Dom na przełęczy - Joanna Tekieli - ebook + audiobook + książka

Dom na przełęczy ebook i audiobook

Joanna Tekieli

4,6

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

10 osób interesuje się tą książką

Opis

JAK TO PIĘKNIE, ŻE W TYCH PODŁYCH CZASACH ZDOŁALIŚCIE OCALIĆ COŚ TAK DELIKATNEGO I DOBREGO JAK MIŁOŚĆ

Kiedy Helena i Antoni brali wojenny ślub, nie wierzyli, że dana im będzie wspólna przyszłość. A jednak przetrwali, doczekali upragnionej wolności i teraz starają się ułożyć sobie życie w maleńkiej wiosce Rzekowo, położonej malowniczo w dolinie rzeki, wśród lasów i wzgórz. W nędznym gospodarstwie,
w niełasce i odrzuceniu ze strony najbliższych, uczą się siebie nawzajem i próbują znaleźć szczęście w okaleczonym, poranionym przez wojnę świecie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 293

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 42 min

Lektor: Joanna Tekieli
Oceny
4,6 (431 ocen)
304
98
22
7
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
emiliaszu

Z braku laku…

Nieco naiwna, sentymentalna, ale i urocza opowiastka. Dobra na poprawę nastroju.
10
AmeliaMi2002

Nie oderwiesz się od lektury

piekna
00
gawmal

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniała kontynuacja pierwszej części. Polecam.
00
Cina63

Nie oderwiesz się od lektury

polecam
00
marianchytla

Nie oderwiesz się od lektury

dobra książka. Marian z Sanoka.
00

Popularność




 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Pamięci moich Babć i Dziadków

 

 

 

 

 

ROZDZIAŁ 1

 

 

Majowy poranek był pogodny i ciepły. Po błękitnym niebie płynęły wolno białe, puszyste obłoczki, od czasu do czasu przesłaniając tarczę słoneczną. Drzewa i trawa zazieleniły się po deszczu, który spadł ubiegłego wieczoru, a pomiędzy pokrytymi rosą źdźbłami wystawiały główki stokrotki i mlecze. Droga wyglądała malowniczo, ale Helena tego nie dostrzegła. Ciężarówka coraz bardziej oddalała się od rodzinnego miasteczka dziewczyny, a ona, siedząc w szoferce pomiędzy swoim mężem a kierującym samochodem sąsiadem Leonem, przełykała łzy. Zerkała w lusterku na malejące postacie stojących na rozdrożu rodziców, ciotki i kuzynki i zastanawiała się, czy jeszcze kiedyś ich wszystkich zobaczy.

– Jeśli zmieniłaś zdanie, jest jeszcze czas – szepnął jej do ucha Antoni, który od kilku minut patrzył na jej zapłakaną twarz i nie wiedział, jak zareagować. – Zrozumiem…

Spojrzała na niego i uśmiechnęła się smutno, a potem pokręciła głową, nie mając pojęcia, jak wielką ulgę sprawiła mu tym zaprzeczeniem.

– Moje miejsce jest tutaj, przy tobie – odpowiedziała urywanym głosem. – Ale będę za nimi tęsknić…

– Nic dziwnego – wtrącił się do rozmowy pan Leon, który znał ją od najmłodszych lat, bo mieszkał w kamienicy tak długo, jak jej rodzice. – Ale za to będziesz na swoim, Helenko. Własny dom to nie to samo, co mieszkanie w kamienicy. Nie trzeba się przejmować, że komuś przeszkadza twoje chodzenie czy śmiechy, ty też nie słyszysz sąsiadów. No i miejsca więcej… Ogród pewnie będziesz miała, albo i sad.

Antoniemu wyrwało się westchnienie, a w spojrzeniu, jakim obdarzył Helenę, błysnął strach. Siedzieli bardzo blisko siebie, ich uda się stykały i oboje byli tym trochę zmieszani, a jednak żadne nie próbowało się przesunąć, bo ciepło, jakie biło od tej drugiej osoby, jednocześnie przynosiło im otuchę i świadomość, że nie są sami.

– A może to ty zmieniłeś zdanie? – zapytała cicho, niepewna, czy dobrze odczytała jego emocje.

Popatrzył na nią z takim ogniem w oczach, że aż się zarumieniła.

– Kocham cię – szepnął dziewczynie prosto do ucha, wywołując ciepłym oddechem gęsią skórkę na jej szyi. – I to się nigdy nie zmieni.

Pomyślała o tym, co powiedział Leon, i wyobraźnia podsunęła jej wizję małej drewnianej chatki krytej strzechą, tonącej w morzu barwnych kwiatów, otoczonej niskim płotkiem. Obok domu biegał pies i dwa koty, a papuga miała swoje wyeksponowane miejsce pod rozłożystą jabłonią. Za domem rósł wielki szpaler bzów, których zapach upajał z daleka.

„Może będzie tam też sad i choć jedna czereśnia?” – zastanawiała się. Tyle było spraw do załatwienia, kiedy wrócił Antoni, że nie znaleźli czasu na to, aby porozmawiać, jak wygląda to ich wspólne gospodarstwo, do którego teraz ją zabierał. Miała nadzieję, że w ogrodzie znajdzie się miejsce na własne warzywa. „A jeden pokój w domu przeznaczymy dla dziecka”.

Myśl o dziecku sprawiła, że mocnej zabiło jej serce, ale w tym momencie samochód mijał właśnie ostatnie zabudowania miasteczka i Helena wróciła do rzeczywistości. Poprosiła sąsiada, żeby zwolnił, i pokazała Antoniemu grób partyzantów. Kiedy Niemcy uciekli, ktoś powbijał wokół mogiły gałęzie, tworząc prowizoryczny płotek, ale prosty brzozowy krzyż został ten sam.

– Tam ich rozstrzelali. – Wskazała dłonią na podziurawioną od kul ścianę kamienicy. – Czterech młodziutkich chłopców… To było… – Pokręciła głową, bo zabrakło jej słów.

Antoni ścisnął jej dłoń i w milczeniu patrzył na grób.

– Ile takich bezimiennych grobów naznaczyło nasz kraj, to pewnie nikt nie zliczy – powiedział gorzko Leon. – Mój Staś też nie wrócił z wojny, kto wie, czy nie leży w jakimś lesie… Coraz mniej mam nadziei, że go odnajdziemy żywego.

Helena przypomniała sobie trochę młodszego od niej, ciemnowłosego chłopaka, który zawsze witał ją zawadiackim „Serwus” i uśmiechał się, odsłaniając szeroką szparę między górnymi jedynkami.

– Mój wujek odnalazł się dopiero co, a myśmy go już opłakać zdążyli – powiedziała, chcąc pocieszyć sąsiada, który nagle posmutniał. – Może Staś też gdzieś w Ameryce siedzi i szuka możliwości, żeby się z wami skontaktować?

– Oby…

Dalej jechali w milczeniu, każde pogrążone w myślach. Ciężarówka wjechała w las i Leon uchylił szerzej okno po swojej stronie. W szoferce poniósł się zapach igliwia. Zatrzymali się przed przejazdem kolejowym i patrzyli na zbliżający się skład. Mijał ich, przy wtórze gwizdów i łoskotu. Antoni przykleił twarz do szyby i śledził wzrokiem lokomotywę w takim napięciu, że Helena pogładziła go delikatnie po ramieniu, jakby chciała w ten sposób odgonić złe wspomnienia. Popatrzył na nią i odchrząknął, zakłopotany.

– Taki nawyk – mruknął. – Czasem się zdarzało, że szkopski maszynista wyrzucał łopatą żar, kiedy przejeżdżali przez las. Ściółka potrafi się zająć ogniem błyskawicznie… Nieraz gasiliśmy takie celowe pożary.

– Dobrze, żeśmy ich w końcu pogonili! – zawołał kierowca, a Helena rzuciła mu lekko kpiące spojrzenie.

„Żeśmy” – pomyślała. „Przez całą wojnę nie miał w ręku broni, a teraz zachowuje się, jakby osobiście zabił Hitlera”.

Później zawstydziła się tej myśli, bo przecież pan Leon stracił syna, a poza tym, skąd mogła wiedzieć, czy tak jak ona nie działał gdzieś w podziemiu?

„Kim jestem, żeby go oceniać?”

Ciężarówka wjechała w jeszcze bardziej gęsty las i na piaszczystej drodze wzniecała wielkie kłęby kurzu. Helena zaniepokoiła się, czy ten pył nie dostanie się do środka i nie zaszkodzi papudze, której klatkę przymocowali porządnie do małżeńskiego łoża, jako że Leon stanowczo odmówił przewożenia jej w szoferce, co ptak przyjął stekiem wyzwisk wykrzykiwanych po niemiecku.

– Wystarczy mi, że słyszę te szwabskie wrzaski przez ścianę – stwierdził mężczyzna. – W moim aucie nie będzie szprechania!

Zdenerwowana papuga została więc na pace wraz ze wszystkimi rzeczami, a ciężarówka mknęła leśnymi drogami, coraz bardziej oddalając się od rodzinnego miasteczka Heleny. W pewnym momencie samochód zwolnił i zatrzymał się pośrodku ścieżki, a kierowca otworzył drzwi i wyskoczył.

– Muszę w krzaczki – powiedział. – No i nogi trochę rozprostuję. Wam też radzę!

Po chwili zniknął w lesie, więc Helena skorzystała z okazji, żeby sprawdzić, czy z ptakiem wszystko w porządku. Zajrzeli tam razem z Antonim i zostali poczęstowani niewybredną wiązanką niemieckich przekleństw.

– Czyli nic jej nie jest. – Uśmiechnął się Antoni.

– Cicho, Irenko – uspokajała ją Helena. – Niedługo dojedziemy… Będzie ci tam lepiej niż w mieście, zobaczysz. Może nawet znowu nauczysz się latać!

Antoni westchnął i spojrzał na nią z powagą.

– Ja nie jestem taki pewny, czy będzie jej dobrze na wsi… Wiesz, te wszystkie bezpańskie koty… Może stać się dla nich łakomym kąskiem.

– Będziemy jej pilnować.

Popatrzyli na siebie i oboje jednocześnie pomyśleli, jakie to dziwne, że nagle zmienili się w „my” i jadą, aby rozpocząć wspólne życie. Antoni poczuł ukłucie strachu, czy dla Heleny to nowe życie nie będzie zbyt dużym rozczarowaniem. Pogładził jej dłoń, myśląc o tym, jaka jest delikatna i miękka. Chciał coś powiedzieć, ale w tym momencie z lasu wyłonił się Leon, ciągnąc za sobą na postronku zwierzę.

– Koza? – Antoni rozejrzał się w poszukiwaniu właściciela, ale byli na drodze sami.

– No, zaplątała się w krzakach, uwolniłem ją i pomyślałem, że wam się przyda na gospodarstwie!

– Ale jak to? Ona przecież jest czyjaś? – odpowiedziała z powątpiewaniem Helena, a jej mąż pokiwał głową.

– Pewnie tak, ale widzicie tu kogoś? Najbliższa wieś jest z osiem kilometrów za nami! – Leon z trudem umieścił kozę na pace, po czym rozejrzał się za odpowiednim miejscem, gdzie mógłby ją przywiązać. – Pewnie zwiała komuś z wozu albo coś. No, jak jej nie chcecie, to ja nie pogardzę świeżym mięsem!

– Chce ją pan zabić?

– Bez tego trudno by było zjeść…

Wyciągnął pasek ze spodni i popatrzył pytająco na Helenę.

– To co? Mam ją przywiązać czy ukatrupić na miejscu? – zapytał, a widząc jej minę, tylko się roześmiał. – Wojnę przeżyłaś, a śmierć jakiejś głupiej kozy cię obchodzi?

– Obchodzi – burknęła. – I chętnie ją przygarniemy! Prawda, Antoś? Znajdzie się dla niej wolna zagroda?

Antoni niepewnie kiwnął głową.

– No i dobrze. – Leon zajął się przywiązywaniem kozy, a Helena rozejrzała się wokół i zerwała całe naręcze roślin, po czym podała je kierowcy, żeby położył przed zwierzęciem.

– To smacznego! – mruknął, poklepał rogaty łeb i wsiadł do szoferki. Helena i Antoni dołączyli do niego i samochód ruszył w dalszą drogę. Początkowo towarzyszyło im w tej podróży meczenie kozy i przekleństwa papugi, ale szybko zagłuszył je warkot silnika. Kawałek dalej natrafili na zepsutą ciężarówkę. Stała przechylona, bo ktoś zdążył ją rozmontować prawie ze wszystkich części, które mogły się na coś przydać. Antoni poprosił kierowcę, żeby się zatrzymał, po czym wspiął się na samochód i zabrał plandekę.

– Nie wierzę, że ktoś zostawił tak cenny towar! – zawołał i wrzucił zdobycz na tył ciężarówki. – Zawsze jak nam się trafiała taka okazja, kradliśmy plandeki ze szkopskich wozów! Można się pod nimi schować w czasie deszczu i ani kropli nie przepuszczą!

Helena pokiwała głową i pomyślała o tym, jak mało wiedzą o swoim życiu i sobie nawzajem. Miała wielką ochotę posłuchać więcej tych partyzanckich wspomnień, ale uznała, że to może poczekać.

„Będziemy mieć dla siebie całe dnie. I noce…” Zerknęła z ukosa na męża i przypomniała sobie noc poślubną i ich poranek przed jego odejściem. Miała nadzieję, że powróci ta czułość i tkliwość, jaka stała się wtedy ich udziałem, bo teraz myśl o wspólnych nocach wywoływała w niej obawę i zażenowanie. Tak długo się nie widzieli, że chwilami wydawał jej się zupełnie obcy i nie miała nawet śmiałości, żeby go dotknąć. A przecież i wcześniej nie znali się zbyt dobrze – połączyła ich wojna i wspólne ideały.

„Czy to wystarczy, żeby ze sobą żyć?” – zastanawiała się, ale szybko odpędziła te wątpliwości i żeby nie podsycać obaw, wróciła w marzeniach do wyobrażania sobie ich wspólnego domu. Teraz obok ogrodu i sadu miał jeszcze uroczą, drewnianą obórkę, w której zamieszka koza.

„Muszę dla niej wymyślić imię”.

Las się skończył, ustępując miejsca sadom, które pyszniły się z daleka świeżą zielenią listków. Zawiązki owoców sprawiły, że wszyscy troje poczuli nadzieję na lepsze życie. Szybko jednak uśmiechy zastygły im na ustach, bo gdy minęli sad, wyłonił się widok tak przygnębiający, że ścisnęły im się serca. Jechali w milczeniu, spoglądając na spalone chaty i czarne kikuty drzew. Helena miała ochotę zamknąć oczy, ale coś zmuszało ją do patrzenia. Mieli wrażenie, jakby znaleźli się na wielkim cmentarzysku, choć żadnych ciał nie widzieli. A jednak był to cmentarz czyichś nadziei, marzeń, planów. Zgliszcza domów otaczały poczerniałe resztki spalonych ogrodów, stodół, stajni, płotów. W ostatnim domu ostały się kamienne schodki. Helena pomyślała o ludziach, którzy po tych schodkach wchodzili do sieni, może niosąc zebrane na łąkach kwiaty albo jabłka z sadu. Teraz schody prowadziły donikąd, ale przy najniższym stopniu Helena ujrzała coś, co sprawiło, że mocniej zabiło jej serce. Z czarnej, spalonej ziemi wyłaniała się czerwona główka tulipana, jak symbol nadziei i nowego życia na tle ponurego krajobrazu.

– Proszę się zatrzymać! – zawołała.

Leon posłusznie zahamował i ze zdumieniem patrzył, jak dziewczyna przeciska się nad kolanami Antoniego, wyskakuje i biegnie do kamiennych schodków.

„Nie zostawię go na tym cmentarzysku” – pomyślała, po czym pochyliła się nad kwiatem i delikatnie wyłuskała z ziemi cebulkę. Włożyła ją do chusteczki, do której zagarnęła więcej ziemi, a potem wróciła do samochodu, tuląc zawiniątko do piersi.

– Nie mogłam go tam zostawić – powiedziała cicho. – To cud, że przetrwał. Zabiorę ten cud do naszego domu. Posadzimy w ogrodzie, na dobrą wróżbę!

Jakiś cień przemknął przez twarz Antoniego, ale tylko pokiwał głową i pomógł jej wsiąść z powrotem. Pół godziny później znów wjechali w las. Miarowe kołysanie samochodu sprawiło, że Helena zasnęła. Miała za sobą prawie nieprzespaną noc, bo martwiła się o rodziców, którzy mieli tego dnia wyruszyć w o wiele dłuższą i bardziej niepewną drogę, zastanawiała się, czy nie popełnia błędu, rozstając się z nimi, rozważała, czy będzie z Antonim szczęśliwa. Niewiele o nim wiedziała, ich wojenny ślub miał być tylko symbolem, żadne z nich nie wierzyło, że uda im się spotkać po wojnie. A jednak się udało – i teraz mieli przed sobą wspólne życie. Samochód podskoczył na wybojach i Helena gwałtownie się przebudziła. Rozejrzała się i przekonała, że otaczają ich lasy, pola i niewielkie zabudowania. Minęli kilka wiosek, gdzieniegdzie wokół domów krzątali się ludzie, a na łąkach pasły się krowy. Cieszył ich ten widok, bo świadczył o tym, że życie powoli wraca do normy, że ludzie próbują od nowa się urządzać. W milczeniu pokonali przejazd kolejowy i znów wjechali w las.

– Już niedaleko – szepnął Antoni po godzinie, więc Helena wyprostowała się i z uwagą popatrzyła na roztaczający się przed nimi krajobraz. W tym momencie widok zasłaniał gęsty las, ale kilkanaście minut później został już tylko nieduży zagajnik. Droga wiodła pod górę, a potem zaczynała gwałtownie opadać i przed ich oczami wyłoniła się mała wioska, której naturalną granicę wyznaczał od południa niewielki las, a od północy – rzeka. Płynęła szerokim korytem, a jej brzegi porastały wierzby płaczące. Ich długie, giętkie gałęzie pokryte jasnozielonymi listkami przeglądały się w tafli wody. Za rzeką wznosiły się wzgórza porośnięte gęstym lasem.

– To tutaj – powiedział Antoni i Leon zwolnił, żeby Helena mogła dokładnie obejrzeć okolicę.

Chatki rozrzucone były dość rzadko pod lasem i oddzielone ogródkami. Dalej rozciągały się pola, na których wiatr pochylał ku ziemi jasnozielone kłosy. Ten krajobraz wydawał się tak spokojny i sielankowy, jakby w ogóle nie dotarła tutaj wojna. A jednak dotarła, o czym Helena miała się przekonać nieco później…

 

 

 

 

 

ROZDZIAŁ 2

 

 

Słońce przesłoniły ciemne chmury i zerwał się łagodny wiatr, który niósł w sobie zapach bzów. Ciężarówka jechała wolno szutrową drogą, a mieszkańcy wioski wychodzili przed domy i zerkali ciekawie, bo nie był to dla nich codzienny widok.

– Niech się pan tam zatrzyma. – Antoni wskazał dłonią zagrodę, której centralny punkt stanowił duży drewniany dom. Samochód stanął i cała trójka wysiadła, rozglądając się przy tym po rozległym terenie.

Jakiś przygarbiony, chudy mężczyzna wychodził właśnie ze stajni, prowadząc krowę, ale na widok samochodu zawahał się. W tym samym momencie drzwi domu otworzyły się i na progu stanęła niska kobieta o czarnych włosach, poprzetykanych siwymi nitkami. Obok niej pojawił się korpulentny mężczyzna, a za ich plecami – wysoka, znacznie od nich młodsza brunetka, tak podobna do Antoniego, że Helena od razu domyśliła się, że musi być jego siostrą. Stali przez chwilę naprzeciwko siebie i przyglądali się sobie badawczo.

– To moi rodzice, siostra Zosia i szwagier Ryszard. – Antoni przerwał w końcu milczenie i dokonał prezentacji. – A to moja żona, Helena.

Helena uśmiechnęła się, ale nikt tego uśmiechu nie odwzajemnił. Rodzice Antoniego tylko pokiwali głowami, a szwagier coś mruknął i poszedł zamknąć krowę w stajni. Siostra wzięła na siebie rolę gospodyni, co sprowadzało się do wykonania zapraszającego gestu i stwierdzenia:

– Wejdźcie, obiad właśnie naszykowałam.

W jej głosie nie było słychać ani radości, ani serdeczności. Zaproszenie obejmowało też Leona, który przyglądał się temu chłodnemu powitaniu ze zdziwieniem, a gdy wszyscy zasiedli za stołem i w milczeniu zaczęli jeść podaną im przez Zofię zupę, uznał za konieczne poprowadzenie konwersacji. Opowiedział o ich drodze, o życiu w miasteczku, dopytywał o warunki panujące w wiosce. Z półsłówek, którymi mu odpowiadali, Helena zdołała zrozumieć, że dom należy do szwagra Antoniego i że rodzice jej męża dawniej mieszkali tam, gdzie teraz mieli zamieszkać młodzi małżonkowie.

„Zajmiemy ich dom? Pokłócili się o to?” – zastanawiała się.

Jadła zupę wolno, nie czując w ogóle smaku, bo gardło miała ściśnięte ze zdenerwowania. Nie wiedziała, dlaczego atmosfera w tym domu jest aż tak ciężka i nieprzyjazna. Czuła na sobie ukradkowe spojrzenia, rzucane jej przez domowników, i miała świadomość, że nie są to spojrzenia życzliwe. Dziękowała w duchu Leonowi, że przejął ciężar konwersacji, i zastanawiała się, czy swoim przyjazdem pokrzyżowała im jakieś plany. Wreszcie talerze zrobiły się puste i można było odłożyć łyżki.

– Dziękuję. Było bardzo smaczne – powiedziała Helena cicho, kierując nieśmiały uśmiech w stronę teściowej.

– Zwykłe kluchy na wodzie – odburknęła sucho kobieta i znów zapadła cisza.

– No, to może my teraz pojedziemy rozładować nasze rzeczy – zaproponował trochę zbyt głośno Antoni, zerkając na Leona, który skwapliwie pokiwał głową i już wstawał od stołu. – A ty, Helenko, zostań tutaj i trochę odpocznij.

– Nie, nie, ja przecież też chcę pomóc! – zawołała i sama usłyszała, ile w jej głosie desperacji na myśl o tym, że miałaby zostać sama w tej kuchni, z tymi ludźmi, patrzącymi tak badawczo i nieprzyjaźnie.

Nikt nie próbował ich zatrzymywać. Nikt też nie zaproponował pomocy. Wyszli z kuchni, żegnani obojętnymi spojrzeniami.

– Nie ma co, towarzyskich ma pan krewnych – mruknął Leon. – Mało brakowało, a zagadaliby nas na śmierć! Myślałby kto, że im jakąś krzywdę wyrządziliśmy, tak łypali… Zwłaszcza ten pana szwagier.

Antoni nic nie odpowiedział, zerknął tylko z obawą na Helenę, a widząc jej zgaszoną minę, zacisnął szczęki i znów cień przemknął przez jego twarz. Wolałby, żeby została jeszcze u jego rodziny, zanim pokaże jej ich nowy dom, ale nie miał odwagi drugi raz tego proponować, bo widział, jak źle się czuła podczas posiłku. Wsiedli do szoferki i pojechali na drugi koniec wsi, co Helena przyjęła z ulgą, bo nie uśmiechało jej się zbyt bliskie sąsiedztwo krewnych męża. Wyczuła, że w ich zdystansowaniu jest nie tyle nieufność wobec obcej osoby, ile wręcz wrogość, i nie potrafiła tego zrozumieć.

„Może chcieli, żeby Antoni ożenił się z miejscową dziewczyną? Może nawet był z którąś zaręczony?” – myślała.

Tymczasem ciężarówka mijała kolejne skromne zabudowania, aż ich oczom ukazał się widok, który sprawił, że zapomnieli o chłodnym powitaniu. Za dużym, pobielonym budynkiem droga skręcała w prawo i za zakrętem wyłoniły się zgliszcza trzech domów. Wszystkie były spalone aż do fundamentów – tylko przed ostatnim uchowała się stara szopa, część obórki, kamienna studnia i niziutki budynek z kamienia i cegieł, przykryty strzechą.

„To chyba stajnia?” – pomyślała Helena. „A może jeszcze jedna szopa?”

– To tutaj – powiedział w tym momencie Antoni i ciężarówka się zatrzymała. – To nasz dom… – Wskazał na niski budynek, nie patrząc jej w oczy.

Leon zaklął pod nosem i pokręcił głową z niedowierzaniem, ale w końcu splunął w dłonie, wyskoczył i zagonił oboje do pracy przy rozładunku. Zaszokowana Helena mechanicznie wykonywała jego polecenia, raz po raz zerkając z przerażeniem na budynek, który jej mąż nazwał domem. Najpierw wyciągnęli kozę i klatkę z papugą. Antoni przyniósł z szopy sznurek i zaprowadził kozę na rozciągającą się za nadpalonym płotem łąkę. Przywiązał zwierzę do w miarę solidnie wyglądającej sztachety i poklepał po grzbiecie. Po chwili dodał jeszcze wodę, którą przyniósł ze studni w starym garnku.

– Smacznego – powiedział.

Koza od razu zabrała się do skubania źdźbeł. Helena wzięła klatkę z papugą i postawiła ją na kępce trawy rosnącej pod oknem budynku, który miał być ich domem. Spodziewała się, że ptak rozpocznie koncert przekleństw, ale ku jej zdumieniu Irenka tylko zaskrzeczała cicho i w milczeniu badała nowy teren, spacerując od jednego końca klatki do drugiego.

„Mnie też brakuje słów” – pomyślała dziewczyna, nalewając wody do pojemniczka.

Odeszła od klatki i stanęła przed spalonym doszczętnie budynkiem, który z pewnością był kiedyś sporym i wygodnym domem. Popatrzyła na otaczające go pogorzelisko i zdjął ją pusty śmiech na myśl o tym, że wyobrażała sobie kwiaty i drzewa. Drzewa były, owszem – trzy czarne pnie wyłaniały się z ziemi, wznosząc w górę martwe konary. Nikt nie zadał sobie trudu, żeby usunąć spalone rośliny, więc ich poczerniałe szczątki zaścielały całą powierzchnię, utrudniając dostęp do światła tym nowym, zielonym, które mimo wszystko próbowały przebić się w górę. Helena przykucnęła w rogu, tam, gdzie ogień wyrządził najmniej szkód, wyrwała kilka starych korzeni, zgrabiła ziemię paznokciami, spulchniła znalezionym kamieniem, a potem wykopała dołek i ostrożnie umieściła w nim cebulkę tulipana. Przysypała, wygładziła ziemię, usunęła jeszcze kilka spalonych bylin i pogładziła delikatnie czerwone płatki. Antoni, który w milczeniu przyglądał się żonie, nabrał w obie dłonie wody i podlał roślinę. Helena spojrzała na niego z wdzięcznością, choć dostrzegł też w jej wzroku żal i zawód, które wywołały w nim poczucie winy. Chciał coś powiedzieć, ale kierowca zaczął ich ponaglać, żeby wreszcie wypakować wszystko z ciężarówki.

– Chodźcie, bo nas tu noc zastanie!

To, co załadowali z pomocą rodziców Heleny, kuzynki, ciotki i sąsiada, teraz musieli wypakować we troje. Uwijali się szybko, dysząc ze zmęczenia. W trakcie pracy Leon rozglądał się po całym terenie i wreszcie nie wytrzymał.

– Tu chcecie mieszkać? – zapytał. – Przecież tu nawet wody nie ma!

– Woda jest w studni. A nocować będziemy u mojej siostry, mówiła, że wydzieli nam trochę miejsca w kuchni… Szybko dobuduję duży pokój, naprawię, co trzeba, i będzie się nam wygodnie żyło – odpowiedział Antoni, choć w jego głosie nie słychać było pewności.

– A nie zatruli tej wody w studni? – wtrąciła Helena. – Słyszałam, że tak robili…

– Nie. Chyba im wystarczyło, że podpalili obejścia.

– A ta szopa, to czyja? – Leon wskazał na budynek, który Antoni nazwał domem.

– To nie szopa, tylko dom po mojej babci. Mieszkała tu do śmierci i mnie go zapisała, bo stanąłem w jego obronie, jak go rodzice chcieli rozebrać. Babcia się uparła, że starych drzew się nie przesadza, i za nic nie chciała się przenieść, choć to przecież tylko parę metrów dalej. A teraz to właśnie ten stary domek ocalał, bo chyba oni też myśleli, że to szopa, i uznali, że się sama zajmie ogniem.

– Szkopy? – zapytał Leon, choć właściwie pytać nie musiał, bo kiedy mówiło się „oni”, zwykle każdy miał na myśli okupantów.

– Tak.

– Kiedy? – dociekał dalej kierowca, choć widać było wyraźnie, że Antoni nie ma ochoty o tym mówić.

– W zeszłym roku, pod koniec października – mruknął. – Najpierw zatrzymali się we wsi tam, za lasem. – Machnął ręką w nieokreślonym kierunku. – A potem ruszyli dalej i przeszli przez Rzekowo. Wydawało się, że wystarczy im tych parę kur i krowa, którą zabili, ale jednak nie…

– I tak dobrze, że nie puścili z dymem całej wsi.

Antoni postawił walizkę, którą właśnie niósł, i spojrzał Leonowi w oczy.

– Moi rodzice i siostra byli akurat w środku, ledwie udało im się ujść z życiem… Sąsiad z domu obok nie miał tyle szczęścia… Ale Zosia była wtedy w szóstym miesiącu ciąży. Straciła dziecko. No i moja babcia, kiedy zobaczyła, co się dzieje, dostała ataku serca. Moi rodzice nie wiedzieli, co najpierw robić w tym chaosie: ratować płonący dobytek czy umierającą matkę… Nie udało się ani jedno, ani drugie…

Po tych słowach zapadła cisza tak straszna, że Helenie aż zadzwoniło w uszach. Antoni stał bez ruchu, ze spuszczoną głową i wyglądał tak żałośnie, że Leon poczuł wzbierające w nim współczucie i chęć pocieszenia.

– Skurwysyny – skomentował. – Wieś mojego kuzyna też spalili, dwa domy się tylko ostały.

– To się stało przeze mnie – rzucił nagle Antoni.

Popatrzyli na niego wyczekująco, ale on odwrócił się i znów zaczął wyciągać kolejne przedmioty z samochodu, jakby miał nadzieję, że zapomną o tym, co mu się w emocjach wyrwało. Helena pomyślała, że będzie czas, by wrócić do tej kwestii, gdy już zostaną we dwoje, ale Leon nie zamierzał tego tak zostawić.

– Jak to przez ciebie? – zapytał, przechodząc na ty.

Antoni odłożył ciężką paczkę i znów skierował się do samochodu, ale kierowca zastąpił mu drogę.

– Mówże, człowieku, skoro już zacząłeś!

Westchnął z rezygnacją i stanął przed nimi z opuszczonymi ramionami i zwieszoną głową, jak skazaniec czekający na wykonanie wyroku.

– Byłem partyzantem… – powiedział cicho i zamilkł, jakby to wszystko wyjaśniało.

– No i co? – Leon wzruszył ramionami. – Nie ty jeden. Jak teraz spotykam różnych takich, co ich przez całą wojnę nie widziałem, to prawie każdy mówi, że w partyzantce walczył. Aż dziw, że się wszyscy w tych lasach pomieścili.

Antoni milczał, ale Helena nie mogła zostawić tego stwierdzenia bez odpowiedzi.

– Mój mąż naprawdę walczył – zawołała żarliwie.

– I co? Dowiedzieli się, że ci pomagają, tak? – dopytywał Leon.

– Nie pomagali mi. Nasz oddział w ogóle w tym rejonie nie działał. Zresztą chyba żaden, bo tutaj lasy za małe, za bardzo rozproszone…

Kierowca prychnął i rzucił mu podejrzliwe spojrzenie.

– No to coś ty zmalował? – zapytał. – Aaa… Dowódcą byłeś w tej partyzantce, tak? Jaki miałeś pseudonim? Chociaż nie, musieli cię znać z nazwiska, skoro aż tutaj za tobą trafili…

– Nie byłem żadnym dowódcą, ani w ogóle nikim znaczącym. I nie znali mnie z nazwiska, bo nawet jak wpadłem, to miałem fałszywe papiery, po koledze, którego zamordowali…

– To ja już nic nie rozumiem – stwierdził sąsiad sceptycznie. – Jak się mścili za pomoc partyzantom, to całe wsie palili i mieszkańców wyżynali, a tu ledwie trzy domy! I za tobą jednym tak ganiali, skoro, jak mówisz, nikim znaczącym nie byłeś? Mieli chyba inne sprawy na głowie niż sprawdzać, co porabia jakiś tam małorolny. Coś kręcisz, chłopie.

– Mój szwagier uważa, że to przeze mnie. Rodzice zresztą też. Bo mnie tu nie było, żeby ich bronić.

– Byłeś tam, gdzie powinien być każdy Polak! – zawołała Helena. – Walczyłeś i narażałeś życie za ojczyznę!

– Szwagier! – rzucił pogardliwie Leon. – Też mi znawca i specjalista od krowiego ogona… A on gdzie wtedy był? Czemu nie bronił?

– A tamtą wieś, co ją mijaliśmy, niby też przez ciebie spalili? – dodała Helena, w której emocje aż buzowały. – Co za bzdury! Spalili, bo były polskie. Nie potrzebowali innych powodów! I jeśli jest tu czyjaś wina, to tylko ich, na pewno nie twoja!

– Dobra, dość gadania, do roboty! – zakomenderował Leon, bo zauważył, że Antoniemu po tych słowach zadrżały usta i nie zdołał ukryć wzruszenia. To hasło zmobilizowało go jednak, potrząsnął głową, spojrzał jeszcze raz płomiennym wzrokiem na żonę i ze zdwojoną energią wziął się do rozładunku.

Przywiezione z rodzinnego domu Heleny wielkie łóżko i piękny rzeźbiony kredens stanęły na podwórzu, a na nich i wokół układali wszystkie rzeczy, które mama pieczołowicie spakowała im na nową drogę życia. Wyglądały absurdalnie na tym pustym podwórzu, obok nędznej chatynki.

„Dobrze, że jest sucho” – pomyślała Helena, patrząc na swój dobytek leżący na ziemi.

– No, to ja się zbieram, żeby przed nocą do domu dojechać – powiedział Leon, kiedy wypakowali ostatnią walizkę. Próbowali go zatrzymać, proponując coś do picia, ale machnął tylko ręką, wsiadł do ciężarówki i już po chwili zniknął im z oczu. Mieli wrażenie, że ucieka, jakby nie chciał być świadkiem tego, jak będą te rzeczy wnosić do ich marnego domu.

„Dobrze, że rodzice już wyjechali i nie opowie im o tym wszystkim” – pomyślała Helena. Przez chwilę miała ochotę pobiec za nim i odjechać jak najdalej stąd, nie zważając na to, co powie Antoni, ale gdy spojrzała na męża, wiedziała, że nie może tego zrobić. „To bohater, przez tyle lat walczył o to, żeby Polska znów była wolna, a ja miałabym go porzucić tylko dlatego, że jego dom nie jest taki, jak sobie wymarzyłam?” – mówiła sobie w duchu. „Przecież to tylko rzeczy i budynki, jeśli się postaramy, naprawimy, co się da, i będziemy dobrze żyć”.

 

 

 

 

 

ROZDZIAŁ 3

 

 

Dopiero kiedy ucichł warkot ciężarówki, Helena rozejrzała się po swoim gospodarstwie. Wcześniej nie miała czasu na analizowanie emocji, więc teraz opanowały ją ze zdwojoną siłą. Z przerażeniem patrzyła na to, co Antoni określił mianem domu, i zwątpiła, czy kiedykolwiek uda się tutaj urządzić wygodne miejsce do życia. Była to mała chatynka, tak niziutka, że musieli się schylić, żeby wejść do środka. W ciemnej sieni czuć było stęchlizną, nad wejściem wisiały zasuszone kwiaty, wśród których, mimo mroku, dostrzegła poplątane sieci pajęcze.

„Posprzątamy i zrobi się przytulnie” – przekonywała samą siebie w duchu, ale nie bardzo w to wierzyła.

Antoni prowadził ją w milczeniu, a gardło miał ściśnięte ze zdenerwowania. Zdawał sobie sprawę z tego, że warunki są spartańskie, ale teraz dopiero, gdy spojrzał na wszystko jej oczami, boleśnie dostrzegał biedę, ciasnotę i opłakany stan ich domu. Minęli maleńką sień i weszli do pokoju. To pomieszczenie także nie zachwycało: miejsca było mało, zamiast podłogi – klepisko, a stojący na środku stół miał poczerniały i wyszczerbiony blat. Dwa taborety, które ktoś wcisnął pod niego, także nie wyglądały zachęcająco. Jedynym elementem, który Helenie się spodobał, było okno, zajmujące niemal pół ściany – jednak wokół tyle było szpar, że gdy otworzyli drzwi, zrobił się przeciąg.

– A tutaj jest sypialnia. – Antoni otworzył drzwi i puścił ją przodem.

Weszli do niemal pustego pomieszczenia, gdzie Helena znów z przerażeniem dostrzegła klepisko, z kłębiącymi się zbitkami kurzu, które wpadający przez liczne szpary wiatr przerzucał z miejsca na miejsce. Tutaj okno było maleńkie, wpuszczało niewiele światła, choć ktoś najwyraźniej próbował sprzątać, bo szyby w obydwu pokojach lśniły czystością.

„W sypialni nie musi być jasno” – pocieszała się w duchu. „Ale jak przyjdzie zima i przez te szpary zacznie wpadać lodowaty wiatr albo śnieg, to nie będzie zbyt miło” – dodał inny głos i ta myśl sprawiła, że zaschło jej w gardle i ogarnęło ją przerażenie na myśl o życiu tutaj.

Antoni, raz po raz rzucając jej uważne spojrzenia, poprowadził ją z powrotem do sieni, skąd kolejne niskie drzwi wiodły do kuchni. Ta była przynajmniej dość spora i widna, choć dużą jej część zajmował piec. Silniejszy podmuch wiatru otworzył szerzej drzwi wejściowe, po czym zamknął je z hukiem, od którego oboje drgnęli. Helena czuła, że całe zmęczenie i trud tego dnia teraz właśnie przejmują nad nią kontrolę. Przypomniała sobie wizje, jakie snuła, jadąc tutaj, i ogarnęło ją przygnębienie.

„Dom tonący w kwiatach, obórka, sad, rozłożysta jabłoń z miejscem na klatkę Irenki, pokój dla dziecka… A my nawet porządnego stołu nie mamy” – pomyślała z goryczą.

Wezbrał w niej nagle tak wielki żal, że nie potrafiła powstrzymać napływających do oczu łez. Odwróciła się szybko w stronę pieca, żeby Antoni niczego nie zauważył, ale on już od dłuższego czasu zdawał sobie sprawę z tego, co dzieje się w jej myślach. Łzy, które błysnęły w oczach jego żony, sprawiły, że cofnął się o krok i opuścił ramiona. Wyglądał w tym momencie, jakby nagle uszło z niego powietrze. Wyszedł tyłem z kuchni, usiadł na progu i ukrył twarz w dłoniach. To wstrząsnęło Heleną bardziej niż wygląd ich domu. Przez ten cały czas, od momentu gdy go pożegnała rankiem po ich ślubie, Antoni urastał w jej wyobraźni do rangi niemal mitycznego herosa. Przypisywała mu cechy, które spowodowały, że stał się w jej myślach nie – żywym człowiekiem, lecz pomnikiem symbolizującym męstwo, poświęcenie, bohaterstwo i waleczność. Teraz patrzyła, jak ten pomnik kruszeje i rozpada się, odsłaniając zwyczajnego, załamanego mężczyznę.

– Antoś… – szepnęła i położyła mu dłoń na ramieniu.

Drgnął, a potem uniósł wzrok, chwycił tę rękę i pocałował.

– Przebacz mi – poprosił tak cicho, że ledwie go słyszała. – Tysiąc razy chciałem ci powiedzieć, jak to wygląda, i za każdym razem cała odwaga ze mnie wyparowywała. Bałem się, że jak usłyszysz o tej nędzy, to nie będziesz chciała tu przyjechać. A miałem nadzieję, że kiedy już zobaczysz Rzekowo, spodoba ci się tutaj, że pokochasz to miejsce, ale teraz widzę… – Rozłożył bezradnie ręce. – Teraz widzę, że tutaj nie ma niczego do podobania się. Zabrałem cię, królewno, z pięknego domu, i przywiozłem do takiej biedy…

Wstał, odwrócił się w jej stronę i oparł dłoń o ścianę, jakby się bał, że bez solidnego oparcia nie zdoła powiedzieć tego, co zamierzał.

– Heleno… Ja wiem, że cię oszukałem. Jeśli chcesz, odwiozę cię do miasta i zwolnię z danego słowa.

Spuścił głowę, żeby ukryć przed nią drżenie warg. Helena patrzyła na niego i wzruszenie walczyło w niej ze złością, rozczarowanie z nadzieją, tkliwość z poczuciem zdrady, bo rzeczywiście poczuła się oszukana. Po raz trzeci dawał jej szansę na wycofanie się i odzyskanie wolności i przez kilka sekund kusiło ją, by powiedzieć: „Zgoda, wracam do domu”. Przez chwilę wyobrażała sobie, że wynajmuje mieszkanie w rodzinnym miasteczku, wraca na studia, znajduje pracę. A potem przypomniała sobie, jaką przemianę ujrzała w jego twarzy wtedy, na dworcu, gdy mu powiedziała, że nic się nie zmieniło i nadal są małżeństwem. Pomyślała o jego partyzanckim życiu, o walce za Polskę, o jego ranach, które opatrywała.

„Nie miał czasu, żeby zadbać o prywatne sprawy, bo bronił ojczyzny. Jak mogę być tak małostkowa? To przecież tylko przedmioty, wszystko da się naprawić, przebudować, zmienić”.

A jednak na myśl o tym, że będą zaczynać praktycznie od zera, lęk chwycił ją za gardło.

„Wodę trzeba nosić ze studni, wiatr hula w pokojach, pewnie roi się tu od myszy i robactwa… Jak my sobie z tym poradzimy?” Zwątpienie zawładnęło nią, pozbawiając zupełnie wiary w to, że da się tutaj cokolwiek poprawić.

I nagle przypomniała sobie pole bitwy, na które kiedyś pobiegła, by pomóc opatrywać żołnierzy. Trudno jej było uwierzyć, że to działo się zaledwie kilka miesięcy temu, bo teraz, gdy o tym myślała, miała wrażenie, jakby to zdarzenie dotyczyło kogoś innego, innego życia, innego czasu. Przypomniała sobie krew, rannych, zabitych. Jęki cierpiących, mokrą od potu twarz lekarki, która pochylała się nad chorymi, jeńców kopiących w zmarzniętej ziemi masowy grób dla swoich kolegów. Potem stanęła jej przed oczami poraniona dłoń pani Janeczki, kiedy ją opatrywała po torturach Gestapo, zmasakrowana twarz Edyty, gdy żandarm wlókł ją do samochodu, i poczuła wstyd.

„Widziałaś, co to znaczy prawdziwe nieszczęście, a on pewnie nieraz trafił w sam środek piekła. Teraz jest pokój, mamy siebie, jesteśmy zdrowi i silni, a ja rozpaczam, że nie mam ogródka i pokoju dla dziecka?” – pomyślała.

Podeszła do Antoniego, położyła mu dłonie na ramionach i powiedziała drżącym z emocji głosem:

– Przyrzekłam, że będziemy razem na dobre i złe. Skoro twoja babcia mogła tutaj mieszkać, to i my możemy…

Szczęście, jakie zobaczyła w jego oczach, sprawiło, że uwierzyła w to, że uda im się razem wszystko powoli odbudować. Antoni pocałował jej dłoń i popatrzył na nią z wdzięcznością, choć wciąż widać było, że źle się czuje z tym, do jakich warunków ją przywiózł.

– Ja… Zastanawiałem się, czy najpierw nie zbudować choć jednej izby i dopiero wtedy po ciebie pojechać. Ale bałem się, że… – Spojrzał na nią ze skruchą. – Że nie poczekasz… Że o mnie zapomnisz. Uznasz, że nie żyję. No i zresztą, tak bardzo za tobą tęskniłem… Nawet sobie nie wyobrażasz, jak bardzo…

Nieśmiało podeszła do niego, wzruszona tym wyznaniem, a on objął ją ostrożnie, jakby była ze szkła, ale widząc, że go nie odpycha, przytulił mocniej i kołysał w ramionach, ukradkiem całował jej włosy i snuł wizję ich przyszłego domu, w którym będzie woda, przestronne pokoje, wygodne, jasne wnętrza. Mówił z takim przekonaniem, że też zobaczyła w wyobraźni to ich nowe, piękne gospodarstwo.

– Przez miesiąc, może dwa będziemy spać u Zosi w kuchni, a potem, gdy już wszystko uporządkuję, przeniesiemy się tutaj.

Czar chwili prysnął. Na samą myśl o tym, że miałaby wrócić w te niegościnne progi, Helena aż się wzdrygnęła.

– Po co mamy twojej rodzinie kłopot sprawiać? – powiedziała, odsuwając się od niego. – Dach nad głową jest, łóżko też, wolę od razu zostać na swoim.

– Ale…

– Bierzmy się do pracy, bo nas tu noc zastanie! – przerwała mu. – Trzeba wnieść te rzeczy i od razu układać, bo inaczej jutro znów czeka nas ich przeglądanie.

Zajęli się wnoszeniem dobytku, ale szybko przestali przejmować się szukaniem miejsca dla przedmiotów, bo stara komoda zapełniła się od razu po opróżnieniu dwóch walizek, podobnie jak kuchenna szafka.

– Gdybyśmy najpierw wnieśli ten kredens, można by było poukładać chociaż garnki! – powiedziała Helena.

– Właśnie miałem mówić, że ten kredens i łóżko będziemy musieli dać na przechowanie do stodoły któregoś z sąsiadów, do czasu, aż zbudujemy nowe pomieszczenia, bo przecież nie damy rady ich wnieść do tego domu.

– Oczywiście, że damy radę!

– Helenko, popatrz na te drzwi – perswadował łagodnie Antoni. – Nie ma szans, żeby tu wcisnąć taki wielki mebel.

– Przez drzwi na pewno nie, ale od czego mamy szerokie okno?

Wniesienie kredensu przez okno rzeczywiście się udało, ale kosztowało ich tyle wysiłku, że oboje byli mokrzy od potu i nie mieli już sił, żeby mebel ustawiać, nie mówiąc już o tym, żeby wnosić pozostałe rzeczy. Kredens został w pozycji leżącej na komodzie, bo – po wielu próbach – zdecydowali się wsunąć go i oprzeć na czymś solidnym, a dopiero później stawiać do pionu i przenosić do kuchni.

– Zostawmy to do jutra – sapnął Antoni i usiadł na klepisku.

Helena tylko pokiwała głową i dołączyła do niego. Siedzieli tak przez kilka minut, dysząc ciężko, aż wreszcie Antoni wskazał głową na okno i powiedział ponuro:

– Tylko mogliśmy najpierw wnieść łóżko, bo teraz nie przeciśniemy… Będziemy jednak musieli iść dzisiaj spać do Zosi, bo tutaj nie ma w ogóle łóżka. Zawaliło się pode mną pierwszej nocy – wyjaśnił.

– Mało to razy spałeś pod gołym niebem?

Popatrzył na nią z zaskoczeniem.

– Ja? Aż za dużo… Ale ty…

– Mnie też się nic nie stanie – odpowiedziała zdecydowanym tonem. – Zwłaszcza że to będzie wyjątkowo bogata wersja partyzanckiej nocy…

Nadal patrzył na nią, nic nie rozumiejąc, więc uśmiechnęła się i wyjaśniła:

– Może i pod gołym niebem, ale jest maj, noce są ciepłe, a my mamy wygodne łóżko i pierzynę. No i nie musimy się bać, że nocą otoczy nas wrogi oddział!

Antoni westchnął i pokręcił głową z niedowierzaniem.

– Nie na darmo poczułem się jak generał, kiedy zgodziłaś się za mnie wyjść – powiedział. – No to chodźmy, bo dzisiaj już nie damy rady przenieść nawet jednej poszewki…Tylko kozę zamknę w obórce.

Gdy wyszli na zewnątrz, przekonali się, że zaczął już zapadać zmierzch. Słońce znikało właśnie za lasem, zdobiąc niebo krwistoczerwonymi łunami. Las wyglądał w tym świetle tajemniczo i posępnie, a rzeka zmieniła barwę z niebieskiej na niemal czarną. W wieczornej ciszy jej szum docierał aż tutaj, miarowy, kojący. Od strony zagajnika rozległ się śpiew ptaków, a wiatr przyniósł ze sobą zapach bzów i jaśminów.

Helena i Antoni stali przez chwilę, chłonąc piękno majowego wieczoru, ale byli zbyt zmęczeni, żeby się nim napawać tak długo, jak by tego chcieli. Popatrzyli na przywiezione od rodziców Heleny małżeńskie łoże, które stało pośrodku podwórza. Łóżko było duże i miękkie. Położyli się oboje, nawet nie zawracając sobie głowy zdejmowaniem ubrań czy szukaniem powłoczek. Zsunęli tylko buty i padli na materac, przykryli się pierzyną i zasnęli, zanim zdążyli poczuć się niezręcznie i pomyśleć, że to ich pierwsza wspólna noc po długiej rozłące. Zasnęli snem tak mocnym, że nie zbudziły ich trzy na wpół dzikie koty, które urządziły sobie gonitwę wokół łóżka, a najbardziej śmiały, rudy kocur z naderwanym uchem, przebiegł nawet po wezgłowiu. Nie zbudziło ich też donośne meczenie kozy, która, gdy już się najadła i napiła oraz wypoczęła, uznała, że nowi właściciele powinni poświęcić jej więcej uwagi. Meczała przez dobrych kilkanaście minut, aż przyłączyła się do niej zamknięta w domu papuga, która bluznęła najbardziej soczystą wiązanką przekleństw. Po godzinie obie się zmęczyły i zamilkły, a Helena i Antoni spali nadal twardym snem, po którym czekało ich równie twarde przebudzenie.

 

 

Ciąg dalszy w wersji pełnej

 

Copyright © by Joanna Tekieli, 2021

Copyright © by Wydawnictwo FILIA, 2022

 

Wszelkie prawa zastrzeżone

 

Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiekformie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to takżefotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwemnośników elektronicznych.

 

Wydanie I, Poznań 2022

 

Projekt okładki: Anna Wiraszka

Zdjęcie na okładce:

© GibasDigiPhoto/iStock

© mammuth/iStock

 

Redakcja: Paulina Jeske-Choińska

Korekta: Lidia Kozłowska, Agnieszka Czapczyk

Skład i łamanie: Teodor Jeske-Choiński

 

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:

„DARKHART”

Dariusz Nowacki

[email protected]

 

 

eISBN: 978-83-8280-256-6

 

 

Wydawnictwo FILIA

ul. Kleeberga 2

61-615 Poznań

wydawnictwofilia.pl

[email protected]

 

Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.