Ziemia odzyskana - Aldona Reich - ebook + audiobook + książka

Ziemia odzyskana ebook i audiobook

Aldona Reich

4,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Po dwudziestu latach emigracji Marta Rychter wraca do Zielonej Góry, swojego rodzinnego miasta. Ma w tym cel - chce się uporać z utratą pamięci po traumatycznych przeżyciach sprzed lat. Nie pamięta, dlaczego prowadziła samochód i co doprowadziło do wypadku, w którym zginął jej ojciec.
Trwający ponad dwie dekady wyjazd był dla niej ucieczką przed wyrzutami sumienia, zagubieniem i samotnością.
Czy powrót do Zielonej Góry przywróci Marcie wspomnienia? Czy rodzina i przyjaciele są w równym stopniu zaangażowani w to, by jej pomóc? Okazuje się, że próba powrotu na Ziemię Odzyskaną będzie okupiona cierpieniem, ale też przyniesie nadzieję...



Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 310

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 40 min

Lektor: Anita Maroszek
Oceny
4,4 (140 ocen)
81
38
14
6
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
nika741

Nie oderwiesz się od lektury

Przeszłość ciągle postępuje. Żyje w nas, ale nie zawsze możemy się z nią pogodzić, bo to co było zostaje wyparte. Tkwimy w wewnętrznym chaosie i usilne próby odzyskania straconego czasu są bezowocne. Zaciera się granica realności. Poszukujemy prawdy, by uporać się z tym co było, ale trzeba najpierw dotrzeć do źródła, by odzyskać zagubioną tożsamość. Trudno zacząć nowe, gdy cień tragicznych zdarzeń zaciera ślad. Pozostajesz w błędnym kole epidemii ponurych myśli. Po 20 latach emigracji Marta Rychter powraca do rodzinnej Zielonej Góry. Traumatyczne doświadczenia z młodości odcisnęło piętno na jej psychice. Ma nadzieję uporać się z utratą pamięci i zacząć żyć. Brakujące wspomnienia dręczą. Mozolnie odbudowuje swoje roztrzaskane życie, a ono ma dla niej niespodziankę. Aldona Reich po raz kolejny stworzyła niesamowicie emocjonalną historię. Pełną wzruszeń, refleksji, dojrzałości i spokoju. W jej słowach jest tajemnica, obietnica i nadzieja. Balsam dla zagubionych i zranionych dusz. Świe...
41
Warmia55

Dobrze spędzony czas

Bardzo dobra książka obyczajowa - świetnie napisana, wciągająca, z interesującą, a niebanalną historią. Opowieść o zaufaniu, przyjaźni, relacjach rodzinnych, życiu w kłamstwie i nieświadomości; miłości o różnych postaciach. A wszystko to na ziemi lubuskiej, w miejscach rzeczywistych, nie wymyślonych.
20
azbPT

Nie oderwiesz się od lektury

Pamiętacie całkiem niedawne czasy, kiedy to "prawdziwi książkoholicy" zarzekali się, że czytają tylko w papierze i zastanawiali się, czy e-book, a tym bardziej audiobook można uznać za książkę? Dziś coraz chętniej i częściej sięgamy po wersje elektroniczne i już nikt nie próbuje ich zdeprecjonować. Na Legimi zadebiutowała niedawno powieść Aldony Reich "Ziemia odzyskana", z czego, jako fanka pióra autorki, bardzo się cieszę. Książka jest synchrobookiem, co oznacza, że w dowolnym momencie możecie przełączyć się z e-booka na audiobook i na odwrót i to od Was zależy, w jakiej formie będziecie ją w danym momencie czytać. "Ziemię odzyskaną" w wersji audio czyta Anita Maroszek, której tembr głosu i sposób interpretacji doskonale oddają klimat powieści. Jeśli lubicie książki obyczajowe, które poruszają ważne społecznie tematy, są napisane lekkim językiem, nie stronią od humoru, a ich akcja wciąga czytelnika swoim dynamizmem, to dodajcie "Ziemię odzyskaną" na swoją półkę i czytajcie, albo słuc...
21
Malwi68

Całkiem niezła

" Ziemia odzyskana" jest pierwszą przeczytaną przeze mnie książką pani Aldony Anny Reich. Typowa powieść obyczajowa, z ciekawymi bohaterami, dzięki którym historia jest bardziej realistyczna. Marta Rytchert, po dwudziestu latach wraca do Polski ze Szkocji, gdzie wyemigrowała po traumatycznym zdarzeniu, z którym do tej pory, nie potrafi sobie poradzić. Przed laty doszło do wypadku samochodowego, w którym oprócz niej jechali również jej ojciec i jego wspólnik. Z oględzin miejsca wypadku, wynikało, że ona była kierowcą, a śmiertelną ofiarą stał się jej ojciec. Jednak kobieta tego nie pamięta, co więcej przeżywa wciąż fakt, że zabiła najbliższą sobie osobę. Psychoterapeutka, do której chodzi na sesje, doradziła jej, aby zmierzyła się ze swoją traumą w miejscu, w którym doszło do wypadku. Liczy na to, że pobyt w Zielonej Górze i spotkania z rodziną, oraz znajomymi pomoże jej przywrócić pamięć. Jednak nie tylko ona boryka się ze swoimi problemami. Właściwie wszyscy bohaterowie występujący w...
21
kroliczamama

Dobrze spędzony czas

Trochę banalna .
10

Popularność




Redakcja i korekta

Monika Tomys

Współpraca

Robert Ratajczak

Projekt okładki, skład, łamanie

Natalia Jargieło

© Copyright by Aldona Reich

© Copyright by Wydawnictwo Vectra

Druk i oprawa

WZDZ Drukarnia Lega, Opole

ISBN 978-83-67334-33-4

Wydawca

Wydawnictwo Vectra

Czerwionka-Leszczyny 2023

www.arw-vectra.pl

Lubuszanom

Wrzesień

1.

Autobus skręcił po raz ostatni i wjechał na stanowisko dla wysiadających. Marta odczekała, aż niewielki, acz niecierpliwy tłumek współpasażerów sforsuje drzwi i w pośpiechu wysiądzie, aby jak najszybciej pobrać swój bagaż. Jakby te dwie lub trzy minuty mogły decydować o tym, czy jeszcze tej nocy zdążą położyć się spać.

Powoli podeszła do wyjścia, uważnie wypatrując twarzy tego, kto powinien ją zaraz zabrać do domu. Nowego domu. Stał tam, nerwowo przestępując z nogi na nogę i dokładnie przyglądając się ludziom nieco bezładnie krążącym po niedużym chodniku. Marta, po chwili dziwnego wahania, wysiadła jako jedna z ostatnich. Sama nie wiedziała, czy zrobiła to celowo, żeby jeszcze trochę go podręczyć, czy może ze względu na obawę, że gdy postawi stopy na ziemi, już nie będzie odwrotu. Zanim ją dostrzegł, wmieszała się w rzedniejącą grupę i zza ramienia uwijającego się kierowcy zerknęła do luków bagażowych w poszukiwaniu swojej walizki. Nagle poczuła na ramieniu czyjąś dłoń. Odwróciła się powoli, odwlekając moment, gdy spojrzą sobie w oczy.

– Cześć. – Powitanie było suche, niemal zdawkowe. Żadne z nich nie zdobyło się na gest serdeczniejszy niż niezręczne podanie dłoni. – Przepraszam, że nie odebrałem cię z lotniska, ale rozumiesz, to środek tygodnia, ciężko się wyrwać…

– Daj spokój – przerwała mu Marta. – Przecież jakoś dotarłam.

Kierowca postawił przed nią walizkę, a potem, już dla pewności, ponownie zajrzał do bagażnika.

– To wszytko, czy miała pani coś jeszcze? – dopytał.

Pokręciła przecząco głową i szybko złapała uchwyt.

– To wszystko, bardzo panu dziękuję – uśmiechnęła się, choć w świetle latarni mógł tego nie dostrzec. – Dobranoc.

– Dobranoc – odparł nieco zaskoczony. Najwyraźniej niewielu pasażerów widzi w nim człowieka, z góry zakładając, że jest jedynie elementem wyposażenia autobusu. – Wszystkiego dobrego – dodał i uważnie przyjrzał się milczącemu człowiekowi, który stał za plecami Marty.

– A reszta? – zapytał mężczyzna, gdy kierowca już wsiadł do autobusu i odjechał.

– Reszta na dniach dotrze kurierem – odparła lekko.

– Kurierem? – zdziwił się.

– Niewiele tego, przecież wzięłam tylko to, co najważniejsze. – Wzruszyła ramionami. – Idziemy? Marzę o prysznicu i łóżku.

– Tak, tak, jasne – zapewnił ją. – Samochód zaparkowałem bliżej dworca PKP, mamy jakieś sto metrów. Daj! – Niemal wyszarpnął z jej rąk walizkę. – Przestań się wygłupiać – burknął.

Marta posłusznie cofnęła rękę i ruszyła we wskazanym kierunku.

Po chwili podeszli do dużego, czarnego samochodu, którego marki Marta w pierwszej chwili nie potrafiła rozpoznać. Dopiero gdy wsiedli, na kierownicy dostrzegła charakterystyczne „T” wpisane w elipsę.

– Dobrze ci się wiedzie? – bardziej stwierdziła niż zapytała.

– Nie narzekam – odparł lekko, zapinając pas i odpalając silnik. – Mieszkanie jest na Zamoyskiego, za pięć, siedem minut będziemy na miejscu. – Przyjrzał się jej uważnie. – Wyglądasz inaczej, ledwie cię poznałem… Wtedy… – zaczął, ale szybko mu przerwała.

– Ty wtedy też wyglądałeś inaczej. I nie mówmy już o tym, dobrze? – powiedziała, a ściszając głos, dodała: – Proszę…

Wyjechali z parkingu, kierując się na ulicę Dworcową.

– Ile czasu cię nie było? – zapytał.

– Dwadzieścia dwa lata, pięć miesięcy i… – Marta zastanowiła się przez chwilę. – I siedemnaście dni.

– Liczysz to?!

– A ty nie? – odpaliła.

Spojrzał na nią z wyrzutem i zamilkł.

Marta, patrząc przez okno na mijane zabudowania, pomyślała, że sporo się od jej wyjazdu zmieniło, choć kilka charakterystycznych budynków, które czas bezlitośnie podgryzał, wciąż kurczowo trzymało się życia. Jezdnia była gładka i dobrze oświetlona, podobnie jak odświeżona ulica Batorego. Pamiętała, że to od zawsze był jeden z najbardziej zapomnianych odcinków, więc teraz ze zdziwieniem dostrzegła odremontowany przejazd pod wiaduktem, za którym jezdnia, pokryta białymi znakami, przypominała bardziej pas startowy niż zwykłą ulicę. Minęli jakieś nieduże rondo, a potem dość szybko dojechali do wyłączonych o tej godzinie świateł i skręcili w lewo. Dawna strefa przemysłowa, którą Marta ledwie pamiętała, stała się teraz sporym osiedlem mieszkaniowym.

Mężczyzna zatrzymał samochód w jedyny możliwy o tej porze sposób, czyli skutecznie blokując trzy inne auta. Parking był zawalony do ostatniego centymetra.

– Miejmy nadzieję, że nie zachce im się nagle wyjeżdżać. – Mrugnął porozumiewawczo i lekko się uśmiechnął. – Powinni spać, jak Pan Bóg przykazał.

Marta wysiadła i rozglądnęła się ciekawie wokół. W żadnym oknie nie paliło się światło, co nadawało okolicy nieco mroczny, niepokojący wygląd.

– Tamta klatka, drugie piętro. – Mężczyzna wskazał głową na najbliższy budynek. – To jedno z moich mieszkań na wynajem. Masz je do wyłącznej dyspozycji tak długo, jak będziesz potrzebowała. Jest posprzątane, zrobiłem ci też jakieś zakupy. – Wyjął z bagażnika walizkę, zamknął klapę, wcisnął blokadę zamka i podszedł do Marty. – To samochód Bartka – zbliżył się do jasnego golfa, który w tym świetle wydawał się szary. – Na górze są dokumenty i kluczyki, auto jest zatankowane. Możesz z niego korzystać, dopóki będzie taka potrzeba.

– Tak łatwo z niego zrezygnował? – zapytała. – Słuchaj, ja naprawdę nie chcę robić nikomu problemu.

Mężczyzna westchnął ciężko, chwycił rączkę walizki i, starając się nie robić zbędnego hałasu, dotoczył ją do wejścia.

– No, co z tobą? – przywołał Martę półgłosem i otworzył drzwi. Wyrwana z dziwnego odrętwienia szybko podążyła za nim. – Drugie piętro – przypomniał i sprawnie, nawet na nią nie czekając, pokonał schody.

Marta pomyślała, że zawsze był wysportowany. Wzrost kwalifikował go do gry w koszykówkę, ale on się uparł na – niezbyt wówczas popularne – kolarstwo szosowe i dorzynał rower za rowerem. Na szczęście studenckie wyjazdy zarobkowe do Niemiec pokrywały koszty zakupu kolejnych rumaków. Ciekawe, czy nadal coś trenuje? Dobrze wygląda, nawet bardzo dobrze. Pomyślała z niejakim rozbawieniem zmieszanym z żalem, że natura nie jest sprawiedliwa: każe kobietom się starzeć, podczas gdy mężczyźni z wiekiem nabierają „rasy”.

Gdy go dogoniła, otwierał już drzwi do mieszkania.

– Proszę. – Kurtuazyjnie puścił ją przodem. Uśmiechnęła się pod nosem i weszła do środka, kolejno zapalając światła we wszystkich pomieszczeniach.

Mieszkanie było dwupokojowe, z niedużą sypialnią i jasnym, przestronnym salonem. Okno kuchni wychodziło na ulicę Batorego, pozostałe, w tym to z balkonem, na szczęście na niewielki kwadrat zieleni z miniplacykiem zabaw. Stonowana, szaro-biała kolorystyka wnętrza, przetykana gdzieniegdzie beżem i naturalną strukturą drewna przywodziła na myśl design bliski trendom skandynawskim. Nie było tradycyjnych firanek, które zostały zastąpione przez mleczne rolety rzymskie. Marcie to wszystko skojarzyło się z ekspozycją w sklepie IKEA. Nawet obrazki na ścianach były standardowymi reprodukcjami. Jedynym mocnym akcentem była nieco zmęczona monstera ustawiona w rogu salonu. Było starannie, modnie, a przy tym schludnie i… kompletnie bezosobowo, czyli tak, jak chyba w każdym mieszkaniu na wynajem.

– Pozbawiam cię zarobku – rzuciła w stronę mężczyzny, który właśnie wychodził z sypialni, dokąd zaciągnął walizkę. – Przepraszam… – zreflektowała się. – Powinnam raczej podziękować.

Spojrzał na nią spod zmrużonych powiek.

– Przestań się wygłupiać! – warknął, ale szybko się opanował. – Za nic mi nie dziękuj.

– Wciąż mieszkasz… mieszkacie w Raculi?

– Tak – odparł szybko.

– To mamy do siebie dość daleko – stwierdziła. – Niemal dwa końce miasta.

– Z Glasgow było jeszcze dalej – odpalił. Widząc jej zdziwiony wzrok, powiedział cicho: – Przepraszam… Boże, to jakiś obłęd, wciąż się przepraszamy. – Podszedł do Marty i niespodziewanie ją przytulił. – Dobrze, że jesteś, siostra. Naprawdę. Rodzina powinna trzymać się razem.

Marta poddała się temu uściskowi z niewyobrażalną ulgą. Bała się tego, a jednocześnie czekała na jakiś gest z jego strony, wiedząc dokładnie, że ona nie będzie w stanie zrobić niczego, co pozwoli skrócić dzielący ich dystans.

– Ja też się cieszę, że tu jestem – odparła cicho. – Idź już, pewnie jesteś zmęczony. – Odchyliła się i popatrzyła mu w oczy. – Za kilka dni się zdzwonimy.

– Za kilka dni? – Był wyraźnie zaskoczony. – Myślałem, że wpadniesz do nas jutro na kolację… – Zawód w jego głosie był autentyczny.

– Powoli. Nie wszystko naraz. Daj mi trochę czasu…

Uśmiechnął się.

– Jasne, rozumiem – odparł. – Śpij dobrze.

– Ty też. – Chwyciła jego dłoń i mocno uścisnęła.

Był już w drzwiach, gdy Marta, jakby wbrew sobie, krzyknęła:

– Majki! – Przystanął i spojrzał na nią ze zdziwieniem. Zawołała go tak, jak wtedy, gdy byli dzieciakami. Jakby czas się cofnął, a oni znów dzielili niewielki pokoik na szóstym piętrze wieżowca na Osiedlu Przyjaźni i tłukli się o wszystko, o co tylko rodzeństwo tłuc się mogło, żeby potem stawać za sobą murem. I tak robili. Zawsze. Zanim wydarzyło się coś, co wywróciło ich świat do góry nogami. – To nie była twoja wina… – powiedziała cicho. – To nie była wina nikogo z was…

Patrzył na nią z napięciem, a potem ze wzrokiem wbitym w jakiś punkt na ścianie, tuż za nią, odparł:

– Wiem. Teraz już to wiem.

Marta po wyjściu Michała pogasiła wszystkie światła i weszła do sypialni. Usiadła ciężko na łóżku, a potem, nie zdejmując nawet butów, położyła się i podciągnęła nogi niemal pod samą brodę. Wpatrując się w prostokąt okna rozświetlony ulicznymi latarniami pomyślała, że jest gotowa.

Została jeszcze tylko jedna rzecz do zrobienia.

Ostatnia.

Najważniejsza…

2.

Marta zareagowała zdziwieniem na dzwonek telefonu. W pierwszej chwili wystraszyła się, że szuka jej ktoś z pracy albo właściciel domku pod Glasgow, ale potem z ulgą pomyślała, że to przecież nowy numer. A jedyna osoba, która jest w jego posiadaniu, to… jej brat. Miał dać jej trochę czasu i trzymać dystans, ale zdaje się, że mieli różne definicje słowa „trochę”. Z niechęcią odebrała połączenie.

– To nie podlega dyskusji! – usłyszała. – Mówiłem, że to nie jest dobry moment.

Najwyraźniej Michał, w oczekiwaniu na połączenie z Martą, kończył jakąś służbową rozmowę. Zdziwiła się, bo jego głos brzmiał nieprzyjemnie, wręcz wrogo. Pamiętała, że taki ton przybierał zwykle wtedy, gdy został doprowadzony do ostateczności, a z jego wrodzoną elegancją nie było mowy o rozładowaniu emocji w formie soczystych przekleństw. W tle zaszemrał stłumiony kobiecy głos, kilka razy padło słowo „przepraszam”. Marta poczuła się niezręcznie, jakby podsłuchiwała, więc zawołała do słuchawki:

– Hej, Michał!

– O, Marcik! Jesteś! – Ton jego głosu w ułamku sekundy zmienił się o sto osiemdziesiąt stopni. – Przepraszam, ale kończyłem tu jeszcze coś pilnego… – Westchnął, jakby musiał odreagować tłumione emocje i zaczął wesoło: – Ty w ogóle masz świadomość, że trwa Winobranie? – Marta milczała wymownie, więc ciągnął: – Może gdzieś się wybierzemy? No wiesz, ty, Dorota i ja. Na przykład w następną sobotę… Co ty na to?

– Podczas Winobrania?! – parsknęła śmiechem. – W ten tłum? Uważasz, że zapomniałam, jak to wygląda? Słuchaj, ja naprawdę nie mam na to siły…

– Ale ja nie proponuję ci przedzierania się przez dżunglę, tylko jedną z imprez. Nie wiem, jakiś koncert może? W zasadzie to ostatnia możliwość, w niedzielę będzie koniec – sapnął ze zniecierpliwieniem. Marta pomyślała z niejakim rozbawieniem, że chyba jest jedyną osobą, która potrafi zmieniać jego nastroje jak gałka, którą przestawiało się stacje w oldskulowym radiu. – Przejrzyj sobie program Winobrania w necie, może tobie coś wpadnie w oko, bo ja, prawdę powiedziawszy, nie jestem w tej kwestii na bieżąco. – No jasne, za to ona jest doskonale zorientowana w aktualnej ofercie polskiej sceny muzycznej. Teraz Marta sapnęła niecierpliwie, ale Michał nie zwrócił na to najmniejszej uwagi. – Oczywiście w grę wchodzi tylko wieczór – zastrzegł. – I tak pewnie będę siedział w pracy całe przedpołudnie… – Michał zawiesił głos, jakby się nad czymś zastanawiał. – No? To jak?

Chyba musiała potwierdzić, że przyjęła wszystko do wiadomości. Niestety, przyjeżdżając tu, z pełną świadomością musiała zaakceptować fakt, że chcąc nie chcąc, wpadnie pod opiekuńcze skrzydła Michała i jego małżonki. Na dodatek z wątłym prawem głosu. To będzie usilne i – w jej mniemaniu – uciążliwe nadrabianie braku kontaktów przez minione dwie dekady.

– Dobra, rozumiem – powiedziała Marta tak, jakby chciała jak najszybciej zakończyć rozmowę.

Chyba to wyczuł, bo zapytał wprost:

– Przeszkadzam w czymś?

– Nie, no skąd – powiedziała szybko. Niby w czym miałby jej przeszkodzić? Od kilku dni wyłącznie leżała w łóżku, na zmianę pijąc kawę, oglądając jakieś głupoty na Netflixie i śpiąc. Raz pojechała na rekonesans po mieście, ale po powrocie stwierdziła, że tej brawury wystarczy na kolejny tydzień, i z rozmysłem ograniczyła swoją migrację do trasy po mieszkaniu i na balkon. – Sama nie wiem… – zawahała się. – Tak szczerze, to wolę… – zaczęła z wyraźną niechęcią, a wtedy Michał zadecydował:

– Dobra, możemy się tak przepychać do wtorku! Rezerwuj sobotę wieczór. – Ponieważ usłyszał, że nabrała powietrza, szykując się do definitywnej i bezdyskusyjnej odmowy, dodał szybko: – My z Dorotą idziemy na pewno, zajedziemy po ciebie, samochód zaparkuję bliżej Focusa i piechotą pójdziemy na deptak, na koncert.

– Co ty z tym koncertem? Mówiłeś, że nie jesteś na bieżąco…

– Bo nie jestem. Ale wiem, że zawsze są jakieś koncerty – zniecierpliwił się. – Potem wdepniemy gdzieś na późną kolację i możesz wracać do swojego grajdołka.

– Jesteś beznadziejny… – powiedziała z rezygnacją. – To o której?

– O osiemnastej. Tylko doprowadź się do ładu – roześmiał się niespodziewanie. – Znam cię jak zły szeląg, pewnie wciąż gnijesz w wyrze, co? – Chyba przypomniały mu się czasy, gdy poranne wstawanie do szkoły realizowali według dwóch kompletnie odmiennych scenariuszy: on zaraz po wyłączeniu budzika był z automatu gotów do wyzwań nowego dnia, ona każdorazowo wręcz wyczołgiwała się na ostatnią chwilę. Dopiero w szkole średniej podkręciła tempo, no ale to było zrozumiałe: nie dało się pójść do szkoły bez starannie ułożonych włosów i (wymagającego co najmniej kwadransa pracy) makijażu. – Masz jeszcze coś w lodówce? Wyszłaś chociaż raz od przyjazdu?

– Sobota o osiemnastej, zabieracie mnie na koncert – wyrecytowała, jakby chciała pokazać, że bardzo dobrze zapamiętała wszystkie informacje, i tym samym zmienić temat. – Mam się spowić w tiul i koronki? – sapnęła.

– Kończę – uciął Michał. – Pa.

– Pa… – odpowiedziała powoli i wyłączyła się.

A potem spojrzała na ekran smartfona i uśmiechnęła się do siebie. Fajnie się rozmawia. Dużo lżej, niż się obawiała. Jakby te wszystkie starannie liczone przez nią dni, miesiące i lata nigdy się nie wydarzyły. Jakby nigdy nie wydarzyło się to, co kazało jej wyjechać.

Nagle uśmiech zniknął z jej twarzy, a łzy zniekształciły spojrzenie. Nie tak to wszystko miało wyglądać. Ojciec niepotrzebnie zabrał się za budowę tego przeklętego domu. Byli dostatecznie szczęśliwi w ciasnym mieszkaniu w bloku z wielkiej płyty.

3.

Po powrocie do domu z sobotniego koncertu Marta stwierdziła, że to był całkiem miły wieczór. No może za wyjątkiem nieustannie dzwoniącego, a później już tylko irytująco wibrującego telefonu Michała. Dorota rzucała mu co jakiś czas znaczące i pełne wyrzutu spojrzenia, ale on miał na to jedną odpowiedź: jest Winobranie, kilka mieszkań zostało wynajętych przez wystawców, zwłaszcza że znajdowały się blisko deptaka, a tylko on jest w tej chwili „dyspozycyjny”.

Wspólna kolacja, zjedzona w jednej z pobliskich klimatycznych restauracji, sprawiła, że Marta postanowiła następnego dnia zrobić jednak bardziej zaangażowany rekonesans po mieście. Ale nie wśród powoli zwijających się stoisk, na których i tak nie miała zamiaru niczego kupić. Metoda ciągłego pozbywania się przedmiotów i oczyszczania własnej przestrzeni bardzo jej służyła, w związku z czym kupowanie teraz czegokolwiek nie miałoby sensu. Tym bardziej tu, do wynajętego mieszkania, w którym na dodatek sama nie wie, jak długo zostanie. Poza tym rozpakowywanie rzeczy, które dostarczył kurier, zajęło jej niespełna pół dnia, w związku z czym, mając na uwadze ewentualność kolejnej migracji, nie warto było niczego sobie dokładać.

To mógłby być po prostu przyjemny, niespieszny spacer – jakby była turystką, odkrywającą uroki miasta. Przecież wyjechała stąd ponad dwadzieścia lat temu, w międzyczasie z pewnością sporo się zmieniło. Taka przechadzka pod hasłem „Zielona Góra dawniej i dziś”… Ciekawe, która wersja w jej ocenie będzie lepsza?

W okolicach jedenastej Marta była w połowie odcinka ulicy Batorego, wiodącej do ulicy Kupieckiej. Niedzielne miasto pogrążone było w dziwnym, jakby sennym letargu. Widać było jedynie nieliczne grupki lub pojedynczych ludzi, prawdopodobnie zmierzających do kościoła lub z niego wracających.

Gdy znalazła się wreszcie na początku Kupieckiej, z irytacją stwierdziła, że deptak już się powoli zapełnia. Skręciła więc w kierunku ulicy Kazimierza Wielkiego, a stamtąd szybko skierowała się w stronę Palmiarni. Gdy tam w końcu dotarła, z ulgą zasiadła na jednej z ławek, mając przed oczami panoramę miasta. Z pewnością oko cieszyły zaanektowane na galerię budynki dawnej Polskiej Wełny i sukcesywnie cywilizowana okolica, ale przykrym zgrzytem była niewątpliwie niewielka ilość zieleni.

Siedziała z przymkniętymi powiekami, wystawiając twarz do wrześniowego słońca, wszelkimi sposobami starając się niczego nie wspominać. To nie był dobry moment, jeszcze musiała poczekać. Tak jak uczyła ją terapeutka, w myślach wyliczała znane jej gatunki kwiatów, z jednoczesnym przypasowaniem ich do obrazu. Bratek, frezja, róża, piwonia, chryzan…

W pewnej chwili poczuła na ramieniu czyjąś dłoń. Wystraszona tym niespodziewanym dotykiem drgnęła i szybko otworzyła oczy.

– Marta? – zapytał z uśmiechem pochylający się nad nią mężczyzna. – To naprawdę ty?! – Był autentycznie ucieszony spotkaniem. – Ledwo cię poznałem… Dziewczyno, nie widziałem cię chyba sto lat!

– Odrobinę krócej – odparła Marta i wstała, żeby się przywitać.

„Intruzem” okazał się syn wspólnika jej ojca, z którym prowadził biuro architektoniczne, czyli Krzysztof Krasnodębski. Marta z niejakim zdziwieniem skonstatowała, że nie licząc siwych włosów na skroniach, Krzysiek nie za bardzo się zmienił: wciąż miał ten swój niesamowity, szeroki uśmiech, błyskawicznie likwidujący wszelkie bariery w kontaktach międzyludzkich. Poczuła jednocześnie, że lekko się rumieni – podkochiwała się w nim, gdy była nastolatką, i tak naprawdę ganiała do pracowni ojca co drugi dzień w jednym celu: żeby spotkać tam Krzyśka, który być może, przy odrobinie szczęścia, też się tam pojawi. Niestety, wiek z punktu wykluczał ją z kręgu jego zainteresowań płcią przeciwną, nad czym ubolewała, wylewając łzy, wpatrzona w plakat zespołu A-ha, na którym łudząco podobny do Krzyśka Morten łagodził ból jej pierwszej, platonicznej miłości.

– Przyjechałam na… trochę… – powiedziała wolno, starannie dobierając słowa. – Pewnie posiedzę tu kilka tygodni i…

– A gdzie mieszkasz? U Michała pewnie? No tak, Bartek już przecież ma swoje mieszkanie, mają teraz więcej miejsca. – Najwyraźniej obaj panowie utrzymywali dobre kontakty, bo Krzysiek zdawał się zorientowany w sytuacji jej rodziny, a Marta postanowiła nie wyprowadzać go z błędu co do jej miejsca zamieszkania. – Tam idzie moja żona. – Krzysztof głową wskazał na zbliżającą się kobietę, trzymająca pod rękę mocno zgarbioną starszą panią z nieco nieobecnym spojrzeniem. – Zabraliśmy teściową na spacer – powiedział przyciszonym głosem. – Choruje na Alzheimera, Kasia ma ją pod opieką. Kasiu! – zawołał w stronę kobiet. – No nie uwierzysz, kogo spotkałem! – Obie panie były jeszcze dość daleko, ale Krzysiek najwyraźniej nie widział przeszkód w głośnym dzieleniu się dobrymi wieściami, ustawę o RODO traktując dość swobodnie. – To Marta Rychter, córka wspólnika ojca! – Znów spojrzał na Martę i z niedowierzaniem pokręcił głową. – Ale numer! Marta przyjechała na stare śmieci… – dodał, jakby wciąż się temu dziwił. – Słuchaj, daj mi swój numer telefonu, no koniecznie musimy się spotkać! Ale nawet nie próbuj! – zastrzegł, widząc, że Marta otwiera usta z pełną powątpiewania miną. – No? Jaki masz numer? – Wyjął z kieszeni swoją komórkę.

– Mam nowy, nie pamiętam go za dobrze – odparła Marta, łudząc się, że jakoś uda się jej od tego wymigać.

Niestety, upór Krzysztofa był godny podziwu, więc z rezygnacją zadzwoniła na podyktowany przez niego numer.

– Powiem ci, że świetnie się złożyło – stwierdził Krzysiek, gdy już schował telefon. – Za dwa tygodnie będzie u nas spotkanie „ludzi z branży” – roześmiał się. – Powinnaś znać choćby parę osób, wiesz, architekci, kilku inwestorów… Wpadniesz?

– Michał też będzie? – Marta automatycznie zakwalifikowała wynajem jako element owej „branży”.

– Twój brat? – upewnił się Krzysiek. – Zapraszałem, ale czymś tam się wymówił.

– To znaczy?

– Nie wiem. – Krzysiek wzruszył ramionami. – Nie drążyłem… To rezerwuję dla ciebie miejsce. Knajpa chce znać ilość osób z wyprzedzeniem, więc od kilku dni dopinam listę gości, bo niektórzy to jak dzieci: wiem, nie wiem, może, zobaczę… – burknął.

– Wolałabym… – Marta gorączkowo szukała w głowie jakiejś wiarygodnej wymówki. – Dopiero przyjechałam i Michał też mi prop…

– Michałem i jego stadem zdążysz się jeszcze nacieszyć – przerwał jej szybko. – Tak samo, jak oni tobą. Ojciec powita cię z radością, szczególnie że od śmierci pana Rychtera… – Zamilkł gwałtownie. – Przepraszam… – powiedział cicho i złapał Martę za ramię. – Po prostu przyjdź, no choćby dosłownie na pół godziny – poprosił. – Tacie już niewiele przyjemności w życiu zostało, a jak mu powiem, że przyjdzie mała Rychterówna, to oszaleje z radości! Wciąż o ciebie pyta, wiesz? Przy niemal każdej okazji.

– Aż oszaleje? – Marta cmoknęła z udawanym powątpiewaniem. – I o co chodzi z tą „małą Rychterówną”? – zdziwiła się. – Chyba od tamtego czasu trochę… hm… – zawahała się – …podrosłam?

– Ojciec inaczej na ciebie nie mówi. Kiedyś to nawet pytał, czy my coś… tego… – Mrugnął porozumiewawczo i uśmiechnął się szeroko. – A ja mu na to: „Z tym dzieciakiem?!”. Ile ty wtedy miałaś lat, co? No, jak do ich pracowni przychodziłaś?

„Dostatecznie dużo, tylko ty tego nie widziałeś” – pomyślała Marta z niejakim rozbawieniem, ale i odrobiną żalu.

Tymczasem do ławki podeszła żona Krzysztofa.

– Dzień dobry! – Wyciągnęła do Marty dłoń na powitanie. – Katarzyna Krasnodębska – przedstawiła się już z czystej kurtuazji, bo dzięki Krzyśkowi jej imię znała już nie tylko Marta, ale także kilka osób, które zajęły pobliskie ławeczki.

– Marta Rychter – zrewanżowała się Marta, którą także spacerowicze już zdążyli poznać, i przyjrzała się z uwagą kobiecie wybranej przez obiekt jej młodzieńczych westchnień.

Żona Krzyśka była szczupłą, średniego wzrostu szatynką. Długie włosy miała spięte w luźny kok, nadający jej dość ostrym rysom nieco łagodności głównie dzięki okalającym twarz niesfornym kosmykom. Miała staranny makijaż, może odrobinę zbyt mocny jak na tę okoliczność. A może po prostu przykrywała nim zmęczenie? Jej wyraziste, czerwone usta rozchyliły się w sympatycznym uśmiechu.

– Krzysiek, jak tylko panią zobaczył, to pognał, jakby się paliło – powiedziała z przyganą. – Zawsze w takiej sytuacji mam obawy, czy mężczyźni kiedykolwiek dorastają… – Pomogła kruchej starszej pani ostrożnie przysiąść na ławce, na której przed chwilą siedziała Marta. Upewniwszy się, że wszystko jest w porządku, podniosła na męża pytający wzrok. – Bałeś się, że pani Marta zacznie na twój widok uciekać?

– Kasia, Kasia… – Krzysztof pokręcił głową. – Jaka pani? Mów jej Marta – nakazał. – Na „panią” to trzeba sobie zasłużyć – stwierdził z rozbawieniem. – Zaprosiłem ją do nas, wiesz, na spotkanie. Ojciec się ucieszy – dodał, choć przecież nikogo nie musiał przekonywać. – Impreza będzie w tej restauracji na deptaku, no, tam koło ratusza, jeny, nie pamiętam nazwy… – tłumaczył ze zniecierpliwieniem, ale Marta wciąż miała ten sam pytający wzrok. – Dobra, SMS-em prześlę ci adres, jakoś dotrzesz. I nie chcę słyszeć żadnych protestów! – zastrzegł. – Nawet nie wiesz, jak fajnie było cię znów zobaczyć – uśmiechnął się szeroko.

– Ciebie… was – szybko poprawiła się Marta – też. Do zobaczenia w takim razie.

– Do zobaczenia – odparł Krzysiek i po chwili, całą trójką, oddalili się w kierunku ulicy Podgórnej.

Marta chwilę się zastanawiała, co powinna teraz zrobić, a po namyśle, wbrew instynktowi, zeszła jednak do ulicy Kupieckiej i wmieszała się w gęstniejący winobraniowy tłum.

Październik

1.

Wiktor Wojda był już więcej niż pewny, że to nie był dobry dzień. Wszystko, co mogło, zgodnie z prawem Murphy'ego poszło nie tak. Liczył na spokojny koniec tygodnia i miękkie wylądowanie w trybie weekendowym, ale praktycznie od rana wszystko stawiało mu dziwny opór. A na koniec musiał jeszcze podjechać na konsultację do klienta, który przekładał spotkanie chyba trzeci raz, pomijając już fakt, że tamten wyznaczył spotkanie w miejscu, które on, Wiktor, dopiero musiał znaleźć. Niestety, kompletnie rozładowana komórka uniemożliwiała dokładną lokalizację podanej ulicy i właściwego numeru budynku. Z narastającą irytacją pomyślał, że trzeba było zapytać jakiegoś taksówkarza albo dostawcę pizzy – oni zawsze wiedzą, jak dojechać do nawet najbardziej ukrytych zakamarków miasta.

Z daleka dostrzegł zmianę świateł, więc powoli podjechał do skrzyżowania ulicy Batorego z ulicą Zamoyskiego i stanął za srebrnym golfem, także oczekującym na zielone światło, żeby móc skręcić w lewo. Był piątek, godzina szesnasta. Miasto było dosłownie nabite samochodami, ciągnącymi teraz ciasnym sznurem na obrzeża Zielonej Góry, wprost do okolicznych „sypialni”, które w ostatnich latach rosły jak grzyby po deszczu. Wiktor z niechęcią stwierdził, że to, na szczęście, chyba jedno z ostatnich w mieście skrzyżowań, które jeszcze nie są bezkolizyjne. Zawsze starał się to miejsce omijać: nie dość, że idiotyczne oczekiwanie na możliwość przecięcia pasa przy wątpliwej widoczności trwało w nieskończoność, to jeszcze trzeba było wziąć pod uwagę niebezpieczeństwo stłuczek, które zdarzały się tu średnio dwie na tydzień, o zaskakująco różnych skutkach.

Zielone światło się zapaliło i golf powoli skręcił w lewo, stając na wyznaczonej strefie i czekając na wolny pas. Sznur samochodów jadących z naprzeciwka w pewnym momencie lekko się poluźnił i Wiktor spokojnie mógłby przejechać. Mógłby, gdyby nie ten cymbał w golfie, który najwidoczniej jest niedzielnym kierowcą, a dynamiczną – o, jakże uwielbianą przez Wiktora! – jazdę zna tylko z mrocznych opowieści. Ktoś taki nie powinien wnerwiać ludzi, tylko jeździć komunikacją miejską albo zamiast golfa, który wyraźnie się marnował, nabyć ociężałego matiza i robić rundki po mieście poza godzinami szczytu.

Pas był już praktycznie pusty, ale golf nadal stał jak przyklejony, więc Wiktor, zirytowany opieszałością kierowcy, zatrąbił.

Ku jego zdziwieniu, mimo iż zmiana sygnalizacji umożliwiała już swobodny przejazd, silnik w golfie niepodziewanie zgasł, za to włączyły się światła awaryjne. Wiktor zdębiał.

Z golfa po chwili wysiadła na krótko obcięta blondynka w przeciwsłonecznych okularach i podeszła do samochodu Wiktora. Zapukała w szybę, a kiedy oszołomiony Wiktor ją opuścił, kobieta zdjęła okulary i pokazała mu legitymację, którą on widywał raczej na filmach, a którą zwykle posługiwali się policjanci po cywilnemu.

– Dzień dobry, panie kierowco. Aspirant Anna Czarnecka, Wydział Ruchu Drogowego Komendy Miejskiej Policji w Zielonej Górze – wyrecytowała spokojnie obowiązkową formułkę. – Pan kierowca będzie łaskaw pojechać teraz za mną i tam zaparkować. – Ręką wskazała uliczkę, w którą Wiktor i tak miał właśnie zamiar skręcać. No ale nie parkować. – Porozmawiamy sobie o znajomości przepisów kodeksu drogowego, ze szczególnym uwzględnieniem zasadności używania sygnałów dźwiękowych w terenie zabudowanym – dokończyła i wróciła do swojego samochodu.

Oczywiście w międzyczasie światła zmieniły się znów na zielone, więc kolejna kawalkada samochodów ruszyła z naprzeciwka, co doprowadziło Wiktora niemal do furii. Po chwili jednak posłusznie pojechał za golfem i zaparkował kilka metrów za nim, we wskazanym przez kobietę miejscu. Ona zaś wjechała na jedno z wolnych miejsc parkingowych, wysiadła i zamknęła auto. Obserwował ją z niejasnym wrażeniem, że coś tu się nie zgadza, ale przecież z policją nie będzie dyskutował. Zgasił silnik i wtedy zobaczył, że kobieta znów podchodzi do jego samochodu, więc zgodnie z przepisami przygotował dokumenty, zsunął szybę w drzwiach niemal do końca, a potem położył ręce na kierownicy.

– No proszę, już się tak nie spieszymy? – zapytała kobieta kpiąco, nieznacznie pochylając się w jego stronę. – Czyli można. Życzę miłego dnia – powiedziała z uśmiechem, a potem… przeszła przez ulicę i weszła do najbliższego budynku.

Wiktor siedział chwilę z otwartymi ustami, usiłując zrozumieć, co tu się właśnie wydarzyło. Gdy dotarł do niego absurd sytuacji, wybuchnął głośnym śmiechem. Pokręcił z niedowierzaniem głową i włączył silnik. A potem spojrzał na rejestrację golfa i powiedział:

– W takim razie do zobaczenia, pani aspirant Anno. – Już wiedział, do kogo zadzwoni, gdy tylko podładuje telefon, i zasięgnie niezbędnych informacji na temat właścicielki srebrnego golfa. – Dobra jest! – stwierdził z uznaniem. Powieka jej nawet nie drgnęła. Dobrze to zauważył, bo gdy tylko zdjęła okulary, wzrok Wiktora przykuły jej tęczówki.

Szare, z ciemnymi plamkami intensywnej zieleni.

Było kwadrans przed osiemnastą, gdy Wiktor nerwowo ponownie wybił na klawiaturze telefonu numer do znajomego prowadzącego agencję ubezpieczeniową. Ledwie usłyszał dźwięk odebranego połączenia, nie bawiąc się w zbędne ceregiele pod tytułem kultura i kurtuazja, niemal krzyknął do słuchawki:

– No jak? Masz coś?

– A na którą się umawialiśmy? – Rozmówca parsknął śmiechem. – Na osiemnastą – przypomniał, wyraźnie grając Wiktorowi na nerwach. – Czyli co? – zapytał, ale nie uzyskał żadnej odpowiedzi, Wiktor bowiem dokładnie w tym momencie z trudem tłumił wybuch. – Czyli… – zawiesił głos jak nauczyciel liczący, że uczeń zaraz jednak sobie przypomni, co powinien powiedzieć, i nie należy go pospieszać – …mam jeszcze kwadrans, prawda? – zakończył sam, bo Wiktor uparcie milczał. – A poza tym to gdzie zwyczajowe, acz serdeczne „dzień dobry”? – Głos stał się kpiący. – Tudzież „jak się masz?”, „co u ciebie?”, „jak minął dzień?” – Rozmówca ewidentnie się drażnił, celowo przedłużając oczekiwanie na informację, którą, jak Wiktor mógł przypuszczać, miał już przed nosem.

– Arturek, byku krasy, pchasz się w gips – uprzejmie poinformował go Wiktor. – No?! Masz coś?

– Mam, mam, dlaczego miałbym nie mieć? – westchnął Artur. – Ale pamiętaj: po pierwsze w ogóle o niczym nie wiesz, a po drugie nie wiesz tego ode mnie – przypomniał. – Dobra, nie przedłużając… Choć mam tu jeszcze jedną sprawę… – W głosie rozmówcy słychać było, że z wysiłkiem tłumi kolejne parsknięcie śmiechem. – A mogę do ciebie oddzwonić?

– Artur, do cholery! – Wiktor ostatecznie stracił cierpliwość.

– Golf jest zarejestrowany na Bartosza Rychtera, adres do korespondencji to ulica Fabryczna – rzucił szybko Artur.

– Na kogo? – nie zrozumiał Wiktor. – Jakiego… Rychtera?

– No… Bartosza…

– Nie o to mi chodzi – sapnął niecierpliwie Wiktor. – A nie na nazwisko Czarnecki, Czarnecka? Anna Czarnecka dokładnie…

– Nie… – Teraz Artur był zdziwiony. – Skąd ci w ogóle przyszło takie nazwisko do głowy? Może ktoś celowo wprowadził cię w błąd, wiesz przecież, jak ludzie potrafią kombinować.

– Nieważne… – Wiktor zgasł. Serio, no trzeba być skończonym naiwniakiem, żeby wierzyć w łut szczęścia, zwłaszcza w takiej sprawie. – To pewne informacje?

– Ręczę za swoje źródło.

– A co to za źródło? – Wiktor rozpaczliwie uczepił się myśli, że może owo źródło nie jest szczególnie dobrze zorientowane.

– No wybacz, ale gdybym je ujawnił, musiałbym cię zabić – zażartował Artur, ale wyczuł, że przekazane informacje raczej nie rozwiązały problemu Wiktora. – Wciąż nie rozumiem, po co ci ta wiedza. Baba ci w kufer wjechała, urwała lusterko, zarysowała bok? Człowieku, przecież masz AC. Poza tym skoro masz jej numery, masz nawet sprawcę. Zgłoś szkodę, resztą ja się zajmę.

– To nie o to chodzi… – Wiktor stwierdził, że nie ma już ochoty na dalsze pogawędki, z których nic nie wynika. – Dobra, stary, dzięki za pomoc. Nie zabieram już czasu, na razie – pożegnał się szybko.

– Wiktor! – krzyknął w słuchawkę Artur. – Ale co się właściwie stało?

– Nic takiego, naprawdę. Poradzę sobie. – Wojda zdecydowanym ruchem nacisnął czerwoną słuchawkę, definitywnie kończąc rozmowę.

Niedbale rzucił telefon na stół, wbił ręce w kieszenie spodni i kilka razy przeszedł się wzdłuż pokoju. Po chwili zdał sobie sprawę, że zachowuje się irracjonalnie, i z wyrazem skruchy zerknął na jedną ze ścian, gęsto zapełnioną wszelkiej wielkości ramkami okalającymi czyjeś zdjęcia.

– To była głupota, wiem… – powiedział cicho Wiktor. – Przepraszam…

Wieczorem, leżąc już w łóżku, przymknął powieki, z wysiłkiem próbując przed zaśnięciem zająć czymś głowę. Ale jedyne, co widział, to te szaro-zielone tęczówki wyłaniające się zza przeciwsłonecznych okularów.

Jeżeli choć przez moment sądził, że to był kiepski dzień, to teraz upewnił się, że był beznadziejny. Niech to szlag!

2.

Wiktor jeszcze raz zerknął w lustro: wreszcie, po licznych próbach, zmianach i modyfikacjach, wyglądał w swojej opinii bez zarzutu. Granatowa koszula, którą córka podczas ostatnich wspólnych zakupów prawie siłą wcisnęła mu do ręki, okazała się strzałem w dziesiątkę. Odejmowała mu lat i podkreślała lekko już blednącą opaleniznę. Wiktor westchnął na wspomnienie lipcowego urlopu – domek wręcz w sercu lasu nad Jeziorem Łagowskim gwarantował całkowitą izolację i ciszę, o której marzył przez kilka miesięcy. Kolejny raz pomyślał, że najchętniej by tam zamieszkał na stałe, bo powroty do codzienności stawały się coraz trudniejsze.

Ostatni raz, odruchowo – a raczej zwyczajowo – zerknął w stronę galerii zdjęć pokrywającej ścianę w salonie i uśmiechnął się, jakby w ten sposób chciał komuś powiedzieć: „Wychodzę, ale wrócę najszybciej, jak tylko się da”. Było to nawet zgodne z prawdą, bo spotkanie, na które został zaproszony przez przyjaciela, wypadło w momencie, w którym jakoś nieszczególnie był gotowy na wejście w tłum. Ale okay, byle nie było tego ciągłego jęczenia nad jego losem, że się zamyka, ucieka, dystansuje… Ostatecznie, świętowanie definitywnego zakończenia pracy zawodowej przez ojca Krzyśka nie stanowi towarzyskiego wyzwania.

Wyszedł z domu, starannie zamknął drzwi i wsiadł do samochodu zaparkowanego na podjeździe. Moszcząc się z niejakim trudem na przednim siedzeniu, pomyślał z rozbawieniem, że wyrósł (dosłownie i w przenośni) już z miejskich, a raczej kobiecych, autek i gdyby nie prośba córki, która jego suva wzięła na podróż do Warszawy, w życiu nie wsiadłby do żółciutkiej, kompaktowej corsy, na dodatek ze sporą nalepką nad tylnym zderzakiem z napisem: Wyprzedziła cię kobieta. Pokręcił z niedowierzaniem głową i powoli wyjechał z posesji.

Po niespełna kwadransie był już w okolicy Placu Pocztowego. Zaparkował na chyba jednym z już ostatnich o tej porze wolnych miejsc, we wstecznym lusterku krytycznie przyjrzał się swojemu odbiciu, by po chwili z politowaniem postukać się palcem w czoło, i wysiadł. Nie spieszył się, ale i tak w progu restauracji naprzeciw ratusza zjawił się punktualnie o osiemnastej. Chwilę się wahał, a potem śmiało pchnął szklane drzwi. Krzysiek Krasnodębski, sprawca całego zamieszania, wyszedł mu na powitanie.

– O, świetnie, że już jesteś, zaraz będzie komplet. – Rozejrzał się po sali, na której środku, przy ułożonych w literę U stołach, siedzieli już inni goście. Wiktor kojarzył zaledwie kilka osób. – Siadaj tam. – Krzysiek wskazał ręką miejsce niemal przy końcu sali. – Piętnaście po wjeżdża tort, ojciec spróbuje zgasić większość świeczek, a potem… Rozumiesz, lekko nie będzie. – Mrugnął porozumiewawczo i lekko pchnął Wiktora w głąb sali. – Brakuje jeszcze kilku osób, nie wiem, dzwonić po te sieroty czy jak? – Zastanawiając się, Krzysiek wyszedł na zewnątrz, prawdopodobnie w ten sposób usiłując przyspieszyć odtrąbienie pełnej frekwencji i podanie sygnału do kuchni: „zaczynamy!”.

Onieśmielony Wiktor usiadł na wskazanym miejscu, przyjaźnie kiwnął na powitanie tym, których znał lub przynajmniej kojarzył, i szybko nalał sobie wody do szklanki. Odczuwając dziwny dyskomfort, wypił ją duszkiem, odsapnął i wyciągnął telefon, żeby zająć się czymkolwiek, a tym samym zniechęcić sąsiadów do ewentualnych czczych pogaduszek.

Gdy po chwili podniósł głowę, zobaczył w drzwiach kogoś, kogo absolutnie się w tym miejscu nie spodziewał, i na twarz wypłynął mu szeroki uśmiech.

Taksówkarz podwiózł Martę niemal pod sam deptak. Miała świadomość, że na imprezie nie obejdzie się bez alkoholu, choćby tylko symbolicznie, więc jazda swoim samochodem nie byłaby rozsądna z wielu powodów.

Wysiadła przy Wieży Głodowej i, zmierzając powoli w kierunku ratusza, wciąż jeszcze była gotowa do odwrotu. Gwałtowne wejście w społeczność, którą świadomie – lub nie – opuściła lata temu, nie będzie należało do najłatwiejszych. Prawdę powiedziawszy, przyszła tu wyłącznie ze względu na Krzyśka. Widać było, że rzeczywiście bardzo mu zależy na jej obecności. Tak szczerze się ucieszył na jej widok… A może nie? Może to sobie wmawia, podobnie jak lata temu, że wreszcie zwróci na nią uwagę? Uśmiechnęła się do swoich wspomnień i pomyślała, że ostatecznie wejdzie, pokaże się, zamieni z Krasnodębskimi kilka słów i… w odpowiednim momencie po cichutku zniknie wszystkim z oczu.

Ledwie przekroczyła próg, została przez Krzyśka niemal wciągnięta do wnętrza restauracji.

– No, kolejna spóźnialska! – Uśmiechnął się i pogroził jej palcem. – Do końca nie byłem pewien, czy przyjdziesz. Cieszę się, że jednak się zdecydowałaś.

Marta niepewnie rozejrzała się po twarzach gości, w popłochu szukając kogoś znajomego. Na szczęście szybko dostrzegła ojca Krzyśka, Ludwika Krasnodębskiego, świeżo poznaną Katarzynę i jeszcze kogoś, kogo nie potrafiła w tym momencie w żaden sposób przypisać do okoliczności, w jakich się poznali. Jednocześnie złapała się na tym, że powoli jej ciało spowił dziwny chłód i zaczyna dygotać. Z niemałym wysiłkiem wsłuchała się w siebie, a potem, zgodnie z tym, czego nauczyła się na terapii, spróbowała nazwać emocję, która zdominowała wszystko inne.

Mimo oczywistego ładunku bodźców, z których większość wynikała z nowej i nieco przytłaczającej sytuacji, Marta perfekcyjnie skupiła się na próbie znalezienia przyczyny wprawienia jej w ten niepokój. Ostatnie tygodnie terapii powoli zaczynały odnosić pozytywny skutek, bo teraz już odruchowo przymknęła na moment powieki, a wtedy, niczym wielki, migający neon, zobaczyła słowo: „strach”. Nawet się ucieszyła, bo potrafiła to uczucie nazwać, choć nie miała pojęcia, kto je wywoływał lub co było jego źródłem. Na pewno nie przyjście tutaj – to był zwykły dyskomfort. Chcąc dać sobie więcej czasu, odruchowo zrobiła krok w tył, ale stojący za jej plecami Krzysiek bezceremonialnie złapał ją za ramię i pociągnął za sobą.

– No już, już, bez grymaszenia, bardzo proszę. Usiądziesz tam, obok Kasi – nakazał. – Bo nie wiem, kogo znasz – uśmiechnął się przepraszająco. – Tato! – zawołał w stronę ojca, jednocześnie prowadząc Martę jak skazańca przez całą salę. – Mówiłem, że Rychterówna będzie? No i proszę! – Roześmiał się z triumfem. – U mnie słowo droższe od pieniędzy.

Ludwik Krasnodębski wstał i podszedł do Marty.

– Dzień dobry, Martuś – powiedział ściszonym głosem. – Ależ ja cię dawno nie widziałem… – Zrobił gest, jakby chciał ją do siebie przytulić, ale Marta momentalnie zesztywniała i nieznacznie się odsunęła. Zrobiło się niezręcznie i Krasnodębski szybko opuścił ręce.

– Dzień dobry, panie Ludwiku – odparła z uśmiechem, choć coraz większy chłód zaczynał dosłownie paraliżować jej mięśnie. – Tak się złożyło…

– Wróciłaś na dobre?

– Nie wiem. – Wzruszyła ramionami. – Na razie się rozglądam, zobaczę co dalej.

Niespodziewanie poczuła na sobie czyjś wzrok i nerwowo odwróciła się w kierunku, który podpowiedziała jej intuicja. No tak: to ten facet, którego skądś kojarzyła. Bezczelnie się na nią gapił i uśmiechał w sposób wskazujący, że… dobrze się znają. Ona jednak nie mogła podzielać jego pewności, na dodatek z kilku powodów.

– Przepraszam. – Marta pochyliła się w stronę Krasnodębskiego. – Kto to jest? – Nieznacznym ruchem głowy wskazała na dziwnie jej zdaniem zachowującego się mężczyznę. – Mogę go znać?

– Nie… Nie znasz go na pewno. – Marta przez moment miała wrażenie, że Krasnodębski powiedział to z ulgą. – Nic się nie zmieniło? – zapytał po chwili z troską.

Jest tak, jak przypuszczała. Zaraz zaczną się pytania, dociekania, wyrazy żalu i współczucia.

– Nie – odparła ze zniecierpliwieniem. – Ale kto to w ogóle jest? – Szybko wróciła do swojego pytania.

– To Wiktor Wojda. Znajomy mojego Krzysia – dodał, jakby to miało ostatecznie wyjaśnić wszelkie wątpliwości. – Przeniósł się tu jakieś osiem, może dziewięć lat temu, zdaje się, że z Kostrzyna.

Marta kiwnęła głową, a potem, ze wzrokiem wbitym w jakiś element dekoracji na jednej ze ścian, szybko przeszła na miejsce wskazane przez Krzysztofa i usiadła ze spuszczoną głową, skutecznie unikając choćby śladowego kontaktu wzrokowego z kimkolwiek. A zwłaszcza z tym idiotycznie uśmiechniętym Wojdą czy jak on tam się nazywa…

W tym samym czasie Wiktor, wiedziony jakimś dziwnym impulsem, wstał i podszedł do Krzysztofa. Odciągnął go na stronę i zapytał półgłosem:

– Skąd ją znasz? – Ruchem głowy wskazał na Martę.

– Kogo? – Krzysztof niepewnie zerknął w tym samym kierunku.

– No, tę… – zawahał się Wiktor. – Annę.

– Annę?! Co za pomysł? To Marta Rychter, córka dawnego wspólnika mojego ojca.

– Rychter? – Z Wiktora dosłownie zeszło powietrze. – Czyli to żona… – zawahał się przez moment – …Bartosza Rychtera?

– Chłopie, ty już coś piłeś? Impreza dopiero się zaczyna! – Krzysiek roześmiał się na cały głos. – Bartosz to syn Michała, jej brata.

– Ach tak? No… dobra. – Teraz już wszystko było jasne. – Zdaje się, że ktoś mnie tu koncertowo zrobił w konia. – Niespodziewanie też się zaśmiał.

– Nie rozumiem? – Krzysiek wodził niepewnym wzrokiem od Wiktora do Marty i z powrotem. – W konia?

– Nieważne – zbył go Wojda. – Jestem cymbałem i tyle. A teraz mam tu pilną sprawę do wyjaśnienia. Nic wielkiego! – Uniósł rękę w uspokajającym geście, bo Krzysiek już miał zacząć drążyć temat. – Ot, takie tam drogowe nieporozumienie. – Pokręcił z niedowierzaniem głową. – No, leć do gości, za gospodarza tu robisz! Poradzę sobie…

– Wiktor… – Krasnodębski ściszył głos. – Z Martą uważaj.

– Bo?

– Hm… jakby to ująć? – Krzysztof zastanowił się przez chwilę. – Nie spłosz jej. I tak pewnie sporo ją kosztowało, żeby tu w ogóle przyjść, rozumiesz? Potem ci opowiem, o co chodzi, teraz jakoś nie bardzo… – Znacząco zerknął w stronę innych gości.

Wiktor z namysłem pokiwał potakująco głową.

– Bez obaw – zapewnił przyjaciela i wrócił na swoje miejsce. A potem już nie odrywał wzroku od niejakiej Marty Rychter, znanej mu wcześniej jako Anna Czarnecka, aspirantka z Wydziału Ruchu Drogowego Komendy Miejskiej Policji w Zielonej Górze.

3.

– Dzień dobry, pani Anno – usłyszała Marta za plecami i jednocześnie poczuła delikatne stuknięcie w ramię.

Odwróciła się gwałtownie i stwierdziła, a raczej upewniła, że głos należy do faceta, który namolnie przyglądał się jej od momentu, gdy tylko przekroczyła próg restauracji. Mogła się spodziewać, że natręt prędzej czy później zechce skrócić dzielący ich dystans.

– Poznaje mnie pani?

– Nie – odparła krótko. Właściwie było to nawet zgodne z prawdą, bo choć kojarzyła jego twarz, nadal nie potrafiła go w żaden sposób i do niczego przypasować.

– Kilka dni temu na Batorego… – przypomniał Wiktor z przekąsem. – Przedstawiła się pani jako policjantka i kazała mi zjechać na parking. Coś sobie pani przypomina?

Marta stłumiła śmiech, bo nagle przypłynął do niej fragment filmu Vinci, w którym jeden z bohaterów cierpiał na schorzenie uniemożliwiające rozpoznawanie twarzy. „No tak, teraz już wszystko jasne… – pomyślała z rozbawieniem. – Powinnam jednak zrobić testy na prozopagnozję”.

– I co w związku z tym? – zapytała, lekko przechylając głowę. Nie wyglądała na kogoś, kto chciałby się z czegokolwiek tłumaczyć.