Marzenia na rozdrożu - Joanna Tekieli - ebook + audiobook + książka

Marzenia na rozdrożu ebook i audiobook

Joanna Tekieli

4,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Na wojnie trzeba żyć szybko i cieszyć się, kiedy trafia się szansa na choć odrobinę szczęścia, bo nie wiadomo, kiedy znów się nadarzy taka okazja.
Helena to młoda dziewczyna, studentka farmacji, obdarzona bujną wyobraźnią. Wychowana na wierszach i poematach polskich romantyków sądzi, że wojna to czas bohaterstwa i wielkich czynów.
Wybuch drugiej wojny światowej weryfikuje te wyobrażenia, spodziewana pomoc nie nadciąga, a idealizm dziewczyny zderza się z okrutną
rzeczywistością. I nawet miłość, którą spotyka na swojej drodze, nie jest taka, jak z jej marzeń,
bo naznaczona wojną.

Wojna wszystkim podcina skrzydła. Nawet najbardziej kolorowym ptakom.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 299

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 0 min

Lektor: Joanna Domańska
Oceny
4,3 (292 oceny)
167
69
41
12
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
AnetaSzablewska

Nie oderwiesz się od lektury

Z twórczością Joanny Tekieli zetknęłam się bodaj po raz pierwszy. Zainteresowała mnie okładka i pozytywne opinie o książkach autorki. Jednak ta powieść nie wywarła na mnie większego wrażenia. Sporo czytam książek, których akcja rozgrywa się podczas wojny. Fabuła tej też osadzona jest w tych trudnych czasach. Bohaterką jest młoda dziewczyna, Helenka, początkująca studentka farmacji. Ma głowę pełną wzniosłych idei, jest patriotką, pełną szacunku i uwielbienia dla tych, którzy walczą za ojczyznę. Sama też zaczyna działać w podziemiu. Zakochuje się, a przynajmniej tak jej się wydaje, bo pomimo bliskich relacji z dwoma mężczyznami, nie wiadomo, co do nich tak naprawdę czuje. Kocha mężczyznę, czy bohatera? Przyjemna lektura, ale bardzo lekka, ni to o wojnie, ni o miłości. Lubię, kiedy bohaterowie książek obdarzeni są emocjami, wtedy stają się wyraziści i na długo się ich zapamiętuje. Tu mi tego zabrakło. Wojna też przeszła bez większego echa, niby była, ale się skończyła. Ludzie mieli pracę,...
30
orikasia1
(edytowany)

Całkiem niezła

Nudnawa.. Nie jest to książka, którą trzeba przeczytac. Skonczylam ja czytac kilka dni temu i juz prawie nie pamietam o czym byla. Okładka super. Fabuła taka sobie. Bohaterowie mdli, bez wyrazu.
10
Arletamaciej

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam
00
Oliwiamilena25

Nie oderwiesz się od lektury

interesująca
00
karkry

Nie oderwiesz się od lektury

polecam
00

Popularność




 

 

 

 

 

 

 

Książkę dedykuję pokoleniu, które patriotyzm udowadniało swoim

życiem, a nie – modnym hasłem na koszulkach.

 

 

 

 

 

 

Od autorki

Wiele z opisanych tutaj wydarzeń miało miejsce naprawdę, choć na potrzeby fabuły dokonałam zmian niektórych szczegółów.

 

 

 

 

 

ROZDZIAŁ 1

 

 

Dziesiątego września 1938 roku przypadały dziewiętnaste urodziny Heleny. Myślała o nich z niechęcią, bo odkąd skończyła siedemnaście lat, matka i ciotka nieustannie próbowały ją przekonać, że to ostatni dzwonek, aby poszukać kandydata na męża.

– W naszej rodzinie kobiety zawsze przed dwudziestką były już żonami, a często i matkami! – powtarzała mama, a ciocia, wujek i tata jej przytakiwali. – I to były szczęśliwe, zgodne małżeństwa! Nie wiem, na co ty czekasz! We dwoje łatwiej iść przez życie!

Ostatnie „naste” urodziny były pod tym względem szczególnie uciążliwe. Przygotowania do nich zaczęły się już w sierpniu i obie kobiety – oprócz planowania potraw – opracowywały też listę znajomych wolnych mężczyzn mniej więcej w wieku Heleny. Przy czym chodziło bardziej o „mniej” niż „więcej” – bo jednym z kandydatów był podstarzały sąsiad ciotki, który wprawdzie trochę popijał i nie potrafił utrzymać moczu, ale skoro był to już ostatni dzwonek na zamążpójście przed dwudziestką, to każdy potencjalny narzeczony się liczył…

Helena uważała, że jest dla niej o wiele za wcześnie na podejmowanie takich decyzji, tym bardziej że jej koleżanki z farmacji w większości także nie były jeszcze mężatkami. Jednak mama i ciotka twierdziły dobitnie, że w ich rodzinie dwadzieścia lat to już pełnia dojrzałości i zwlekanie z pewnością nie wyjdzie nikomu na dobre. Może gdyby dziewczyna raz i drugi pozwoliła się odprowadzić do domu jednemu z kolegów z uczelni, którzy tęsknym wzrokiem wodzili za postawną studentką, mama i ciocia nie biadoliłyby aż tak, bo wiedziały, że współczesne dziewczęta nie spieszą się już tak bardzo z zakładaniem rodziny. Ale w obliczu tego, że Helena, zamiast spacerować pod rękę z jakimś młodzieńcem, prosto z uczelni pędziła do apteki, gdzie uczyła się zawodu w praktyce, pod okiem pana Wiesława, a wieczorami ślęczała nad książkami – nie zanosiło się na to, że na czas pomyśli o ułożeniu sobie życia.

– Czy na tej twojej uczelni nie ma żadnych młodych mężczyzn, z którymi mogłabyś wyjść do cukierni albo do kina? – pytały. – Ciągle tylko przesiadujesz nad papierzyskami! A na nauce świat się nie kończy!

Nie wiedziały, że to ślęczenie nad książkami czasami bywa tylko pozorne, bo Helena niejednokrotnie odpływała myślami prosto w ramiona przystojnego lekarza, który kilka lat temu wprowadził się do tej samej kamienicy i jednym uśmiechem zburzył spokój szesnastoletniej wówczas dziewczyny. W miarę upływu czasu i dojrzewania ta młodzieńcza miłość zmieniła się w uwielbienie przypominające bardziej uczucie do gwiazdy kina niż do realnego mężczyzny. Wprawdzie spotykali się kilka razy w tygodniu, ale zwykle tylko pozdrawiali się z uśmiechem albo zamieniali kilka słów na temat pogody. Nawet jednak taka zwyczajna wymiana zdań sprawiała, że Helena przez cały dzień wspominała uśmiech, jakim obdarzył ją lekarz, albo tembr jego głosu i spojrzenie, pod którego wpływem zawsze się rumieniła. Nawet to, że utykał na jedną nogę, wzbudzało w niej podziw, bo była przekonana, że kryje się za tym jakaś dramatyczna historia. Marzyła, że pewnego dnia przystojny lekarz padnie na kolana na klatce schodowej i wyzna, że nie może dłużej ukrywać tego, jak bardzo ją kocha. Tymczasem mama i ciotka załamywały nad nią ręce i wygłaszały przestrogi, jak źle jest być samemu na starość.

„A może one mają rację? Może powinnam już założyć rodzinę?” – zastanawiała się niekiedy, idąc szybkim krokiem ulicami swojego miasta. Czasami czuła lekki żal, że musi dzielić małe mieszkanie z rodzicami, którzy trzęsą się nad nią i rozważają, jaka czeka ją przyszłość, ale z drugiej strony, lubiła swoją samotność i spokojne życie, spacery wzdłuż rzeki, czytanie książek, pracę w aptece i studia farmaceutyczne.

Przez długi czas dzieliła los ze starszą o dwa lata kuzynką Stefanią – narzekania mamy i ciotki rozkładały się po równo pomiędzy dwie dziewczyny, które „nie mogą ułożyć sobie życia”, ale pod koniec zimy Stefcia, z zalecenia lekarza, pojechała nad morze. Wróciła stamtąd odmieniona, promienna i radosna i wszystkim wokół opowiadała, że powodem tego stanu jest miłość od pierwszego wejrzenia, która połączyła ją i amerykańskiego marynarza.

– Tadeusz jest po prostu moją bratnią duszą! – wzdychała.

Na uwagę rodziny, że Tadeusz to mało amerykańskie imię, przyznała, że jej ukochany ma polskie korzenie.

– Nawet sobie nie wyobrażacie, jakie on miejsca widział! – opowiadała z entuzjazmem, nie zwracając uwagi na to, że coraz mniej osób miało ochotę słuchać tych zachwytów nad mężczyzną, a z czasem większość krewnych zaczęła nawet wątpić w jego istnienie. Tadeusz wydawał się zbyt doskonały: piękny, wykształcony, odważny, podróżujący po świecie, a przy tym – nadal kochający ojczyznę swych przodków i świetnie władający językiem polskim.

– Zobaczymy się ponownie latem i już na zawsze będziemy razem! – trajkotała Stefania, podczas gdy jej krewni tylko z politowaniem kiwali głowami.

Latem nie dane jej jednak było wyjechać nad morze, bo sytuacja w kraju zrobiła się napięta. Wprawdzie wielu ludzi w tym właśnie czasie wręcz szturmowało kurorty, jakby chcieli pobyć w pięknym miejscu, dopóki jeszcze jest taka możliwość, ale Stefania nie miała głowy do takich spraw. Jej ojca powołano do armii, co matka przypłaciła załamaniem nerwowym i w efekcie wszystko spadło na dziewczynę. Miłość musiała więc poczekać na lepsze czasy – a te nie nadeszły.

W sierpniu, kiedy zbliżały się dwudzieste urodziny Heleny, dziewczyna nie mogła uwierzyć, że jeszcze niedawno zaprzątały jej głowę tak błahe problemy, jak nietrafione swaty mamy i ciotki. W obliczu zagrożenia wybuchem wojny czuła, jak jej serce ściska trwoga – i nie chodziło wyłącznie o bezpieczeństwo własne i najbliższych, choć odejście wujka było dla niej wielkim przeżyciem. Myślała o Polsce, która przecież od niedawna cieszyła się niepodległością. Czyżby miała ją znów utracić?

„To niemożliwe. Jeśli Niemcy rzeczywiście nas zaatakują, wszyscy rzucimy się do walki!” – rozważała w duchu. „Nie pozwolimy odebrać sobie wolności!”

Patrzyła w twarze mijanych na ulicy ludzi i zastanawiała się, czy myślą o tym samym – czy, kiedy nadejdzie czas, znajdą w sobie odwagę, by chwycić za broń. Miała nadzieję, że dostanie powołanie do wojska jako studentka farmacji, ale powołano tylko starsze roczniki, jako że na jej uczelni dopiero na trzecim roku, i to w drugim semestrze, prowadzony był kurs pierwszej pomocy. Mimo wszystko dziewczyna stawiła się przed komisją zorganizowaną w salach szkoły podstawowej i próbowała przekonać siedzącego tam starszego mężczyznę, że świetnie sobie poradzi w armii. Siwowłosy żołnierz popatrzył na nią spod oka i przysunął dokumenty w jej stronę.

– Nie, nie, nie – powiedział. – Nie możecie wszyscy pójść do wojska! Ktoś musi normalnie żyć!

– Jak można normalnie żyć, kiedy ojczyzna jest w niebezpieczeństwie?! – zawołała.

– Właśnie można. A nawet trzeba! Ktoś musi pracować, utrzymywać dom i czekać na tych, którzy wrócą z wojny. Bo inaczej nie będą mieli do czego wracać! Zresztą… wojna wcale nie jest pewna. Hitler wie, że mamy silnych sojuszników, nie ośmieli się! Wracaj do domu, dziecko, masz dobrą pracę, tak możesz służyć ojczyźnie.

– Chcę walczyć!

– No to weź patelnię i nóż kuchenny i stań przy granicy z Niemcami, bo ja nie mam broni i mundurów nawet dla tych, którzy przeszli szkolenie wojskowe – odparował mężczyzna i pokazał jej drzwi.

Wróciła do domu zła i przekonana, że potraktował ją niesprawiedliwie. Może inaczej by na to spojrzała, gdyby wiedziała, że przypominała mu córkę, która z takim samym zapałem ruszyła na wojnę w 1920 roku i już nigdy jej nie zobaczył… On sam został wtedy tylko lekko ranny w bark i do dziś wyrzucał losowi, że tak okrutnie pokierował ich życiem.

Helena zdecydowała, że nie podda się tak łatwo. Zamierzała stawić się ponownie przed Komendą Uzupełnień, w nadziei, że tym razem uda się porozmawiać z kimś innym, ale mama usłyszała, jak mówiła o swoich planach kuzynce, sądząc, że rodziców nie ma jeszcze w domu. Kobieta otworzyła drzwi do pokoju córki i zalała się łzami.

– Mamy tylko ciebie! – szlochała. – Chcesz nas zostawić samych, żebyśmy oboje z ojcem umarli ze zgryzoty?! Pracujesz w aptece! Bardziej pomożesz ludziom, robiąc dla nich lekarstwa i doradzając im w chorobie, niż goniąc z karabinem po ulicach!

Ojciec, który ze względu na niedowład lewej ręki nie dostał powołania, także wyraził swój sprzeciw, choć jego argumenty były inne.

– Wiesz, jakim to dla mnie będzie upokorzeniem, że moja córka walczy, podczas gdy ja się nie nadaję?! Chcesz, żebym się zadręczył, jeśli zostaniesz ranna albo, nie daj Boże… – Nie miał odwagi dokończyć, tylko machnął ręką, przeżegnał się i ukrył twarz w dłoniach.

Mimo wszystko Helena spróbowała jeszcze raz, ale tym razem nie wpuszczono jej nawet na teren szkoły, bo nie miała pisma z powołaniem.

– Tu nie plac targowy, tylko wojsko – ofuknął ją młody żołnierz, gdy próbowała go przekonać, że powinien ją wpuścić.

Wróciła do domu zła i sfrustrowana, ale w końcu pogodziła się z tym, bo uznała, że rzeczywiście praca w aptece pozwoli jej pomagać potrzebującym i wspierać walczących.

Rodzice Heleny przyjęli to z ulgą. Codzienne troski przygniatały ich tak bardzo, że nie mieli czasu myśleć o czymkolwiek innym. Przede wszystkim zajęli się gromadzeniem zapasów na wypadek wojny – doradziła im to w liście kuzynka mieszkająca w Krakowie, bo władze tego miasta wydały takie zalecenia dla mieszkańców.

– Musimy mieć wszystkiego tyle, żeby przetrwać choć miesiąc niezależnie od sytuacji! – powtarzała matka Heleny i biegała po mieście, kupując każdą rzecz, którą uznała za przydatną. Głównie były to produkty żywnościowe, które nadawały się do długiego przechowywania, ale nie zapomniała też o świecach, opale i lekarstwach. Ojciec Heleny układał to w domowych szafkach, a także w piwnicy, choć w duchu modlił się, aby nic z tego im się nie przydało. Helena patrzyła na to niechętnie, bo uważała za niewłaściwe myślenie o tak przyziemnych sprawach w sytuacji, gdy ojczyzna jest w niebezpieczeństwie.

„Troszczą się tylko o swoją wygodę i pełny brzuch, a przecież są ważniejsze zadania” – myślała.

Szybko okazało się, że ta zapobiegliwość rodziców bardzo się przydała, bo w miarę jak groźba wojny stawała się coraz bardziej realna, mieszkańcy miasteczka zaczęli wykupować niemal wszystko. Przed sklepami ustawiały się długie kolejki, a kilka razy zdarzyło się nawet, że ktoś nocą wybił szybę i ukradł, co wpadło mu w ręce. Nastroje wśród ludzi były coraz bardziej nerwowe. Zewsząd dochodziły rozmowy o tym, czy uda się uniknąć najgorszego, wiele osób decydowało się korzystać z porad wróżek czy jasnowidzów, pragnąc usłyszeć, że przyszłość nie rysuje się w czarnych barwach. Ciotka Krystyna codziennie czytała sennik, sprawdzając w nim, co oznaczają nocne wizje. Zresztą nie tylko ona nagle zainteresowała się takimi sprawami – sprzedaż senników wzrosła, podobnie jak popyt na horoskopy i przepowiednie.

„Bzdury i zabobony” – denerwowała się w duchu Helena, ale nic nie mówiła, bo widziała, że wielu ludzi się wycisza, kiedy słyszy od wróżki, że czeka ich długie, spokojne życie.

W ostatnich dniach sierpnia nastroje były już tak nerwowe, że część mieszkańców miasteczka zdecydowała się wyjechać. Przed kasami PKO co dzień ustawiały się kolejki, bo wiele osób uznało, że lepiej wypłacić oszczędności i mieć je przy sobie.

– Mówią, że kiedy Niemcy wkroczą do Polski, będą zabierać młodych i wcielać ich siłą do swojej armii albo wywozić na roboty – powtarzali, pakując dobytek i zaszywając w mankietach kosztowności i pieniądze.

Większość jednak zdecydowała się zostać, po części dlatego, że wciąż była nadzieja, że wojny uda się uniknąć, a poza tym – wierzyli, że tak kulturalny naród jak Niemcy na pewno zachowa się z honorem i szacunkiem, nawet gdyby udało mu się pokonać Polaków.

– Zresztą Hitler się nie ośmieli! A nawet jeśli nas napadnie, pokażemy mu szybko, gdzie jego miejsce – słychać było tu i ówdzie.

A potem przyszedł wrzesień 1939 roku i znany Helenie świat runął, pogrążając się w chaosie. Atak Niemiec na Polskę, desperackie walki i ostateczny cios, jakim było wkroczenie Armii Czerwonej siedemnastego września, podcięły ludziom skrzydła i sprawiły, że nadzieja na zwycięstwo kurczyła się z każdym dniem. Klęska polskiej obrony wywołała szok wśród cywilów, którzy pamiętali zapewnienia generała Rydza-Śmigłego, że „nie oddamy nawet guzika”. Tymczasem obrona załamała się tak szybko, że wielu wciąż nie mogło w to uwierzyć. Ludzie gorączkowo przeglądali gazety lub szukali stacji radiowych, w których komunikaty brzmiałyby bardziej optymistycznie. A jednak informacje wszędzie się powtarzały: Polska znalazła się pod nazistowską okupacją.

 

 

 

 

 

ROZDZIAŁ 2

 

 

Pierwsze dni po wybuchu wojny Helena zapamiętała jako potworny chaos i nieustanny lęk – nad głowami przelatywały im z hukiem samoloty i każdy kulił się wówczas w oczekiwaniu, że na miasto spadną bomby, bo słyszeli w radiu doniesienia o bombardowaniu Warszawy i błyskawicznym marszu niemieckich wojsk przez Polskę. Kilka razy uciekali do piwnic i siedzieli tam, spanikowani, z grupą sąsiadów, oczekując na najgorsze, podczas gdy na zewnątrz wszystko wydawało się drżeć.

– Zasypie nas! – wołali niektórzy i zasłaniali uszy, by choć trochę stłumić dobiegający ich przeraźliwy huk i warkot.

– Zginiemy pod gruzami… – wieszczyli ponuro inni.

Tak się nie stało, ale już siódmego września przez miasteczko przemaszerowało kilka oddziałów niemieckich, z których jeden zatrzymał się w bliskiej okolicy na dwa dni. Żołnierze przeszukali domy w sąsiadującej z miasteczkiem wsi, zgromadzili wszystkich mężczyzn w kościele i ich tam zamknęli.

– Spalą nas żywcem! – słychać było spanikowane szepty i niektórzy próbowali sforsować drzwi. Niemcy oddali wówczas kilka strzałów na postrach i buntownicy się wycofali. Kobiety patrzyły z przerażeniem i poczuciem bezradności, świadome, że niewiele mogą zdziałać wobec uzbrojonych i wyszkolonych żołnierzy. Helenę, kiedy dotarły do niej pogłoski o tych wydarzeniach, zdenerwowała ta bierność.

„Gdybyśmy wszyscy z całej okolicy ruszyli na nich, uwolnilibyśmy tych ludzi” – myślała, ale kiedy próbowała porozmawiać o tym z sąsiadami, ci wzruszali ramionami i odpowiadali, że nie pójdą przecież z patelniami przeciwko armii. Wobec tego sama zaczęła planować, jak uwolnić mężczyzn, ale okazało się to niepotrzebne, bo po dwóch dniach niemiecki oddział pomaszerował dalej. Kobiety otworzyły wrota kościoła i odzyskały swych braci, mężów, ojców i synów, nieco zabiedzonych po dwudniowym poście. Ten pokaz siły mocno jednak osłabił morale wszystkich, choć nadal byli tacy, którzy widzieli w tym przejaw łaskawości zwycięzców.

– Widzicie, nic im nie zrobili, tak tylko postraszyli trochę – mówili. – Nie będzie tak źle, zobaczycie. Dadzą nam żyć, to kulturalny naród.

Potem przyszedł kolejny oddział przedstawicieli kulturalnego narodu. Wkroczył do miasteczka, witany spojrzeniami pełnymi lęku, ale żołnierze nie interesowali się mieszkańcami – z wyjątkiem tych, którzy zajmowali najbardziej okazałe kamienice w centrum. Te osoby zgromadzono na ulicy, wpakowano do ciężarówek i powieziono nie wiadomo dokąd, a ich wygodne i niedawno odnowione mieszkania zajęli Niemcy. Zorganizowali w budynku szkoły jakiś urząd, którego nazwa nic nikomu nie mówiła, a w domu kultury – siedzibę żandarmerii. Pojawił się też nowy burmistrz, który nakazał zmienić na niemieckie nazwy ulic, placów i urzędów; zniknęły polskie flagi, a zamiast nich pojawiły się symbole nazistowskie.

„Zapłacicie za to!” – myślała buntowniczo Helena, z nienawiścią patrząc na swastykę i powiewającą nad ratuszem niemiecką flagę. Płakać jej się chciało na widok tych symboli – i wielu ludzi wokół niej także ocierało oczy i wzdychało z żalem.

Ona, która wojnę znała dotąd tylko z książek i kronik filmowych, wyobrażała sobie, że będzie to czas bohaterów i patriotów – okaże się wówczas, ile kto jest wart. Kiedy jednak przez jej miasteczko przetoczyła się wielka fala uciekinierów z wiosek leżących w okolicy, w której przebiegała linia frontu, zniknęły jej romantyczne złudzenia. Widziała tłumy znękanych, przerażonych ludzi, którzy szli przed siebie, niosąc na plecach to, co udało im się zabrać w pośpiechu, zanim obcy żołnierze wypędzili ich z własnych domów. Wyglądali, jakby stracili wiarę w to, że jeszcze może być dobrze, jakby nie było w nich nadziei. Wśród tej rzeszy mignęła jej w pewnym momencie znajoma twarz.

– Ania? – zapytała niepewnie, gdy przebiła się przez tłum i dotarła na tyle blisko, by móc chwycić dziewczynę za ramię.

– Helenko! – Padły sobie w ramiona i obie się rozpłakały.

Ania była jej najlepszą przyjaciółką z gimnazjum i choć z czasem ich drogi się rozeszły, tego dnia odniosły wrażenie, jakby rozstały się ledwie wczoraj. Tuliły się do siebie i Helena czuła, jak jej przyjaciółka drży.

– Dokąd idziecie? – zapytała, kiedy już łzy trochę obeschły.

Odpowiedziało jej bezradne wzruszenie ramion, więc zaoferowała przyjaciółce gościnę. Nie było łatwo pomieścić się w ciasnym dwupokojowym mieszkaniu, bo rodzina Anny liczyła aż siedem osób, ale ani Helena, ani jej rodzice nie myśleli o wygodach, zbyt przejęci i przerażeni tym, co ich goście opowiadali.

– Wpadli z karabinami nad ranem i wrzeszczeli, że mamy się wynosić – mówiła mama Anny. – Dwóch moich synów załadowali na ciężarówkę i razem z innymi młodymi chłopakami i dziewczynami gdzieś powieźli. Sąsiada, który nie chciał puścić córki, zastrzelili…

Zamilkła i zapatrzyła się w okno, a po jej twarzy popłynęły łzy. Widać było, że ta scena znów rozgrywa się przed jej oczami, że tamten moment zmienił w niej coś już na zawsze.

– Ludzie mówią, że powieźli ich na roboty do Rzeszy – podjęła opowieść Ania, widząc, że mama nie jest w stanie mówić. – Bo po co wybieraliby samych młodych? – Popatrzyła z nadzieją na Helenę, jakby od jej odpowiedzi zależał los tych ludzi.

– Tak, pewnie są im potrzebni do pracy – przytaknęła więc, choć wcale nie była pewna, jaka jest prawda. Widziała jednak w oczach tych kobiet pragnienie potwierdzenia, że ktoś oprócz nich wierzy w to, że ci młodzi chłopcy i dziewczęta nadal żyją.

– Niewiele zdążyliśmy zabrać ze sobą, bo wrzeszczeli, wymachiwali bronią i szarpali nas. Nie wiem, co dalej z nami będzie…

– Odczekamy chwilę i wrócimy do domu – odpowiedziała z przekonaniem Lidka, ciężarna siostra Anny. Jej mąż dostał powołanie latem i od tej pory nie miała od niego znaku życia. – Musimy przecież pozostać w okolicy, żeby Staszek nas odnalazł.

Rodzina Anny została u Heleny przez tydzień, a potem – mimo zapewnień, że mogą u nich mieszkać tak długo, jak chcą – wyruszyli w drogę powrotną.

– Może chociaż Lidzia i dzieci niech zostaną – proponowała mama Heleny, bo Anna miała dwie siostrzyczki w wieku czterech i pięciu lat oraz ośmioletniego brata.

– Nie, pójdziemy wszyscy – zadecydowała babcia Anny. – Dość nas już podzielili, trzeba trzymać się razem, bo jak się teraz rozdzielimy, to możemy się już nigdy nie odnaleźć.

Odeszli więc, a Helena długo patrzyła za nimi. Wymogła na Ani obietnicę, że wrócą, jeśli okaże się, że ich dom został zniszczony, ale nie była pewna, czy przyjaciółka dotrzyma słowa. Zresztą sama też myślała, że gdyby była w jej sytuacji, wolałaby zamieszkać choćby w szałasie, byle tylko wśród swoich i z nadzieją na powrót bliskich. Patrzyła, jak wędrują przed siebie drogą, wzdłuż której rósł szpaler pięknych, bujnych kasztanowców. Ich korony powiewały na wietrze i szumiały, a Helena pomyślała, że to piękno kłóci się z tym, co dzieje się wokół.

„Ile jeszcze zła dotknie ten nieszczęsny kraj?” – pytała w duchu.

Tymczasem w miasteczku zapanował względny spokój. Przez długi czas nic się nie działo, więc życie powoli wracało do normy, poza tym, że pewnej nocy zniknęło bezpowrotnie pięć rodzin żydowskich. W należących do nich sklepach i warsztatach w ciągu kilku dni pojawili się zupełnie obcy ludzie – ale nikt specjalnie nie interesował się losem poprzednich właścicieli i nie zadawał pytań, bo każdy miał swoje troski i zmartwienia. Wyjątkiem była Helena, która od samego początku postanowiła zbojkotować wszystkie te warsztaty i sklepy i ani razu nie przekroczyła ich progu.

„Z całą pewnością nie przejęli ich w uczciwy sposób” – myślała i patrzyła z pogardą na ludzi, którzy czerpali zyski z czyjegoś nieszczęścia.

Z czasem zaczęły docierać pogłoski o tym, jaki los spotyka Żydów. Niejednokrotnie wygłaszane były tonem pełnym satysfakcji. Helenie trudno było uwierzyć w prawdziwość tych wieści, bo były tak straszne, że nawet gdyby tkwiło w nich tylko małe ziarenko prawdy, i tak zdawało się to niewyobrażalnym okrucieństwem. Z lękiem i współczuciem wspominała czarnowłosą Salomeę, która wraz z mamą prowadziła salonik krawiecki, gdzie Helena często bywała. Wymieniały się z Salomeą książkami, niekiedy podczas przymiarek plotkowały o aktorach i aktorkach albo oglądały katalogi z najnowszą modą i marzyły o takich kreacjach, jakie prezentowały modelki.

„Co się teraz z tobą dzieje, Salciu?” – zastanawiała się i odmawiała modlitwę za wszystkie znane jej żydowskie rodziny.

Przed oczami stawał jej też śliczny Dawidek, który przesiadywał w cukierni swoich rodziców i ilekroć go widywała, miał buzię ubrudzoną czekoladą. Albo poważny pan Samuel, u którego można było kupić najpiękniejsze materiały. Ci ludzie stanowili ważną część jej życia i nie mogła uwierzyć w to, że nikt nie próbuje protestować wobec tak podłego ich potraktowania.

– Może warto by było napisać prośbę o wyjaśnienie, co się z nimi wszystkimi stało? – pytała każdego, kto chciał rozmawiać na ten temat. – Albo wręcz żądanie, aby pozwolono im wrócić?

– Jeśli ci życie niemiłe, to pisz! – słyszała w odpowiedzi.

– Kto będzie ryzykował dla jakichś żydków? – prychali niektórzy.

– Mało masz własnych problemów? – odpowiadali inni.

Byli i tacy, którym los sąsiadów nie był obojętny, ale znali życie na tyle dobrze, by nie wierzyć, że jakakolwiek petycja mogłaby zmienić coś w takiej sytuacji.

– Jest wojna, więc będą i ofiary. Może ich tylko wywieźli w jakieś inne miejsce – mówili, bo było im żal tej naiwnej dziewczyny. – Nic nie poradzisz, a tylko narazisz siebie i swoich bliskich. Zapomnij. Przyjdzie czas, to im odpłacimy. Już niedługo!

Helena ustąpiła, ale nigdy nie przestała myśleć o tych ludziach i modlić się za ich bezpieczny powrót, choć wkrótce okazało się, że nie tylko los żydowskich rodzin jest niepewny. Ojciec kuzynki Heleny – Stefanii – nie wrócił po klęsce wrześniowej do domu i jego córka i żona musiały skupić się na tym, żeby układać sobie życie bez niego i nie tracić nadziei, choć nie było żadnych informacji o jego losie. Stefania pracowała w piekarni. Helena współczuła jej, gdyż dziewczyna musiała budzić się w środku nocy, a potem stać godzinami w upalnym pomieszczeniu, przygotowując kolejne bochenki. Stefcia jednak nie narzekała, bo ciotka Krystyna nie była nigdzie zatrudniona, więc zarobki dziewczyny pozwalały im obu się utrzymać. Poza tym w pewnym momencie praca kuzynki okazała się błogosławieństwem dla całej rodziny, gdyż dzięki niej mieli każdego dnia pół bochenka chleba i nie musieli stać po niego w ciągnącej się wzdłuż całej ulicy kolejce. Dziewczyna przynosiła go Helenie do apteki, kiedy wracała do siebie.

– Przynajmniej chleba nam nie zabraknie… – mówiła, bo jej pracodawca pozwolił każdemu zabierać co dzień jeden bochenek, a ona dzieliła go sprawiedliwie na dwie części, aby wspomóc swoich krewnych.

Wkrótce pojawiło się nowe zmartwienie, bo władze wprowadziły godzinę policyjną i wśród mieszkańców zrobiło się nerwowo. Ci, którzy nie mieli przepustek, pędzili do domu, gdy już udało im się zrobić jakieś zakupy albo gdzieś się zasiedzieli, i z obawą zerkali na zegar ratuszowy, choć patrole zdarzały się bardzo rzadko.

– Nie mogą przecież pilnować każdego miasteczka – mówił ojciec Heleny, kiedy jego żona siedziała przy oknie, z niepokojem wypatrując powrotu córki z pracy.

Pracodawca Heleny, jedyny aptekarz w miasteczku, który na początku wojny – tak jak wielu innych przedsiębiorców – zawiesił działalność, dość szybko wrócił do zawodu i poprosił o to także swą pomocnicę. Teraz, kiedy studia farmaceutyczne przerwała wojna, zatrudnił ją na pełen etat. Wcześniej, gdy musiała dojeżdżać pociągiem do pobliskiego dużego miasta, gdzie funkcjonowała uczelnia, nie mogła poświęcać tyle czasu na pracę. Każdego ranka Helena, postukując obcasami wytartych czółenek, przemierzała ulice swojego miasteczka, by dotrzeć do apteki, gdzie przygotowywała leki, wydawała zamówienia i prowadziła księgi rachunkowe. Praca była ciekawa i zarobek całkiem niezły, chociaż krewni Heleny, zanim zaczęła się wojna, uważali inaczej, bo dziewczyna jedną trzecią pensji skrupulatnie odkładała na wymarzoną kawalerkę. Dość już miała ciągłej kontroli rodzicielskiej i traktowania jej, jakby wciąż była małą dziewczynką.

– Cenię tę pracę – mówiła za każdym razem, gdy ktoś proponował jej załatwienie innej posady, takiej, w której dostanie lepszą pensję.

Wybuch wojny sprawił, że nikt nawet nie próbował podawać w wątpliwość sensu jej posady w aptece, gdyż zarabianie pieniędzy, nawet niewielkich, stało się bardzo ważną życiową kwestią. Helena cieszyła się, że przynajmniej w tym względzie jej rodzina może mieć poczucie bezpieczeństwa, bo także jej rodzice pracowali. Inaczej ciotka Krystyna, której stan psychiczny wciąż nie pozwalał na zatrudnienie się gdziekolwiek – zdarzały się dni, kiedy przez cały dzień płakała i nie wstawała z łóżka.

– Boję się, że zaczną to sprawdzać, uznają ją za zbędną i gdzieś wywiozą – wyznała pewnego dnia Stefania. Nowe władze często podkreślały wagę pracy zarobkowej i rzeczywiście istniało zagrożenie, że niepracująca kobieta w dość młodym wieku w końcu zwróci czyjąś uwagę. Słyszało się o różnych sytuacjach z innych miast, kiedy osoby, które nie wypełniały obowiązku pracy, zostawały uznane za „nieprzydatne” i nagle znikały. Wreszcie udało się – za ogromną łapówkę, na którą poszła duża część oszczędności Heleny i dwie pensje jej mamy – załatwić ciotce fikcyjny etat w fabryce, w której pracowała mama. Na szczęście urzędnik, który podbijał jej kartę pracy, zadowolił się później braniem pensji, jaka należała się nieistniejącej pracownicy, i nie wymagał dodatkowych wpłat.

– Ale swoją drogą, Krysiu, musisz wziąć się w garść – powtarzała mama Heleny, kiedy spotykały się z siostrą. – Nie może być wszystko na głowie Stefci, a i Gustaw nie byłby zadowolony, widząc cię w takim stanie!

Do ciotki jednak prawie nic nie docierało, więc Helena poszukała w swoich notatkach odpowiednich ziół i przygotowała mieszankę, która koiła nerwy, choć wiedziała, że przy takim stanie zioła niewiele zmienią. I tym bardziej żal jej było kuzynki, która wracała rano wyczerpana po całej nocy w piekarni, a potem musiała jeszcze zajmować się domem, ponieważ matka najczęściej spędzała cały dzień, patrząc w okno.

Helena czuła czasami wyrzuty sumienia, bo ona sama nie miała takich problemów. A przy tym lubiła swoją drogę do pracy, atmosferę apteki i cichego, spokojnego szefa, który rzadko się odzywał i nigdy nie wypytywał jej o sprawy osobiste, a na dodatek chętnie uczył ją zawodu, którego tajniki zdążyła już trochę poznać na studiach farmaceutycznych.

„Kiedy skończy się wojna, wrócę na uczelnię i może założę własną aptekę” – myślała dziewczyna i przykładała się do nauki. Szczególnie interesowała ją lecznicza moc roślin, więc wielokrotnie przeglądała ogromną księgę ziół, którą miał w swej bibliotece farmaceuta, robiła notatki, starała się zapamiętywać wygląd konkretnych bylin.

Często po pracy zatrzymywała się w miejskim parku i pochylona przemierzała alejki w poszukiwaniu leczniczych roślin. Suszyła je potem i chowała do słoiczków czy papierowych torebek, starannie opisując zawartość. Czasem ucierała maści albo robiła mieszanki, którymi hojnie obdarowywała każdego, kto skarżył się na jakieś dolegliwości.

 

 

 

 

 

ROZDZIAŁ 3

 

 

Mijały kolejne miesiące. W miasteczku nie wydarzyło się nic szczególnego, poza tym, że od czasu do czasu ktoś przynosił informacje, które brzmiały tak potwornie i nieludzko, że trudno było w nie uwierzyć. Wszyscy jednak mieli nadzieję, że ta sytuacja nie potrwa długo, choć wprowadzenie języka niemieckiego jako urzędowego nieco tę wiarę osłabiło. Nastroje w społeczeństwie się pogarszały, tym bardziej że sprawy, które dotąd były zwyczajne, stały się uciążliwe i pochłaniały coraz więcej czasu. Jedną z nich były zakupy – przed sklepami ustawiały się długie kolejki, a nie zawsze udawało się cokolwiek kupić. W miarę jak z magazynów znikały przedwojenne zapasy, towarów było coraz mniej, za to ceny rosły w zastraszającym tempie. Dlatego, kiedy w połowie grudnia ogłoszono, że na chleb i cukier zostaną wprowadzone kartki, wiele osób przyjęło to z zadowoleniem.

– No, nareszcie może będzie z tym porządek i chociaż na święta uda się kupić wszystko bez problemu – mówili niektórzy, licząc na to, że kartki ukrócą spekulację i sprawią, że więcej towaru zostanie dla każdego. Tak się jednak nie stało i nadal trzeba było czekać godzinami przed piekarnią czy sklepami spożywczymi, więc rodzina Heleny jeszcze bardziej doceniała pracę Stefanii. Ale chleb, choć ważny, nie rozwiązywał wszystkich problemów, jak choćby tego, że pensje praktycznie stały w miejscu i mimo że pracowali wszyscy troje, z trudem domykali domowy budżet, zwłaszcza że zbliżały się święta. Coraz trudniej było także kupić środki czystości.

– Ech, jak tu wysprzątać wszystko i przygotować dom na Boże Narodzenie, kiedy niczego nie można dostać? – narzekała mama Heleny, a dziewczyna kręciła głową z oburzeniem, że martwi się takimi błahymi sprawami, kiedy Polska jest w niewoli. A jednak ona sama nie myślała przecież jedynie o okupacji, bo zawsze kochała czas świąteczny i miała nadzieję, że teraz też przyniesie on jakieś dobre nowiny i otuchę. Zresztą wszyscy wyglądali dnia, kiedy sojusznicy Polski ruszą na Hitlera i znów będzie można żyć w spokoju.

– Czekają tylko, aż zima się skończy, bo przecież podczas mrozów i w takim śniegu trudniej prowadzić skuteczną walkę – powtarzali niektórzy z takim przekonaniem, jakby widzieli tajne plany wojskowe Anglików i Francuzów.

Pierwsze święta Bożego Narodzenia pod okupacją upłynęły więc w atmosferze wyczekiwania na zdecydowany ruch sojuszników Polski. Prawie wszyscy byli przekonani, że wiosną ruszy ofensywa aliantów.

– Pogonią Hitlera i zmiotą go z powierzchni ziemi! – szeptali z nadzieją.

Przy wigilijnych stołach najczęściej powtarzało się życzenie, aby następne Boże Narodzenie spędzić już w wolnej ojczyźnie. Były to zupełnie inne święta niż dotychczas – bo prawie w każdej polskiej rodzinie kogoś brakowało i puste miejsce miało szczególny wymiar. Helena, która siedziała przy kolacji naprzeciwko ciotki Krystyny i kuzynki Stefanii, widziała ich tęskne i pełne smutku spojrzenia i doskonale wiedziała, że obie myślą teraz o wujku Gustawie.

„Mam szczęście” – pomyślała. „Moi najbliżsi siedzą tu, obok mnie. A one nie wiedzą nawet, czy ich mąż i ojciec jeszcze żyje”.

Łzy stanęły jej w oczach, gdy wyobraziła sobie, co muszą teraz czuć obie kobiety. Przypomniała sobie również tych, którzy zniknęli z miasteczka zaraz na początku wojny – Salomeę, jej matkę, Dawidka, dyrektorkę szkoły, właścicieli najładniejszych mieszkań… Pomyślała o swoim dalekim kuzynie, który nie wrócił do domu po klęsce wrześniowej, o Ani i jej rodzinie, która zdecydowała się wrócić do domu… Co się z nimi stało? Gdzie teraz byli? Nie dostała żadnych wieści, jej listy pozostały bez odpowiedzi. Zrozumiała, że naprawdę jest szczęściarą, skoro może siedzieć przy pięknie zastawionym stole i mieć wokół siebie kochane osoby. I nic nie znaczyło to, że posiłkom daleko było do przedwojennego dostatku, obfitości i elegancji – ważne, że jadła je z ukochanymi. Uśmiechnęła się do nich przez łzy i drżącym głosem zaintonowała ulubioną kolędę wujka Gustawa:

– Bóg się rodzi, moc truchleje…

Po chwili przyłączyła się do niej cała rodzina i siedzieli tak w półmroku, patrząc na choinkę i przykryty białym obrusem stół, a wszystkie tęsknoty, żale i nadzieje przelali w słowa śpiewanych kolęd. I w pewnym momencie poczuli, że w ich serca wkrada się otucha i wiara w to, że już wkrótce skończy się ta niedola i wróci poczucie bezpieczeństwa.

A jednak święta minęły, upływały kolejne tygodnie – i sytuacja wcale się nie poprawiała. Zaczęły się roztopy, dni stawały się coraz dłuższe i cieplejsze, ale także zbliżająca się wiosna nie przynosiła pokrzepienia ani tak wyczekiwanych zdecydowanych działań ze strony Anglii i Francji.

– Jak długo jeszcze? – pytali niektórzy.

– Na co oni czekają?

Tymczasem zamiast upragnionych aliantów – pojawiły się kolejne oddziały wroga. Na początku marca usłyszeli z oddali strzały, a wieczorem do miasteczka wjechali niemieccy żołnierze. Założyli posterunek w jednym z budynków, gdzie przed wojną funkcjonowała biblioteka. Zamknięto ją zaraz na początku września, ale dopiero teraz żołnierze zdecydowali się rozprawić z jej zbiorami. Idąca rano do pracy Helena stanęła jak skamieniała na widok wznoszącej się na ulicy sterty książek, do której dwóch żołnierzy dorzucało przez okno kolejne tomy. Niemal pod same jej stopy upadł tom wierszy Cypriana Kamila Norwida. Bez zastanowienia schyliła się, chwyciła książkę i ukryła ją w torebce. Na szczęście nikt nie zwrócił na nią uwagi, bo jeden z żołnierzy właśnie podkładał ogień pod stos największych dzieł polskiej kultury. Helena patrzyła na płonące tomy i czuła, jak rośnie w niej gniew i bunt. W tym momencie zapragnęła być żołnierzem, dostać do ręki karabin i wymierzyć sprawiedliwość.

„Kim trzeba być, żeby robić coś takiego?” – pomyślała i odeszła stamtąd, nie chcąc dawać żołnierzom satysfakcji, bo z oczu popłynęły jej łzy.

Kilka dni później okolice obiegła wiadomość, że w sąsiednim dużym mieście naziści otworzyli więzienie. Na miasteczko padł strach, bo odtąd niemal wszędzie można się było natknąć na żandarmów.

– Pewnie tu konspirację wykryli i węszą! – szeptali mieszkańcy do siebie i przyglądali się podejrzliwie sąsiadom, zastanawiając się, kto może prowadzić wywrotową działalność i po co to robi, skoro dotąd żyło im się w miarę spokojnie. Helenę przerażały takie postawy – miała wrażenie, że wiele osób nastawiło się na przeczekanie trudnego czasu, byle tylko się nie narażać. Jej nie mieściło się to w głowie – uważała, że bierność jest zwykłym tchórzostwem i wygodnictwem. Śledziła doniesienia z wojny, czytała o ofiarności rodaków, bo kilka razy wpadły jej w ręce gazetki drukowane przez którąś z podziemnych organizacji, i wstyd jej było, że ona, młoda i w pełni sił, nic nie robi, żeby pomóc zgnębionej ojczyźnie.

„No przecież nie wstąpię do partyzantki” – myślała. „Ale w jakieś tajne nauczanie albo kolportowanie prasy podziemnej mogłabym się zaangażować. Tylko jak to zrobić? Przecież żadna tajna organizacja nie ogłasza na plakatach, że szuka ludzi do pracy…” – Helena wzdychała z frustracji. Podejrzewała, że jej szef ma kontakty z podziemiem, bo kiedyś widziała u niego dwie metryki chrztu, które szybko zakrył papierami, gdy zauważył jej spojrzenie. Kilka razy próbowała rzucić subtelną aluzję, ale mężczyzna nie podjął tematu, a ona nie miała śmiałości wystąpić otwarcie.

Spacerowała więc ulicami i zerkała ukradkiem w bramy kamienic, marząc sobie, że pewnego dnia zauważy sytuację wymagającą zimnej krwi, odwagi i gotowości do poświęceń dla ojczyzny i oto ona wykaże się wszystkimi tymi cechami i zostanie bohaterką ruchu oporu. W innej wersji jej marzeń doktor Henryk okazywał się członkiem podziemnej organizacji i – ścigany przez niemiecki patrol – szukał pomocy właśnie u niej. Oczywiście – oprócz wsparcia znajdował znacznie więcej, czyli oddanie i miłość dzielnej, uczciwej patriotki i odtąd ramię w ramię walczyli o to, by Polska odzyskała niepodległość…

„Ach, to byłoby piękne…” – wzdychała w duchu Helena i czasami miała ochotę tupać i wrzeszczeć, że nie dane jest jej zaangażować się w walkę. „Może sama założę taką organizację? Będę pisać bojowe hasła na murach? Albo zacznę zrywać propagandowe plakaty?”

Jednak wizja samej siebie jako ulicznego wandala, nawet działającego w dobrej wierze, niezbyt ją przekonywała.

Święta wielkanocne upływały już w znacznie bardziej ponurej atmosferze niż Boże Narodzenie. Nawet ci, którzy jeszcze w lutym powtarzali, że przegrana Niemców jest już tylko kwestią tygodni, zaczęli tracić nadzieję. W Helenie także coś się załamało i tym bardziej pragnęła zrobić cokolwiek, żeby zmienić tę trudną sytuację. Pewnego dnia, wracając z pracy, spostrzegła na końcu ulicy, którą zawsze chodziła, niemiecki patrol. Przestraszyła się, bo miała wrażenie, że żołnierze patrzą prosto na nią, więc skręciła w boczną uliczkę i tak dotarła do zaniedbanego miejskiego parku. Dawniej często tu bywała i przechadzała się po alejkach, ale odkąd wybuchła wojna, nie przyszło jej do głowy, żeby tak po prostu wybrać się na spacer – szła do parku po zioła i traktowała to jako część pracy, a nie – przyjemność. Teraz wchodziła wolno przez bramę i ze zdumieniem patrzyła na rozkwitającą przyrodę.

„Jak to możliwe, że wokół jest jednocześnie tyle zła i tyle piękna?!” – myślała.

Im bardziej zagłębiała się w park, tym mniej było w niej myśli o wojnie, tak jakby to miejsce znajdowało się poza wszystkim, co złe i okrutne. Spostrzegła pod krzakiem białe główki przebiśniegów i wzruszenie chwyciło ją za gardło. Pierwsze pąki na drzewach dały jej tę nadzieję, której nie potrafiły przynieść szeptane z ust do ust wiadomości. Dotarła do najdzikszej części parku, którego naturalną granicę stanowiła rzeka. Zwykle niezbyt szeroka i raczej spokojna, teraz, wzbogacona wodą z topniejącego śniegu, zagarnęła część brzegu i szumiała głośno, niosąc ze sobą nieduże kry i połamane gałęzie drzew. Nad połyskującą w słońcu taflą pochylała się rozłożysta wierzba płacząca. Wyraźnie już wracała do życia po zimie, bo jej gałęzie przybrały jasnozielony odcień. Poruszały się, kołysane wiatrem, i w tym powolnym kołysaniu tyle było spokoju i ukojenia, że Helenie łzy stanęły w oczach. Odtąd każdego dnia wracała z pracy właśnie tą drogą, żeby choć na chwilę wejść do parku i odciąć się od ponurej rzeczywistości.

Ta rzeczywistość dopadała ją jednak z podwójną siłą, gdy tylko wychodziła przez kutą bramę na ulicę i patrzyła na przechodniów, którzy z każdym dniem wydawali jej się bardziej przygnębieni, niżej pochyleni, pozbawieni nadziei. W niej samej narastał bunt wobec okupantów i pragnienie, by z nimi walczyć, by zrobić cokolwiek, aby pomóc ojczyźnie i tym zgnębionym ludziom.

 

 

Ciąg dalszy w wersji pełnej

 

Copyright © by Joanna Tekieli, 2021

Copyright © by Wydawnictwo FILIA, 2022

 

Wszelkie prawa zastrzeżone

 

Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.

 

Wydanie I, Poznań 2022

 

Projekt okładki: Anna Wiraszka

Zdjęcie na okładce:

© ermess/iStock

© Stokette/Shutterstock

© Ivan Cholakov/Shutterstock

 

Redakcja: Paulina Jeske-Choińska

Korekta: Lidia Kozłowska, Agnieszka Czapczyk

Skład i łamanie: Teodor Jeske-Choiński

 

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:

„DARKHART”

Dariusz Nowacki

[email protected]

 

 

eISBN: 978-83-8280-046-3

 

 

Wydawnictwo FILIA

ul. Kleeberga 2

61-615 Poznań

wydawnictwofilia.pl

[email protected]

 

Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.