Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Agnieszka nie jest zadowolona ze swojego życia. Ma nudną pracę i wrednego szefa, jej chłopak wyjechał za granicę, a ona sama musiała wrócić do mieszkania rodziców. Czuje, że musi coś zmienić, żeby nie oszaleć. I wtedy na jej drodze stają… Pieniny. Na kurs przewodników po tych pięknych górach namawia ją przyjaciółka. Agnieszka nie jest przekonana, że taki kurs może cokolwiek zmienić w jej sytuacji, a tymczasem to właśnie on wywołuje w jej życiu prawdziwą rewolucję. Pod wpływem piękna pienińskich krajobrazów w Agnieszce budzi się dawno porzucona pasja, a jej dusza otwiera się na nowe doznania, zachwyty i uczucia.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 321
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
PRZEDMOWA
Ta powieść powstawała w okresie, gdy większość z nas – z powodu koronawirusa – siedziała w swoich mieszkaniach albo spacerowała pomiędzy kuchnią a salonem, a wędrówki po górach znajdowały się w sferze odległych marzeń. Marzyłam i ja – i z tych marzeń oraz ogromnej tęsknoty – zrodził się pomysł na nową książkę. Jej pisanie było dla mnie formą terapii – miałam wrażenie, jakbym dzięki temu znów znalazła się w Pieninach, zdobywała ukochane szczyty, czuła wiatr we włosach. Dlatego wybaczcie, jeśli powieść jest zbyt sentymentalna, zbyt egzaltowana i zbyt oderwana od ziemi – kiedy jestem w Pieninach, to taka właśnie się staję. Nic nie poradzę.
Większość uwag dotyczących tras, infrastruktury i schronisk to autentyczne teksty usłyszane na szlaku. Opisane w książce miejsca istnieją naprawdę – ale klimatyczną księgarenkę wymyśliłam (w każdym razie do tej pory nie trafiłam na taką w Szczawnicy – i może to dobrze, bo i tak wydaję tam zawsze więcej, niż planuję…), podobnie jak siłownię, dom, pracownię i galerię w Sromowcach. Zmieniłam też nieco topografię tej wioski, żeby Agnieszka miała ładniejszy widok z okna. Opisane postacie także są wytworami wyobraźni. Prawdziwe są za to Pieniny – góry, które kocham z całego serca i w których za każdym razem zakochuję się na nowo… To nie jest przelotny romans, tylko wielka miłość – taka, kiedy chmury na niebie układają się w kształt serc, fale Dunajca szumią w rytmie Love story, a ziemia drży pod stopami…
Pieninom,
które mnie zaczarowały
– za wszystkie zachwyty,
nieskazitelne piękno
i poczucie wolności
ROZDZIAŁ 1
Półki w markecie uginały się od towarów, ale Agnieszka musiała jakoś zmieścić na nich jeszcze kilka pudełek z chusteczkami higienicznymi. Przesunęła waciki i bawełniane patyczki, tworząc z nich zgrabne stosiki, i ustawiała opakowania tak, żeby widać było wypisane na nich informacje o grubości i liczbie chusteczek.
– Beznadziejnie – mruknął od niechcenia przechodzący obok regału szef, czterdziestoletni Borys, zwany przez podwładnych Carem, z uwagi na wysokie wymagania i przekonanie o własnej nieomylności. – Chusteczki i waciki są tanie i powinny być na niższej półce, a tutaj masz dać odświeżacze powietrza. Kobieta z wyższym wykształceniem chyba jest w stanie w końcu zapamiętać podstawowe zasady?
Agnieszka odwróciła się w jego stronę i posłała mu promienny uśmiech, który zbił go z tropu i wytrącił mu z ręki jego ulubioną broń: niszczenie przeciwnika, który próbuje dyskutować. Wiedziała, że to zdenerwuje go mocniej niż najbardziej wymyślna riposta, dlatego stosowała tę taktykę z upodobaniem, patrząc, jak Car się pieni i miota ze złości. Teraz też sapnął tylko z furią i poszedł dalej. Po chwili usłyszała, jak wyżywa się na nowym, który miał układać papier toaletowy.
– Goń się – powiedziała Agnieszka, kiedy Car oddalił się na odpowiednią odległość, po czym jednym ruchem ręki zrzuciła z półki ułożone przed chwilą towary.
Zaczęła przenosić na górę odświeżacze powietrza, mając pewność, że przy popołudniowej odprawie Car wytknie jej zbyt powolną pracę, bo robił to niemal codziennie, podkreślając przy tym fakt, że wyższe wykształcenie ewidentnie czasem w życiu przeszkadza. Miał na tym tle wyraźny kompleks, bo sam ukończył tylko szkołę średnią. Agnieszka, absolwentka filozofii, podchodziła do problemów w pracy z dużym dystansem.
– Nie ma pracy idealnej – mówiła koleżankom, które zżymały się na zachowania Cara.
Wybrała taki kierunek studiów zamiast wymarzonej Akademii Sztuk Pięknych i jakoś wtedy nie zastanawiała się nad tym, czy znajdzie po nich pracę. Kończąc liceum plastyczne, miała głowę pełną wyobrażeń o karierze, wystawach w największych galeriach i życiu poświęconym malowaniu, ale gdy zaniosła teczkę z obrazami do oceny ekspertowi, który wykładał na ASP, ten zmiażdżył jej prace bezlitosną krytyką, która sprawiła, że dziewczyna nawet nie spróbowała aplikować na wymarzoną uczelnię.
„Odtwórcze, nieudolne, źle skomponowane, zupełnie nie potrafi pani operować światłocieniem. To są zdjęcia, a nie obrazy, pozbawione duszy i głębi…” – te słowa wryły się w jej pamięć i zniszczyły w niej radość tworzenia. Rzuciła w kąt farby i pędzle i przestała zajmować się sztuką. Choć ciągle jeszcze, kiedy widziała jakiś wyjątkowo piękny pejzaż albo grę świateł, czuła pokusę, by spróbować uchwycić to piękno na obrazie. Zwalczała ją, przekonując sama siebie, że szkoda tracić energię na coś, co słabo jej wychodzi. W końcu udało jej się zepchnąć to pragnienie na samo dno duszy – i zapomnieć o wielkich marzeniach.
Pracę w supermarkecie traktowała jako tymczasową – każdego dnia przeglądała strony z ofertami, z nadzieją, że znajdzie coś ciekawszego. Dla niej, kochającej ciszę i spokój, spędzanie ośmiu godzin w miejscu, gdzie nieustannie przewijały się tłumy, a z głośników huczały popularne piosenki, przetykane reklamami, to była prawdziwa męka. Przez pierwszy tydzień pękała jej głowa, później jej umysł przestał rejestrować część bodźców, a jeszcze później – koleżanka z pracy doradziła jej noszenie słuchawek z odgłosami natury. To rzeczywiście pomagało, musiała tylko dobrze ukrywać kabelki, bo Car wściekał się, kiedy zauważał u kogoś słuchawki.
„Zresztą o co on się nie wścieka?” – pomyślała.
Skończyła układać odświeżacze i przeszła do półki z tamponami i podpaskami.
– Moi drodzy, za miesiąc walentynki – świergotała spikerka w radio. – Warto pomyśleć o nich już dzisiaj! Weźcie udział w naszym konkursie i…
Agnieszka podkręciła głos w swoich słuchawkach, ale nie udało jej się zagłuszyć radosnego szczebiotu polecającego walentynkowe atrakcje. Jej ten dzień nie kojarzył się zbyt dobrze. Dwa lata temu, właśnie podczas walentynkowej kolacji, jej chłopak Mateusz, z którym mieszkała wówczas od prawie roku, powiedział jej, że przyjaciel załatwił mu pracę w Irlandii i za trzy tygodnie wyjeżdża.
– Jedź ze mną – namawiał. – Po naszych studiach nie znajdziesz tutaj atrakcyjnej pracy, a tam przynajmniej dobrze zarobimy.
Poznali się na imprezie u wspólnej znajomej. Agnieszka pracowała wtedy w osiedlowym sklepiku z kosmetykami, a Mateusz, także absolwent filozofii, zajmował się sprzedażą ubezpieczeń na życie. Oboje ponarzekali na błędy młodości i wybór studiów, po których nie można było znaleźć pracy, a potem zaczęli się spotykać. Po roku postanowili spróbować być razem na serio. Wynajęli kawalerkę przy ulicy Kalwaryjskiej i przez pierwszych kilkanaście nocy nie byli w stanie spać z powodu przejeżdżających pod oknami tramwajów. Później się przyzwyczaili, choć Agnieszce bardzo brakowało możliwości wypicia kawy na balkonie albo popatrzenia przez okno na drzewa. Balkonu nie było wcale, a z okna widać było rząd kamienic i ruchliwą ulicę.
– Zarobimy na własne mieszkanie w jakimś ładnym miejscu, na przykład nad morzem – przekonywał ją Mateusz, ale Agnieszka nie wyobrażała sobie zostawienia rodziny, Krakowa, ulubionych miejsc. Nie była też do końca przekonana, czy Mateusz jest tym właściwym, więc jego wyjazd nie stanowił dla niej wielkiej tragedii. Zmusił ją jednak do sporej życiowej rewolucji, bo już po dwóch miesiącach od jego wyjazdu przekonała się, że nie jest w stanie utrzymać się, płacąc samodzielnie za wynajem. Wypowiedziała więc umowę najmu i wróciła do mieszkania rodziców na Kozłówku. Miała stąd dalej do pracy w galerii handlowej, ale za to mogła w wolne dni pić kawę, siedząc na dużym balkonie, z którego roztaczał się widok na park.
„Jestem po trzydziestce, mój chłopak wyjechał za granicę, a ja nie mam ani własnego mieszkania, ani perspektyw na dobrą pracę…” – myślała w chwilach zwątpienia i zastanawiała się, czy nie dołączyć do Mateusza.
Jednak w duchu wiedziała, że nie ma to sensu – ich związek właściwie skończył się z dniem jego wyjazdu, choć jeszcze przez kilka tygodni rozmawiali codziennie i pisali do siebie tęskne e-maile. Stopniowo kontakt był coraz rzadszy, aż wreszcie stali się po prostu znajomymi, którzy składają sobie zdawkowe życzenia z okazji świąt czy imienin…
– Wiedziałam, że tak będzie – skomentowała jej przyjaciółka Weronika. – Ale w sumie dobrze, bo to nie był facet dla ciebie. Dwoje filozofów na trzydziestu metrach kwadratowych? To nie mogło się udać!
„Pewnie tak” – pomyślała Agnieszka, chociaż na początku ich związku miała wrażenie, że spotkała bratnią duszę. Z czasem to wrażenie minęło, zwłaszcza gdy już ze sobą zamieszkali. Im lepiej poznawała Mateusza, tym więcej dostrzegała rzeczy, które ich dzieliły: ona kochała czytać, interesowała ją sztuka, uwielbiała kontakt z naturą, wędrówki po górach, spacery po lasach. Mateusz wolał gry komputerowe, wypady do pubu albo wylegiwanie się na kanapie.
„Teraz przynajmniej wolne dni mogę spędzać tak, jak lubię” – stwierdziła, choć nie bardzo ją to pocieszało, bo zwykle gdy miała wolne, czuła się tak zmęczona, że po prostu siedziała na balkonie i czytała. Ostatnio zauważyła, że nie umie już nawet cieszyć się tym, co zawsze sprawiało jej radość. Nudna praca, złośliwy szef, który był synem właściciela marketu, więc nikt nie ośmielił się mu postawić, marne zarobki – wszystko to zatruwało jej umysł i nękało ją, kiedy tylko pozwoliła sobie na głębsze zamyślenie.
„A może tak spróbować jakichś studiów?” – zastanawiała się. „Przekwalifikować się i znaleźć wreszcie fajną, ciekawą pracę?”
Snuła różne plany, a potem wpadała w codzienną rutynę i zapominała o tym, aż do następnego razu, kiedy dopadała ją chandra.
ROZDZIAŁ 2
W lutym skończył się Agnieszce czas pracy przy układaniu towaru i dostała przydział na kasę – czego bała się najbardziej. Tutaj nie było mowy o słuchawkach, musiała skupić się na tym, co mówią klienci i co dzieje się wokół. W markecie, w którym pracowała, stosowano system, zgodnie z którym pracownicy zatrudnieni na okres próbny mieli przejść praktyki w różnych działach, żeby można się było przekonać, w jakim miejscu najlepiej się sprawdzą. Agnieszka pracowała już w dziale rybnym, na stoisku z kawą, w magazynie…
„Tego chyba nie wytrzymam” – pomyślała, kiedy zaczynała pierwszy dzień na kasie.
Nie było wcale tak źle, jak się spodziewała, choć hałas i przewijające się tłumy na początku ją przytłoczyły. Szybko się jednak przyzwyczaiła i nawet znalazła dobre strony tej pracy – brak kontaktu z Carem, który do strefy kas praktycznie się nie zapuszczał. Kolejne tygodnie mijały błyskawicznie i zbliżał się dzień, kiedy kończyła się jej próbna umowa, co oznaczało, że będzie jednak musiała porozmawiać z szefem. Trzy razy podchodziła do niego, wspominając o kończącej się umowie, ale wciąż ją ignorował:
– A co pani taka niecierpliwa? Jeszcze dużo czasu! Zresztą, będzie, co ma być… – burczał nieprzyjemnie, po czym odchodził do swoich spraw.
„A, mam to w nosie” – uznała w końcu i przestała za nim biegać.
Umowa próbna skończyła się z ostatnim dniem kwietnia i do tego czasu szef nie znalazł ani chwili, żeby z nią porozmawiać. Kiedy drugiego maja Agnieszka pojawiła się w pracy, Car czekał na nią przed szatnią.
– A pani co tutaj robi? – zapytał.
– Pracuję – odpowiedziała.
– Tak? – Uniósł brwi ze zdumieniem. – A ma pani umowę o pracę?
Agnieszka poczuła, że dłużej tego nie wytrzyma. Przebiegły jej przed oczami wszystkie złośliwości i gierki Cara, marna wypłata i nudne zajęcia, i pomyślała sobie: „Dość tego!”.
Ta myśl wybuchła w niej gwałtownie, a wyobraźnia podsunęła obiecującą wizję jej samej, kopiącej Cara w krocze i przechodzącej do wyjścia po jego plecach. Wizja ta wyjątkowo ją podbudowała. Agnieszka spojrzała na szefa i powiedziała z uśmiechem:
– A właściwie źle się wyraziłam. Pracowałam. Czas przeszły. Przyszłam tylko po swoje rzeczy i kartę pracy. Do niewidzenia! Chyba że jednak postanowię założyć sprawę o mobbing, wtedy jeszcze się spotkamy.
Wyminęła szefa i ruszyła korytarzem w stronę działu kadr, z satysfakcją odnotowując głupią minę Cara, który patrzył za nią osłupiały. Spodziewał się jęków i próśb, którym po paru minutach zamierzał ulec, po czym miał ją skierować na dział mięsny. Wobec jej odejścia musiał natychmiast znaleźć kogoś na zastępstwo. Nie było to łatwe, bo trwał długi weekend i ci, którzy nigdzie nie wyjechali, szturmowali galerię handlową. Każdy pracownik był na wagę złota, zwłaszcza na stoisku, na którym ludzie zaopatrywali się w smakołyki na grilla. Zadzwonił do siedmiorga pracowników, którzy byli na urlopie, ale pięcioro nie odebrało telefonu, a dwie dziewczyny, które odebrały, powiedziały mu, że są właśnie nad morzem, więc nawet gdyby chciały, nie dadzą rady przyjechać. W efekcie Car zmuszony był sam stanąć za ladą, co doprowadziło go do furii, zwłaszcza że przez cały dzień musiał wysłuchiwać narzekania klientów na jego zbyt wolną pracę i słabą znajomość asortymentu.
Nieświadoma tego wszystkiego Agnieszka załatwiła sprawę w dziale kadr i wyszła z galerii. Poczuła, jakby z jej serca spadł wielki ciężar i dopiero wtedy uświadomiła sobie, jak wiele nerwów kosztowała ją ta praca.
„Znajdę inną. Mam doświadczenie, mogę iść do jakiejś fajnej drogerii albo małego sklepiku, gdzie będę znała klientki” – pomyślała i popatrzyła na błękitne niebo, po którym przepływały pojedyncze chmurki, popychane delikatnymi powiewami wiatru. Słońce lśniło i Agnieszka nagle poczuła chęć, żeby skorzystać z niespodziewanej wolności i pospacerować nad Wisłą. Wsiadła do autobusu i parę minut później wysiadła na moście Grunwaldzkim, skąd rozpościerał się piękny widok na Wawel i połyskującą w promieniach majowego słońca Wisłę. Dopiero dochodziła dziewiąta, więc spacerowiczów na bulwarach nie było zbyt wielu. Agnieszka przeszła przez skrzyżowanie do cukierni Łysa Góra, kupiła kawę na wynos i przepyszne babeczki toffi, a potem skierowała się na wiślane bulwary.
„Za nowe, lepsze życie” – pomyślała, wznosząc samotny toast kawą latte.
Nie przeszła na drugą stronę Wisły, tylko ruszyła w lewo, aby popatrzeć na zamek z przeciwległego brzegu. Szła wolno, czując lekki wiatr od wody i przyglądając się łabędziom, które właśnie wzbiły się do lotu. Leciały tuż nad taflą i dopiero po kilkunastu metrach uniosły się wyżej, aż zniknęły jej z oczu. Przystanęła na moment i zapatrzyła się na pejzaż, który miała przed oczami. Stąd był najpiękniejszy widok na wzgórze wawelskie, kościół Na Skałce i zacumowane przy brzegu statki. Promienie słoneczne odbijały się od złotych kopuł zamku i migotały tak mocnym blaskiem, że aż zmrużyła oczy. Wyrzuciła do kosza na śmieci pusty kubek po kawie i sięgnęła po kolejną babeczkę.
„Dzisiaj i jutro zrobię sobie relaksującą majówkę, a od czwartku biorę się za szukanie pracy” – postanowiła i ta myśl jeszcze bardziej poprawiła jej nastrój.
Przeszła na drugi brzeg Wisły przez most Dębnicki i ruszyła w stronę, z której przyszła. Obok niej przepłynął tramwaj wodny. Woda zmarszczyła się, zafalowała, światło słoneczne zatańczyło na jej powierzchni. Agnieszka przyglądała się falom, dopóki tafla znów się nie wygładziła. Było coś kojącego w tym powolnym kołysaniu. W pewnym momencie usłyszała głośny śmiech, który zabrzmiał bardzo znajomo. Rozejrzała się i na ławce powyżej bulwaru zobaczyła Weronikę. Przyjaciółka siedziała, wystawiając twarz do słońca i rozmawiając przez telefon.
Weronika i Agnieszka były przyjaciółkami od czasów liceum. Właśnie w liceum plastycznym się poznały i od pierwszego dnia były praktycznie nierozłączne, ku zdumieniu koleżanek i pedagogów, bo nie było dwóch bardziej różniących się osób. Zarówno fizycznie, jak i pod względem sposobu bycia. Weronika była wysoką blondynką, o bujnych, kobiecych kształtach, które chętnie podkreślała. Jej uroda przyciągała wzrok i sprawiała, że mężczyźni tracili głowy. Była przy tym przebojowa, pewna siebie, uwielbiała się śmiać na cały głos i być w centrum zainteresowania. Agnieszka – cicha i spokojna, stroniąca od ludzi brunetka średniego wzrostu i średniej budowy, o wielkich, szarych oczach – świetnie się czuła w cieniu przyjaciółki. Razem wpadały na najbardziej oryginalne pomysły i nieraz zaskakiwały nauczycieli swoimi projektami.
– Może założymy wspólnie firmę? – planowały.
Z planów nic nie wyszło, bo Weronika i jej o dwa lata starszy chłopak, Krzysiek, zaliczyli wpadkę i jeszcze przed maturą przyjaciółka Agnieszki została żoną i matką. Nikt nie wróżył świetlanej przyszłości temu małżeństwu, a jednak Weronika i Krzysiek byli ze sobą szczęśliwi. Dwa lata po ślubie i narodzinach córeczki przyszła na świat ich druga córka. W opiekę nad dziewczynkami mocno zaangażowali się rodzice obojga małżonków, dzięki czemu Krzysiek zdołał skończyć studia na AGH, a Weronika – dwuletnie studium reklamy. Przebojowa dziewczyna szybko znalazła pracę w agencji reklamowej i dziś była w niej już jedną z osób zarządzających. Agnieszka cieszyła się z sukcesów przyjaciółki i patrzyła z podziwem na to, jak nie tylko godzi pracę z wychowaniem dziewczynek, ale jeszcze znajduje czas na podróże po świecie.
– Ładnie było, ale tak naprawdę ja i tak najbardziej kocham polskie góry – mówiła zwykle po powrocie z różnych egzotycznych miejsc.
Widywały się regularnie, zwykle w ich ulubionej kawiarni, i zawsze miały sobie wiele do powiedzenia, więc teraz, ciesząc się z tego niespodziewanego spotkania, Agnieszka szybko wspięła się po schodach i podeszła do ławki. Na jej widok Weronika wyszczerzyła się wesoło i skończyła rozmowę.
– Co tu robisz? – zapytały równocześnie i roześmiały się.
Agnieszka usiadła obok Weroniki i podsunęła jej pod nos paczkę z babeczkami. Przyjaciółka wzięła od razu dwie.
– A, klient się uparł, żeby się spotkać właśnie dzisiaj u niego w firmie, więc postanowiłam się przejść, bo prawie wszyscy pracownicy chcieli urlop – powiedziała między jednym kęsem a drugim. – No a teraz chcę chwilę poleniuchować, zanim wrócę do domu. A ty co? Urlop od caratu?
– Zwolniłam się.
Gdy to powiedziała, po jej ciele rozlała się fala ulgi. Agnieszka poczuła ją nawet w czubkach palców. Weronika wystawiła dłoń i uśmiechnęła się szeroko.
– No i super! – powiedziała. – Najwyższy czas! A masz już na oku coś nowego?
– Właśnie nie, ale po majówce zacznę szukać. W sklepach jest wiele miejsc, na pewno nie będzie gorzej niż w caracie…
– O, to po prostu z nieba mi spadła ta sytuacja! Kochana, ratujesz mnie! Olej na razie szukanie pracy i w połowie maja jedź ze mną do Szczawnicy na trzytygodniowy kurs przewodników po Pieninach.
Agnieszka popatrzyła na przyjaciółkę z niepewną miną.
– Trzytygodniowy? – powiedziała z powątpiewaniem. – I w takim czasie nauczę się bycia przewodniczką?
– Nie, to tylko część przygotowawcza. Właściwy kurs trwa prawie dwa lata, obejmuje spotkania w weekendy i kilkudniowe wyjazdy, ale mnie interesuje właśnie ten wstęp, bo zakłada wycieczki po Pieninach. Nie dostaniesz po tym żadnych uprawnień, ale za to poznasz region i popracujesz nad kondycją.
– Ale po co ci to?
Weronika machnęła ręką, aż okruszki babeczki poleciały jej pod ławkę. Od razu znalazł się amator na te smakołyki – tłusty gołąb zaczął grzebać w trawie obok nich. Po chwili dołączyły do niego kolejne.
– Wynocha! – Weronika przepędziła intruzów, a potem zwróciła się do Agnieszki: – Po co mi to? Otóż postanowiłam sobie, że przed czterdziestką poznam wszystkie górskie pasma w Polsce. Bieszczady, Gorce i Tatry mam w jednym paluszku, a teraz czas na Pieniny. Zapisałam się na ten kurs razem z Agatą, ale ona wczoraj złamała sobie nogę!
Agata była młodszą siostrą Weroniki.
– Wiesz co, to chyba nie dla mnie… – zaczęła Agnieszka, ale przyjaciółka nie pozwoliła jej dokończyć.
– Nie dla ciebie?! Przecież uwielbiasz chodzić po górach!
– No tak, ale sama, a nie w grupie…
– Będziesz ze mną! Aguś, proszę! Dla uczestników są dwuosobowe pokoje w hotelu, jak trafię na jakąś marudę, będę mieć zepsuty cały pobyt! Zresztą wszystko jest opłacone, nie da się odzyskać tej kasy, więc po prostu szkoda, żeby się zmarnowało.
– Tylko że mnie nie stać na takie coś, pewnie kosztuje majątek, a ja się właśnie zwolniłam z pracy…
– O tym w ogóle nie myśl! Ja stawiam!
Agnieszka próbowała protestować, ale Weronika położyła jej dłoń na ustach i zawołała ze śmiechem:
– To będzie mój prezent imieninowy dla ciebie. I urodzinowy. I na Gwiazdkę. Przez cały rok nic ci innego nie kupię! Może być? Prooooooszę! Jedź ze mną!
– No dobra – skapitulowała Agnieszka, bo zwykle ulegała namowom przyjaciółki, a poza tym uznała, że lekka zwłoka w poszukiwaniu pracy chyba aż tak bardzo jej nie zaszkodzi. Zresztą perspektywa trzytygodniowego pobytu w Szczawnicy wydała jej się wyjątkowo atrakcyjna.
ROZDZIAŁ 3
Rodzice Agnieszki przyjęli pomysł córki tak entuzjastycznie, że aż zakiełkowało w niej podejrzenie, że jej ponowne zamieszkanie z nimi nie do końca było im na rękę. Na wieść o tym, że zwolniła się z marketu, też nie popadli w przygnębienie – wprost przeciwnie: oboje jej pogratulowali.
– Nareszcie – powiedziała mama. – Nie ma co trzymać się pracy, w której jest tak zła atmosfera. Już dawno chciałam ci doradzić, żebyś to rzuciła, ale wolałam się nie wtrącać. A ten wyjazd dobrze ci zrobi.
– Pewnie! – zawtórował jej tata. – Nazbierasz energii do szukania innej pracy.
Tak zmobilizowana Agnieszka spakowała swoje rzeczy i w umówionym dniu o świcie wyszła przed blok, żeby poczekać na przyjaciółkę, która zdecydowała się jechać własnym samochodem.
– Będziemy mieć więcej swobody – uznała.
Czerwony peugeot podjechał pod blok Agnieszki i dziewczyna wsiadła do środka, plecak rzucając z tyłu, obok bagaży Weroniki. Gdy wjechały na zakopiankę, przekonały się, że ruch jest spory, ale na szczęście aż do Mszany Dolnej nie było żadnych korków. Dopiero za Mszaną trafiły na zator, który ciągnął się do mostu w Krościenku. Do Szczawnicy dojechały po dziewiątej. Zgodnie z instrukcją podaną przez organizatora, pojechały w stronę pijalni wód i po krótkich poszukiwaniach znalazły ośrodek, w którym miały się zatrzymać.
– No, nagrody za wizerunek to na pewno bym im nie dała – mruknęła Weronika, przyglądając się szaremu budynkowi.
Wnętrze wyglądało znacznie lepiej, w każdym razie widać było, że właściciel robił, co mógł, żeby tej betonowej bryle dodać elegancji i przytulności. Wszelkie niedociągnięcia architektoniczne i tak rekompensował widok, jaki rozpościerał się z okien – z jednej strony budynku widać było park Górny, a z drugiej – góry i lasy.
Zameldowały się u miłej, uśmiechniętej recepcjonistki, a potem poszły do pokoju. Prezentował się dość zwyczajnie: dwa łóżka, dwie nocne szafki, mały stolik pod oknem i dwa taborety oraz wielka szafa w przeciwnym rogu. Okno wychodziło na najdzikszą część parku i obie aż jęknęły z zachwytu na widok soczystej zieleni drzew i krzewów. Rozpakowały bagaże i przed jedenastą zeszły do hotelowej jadalni, gdzie miało się odbyć pierwsze spotkanie kursantów. W stołówce, urządzonej bez polotu – kilkanaście czteroosobowych stolików nakrytych białymi obrusami i ceratą – siedziało pięć osób. Dwie młode dziewczyny i trzech mężczyzn po trzydziestce, którzy na widok Weroniki wyprostowali się na krzesłach, wciągnęli brzuchy i dyskretnie poprawili fryzury. Agnieszka tylko uśmiechnęła się pod nosem – przyzwyczaiła się do takich reakcji. Zajęły miejsca przy stoliku pod oknem, a po chwili na salę wszedł krzepki, siwy mężczyzna koło sześćdziesiątki. Zmierzył grupę oceniającym spojrzeniem, po czym usiadł przy stoliku pośrodku.
– Cześć – powiedział. – Mam na imię Jerzy i od razu uprzedzam, że na tym kursie wszyscy będziemy sobie mówić po imieniu. Poczekamy jeszcze pięć minut, bo miało być dziesięć osób, a potem opowiem wam trochę o tym regionie.
W tym momencie do jadalni weszło jeszcze trzech mężczyzn i jedna dziewczyna. Stropili się lekko na widok już zgromadzonych i usiedli przy pierwszym wolnym stoliku.
– A co to? – zainteresował się Jerzy. – Mamy kogoś nad wymiar.
Jeden z przybyłych, wysoki, łysiejący mężczyzna koło czterdziestki, zaczerwienił się lekko i powiedział:
– Bo ja w ostatniej chwili córkę namówiłem i jesteśmy razem… Dopłacę oczywiście! Jestem Marek, a to jest Karinka – dodał, jakby to wszystko wyjaśniało.
– Spoko. Jedna osoba więcej, jedna mniej różnicy nie zrobi – zgodził się przewodnik.
Zaczął zajęcia od przeczytania listy uczestników. Każdy musiał powiedzieć kilka słów o sobie. Agnieszka nie lubiła takich publicznych wystąpień, ale udało jej się w miarę składnie przedstawić w dwóch zdaniach. Potem przewodnik opowiedział im o Pieninach, pokazując przy tym setki zdjęć, które krążyły między nimi przez całe zajęcia. Jerzy opowiadał w sposób tak zajmujący, że nikt się nie nudził i nikt mu nie przerywał. Wszyscy też nabrali ochoty, żeby zobaczyć omawiane miejsca na własne oczy.
– Na dzisiaj tyle – powiedział przewodnik po dwóch godzinach. – Wiem, że większość z was przyjechała rano, więc teraz odpocznijcie, rozejrzyjcie się po mieście, bo jutro dość wcześnie wyruszamy na pierwszy szlak. Zaczniemy od raczej mało wymagającego – na Sokolicę, żeby się zorientować, jak z waszą kondycją. Czekajcie jutro przed budynkiem o wpół do ósmej.
Wyszedł, a oni jeszcze zostali przez chwilę, rozmawiając i komentując jego wystąpienie.
– Głodna jestem – stwierdziła Weronika. – Chodź na miasto, zajrzymy do jakiejś knajpki.
– Myślałam, że mamy tutaj wyżywienie – zauważyła Agnieszka.
– Tylko śniadania i kolacje, bo przecież w ciągu dnia będziemy w terenie. Chodź, bo za chwilę umrę z głodu!
Wyszły z budynku i ruszyły alejką prowadzącą przez park, aż do Dworku Gościnnego. Przyjrzały się okazałemu budynkowi o bardzo ciekawym stylu architektonicznym, a potem powędrowały dalej, do placu Dietla, gdzie widziały jakąś restaurację, tuż obok pijalni wód. Usiadły przy stoliku na zewnątrz, z widokiem na park i fontannę z rzeźbą dziewczyny trzymającej dzban. Szum wody i śpiew ptaków zagłuszały nieco samochody, ale przyjaciółkom to nie przeszkadzało. Podobała im się atmosfera tego miasta, a zamówiona tarta prowansalska smakowała wyśmienicie. Po obiedzie poszły dalej zwiedzać Szczawnicę. Dotarły do centrum i po stromych, dość karkołomnych schodach zeszły do promenady prowadzącej nad potokiem Grajcarek. Funkcjonował tutaj wyciąg na Palenicę, ale ominęły go i powędrowały promenadą.
– Zapraszam na pyszne oscypki z grilla! – usłyszały gdzieś z tyłu.
Obejrzały się. Niedaleko wyciągu stało stoisko z grillem, przy którym młody chłopak przygotowywał oscypki.
– Idziemy?
– Pęknę, jeśli zjem coś jeszcze – zaprotestowała Agnieszka, ale Weronika już ciągnęła ją w stronę pachnących smakołyków.
– Może i pękniesz, ale jak takie rarytasy sprzedaje sobowtór Jakuba Wesołowskiego, to trudno się oprzeć! – stwierdziła stanowczo.
Agnieszka zerknęła na sprzedawcę i ich spojrzenia spotkały się. Niebieskie oczy miały w sobie jakiś łobuzerski błysk, którego efekt potęgowała blond czupryna, tak zmierzwiona, jakby jej właściciel dopiero co wstał z łóżka. Kiedy chłopak się uśmiechał, w kącikach ust tworzyły mu się urocze dołeczki. A uśmiechał się właściwie przez cały czas: kiedy grillował serki, nakładał je na tacki, przyjmował pieniądze, wydawał resztę i życzył smacznego.
– Ale czaruś! – skomentowała Weronika, kiedy oddaliły się na bezpieczną odległość. – I gapił się na ciebie jak sroka w kość!
Była to dla niej nowość, bo chłopak rzeczywiście wpatrywał się w Agnieszkę, a na towarzyszącą jej blond piękność ledwie zerknął.
– Daj spokój, przecież to dzieciak – odparła Agnieszka, wywołując tym pogardliwe prychnięcie przyjaciółki.
Usiadły na ławce, za którą stała piękna drewniana pergola, opleciona nieznanymi im roślinami o intensywnie pachnących, drobnych kwiatkach. Zasłuchane w szum potoku, przyglądały się kaczkom, które raz po raz nurkowały w jego bystrym nurcie, a także mewom wygrzewającym się na kamieniach. Naprzeciwko nich, po drugiej stronie Grajcarka, biegła druga promenada, a za nią rozciągał się las, ciesząc oczy całą gamą świeżej majowej zieleni.
– No i co? – zapytała Weronika. – Warto było tu przyjechać?
Agnieszka westchnęła.
– Pewnie, że tak. Dziękuję – powiedziała. – Chociaż byłoby mi lżej na duszy, gdybym wiedziała, że po powrocie czeka na mnie jakaś fajna praca.
– Spoko, wyluzuj. Na pewno coś znajdziesz.
Siedziały jeszcze przez parę minut, wystawiając twarze do słońca i czując, jak ich ciała ogarnia błogie rozleniwienie.
– Jak jeszcze chwilę tak posiedzimy, to już chyba nie wstanę – stwierdziła Weronika. – Chodźmy, bo będziesz mnie musiała nieść!
Wstały i ruszyły dalej promenadą, w milczeniu chłonąc piękno otaczającej je przyrody. Zatrzymały się przed niewysokim, kwitnącym krzakiem bzu i pochyliły się obie nad kwiatami, wdychając upojną woń. Kaczki uznały, że stojące nad brzegiem kobiety mają dla nich jakieś smakołyki i ruszyły tłumnie ich stronę, więc dziewczyny poszły dalej, a stadkiem kaczek zajęła się matka z dwojgiem dzieci, która właśnie wyszła z jednego z domów.
– Wyszkolone jak nasze krakowskie gołębie – zaśmiała się Weronika.
Dotarły tak do miejsca, gdzie Grajcarek wpada do Dunajca. Stanęły na moście, patrząc na Kotońkę, skałę wyłaniającą się z nurtu Dunajca, na której umieszczono figurę górala witającego przyjezdnych, a potem przeszły na drugą stronę i ruszyły promenadą wzdłuż rzeki. Minęły pawilon PTTK i miejsce, z którego można było przepłynąć łodzią na szlak wiodący na Sokolicę, i znalazły się na Słowacji, co zauważyły tylko dlatego, że w małym sklepie z pamiątkami podane były ceny w euro i złotówkach, a na trasie pojawiły się znaki w obcym języku. Malowniczą drogą wzdłuż Dunajca doszły do ujścia Leśnickiego Potoku i zatrzymały się, zachwycone, patrząc na majestatyczny wąwóz i rozświetloną słonecznymi promieniami rzekę.
– Gotowy obraz – westchnęła Weronika.
Agnieszka wpatrywała się w wysokie, szare skały, porośnięte jakimiś drobnymi roślinkami, niewysokimi sosnami i brzózkami i czuła się wobec ich potęgi mała i bezradna, a jednocześnie – ich piękno zapierało jej dech w piersiach. Przez ułamek sekundy pojawiło się w niej pragnienie, aby chwycić pędzel i utrwalić ten wąwóz na płótnie, ale szybko je w sobie zdusiła.
„Nie ma sensu… On jest tak piękny, że nie zdołam oddać tego w pełni…”
W jej duszy zatliła się jakaś dziwna tęsknota i wzruszenie tak silne, że oczy zaszły jej mgłą i jedna łza spłynęła po policzku. Przyjaciółki stały tak w milczeniu, urzeczone i olśnione, dopóki ich uwagi nie odwrócił hałas – rzeką płynęły trzy tratwy, a siedzący w nich turyści machali do dziewczyn i coś wołali. Odmachały im i przez kilka minut śledziły wzrokiem tratwy pokonujące bystry nurt, dopóki te nie zniknęły za zakrętem.
– Wracajmy – powiedziała Weronika. – Musimy kupić wałówkę na jutro, no i trochę odpocząć, żeby nie było obciachu na trasie…
Wracały dziwnie milczące, wciąż pod wrażeniem wspaniałych widoków. Po tej stronie promenady więcej było cienia, co przyjęły z ulgą, bo od rana słońce mocno przygrzewało. Doszły do miasta, kupiły prowiant na jutrzejszą wyprawę i ruszyły w stronę ośrodka.
Ciąg dalszy w wersji pełnej
Copyright © by Joanna Tekieli, 2021
Copyright © by Wydawnictwo FILIA, 2021
Wszelkie prawa zastrzeżone
Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.
Wydanie I, Poznań 2021
Projekt okładki: Sylwia Turlejska (studio-kreacji.pl)
Zdjęcie na okładce:
© Serhii/Adobe Stock
© jesiotr9/Adobe Stock
© TTStudio/Adobe Stock
Redakcja: Paulina Jeske-Choińska
Korekta: Agnieszka Czapczyk
Skład i łamanie: Teodor Jeske-Choiński
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:
„DARKHART”
Dariusz Nowacki
eISBN: 978-83-8195-615-4
Wydawnictwo FILIA
ul. Kleeberga 2
61-615 Poznań
wydawnictwofilia.pl
Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.