intensywnie myślał o kobiecie, która również zameldowała się w tym hotelu. Pięknej kobiecie, swoją drogą. I diabelnie seksownej. W bluzce poplamionej gorącą kawą.