Ebook i audiobook dostępne w abonamencie bez dopłat od 22.07.2025
Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł
16 osób interesuje się tą książką
PEŁNA PRZYGÓD I EMOCJI WĘDRÓWKA PRZEZ SŁOWIAŃSKIE OSADY, PRASTARĄ PUSZCZĘ I ŚWIĘTE GAJE.
Granice niewielkiej osady Wikliniec wyznaczają rzeka i ogromna puszcza. Mieszkańcy żyją z uprawy roli, zajmują się także wyplataniem koszy z wikliny, od której osada wzięła nazwę. Mira, młoda mieszkanka Wiklińca, ma głowę pełną pomysłów i marzeń. Uważa, że wiele ustalonych dawno temu zwyczajów i zasad jest niesprawiedliwych i bezsensownych. Chciałaby zmian, bo nie wystarczy jej odpowiedź, że tak było od zawsze. Dlatego starszyzna patrzy na nią z niechęcią i rosnącą irytacją, aż wreszcie, by stłumić buntowniczą naturę Miry, postanawia wydać dziewczynę za mąż, za statecznego wdowca. Mira nie zamierza jednak potulnie zgodzić się na swaćbę. Czy odejdzie z Wiklińca, by poszukać sobie innego miejsca do życia?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 341
Rok wydania: 2025
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Podobna ty do widunki!
Wszystko sen i prawda szczera!
J. SŁOWACKI, Sen srebrny Salomei (1844)
A nad nimi mateczna, pogańska
Atlantyda jodłowo-słowiańska;
Oto miazga rozgromionej kniei:
Herculanum dębowe, Pompei,
Nieprzebyte uroczyska ciemne,
Tajne jary i puszcze podziemne (…)
Zjedźmy w głąb i obudźmy kamienie,
Wyczarujemy zielenie.
J. TUWIM, Zieleń (1936)
Wszystkim tym, którzy widzą więcej
i nie wystarczy im odpowiedź:
„Bo tak było od zawsze”
ROZDZIAŁ 1
Osada Wikliniec położona była w małej dolinie otoczonej borem i niewielkimi wzgórzami. Od północy jej granicę wyznaczała rzeka Wiklinka, która płynęła tu szerokim korytem, a jej brzegi porastały liczne wierzby. Pozyskiwana z nich wiklina dała nazwę osadzie, a kosze wyplatane przez mieszkańców wioski były ważnym produktem handlowym. Trzy razy do roku kilku mężczyzn z Wiklińca pakowało kosze na wozy i ruszało do wsi i grodu leżących w najbliższym otoczeniu, aby dokonać wymiany na inne potrzebne towary.
„Ach, jak bardzo bym chciała jechać z nimi” – myślała Mira, patrząc ze wzgórza w ślad za odjeżdżającymi. Kiedy była małą dziewczynką, prosiła ojca, by zabrał ją na objazd, jak nazywali tę wyprawę, i zawsze słyszała w odpowiedzi, że to męskie zajęcie.
– Kobiety nie umieją zajmować się handlem, tak jak mężczyźni nie umieją szyć – pouczali dorośli, co Mirę niezmiennie dziwiło, bo to właśnie kobiety przed wyjazdem na handel przygotowywały towar i polecały mężczyznom, na co mają go wymienić.
W osadzie panował jasny podział prac, wyznaczony przed wieloma laty przez zarządzającą Wiklińcem starszyznę, w której skład wchodziło pięć kobiet i pięciu mężczyzn najstarszych spośród mieszkańców, a także dwóch żerców i zielarka. To oni stali na straży porządku i pilnowali, by zasady ustanowione przez przodków były przestrzegane. Dawniej była wśród nich także wiedźma, ale obecnie żadna z kobiet nie posiadała daru, dlatego liczba członków starszyzny pozostawała nieparzysta.
– Co by się stało, gdybyśmy zmienili tę zasadę? – zapytała Mira, gładząc dłonią pień sosny, jedynego drzewa rosnącego na tej górze, nazywanej Szarą. Wiklińczanie uważali to drzewo za święte i Mira zawsze, gdy tu przychodziła, przynosiła jakiś dar. Teraz rozsypała ziarno u stóp sosny i pomodliła się do bogów, a potem znów spojrzała na oddalające się wozy, które właśnie znikały pod osłoną drzew. Gęsty bór rozciągał się od wschodu na zachód i tylko na południu przerzedzał się, ustępując miejsca traktowi wiodącemu do wioski Miodna, będącej najbliższym sąsiedztwem Wiklińca. By tam dotrzeć, trzeba by maszerować cały dzień, i ta odległość nie byłaby przeszkodą dla ciekawej świata dziewczyny. Była nią natomiast klątwa. Przed laty w domu w lesie mieszkała wiedźma Luba. Znała się na ziołach i dzieliła się tą wiedzą z mieszkańcami Wiklińca, leczyła ich, wspierała, doradzała. Nieraz jej proponowali, by przeniosła się do osady, ale niezmiennie odpowiadała:
– Tu jest moje miejsce, nie wśród ludzi. Tu jest mój dom i tu będzie mój grób.
Gdy wiedźma umarła, zgodnie z jej ostatnią wolą pochowano ją obok domu i odprawiono modły. Mimo to jej moc okazała się potężniejsza od okowów śmierci i ludzkich rytuałów. W noc po pochówku bowiem wiedźma przyszła we śnie do przedstawiciela starszyzny i oznajmiła:
– Każdy, kto bez ważnego powodu zapuści się w las dalej niż do mojej chaty, sprowadzi gniew bogów na siebie i klątwę na całą osadę. Druga część boru będzie odtąd należała do umarłych. Możecie tamtędy przechodzić tylko w naprawdę ważnych potrzebach, po odprawieniu przez żercę modłów w świętym gaju.
I tak zrodziła się zasada, która sprawiła, że Mira nie mogła spełnić swego marzenia, bo każdy, z kim rozmawiała o planach wyprawy, od razu stwierdzał, że zwykła ciekawość to błahy powód i z pewnością nie jest wart ryzyka przechodzenia przez przeklętą część boru, tym bardziej że może to zaszkodzić całej osadzie. Dziewczyna tak łatwo się nie poddawała i postanowiła mimo wszystko spróbować samotnego wypadu. W grę wchodziła tylko droga na południe, właśnie ta przez bór, bo na zachodzie puszcza była bardzo gęsta, a zamieszkałe tereny położone zbyt daleko, na wschodzie kryły się zdradliwe bagna i trzęsawiska, na północy zaś, za rzeką, na drodze piętrzyły się skaliste, strome góry, za którymi, jak głosiły podania przekazywane z pokolenia na pokolenie, żyło półdzikie plemię. Plemię to było wrogo nastawione i każdego, kto zdołałby przekroczyć góry, witał grad kamieni i strzał. Zatem wędrówka w tamtą stronę nie miała sensu. Pozostawało południe i Przeklęty Bór.
„Muszę spróbować” – zdecydowała Mira i sama odprawiła modły w świętym gaju, mając nadzieję, że to bogom wystarczy.
Za pierwszym razem dziewczyna zdołała przejść tylko kilka kroków za opuszczony dom wiedźmy, gdy poczuła szarpnięcie i ból. Serce jej zamarło z przerażenia, bo była pewna, że gdy się odwróci, stanie twarzą w twarz z czymś potwornym. Ramię pulsowało i czuła ciepłą strużkę krwi spływającą ku jej dłoni. Poprosiła w duchu bogów o łaskę i spojrzała za siebie, ale nie zobaczyła żadnego potwora. Była sama, a szarpnięcie i ranę spowodował krzew akacji, który zahaczył rękaw jej sukienki i rozdarł przy tym także skórę. Mira uznała to za przestrogę od bogów, więc wycofała się i wróciła do osady, gdzie właśnie kilka kobiet ubolewało nad tym, że lis udusił parę kur.
– To moja wina! – stwierdziła dziewczyna i z żalem patrzyła na truchła ptaków.
„Zbyt łatwo się poddałam” – pomyślała następnego ranka, gdy emocje opadły.
Kilka dni później spróbowała więc ponownie i tym razem, poruszając się ostrożnie, jakby tropiła wyjątkowo płochliwe zwierzę, zdołała przemierzyć cały Przeklęty Bór. Gdy stanęła na skraju lasu, poczuła tak wielką ulgę, że miała ochotę śpiewać i tańczyć. Uśmiechnęła się szeroko, odmówiła dziękczynną modlitwę do bogów i żwawo ruszyła w stronę traktu wiodącego do Miodnej. Chwilę później leżała na ubitej drodze i płakała z bólu, próbując uwolnić stopę, która utknęła w dziurze zasłoniętej kępą gęstej trawy.
– Mam za swoje! – narzekała, gdy już udało jej się wydostać. Kostka była spuchnięta i pulsowała tępym bólem.
Dziewczyna usztywniła ją patykami i pod wieczór dotarła do osady, podpierając się grubym kijem. Wymyśliła po drodze wyjaśnienie dla rodziców, jednak okazało się niepotrzebne, bo wszyscy mieszkańcy Wiklińca zebrali się wokół należącej do starego Facimiecha chaty, której jedna ściana niespodziewanie się zawaliła. Na szczęście nikomu nic się nie stało, ale cała wioska zajęła się naprawą.
„To moja wina” – pomyślała Mira. „Sprowadziłam klątwę…”
Tamtego dnia postanowiła, że nigdy więcej nie złamie zakazu przekraczania boru. Teraz siedziała na szczycie Szarej Góry i wzdychała z tęsknoty za dalekim światem, którego pewnie nigdy nie będzie jej dane zobaczyć. Słońce powoli zmierzało ku zachodowi, więc dziewczyna uznała, że czas wracać do osady. Raz jeszcze spojrzała na las, pokłoniła się świętej sośnie i ruszyła ścieżką w dół.
ROZDZIAŁ 2
Mężczyźni wrócili z objazdu bardzo szybko, bo jak się okazało, cały swój towar sprzedali w trzech najbliższych osadach. Wymienili wyplatane przez mieszkańców Wiklińca kosze na inne towary, takie jak dzbanki, garnki, miód i płótno, a także skóry zwierząt. Kobiety rozdzielały utarg i wszyscy zerkali raz po raz na naradzającą się starszyznę, bo powrót z objazdu zawsze był dobrą okazją do urządzenia uczty. Tak stało się i tym razem, a pod koniec biesiady Jarosław, najstarszy mieszkaniec Wiklińca przewodzący obradom starszyzny, wyznaczył datę rozpoczęcia żniw.
– Już prawie wszystko dojrzało na polach, więc czas się przygotować!
Kilkanaście dni później, po odprawieniu modłów, rozpoczęli więc prace polowe, które trwały zazwyczaj od świtu do zmierzchu. Pierwszy skoszony snop, jak nakazywała tradycja, miał zostać zachowany, by w Szczodre Gody można było go wnieść do chaty.
– Okropnie dziś gorąco – narzekali niektórzy podczas pracy, ale Mira nie zwracała uwagi na niedogodności. Pochylała się nad ściętymi przez mężczyzn wiązkami zbóż, wraz z innymi kobietami formowała z nich snopki i tylko od czasu do czasu ocierała pot z czoła. Wiedziała, że to bardzo ważna praca i ceniła to, że wszyscy razem działali dla dobra osady.
– Na dzisiaj koniec! – oznajmił w pewnym momencie młodszy żerca, Falimir. Był to przystojny jasnowłosy mężczyzna, którego sylwetka przyciągała spojrzenia wielu kobiet. – Wracajmy do wsi.
Ludzie odetchnęli z ulgą, wyprostowali obolałe plecy, odłożyli narzędzia i ruszyli w stronę osady.
Mira popatrzyła za nimi i podążyła w przeciwną stronę. Zbliżał się wieczór, ale letni skwar nie odpuszczał. Łany zbóż falowały, pieszczone lekkimi podmuchami wiatru, które nie przynosiły nawet odrobiny ochłody. Wśród zbóż rozlegały się koncerty świerszczy i pszczół, wspomagane ptasim świergotem i Mira szła wolnym krokiem, zasłuchana w tę symfonię. Była bardzo zmęczona pracą przy żniwach, ale nie chciała jeszcze wracać do domu, gdzie zapewne właśnie trwała biesiada.
„Poradzą sobie beze mnie…” – pomyślała.
Taki był zwyczaj w ich osadzie, że wszystkie uprawy były wspólne i wszyscy mieszkańcy pracowali przy żniwach, by potem dostać swoją część. Zbierali się na wyznaczonym polu wcześnie rano i trudzili się przez długi czas, by następnie zjeść posiłek, który przygotowywały kolejno mieszkanki osady. Jako że zaczęli żniwa od północnej strony, tutaj, na drugim krańcu sioła, gdzie dotarła Mira, wciąż jeszcze w polach kołysały się dojrzałe kłosy.
– Za parę dni i z was zostanie tylko ściernisko – szepnęła i przesunęła dłonią po złocistych łanach.
Pochyliła się i zerwała kilka chabrów, rumianków i wyki, po czym zaczęła pleść wianek, odmawiając cicho modlitwę do bogini Mokosz. Pola się skończyły i Mira weszła do leśnego zagajnika, gdzie unosił się zapach poziomek. W trawie było aż czerwono od tych owoców i dziewczyna uklękła, po czym zaczęła zbierać słodkie kuleczki. Smakowały przepysznie! Słodkie, soczyste… Nazbierała ich pełną garść i ruszyła w drogę powrotną, gdy nagle usłyszała z oddali tętent i przestraszyła się, bo obecność jeźdźców zwykle oznaczała kłopoty. Nie mając czasu, by ukryć się w lesie, przedarła się za rosnące obok ścieżki krzaki i przycupnęła pod skałą, która blokowała dalszą drogę.
„Mam nadzieję, że mnie nie zauważą” – pomyślała i spróbowała cofnąć się jeszcze trochę, bo wiedziała, że jeśli tylko któryś z jeźdźców zerknie w bok, od razu ją wypatrzy. Nagle jej dłoń trafiła w pustkę i dziewczyna przekonała się, że to, co brała za cień rzucany przez skalny nawis, było szczeliną i to na tyle dużą, że zdołała się w nią wsunąć. Tętent kopyt narastał, więc na czworaka przeszła dalej. Szczelina zmieniła się w szeroki korytarz, a Mira poczuła na twarzy powiew świeżego powietrza. Po przejściu kilku kroków dotarła do zakrętu, na końcu którego lśniło światło. Zawahała się przez moment, ale ciekawość zwyciężyła i dziewczyna ruszyła przed siebie, by po chwili opuścić jaskinię.
– Och… – westchnęła.
Stanęła u jej wrót, oniemiała z zachwytu i przekonana, że trafiła do Nawii, bo widok, jaki wokół niej się rozciągał, był oszałamiający. Skały, strumień i drzewa tworzyły tutaj malowniczy zakątek, pełen upojnych zapachów i nasyconych barw. Brzegi potoku porastały bujne kwiaty, na których ucztowały pszczoły i motyle, a wokół rozlegał się kojący szum drzew i szmer bystrej wody, wzbogacane jeszcze przez bzyczenie owadów i świergot ptaków. Ze skały tryskał spieniony wodospad, a wokół niego tworzyły się tęcze. Mira zrobiła jeden krok w jego stronę i zamarła w oczekiwaniu na to, że pojawi się za moment któreś z bóstw, by ukarać ją za to zuchwałe wtargnięcie.
„Może nawet sam Weles przyjdzie wymierzyć sprawiedliwość” – pomyślała i struchlała z lęku, ale czas mijał i nikt się nie pojawiał, więc dziewczyna ośmieliła się podejść ku wodzie i zanurzyć w niej palce. Nie runął na nią nawis skalny, nie uderzył piorun, nie chwycił ją za palce utopiec, więc uznała, że jej obecność nie obraża nikogo.
Nie odważyła się zbyt długo przebywać w tym pięknym zakątku, bo bała się nie tylko kary bogów, ale i tego, co może dziać się w osadzie za sprawą jeźdźców. Nie było ich wielu, więc nie sądziła, by mieli wrogie zamiary, ale mogli przywieźć bardzo złe wieści. Postanowiła więc wracać i wówczas przeżyła chwilę grozy, bo nagle przyszło jej do głowy, że bogowie jednak wymyślili dla niej karę za wtargnięcie i już się stąd nie wydostanie. Była pewna, że gdy tylko zbliży się do groty, skała się zatrzaśnie i jej nie wypuści. Nic takiego się jednak nie stało, Mira bez przeszkód weszła w wąski korytarz i po chwili znalazła się ponownie na ścieżce po drugiej stronie skalnej formacji. Obejrzała się za siebie, pewna, że szczelina w skale zasklepiła się po jej wyjściu, ale ona nadal tam była, tyle że znów wyglądała jak cień.
„Dlatego nikt jej dotąd nie odkrył” – pomyślała i ucieszyła się, że będzie miała takie sekretne miejsce.
Ruszyła do wioski, oszołomiona dokonanym odkryciem. Kiedy weszła do osady, przekonała się, że obcy jeźdźcy zostali przyjęci przez starszyznę. Powoli zbierali się do odjazdu, a wraz z nimi czterech miejscowych młodzieńców, z których jeden, ujrzawszy Mirę, odłączył się od reszty i podbiegł do niej.
– Będę wojem! – oznajmił Lestek.
– Wojem? – zdziwiła się. – Idziesz na wojnę?
– Nie! Będę strzegł warownego grodu przy granicy! – odparł z dumą. – A gdy stanę się bogaty, wrócę tutaj i zabiorę cię ze sobą!
Patrzyła na niego zdumiona, a jeźdźcy zaczęli się niecierpliwić i nawoływać, więc chłopak zerknął na nich, zawahał się na moment, po czym przyciągnął Mirę do siebie i pocałował. Od dawna już miał na to ochotę, bo w sekrecie podkochiwał się w dziewczynie, ale do tej pory się nie odważył, dopiero teraz, gdy wiedział, że odjedzie, ośmielił się spełnić marzenie. Rozległy się gwizdy i wiwaty, więc szybko puścił ją i dołączył do kompanów. Dosiedli koni i po chwili zniknęli za zakrętem, a Mira patrzyła za nimi długo, dopóki nie opadł pył wzniecony przez końskie kopyta. Żal ścisnął jej serce, ale nie było to spowodowane rozstaniem z chłopakiem. Lubiła Lestka, owszem, jednak nie bardziej niż innych chłopców z wioski, a jej smutek wynikał z tęsknoty, którą wzbudziła w niej myśl o odległym grodzie.
„Warowny gród!” – myślała. „Jak tam musi być niezwykle! Tak chciałabym go zobaczyć! Jacy ludzie tam żyją? Jak się ubierają? Ech, żeby tak móc opuścić choć na chwilę ten Wikliniec”.
ROZDZIAŁ 3
Od czasu, gdy chłopcy z Wiklińca odjechali, by zostać wojami, minął rok, trwały kolejne żniwa, a oni nie dali znaku życia. Rozmawiano o nich czasem w osadzie, rozważając, jaki los ich spotkał: czy tak im się spodobało nowe życie, że całkiem zapomnieli o Wiklińcu, czy może wydarzyło się coś złego? Akurat żadni kupcy nie trafili przez cały ten czas do ich osady, a mężczyźni z Wiklińca, którzy pojechali na objazd, nie widzieli chłopaków w najbliższym grodzie. Tyle tylko się dowiedzieli, że z mijanych po drodze osad też kilku młodych dołączyło przed rokiem do konnych i słuch po nich zaginął.
– Musieli pojechać w bardzo odległe miejsce i dlatego nie ma od nich wieści – stwierdzili wszyscy, gdy mężczyźni wrócili i przekazali informacje.
Mira wędrowała wśród łanów zbóż i rozmyślała nad losem Lestka i chłopaków, wyobrażając sobie, że służą w wielkim grodzie, gdzie co dzień widują ważnych, bogatych i wpływowych ludzi.
„Ciekawe, czy jest tam świątynia” – rozważała, bo nieraz kupcy opowiadali o chramach, w których ludzie spotykają się na modlitwach. Dziwiło ją to, bo ona modliła się w każdym miejscu i nie potrzebowała do tego celu żadnego budynku. „Po co stawiać chram, gdy są święte gaje i drzewa? Skąd wiadomo, że bóg lub bogini przyjdą do takiej świątyni? A jednak chciałabym znaleźć się w takim grodzie i obejrzeć te wysokie budynki, kamienne domy… I wejść do chramu, aby zobaczyć, jak tam jest… Pomodlić się w nim i przekonać, czy bogowie więcej słyszą z takiego miejsca”.
Wędrująca wśród zbożowych pól zamyślona Mira wróciła do rzeczywistości, bo niemal spod samych nóg wyskoczył jej zając. Czaił się dotąd w wysokiej trawie, a teraz w długich susach pędził przed siebie, zostawiwszy dziewczynę z bijącym szybko sercem.
– Aleś mnie przestraszył! – rzuciła za nim i uśmiechnęła się do siebie.
„Marzą mi się dalekie wyprawy, a głupiego zająca się zlękłam” – pomyślała.
Dotarła już do skał, gdzie znajdowała się szczelina, więc rozejrzała się z uwagą, przedarła przez zarośla i weszła do ciasnego korytarza. Za każdym razem przekraczała krzaki w innym miejscu, żeby nie wydeptać ścieżki, która wskazałaby drogę innym, bo nie zamierzała z nikim dzielić się swoim zakątkiem. Mira wyłoniła się po drugiej stronie skały i jak zawsze westchnęła z zachwytu. Nie miało znaczenia to, że bywała tu już wielokrotnie, bo za każdym razem piękno tego miejsca zapierało jej dech w piersiach. Stanęła nad samym brzegiem strumienia i wolno weszła do wody, najpierw po kolana, a później coraz głębiej, aż zanurzyła się po szyję. Nie dbała o zamoczenie giezła, bo wciąż panował taki skwar, że wiedziała, że wyschnie, zanim dotrze do osady. Rozkoszowała się chłodną pieszczotą wody, choć zapiekły ją drobne ranki na nogach i rękach – pamiątki po pracy przy żniwach.
„Ciekawe, co teraz robi Lestek” – pomyślała.
Mira wcale nie oczekiwała, że chłopak naprawdę po nią przyjedzie, bo nigdy nie byli ze sobą blisko, a jednak zdarzało jej się fantazjować o tym, że wraca po nią wozem zaprzężonym w trzy konie… Czy pojechałaby z nim do tego dalekiego, warownego grodu? Czasami, gdy było jej w Wiklińcu szczególnie ciasno i niewygodnie, sądziła, że tak, ale najczęściej myślała, że to nie byłoby jej wymarzone życie, bo wcale jej się nie spieszyło do zakładania rodziny.
– Pora wracać – powiedziała do siebie, zerkając w niebo.
Słońce wciąż stało wysoko, ale od wioski dzieliła ją dość długa droga, a nie lubiła wędrować po zmroku. Wyszła z wody, zdjęła szatę i wyżęła ją najlepiej jak mogła, po czym założyła ponownie i ruszyła w drogę do osady. Tak bardzo by chciała, żeby któryś z chłopców wrócił i opowiedział o tym, co widział! Odkąd wyjechali, marzyła jej się taka podróż, i nawet rozważała, żeby jakoś zdobyć płacidła i zapłacić komuś, kto ma wóz i konia, by ją zawiózł. Próbowała namówić na to swoją przyjaciółkę Lutosławę, zwaną przez wszystkich Lutką, ale dziewczyna marszczyła wtedy brwi i odpowiadała: „A czego ci tutaj brakuje? Po co ci wiedzieć, co jest za zakrętem, za wzgórzem i za rzeką?”. Mira więc przestała ją nagabywać, choć w głowie jej się nie mieściło, że większość osób w Wiklińcu tak po prostu godzi się z tym, że osada jest wszystkim, co dane im będzie zobaczyć w życiu.
Kiedy weszła do wioski, przekonała się, że posiłek już dobiegł końca i ludzie się rozchodzili do chat, tylko Bogna krzątała się i zbierała miski, bo ona tego dnia przygotowywała jedzenie. Mira poczuła, że burczy jej w brzuchu, więc podeszła do kobiety i pomogła jej sprzątać, a przy okazji zjadła kilka podpłomyków, które zostały.
– Wyjątkowo udane plony w tym roku – zauważyła Bogna. – Aż się starszyzna zastanawiała, czy dodatkowego spichlerza nie będzie trzeba postawić.
– To dobrze, bo nigdy nie wiadomo, jaka zima przyjdzie!
Pogawędziły jeszcze trochę, a potem Mira pożegnała się z kobietą i poszła do siebie. Kiedy podeszła pod chałupę, usłyszała ze środka dwa męskie głosy i zatrzymała się, żeby się dowiedzieć, kto u nich gości.
„Bednarz…” – rozpoznała po chwili. „I Czcibor, członek starszyzny. Co tutaj robią?” Nasłuchiwała przez chwilę i nagle padły słowa, które sprawiły, że skrzywiła się z niedowierzaniem: swaćba.
– Chyba najlepiej będzie, jeśli swaćbę zrobimy po Szczodrych Godach – powiedział Czcibor. – To dobry czas.
– Bardzo dobry – zgodził się z nim ojciec Miry i dziewczyna poczuła gniew. W Wiklińcu starszyzna nie mieszała się w sprawy dobierania się w pary, chyba że ktoś ewidentnie łamał zasady. To zwykle rodzice przyszłych małżonków zgłaszali, że młodzi chcą się pobrać, i wówczas starszyzna zatwierdzała swaćbę i wyznaczała jej termin, zresztą i w tym względzie zwykle przystając na propozycję młodych.
„Dlaczego rodzice ze mną nie porozmawiali, tylko tak nagle zdecydowali, że jestem gotowa?” – zastanawiała się. „I to z kim?” Stanął jej przed oczami syn bednarza: chudy, chorowity… Takiego nie namówi na wyprawę w świat… „A może to nie o mnie chodzi?” Zamyślona Mira nawet nie usłyszała, kiedy goście się pożegnali i ruszyli ku wyjściu. Zdążyła odskoczyć od progu, gdy pojawił się bednarz i na jej widok jego mięsiste wargi rozciągnęły się w uśmiechu, który ani trochę jej się nie spodobał.
– Piękny wieczór na spacer – powiedział. – Choć przegapiłaś wieczerzę.
Uśmiechnęła się uprzejmie i weszła do chaty, gdzie od razu starła się z ojcem.
– Gdzieś była?! – warknął. – Znamienitych gości mieliśmy, a ty…
– Właśnie widziałam – weszła mu w słowo, czego nigdy dotąd nie robiła. – Już mam się szykować do tej swaćby czy będzie więcej kandydatów? Będę miała coś do powiedzenia w tej sprawie czy też już wszystko ustalone?
Rodzice wymienili spojrzenia i mama Miry rozłożyła bezradnie ręce.
– Sama żeś to na siebie sprowadziła! – powiedziała. – Tyle razy ci mówiłam, że to źle wygląda, gdy ktoś tak ciągle samopas chodzi! Od ludzi stronisz, nie wiadomo, gdzie się włóczysz! Dzisiaj nawet, zamiast ze wszystkimi po żniwach wieczerzę zjeść, gdzieś polazłaś!
– Przez cały dzień z nimi pracowałam ramię w ramię – odparła. – Czy to takie dziwne, że chciałam choć przez chwilę pobyć sama?
– Nikt inny takiej potrzeby nie miał – mruknął ojciec.
– I dlatego uznaliście, że powinnam wyjść za mąż? Bo lubię być sama?
– To starszyzna zwróciła na ciebie uwagę – wyjaśniła mama. – Odludkiem jesteś, masz jakieś dziwne pomysły, dlatego uznali, że małżeństwo cię sprowadzi na właściwą drogę. A Radomir jest stateczny, ma największą chatę, trzy konie i wóz.
Zwierzęta gospodarskie były w ich osadzie własnością wspólną, a wśród nich znajdowały się dwa konie i to one ciągnęły wóz, gdy jechano na handel. Jednak najbogatsi mieszkańcy posiadali własne wierzchowce i użyczali ich zwykle w zamian za jakieś przysługi czy towar. Mira, słysząc słowa matki, aż poczerwieniała ze złości.
– Radomir?! – zawołała. – Myślałam, że mówicie o Maćku! Chcecie mnie wydać za starca?!
Matka zacisnęła usta i rzuciła mężowi wymowne spojrzenie.
– Radomir ma tyle lat, co i ja – mruknął mężczyzna. – Ale możesz wybrać kogoś innego – dodał pojednawczym tonem.
– Wielce łaskawi jesteście – rzuciła dziewczyna i zaszyła się w swoim kącie.
Rano rodzice wrócili do tematu.
– Jeśli nie chcesz Radomira, to nie musi być on – powiedziała mama. – Na pewno jest wśród mężczyzn z naszej osady taki, który jest ci szczególnie miły…
– I to ma wystarczyć, żebyśmy zostali mężem i żoną? – zapytała z goryczą. – Że jest mi miły? Lubię wielu chłopców z naszej osady, ale ja nie chcę jeszcze zakładać rodziny! Chyba mnie nie zmusicie?
– Nikt cię nie będzie zmuszał. Jak skończymy polowe prace, staniesz przed starszyzną, przeprosisz i obiecasz, że się zmienisz – doradziła matka. – To powinno wystarczyć.
Mira nic na to nie odrzekła, choć czuła złość, zarówno na rodziców, jak i na starszyznę. Czy naprawdę aż tak bardzo przeszkadzało im to, że lubi samotnie spacerować po lesie albo zaszywać się w swoich ulubionych miejscach i po prostu marzyć?
„Dlaczego muszę się tłumaczyć z takich rzeczy? Czy ja komuś robię krzywdę?” – myślała i po raz kolejny zamarzyło jej się odejście z Wiklińca.
ROZDZIAŁ 4
Żniwa trwały dość długo, bo tego roku przygotowali dodatkowe pola. Pogoda im sprzyjała. Słońce od rana przyświecało pracującym, ale od czasu do czasu pojawiały się obłoczki, które przysłaniały jego złotą tarczę, dając ludziom tak potrzebne chwile wytchnienia od gorąca. Skończyli wiązanie ostatnich snopów wczesnym popołudniem i z ulgą rozprostowywali obolałe grzbiety.
– Czas na ucztę – stwierdzili i pomaszerowali do osady, gdzie od rana kowalowa i jej dwie córki szykowały jedzenie dla wszystkich.
Zmęczeni, rozsiedli się wokół ogniska, popijali piwo i pogryzali podpłomyki, w oczekiwaniu na kołacz i suszone mięso, czyli dania przeznaczone na specjalne okazje, a do takich niewątpliwie zaliczano zakończenie żniw. Żerca odprawił modły, a potem jedli, rozmawiali, odpoczywali i planowali kolejne prace, bo przecież na żniwach robota się nie kończyła. Mira siedziała wśród ludzi i starała się z każdym zagadać, mając świadomość, że członkowie starszyzny bacznie ją obserwują. Raz po raz chwytała ich spojrzenia i miała wówczas ochotę skrzywić się, ale zamiast tego przywoływała na twarz uśmiech.
„Zobaczcie, jak pięknie się bawię ze wszystkimi” – mówiła do nich w duchu, choć tak naprawdę nudziła się strasznie. Czekała tylko, aż ktoś pierwszy odejdzie od ogniska, żeby i ona mogła wymówić się zmęczeniem, ale jak na złość, nikt się nie kwapił do opuszczenia biesiady. Zapadł już wieczór, księżyc pojawił się na niebie i spowił okolicę srebrzystą poświatą. Lekki wiatr chłodził głowy rozgrzane od piwa i ogniska, rozleniwiał.
– Kupcy jadą! – Okrzyki dzieciaków, które, korzystając z tego, że dorośli zapomnieli zagonić je do spania, bawiły się przy drodze, wzbudziły podniecenie wśród biesiadników. Tak dawno nie było kupców! Tak dawno nie mieli okazji pohandlować, posłuchać plotek ze świata! Goście zostali zaproszeni do ogniska, z czego skwapliwie skorzystali. Rozsiedli się i opowiadali o trudach podróży. Mira przysunęła się bliżej, aby nie stracić ani słowa z tych pasjonujących opowieści. Jakie to było ciekawe! Odwiedzili tyle miejsc! Dwóch z nich nawet płynęło przez morze!
„Ależ to jest ekscytujące życie!” – myślała Mira. „Nie ma w nim miejsca na nudę”.
Nagle wyczuła, że ktoś na nią patrzy, więc rozejrzała się i napotkała spojrzenie jednego z kupców. Siedział z dala od swoich towarzyszy i przyglądał się Mirze, a gdy go na tym przyłapała, uśmiechnął się, a potem wstał i podszedł do niej, niosąc dzban miodu, jeden z wielu, które kupcy przynieśli, by odwdzięczyć się za gościnę. Nalał jej i usiadł obok, patrząc na dziewczynę z nieukrywanym zachwytem. Jej też podobał się ten smukły, ciemnowłosy mężczyzna, a gdy cichym głosem zaczął opowiadać o swoich podróżach do najbardziej egzotycznych krajów, Mira miała wrażenie, że ją zaczarował. Raz po raz dolewał obojgu miodu, aż zakręciło jej się w głowie.
– Zazdroszczę ci tych podróży – wyznała.
– Chcesz zobaczyć, co przywiozłem z dalekich krain? – Pochylił się ku niej i popatrzył jej w oczy, w których migotało odbicie płomieni ogniska.
– Tak – szepnęła i podała mu rękę. Poszli razem w stronę wozów, które stały na skraju osady. Mira z zachwytem przesunęła dłonią po materiale, który Sambor, bo tak miał na imię kupiec, nazwał jedwabiem. – Wspaniałe! Takie delikatne, gładkie i przyjemne w dotyku! – Jej dłoń przesunęła się po tkaninie i natrafiła na jego rękę.
– Aleś ty piękna! – powiedział, patrząc na nią. W jego oczach odbijała się księżycowa poświata. Mira uśmiechnęła się. Pochylił się ku niej, przyciągnął ją do siebie i pocałował, a ona oddała pocałunek żarliwie. Całował ją i szeptał słodkie zaklęcia, a potem pociągnął dziewczynę za rękę, wsiedli razem na wóz i kochali się wśród miękkich, delikatnych tkanin, ona zaś w tym momencie wierzyła w każde słowo i niczego bardziej nie pragnęła, niż tylko czuć usta i dłonie tego mężczyzny, tak innego niż chłopcy z jej osady. Oboje mieli wrażenie, że unieśli się ponad ziemię, ich ciała drżały od przeżywanej rozkoszy, a umysły błądziły w światach, w których nie istnieją żadne granice. Leżeli później wtuleni w siebie, Sambor gładził jej piersi i szeptał do ucha słowa, od których szybciej biło jej serce.
– Tak bym chciała pojechać w świat… – wyszeptała.
– Zabiorę cię ze sobą! Dokąd tylko zechcesz! – zadeklarował i znów zaczął ją całować, ale usłyszeli głosy mieszkańców osady, którzy z wolna rozchodzili się już do chat, i Mira się odsunęła.
– Muszę wracać – powiedziała cicho.
– Odprowadzę cię!
Poszli drogą, objęci ciasno, oszołomieni wypitym miodem i czarem tej nocy, gdy księżyc lśnił jasnym blaskiem i zdawało się, że przybliża się ku ziemi, by lepiej się jej przyjrzeć. Zatrzymali się pod starą lipą rosnącą obok chałupy Miry i Sambor znów zaczął całować dziewczynę, a jego ręce sięgnęły ku jej piersiom, ale magia tej nocy już nieco wywietrzała jej z głowy i Mira zatrzymała jego dłonie.
– Aleś ty piękna! – wyszeptał jej do ucha, raz jeszcze pocałował i odszedł w stronę chaty kowala, który zaoferował kupcom gościnę, a dziewczyna pobiegła do siebie.
Kiedy się zbudziła, czuła się rozleniwiona i nie miała ochoty jeszcze wstawać. Leżała, wspominając tę szaloną noc i słuchając miarowych dźwięków rozlegających się na zewnątrz. Dopiero po dłuższej chwili zrozumiała, co to za hałas: to tętent końskich kopyt i terkot kół! Zerwała się z łóżka i wybiegła przed chałupę, ale zobaczyła już tylko oddalające się powozy kupców. Słońce stało wysoko na niebie i zrozumiała, że przespała czas targów. Poczuła żal, ale i tak nie stać by jej było na ich piękne, wykwintne towary… Patrzyła tęsknie za oddalającymi się mężczyznami i w pierwszej chwili zapragnęła pobiec za nimi, ale teraz, gdy opadł czar nocy i wypitego miodu, wiedziała już, że i tak nie pojechałaby z Samborem, nawet gdyby po nią przyszedł i o to prosił.
„Kim bym dla niego była?” – myślała. „Co o nim wiem, prócz tego, że ma zręczne dłonie i piękne oczy? Kto wie, jak zachowałby się on i jego kompani, gdybyśmy wyjechali dość daleko poza osadę?”
Czasami dochodziły do nich słuchy o niewolnikach, sprzedawanych do innych krajów, jakby byli towarem. Westchnęła i już miała wrócić do domu, gdy nagle od strony starej lipy jej wzrok przyciągnął jakiś ruch. Zaciekawiona podeszła bliżej i zobaczyła przywiązaną do gałęzi niebieską wstążkę. Odwiązała ją i przytuliła do serca, a potem pogładziła z zachwytem delikatną tkaninę. Była wdzięczna Samborowi za ten hojny podarek, cenny dla niej nie dlatego, że znała wysoką wartość jedwabiu, lecz z uwagi na to, że ten skrawek materiału był dla niej cząstką wielkiego świata, do którego tak tęskniła. Jaką daleką drogę musiał przebyć, by do niej trafić! Wplotła go w warkocz i postanowiła traktować jak talizman, który miał jej przynieść szczęście.
Ciąg dalszy w wersji pełnej
Copyright © by Joanna Tekieli, 2024
Copyright © by Grupa Wydawnicza FILIA, 2025
Wszelkie prawa zastrzeżone
Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.
Wydanie I, Poznań 2025
Projekt okładki: Tomasz Dobrenko © GIFTKING
Redakcja: Paulina Jeske-Choińska
Korekta: Agnieszka Czapczyk, Lidia Kozłowska
Skład i łamanie: Teodor Jeske-Choiński
PR & marketing: Anna Apanas
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:
„DARKHART”
Dariusz Nowacki
eISBN: 978-83-8402-290-0
Grupa Wydawnicza Filia Sp. z o.o.
ul. Kleeberga 2
61-615 Poznań
wydawnictwofilia.pl
Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.