Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
254 osoby interesują się tą książką
Zbliżają się święta Bożego Narodzenia. Milena, ambitna bizneswoman, pragnie zapewnić synowi wszystko, czego sama w dzieciństwie nie miała, dlatego planuje wyjazd do luksusowego hotelu w Alpach, aby pobyć razem i dobrze się bawić. Z kolei Filip, samotny ojciec, marzy o tym, aby w Boże Narodzenie zaszyć się w domu i spędzić czas na czytaniu, graniu w gry, oglądaniu telewizji i jedzeniu pyszności. Nastoletni Piotrek chce po prostu mieć czas na czytanie książki ulubionego autora, a jego klasowa koleżanka Julka pragnie, by w te święta zdarzyło się coś niezwykłego. Los sprawi, że ich marzenia zostaną wysłuchane, jednak spełni je w sposób wyjątkowo przewrotny...
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 294
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Dedykuję wszystkim, którzy potrzebują chwili przerwy
(…) wierzę że grudzień przynosi niezwykłość
że nos pudruje płatkami magii
marzenia i świat ubiera w koc ciszy
(…)
zapala iskry nadziei
ANNA HEBDA (@_anna_hebda_autorka)
Piątek19 grudnia
w ten wieczór
gdy wszyscy wszystkim równi
nie można zapomnieć o tym co w nas
najbardziej świąteczne
MAŁGORZATA MIKOS (z antologii teraz to już naprawdę, 2021)
PROLOG
O siódmej trzydzieści park pogrążony był w półmroku, bo uliczne latarnie dawały tylko delikatny, ciepły blask, ale tyle wystarczyło, by Milena, prowadząca za rękę Leona, zauważyła stojący w alejce zegar słoneczny. Lubiła na niego patrzeć, bo miała wrażenie, że urządzenie kryje w sobie jakąś tajemnicę. Tego poranka wyglądało jeszcze bardziej magicznie niż zwykle, bo na tarczy, obok smukłej czarnej wskazówki, leżał żółty liść klonu. Ktoś musiał go tutaj położyć, bo w drugiej połowie grudnia na drzewach dawno już nie było ani jednego liścia. Milena jednak się nad tym nie zastanawiała, tylko zatrzymała się na moment, dzięki czemu uniknęła wdepnięcia w kałużę, która z daleka wyglądała jak cień postumentu, na którym spoczywał mechanizm.
– Co zobaczyłaś? – zainteresował się Leon, siedmioletni syn Mileny.
– Ten listek – wyjaśniła, a widząc zdumione spojrzenie chłopca, machnęła ręką. – Nieważne. Chodź, bo się spóźnimy.
Rzeczywiście wyszli z domu nieco później niż zwykle, a potem jeszcze natrafili na korek i Milena zaparkowała samochód w małej zatoczce obok parku, który oddzielał osiedle od szkoły, bo bała się, że szkolny parking będzie zajęty. Jak się okazało, miała rację, więc była z siebie zadowolona, gdy patrzyła na innych rodziców, którzy utknęli przy wąskim wjeździe i teraz z frustracją bębnili rękami w kierownice swoich aut albo wrzeszczeli jedni na drugich. Odprowadziła synka i popędziła z powrotem do samochodu. Liść nadal leżał na zegarze słonecznym, jakby w tym miejscu zatrzymał się czas.
„Tak, czas to jest to, czego oboje potrzebujemy” – pomyślała Milena. „Jeszcze tylko osiem godzin w pracy, a potem odpoczniemy i nareszcie pobędziemy razem, tak naprawdę. Niech to będzie piękny czas bliskości”.
Zaskoczyła ją ta myśl, zbyt górnolotna jak na jej gust, choć trafna w swej wymowie. Już po chwili głowę Mileny zaprzątnęły sprawy związane z pracą, bo musiała domknąć przed wyjazdem przynajmniej te najważniejsze projekty, a było ich kilka.
„Dam radę!” – stwierdziła w duchu i uśmiechnęła się do siebie w lusterku. Spojrzały na nią ładne, migdałowe oczy, podkreślone subtelnym makijażem w odcieniach złota i brązu, który dobrze współgrał z koralową pomadką do ust i ciepłą, bursztynową barwą włosów kobiety. Milena poprawiła wypielęgnowaną dłonią niesforny kosmyk i skupiła się na prowadzeniu, bo skręciła właśnie w główną ulicę, gdzie trwały roboty drogowe i każdego dnia zmieniała się organizacja ruchu.
***
Pięć minut później tę samą drogę, co Milena i Leon, przemierzał osiemnastoletni Piotrek, który zawsze szedł przez park na przystanek autobusowy. On nie miał tyle szczęścia co Milena, bo nie patrzył na ścieżkę, tylko na ekran telefonu, jakby odświeżanie aplikacji miało sprawić, że przesyłka, na którą czekał, zmieni status z: „w doręczeniu” na: „gotowa do odbioru”. Tą wyczekiwaną przesyłką była najnowsza książka jego ulubionego autora, Stephena Kinga, i Piotrek miał nadzieję, że jeszcze tego samego dnia będzie mógł zagłębić się w wykreowanym przez niego świecie. Nie miał wątpliwości, że będzie to ekscytująca historia.
– A niech to! – jęknął, a w duchu puścił wiązankę przekleństw, bo nie tylko nie zauważył zegara słonecznego, ale też – kałuży i w efekcie wdepnął w nią z impetem i po chwili w jednym z adidasów poczuł nieprzyjemną wilgoć. Oparł dłoń o postument czasomierza i potrząsnął nogą, żeby choć trochę osuszyć but.
„Niech już się zacznie ta przerwa świąteczna, żebym mógł wreszcie posiedzieć i poczytać, zamiast ślęczeć w szkolnej ławce” – pomyślał, bo choć uczył się nieźle i nie należał do tych, którzy nienawidzą szkoły, to oczywiście perspektywa wolnych dni cieszyła go bardzo. „Nie mogę się już doczekać tych wszystkich emocji i niespodzianek, które na pewno przyszykował King w swojej książce, bo w życiu raczej nie bardzo mogę liczyć na coś ekscytującego… Trochę silniejszych emocji by się przydało, jakaś zmiana rutyny”.
***
Kamila, mama Piotrka, wyszła z domu kilka minut później niż on. Prowadziła za rękę swoją młodszą córkę, Glorię, którą miała odprowadzić do szkoły znajdującej się naprzeciwko przystanku autobusowego, tej samej, do której uczęszczał Leon, syn Mileny. Kamila także, podobnie jak Piotrek, nie zwróciłaby uwagi na zegar słoneczny, gdyby nie to, że akurat w chwili, gdy go mijała, zrobiło jej się słabo, więc przytrzymała się postumentu i przystanęła, by złapać równowagę.
– Mamo, bo się spóźnimy! – marudziła Gloria.
Kamila poczuła ból rozlewający się w dole brzucha i promieniujący do uda. Wzięła głęboki oddech, ścisnęła mocniej dłoń córki i ruszyła w dalszą drogę, starając się nie zwracać uwagi na pulsujący ból, który teraz przesuwał się w górę i dosięgnął klatki piersiowej. Zimny pot wystąpił jej na czoło, zakręciło jej się w głowie, ale akurat zawiał wiatr i trochę ją otrzeźwił.
„To na pewno przez stres. Jeszcze tylko parę dni i będą święta” – pomyślała. „Odpocznę, uspokoję się, to i dolegliwości miną… Co roku tak czekam na ten cudowny czas… Niech będzie niezwykły, piękny i przyniesie mi nadzieję”.
***
Dwadzieścia minut po tym, jak Kamila odprowadziła do szkoły Glorię i wsiadła do autobusu, by dojechać do pracy, w alejce parkowej pojawił się Filip. Zdążył już zaprowadzić do szkoły swojego syna Adriana, a teraz wracał do samochodu pozostawionego w tym samym miejscu, które wczesnym rankiem wybrała Milena. On jednak zaparkował tam nie dlatego, że się spieszył, tylko dlatego, że nie był najlepszym kierowcą i wyjeżdżanie przez wąską bramę szkolnego parkingu często kończyło się tak, że ktoś na niego trąbił albo wygrażał mu pięścią. Gdy Filip jeździł mniejszym samochodem, było mu znacznie łatwiej, ale od roku przesiadł się do większego i ciągle miał problemy z tym, żeby gdzieś się zmieścić.
„Nie stać mnie na naprawę mojego starego forda, zresztą byłoby to bez sensu, gdy w garażu stoi BMW” – pomyślał niespełna rok wcześniej, gdy jego samochód uległ poważnej awarii, i wtedy właśnie zdecydował się sprzedać staruszka. Teraz tego żałował…
Filip zauważył żółty liść leżący na zegarze słonecznym i uznał, że jest w tym obrazie coś ulotnego i przejmującego. Zamierzał zrobić zdjęcie, bo kolekcjonował takie magiczne momenty, więc sięgnął do kieszeni płaszcza i wyjął telefon.
– A niech to szlag trafi! – jęknął, bo wraz ze smartfonem z kieszeni wysunął się kluczyk od samochodu. Mógł spaść na alejkę albo na kępkę suchych liści, albo na nieco wilgotny i bury trawnik, ale najwyraźniej chciał w pełni zaprezentować złośliwość przedmiotów martwych, gdyż wylądował w samym środku kałuży. Filip przez chwilę patrzył w burą breję, jakby liczył na to, że klucz uniesie się w górę za sprawą jego wzroku. Widocznie jednak mężczyzna nie miał w sobie wystarczająco dużo mocy, więc westchnął, podwinął rękawy płaszcza i brzydkiej marynarki, po czym włożył rękę do kałuży. To zdecydowanie nie był jego dobry dzień. Musiał zanurzyć dłoń w warstwę mułu i stamtąd dopiero udało mu się wyłuskać kluczyk. Przepłukał go w kałuży, patrząc z niechęcią na czarne kręgi, jakie zostały mu pod paznokciami.
„Nie dość, że mam ciuchy z poprzedniej epoki, to jeszcze żałobę pod paznokciami” – pomyślał smętnie. „Piękny obraz polskiego nauczyciela, niech to cholera weźmie”.
Ciuchy z poprzedniej epoki to była kolejna pechowa rzecz związana z tym dniem. Filip pracował jako nauczyciel i wiedział, że czekają go dziś klasowe wigilie, więc poprzedniego wieczoru wyciągnął z szafy swój garnitur, który kupił w ubiegłym roku na wyprzedaży. Miał nowoczesny krój i Filip czuł się w nim naprawdę dobrze. Może nie od razu jak Brad Pitt, ale całkiem nieźle. Już w chwili, gdy go kupował, spodnie były ciut za ciasne, lecz uznał, że będzie miał większą motywację do aktywności fizycznej. Najwyraźniej motywacja jednak nie była wystarczająca, bo wieczorem okazało się, że nie tylko spodni nie zapnie, i to nawet gdy wciągnie brzuch, ale też marynarka się nie dopina, a w ramionach jest opięta tak, że istnieje poważne zagrożenie, iż puści na szwach. W tej sytuacji musiał się ratować swoim starym garniturem. NAPRAWDĘ starym. Brzydkim, niemodnym, w paskudnym brązowym kolorze.
– Co ja sobie myślałem, gdy kupowałem tę szkaradę? – powiedział krytycznie, stojąc przed lustrem.
Syn dyplomatycznie milczał, choć jego mina wskazywała na to, że też nie jest zachwycony wizerunkiem ojca. Jednak Filip innej marynarki nie miał, a pójście na wigilijne przyjęcie w czymś innym niż garnitur wydawało mu się nietaktem.
„Ech, trzeba było iść w dżinsach i koszuli” – pomyślał teraz, wsiadając do samochodu. „Pewnie większość osób będzie tak ubrana… Wczoraj spanikowałem i nie przemyślałem sprawy. Wszystko przez to, że człowiek ciągle tak gna, pędzi, nie ma czasu się zatrzymać. Dobrze, że teraz czeka nas trochę wolnego. Mam nadzieję, że wreszcie będziemy mieć z Adim okazję, żeby tak po prostu nic nie robić, być ze sobą, gadać, czytać i znaleźć czas na leniuchowanie”.
***
Mniej więcej w tym samym momencie, gdy Filip wreszcie wyjechał z niszy i włączył się do ruchu, obok parku przejechała swoim samochodem osiemnastoletnia Julka. Dziewczyna była w bardzo złym humorze, bo nie dość, że czekała ją dzisiaj kartkówka, do której nie do końca się przygotowała, to jeszcze zawiódł ją sklep internetowy, który nie tylko nie wysłał zamówienia poprzedniego dnia, mimo że to obiecywał na swojej stronie, ale jeszcze w odpowiedzi na jej skargę obsługa odpisała, że nie gwarantuje, iż w ogóle zdoła to zrobić przed świętami, bo są zasypani zamówieniami.
„Kretynka! Zamiast zamówić tam gdzie zawsze i zapłacić trochę więcej, zachciało mi się promocji!” – narzekała w duchu. A taką miała nadzieję, że uda jej się dostać przesyłkę właśnie teraz, żeby przez weekend móc się nią nacieszyć, zanim pojawią się w domu tabuny gości. „Ech… Co roku to samo…Ci sami ludzie, te same słowa, ta sama nuda” – myślała dziewczyna. „W książkach i filmach świątecznych ludzie przeżywają w tym czasie niezwykłe przygody i czasem przytrafia im się coś, co zmienia ich życie, albo znajdują bratnią duszę, tylko mnie ta słynna bożonarodzeniowa magia jakoś omija… Żeby tak choć raz przeżyć coś ekscytującego, innego niż zwykle”.
***
Mijały godziny. Park ponownie pogrążył się w półmroku, a gdy nadszedł czas, kiedy Milena, Piotrek, Kamila, Filip i Julka wypełnili swe obowiązki i stanęli u progu wyjątkowo długiego weekendu, jedna z latarni w parku nagle zamigotała. W tym świetle tarcza zegara słonecznego zalśniła dziwnym blaskiem, a w następnej chwili liść, który leżał tutaj od samego rana, drgnął, a potem uniósł się w powietrze, jakby trzymała go niewidzialna dłoń, zawirował i opadł miękko w objęcia rozłożystego krzewu cisu.
Czy to w tym momencie los, Bóg, a może duch świąt Bożego Narodzenia podjął decyzję, by wysłuchać próśb, jakie w myślach wypowiedzieli przechodzący tędy ludzie? I czy właśnie widok wirującego w świetle migoczącej latarni liścia sprawił, że wysłuchawszy, zaplanował je spełnić, ale tak, jak sam uznał to za stosowne? A może tylko pozwolił, by zadziałała świąteczna magia?
ROZDZIAŁ 1
Srebrne BMW wyjechało z piskiem opon z bocznej drogi i wepchnęło się przed maskę samochodu Mileny, zmuszając kobietę do dość gwałtownego hamowania.
– Tryb nieśmiertelności ci się włączył, baranie?! – warknęła pod nosem i odetchnęła głęboko, starając się uspokoić szybko bijące serce. Kierowca BMW mrugnął do niej światłami, a ona tylko zacisnęła ręce na kierownicy i powstrzymała się z trudem, by nie pokazać mu wymownego gestu.
„Jeszcze będzie mrugał, że niby taki jest sprytny, głupi gnojek” – pomyślała. „Gdybym go dorwała, nakopałabym mu do tyłka, bo do takiego bezmózga tylko siłowe argumenty trafiają! Idiota skończony”.
Ten facet zawsze tak na nią działał, tym bardziej że tego typu manewry na drodze to był jego stały repertuar. Ich synowie chodzili do równoległych klas, więc niemal każdego dnia spotykali się w okolicy szkoły i „dupek z furą”, jak go określała Milena (a było to jedno z najłagodniejszych określeń, których względem niego używała), zajmował jej ostatnie miejsce na parkingu albo stawał tak, że blokował wyjazd innym rodzicom. Przez niego Milena miała awersję do marki BMW i zaczęła wymyślać rozmaite rozwinięcia tego skrótu.
„Bałwan Ma Wehikuł” – pomyślała teraz. „Bo Mi Wolno… Bardzo Mały Wacek… Bóg Miał Wolne” – dodała po chwili. Zanim dojechała do szkoły, wymyśliła ich jeszcze siedem, z czego pięć bardzo niecenzuralnych, i ta zabawa pomogła jej pozbyć się złości. W każdym razie do momentu, gdy spojrzała na zegarek i przekonała się, że spóźniła się o ponad dwadzieścia minut. „Akurat dziś, kiedy tak mi zależało na czasie”.
Chciała jeszcze zrobić zakupy i upewnić się, że spakowała wszystko, czego ona i Leoś będą potrzebować, kiedy już znajdą się w austriackim hotelu w sercu Alp, by zachwycać się prawdziwą zimą i korzystać z bożonarodzeniowych atrakcji, jakie zapewniali właściciele. A miało ich być naprawdę dużo!
– Złośliwość losu – powiedziała do siebie, widząc zapchany parking przed szkołą. Na szczęście jakiś czas temu odkryła miejsce za wiatą śmietnikową, niemal niewidoczne od strony wjazdu, gdzie zwykle udawało jej się zaparkować toyotę. Tak było i tym razem. Wysiadła, wzięła swą przepastną torbę i ruszyła w kierunku salki, w której gromadziły się dzieci czekające na przyjazd rodziców. Leoś był ostatni, więc Milenie zrobiło się głupio na myśl o tym, że nauczycielka siedziała tutaj z jednym dzieckiem, ale pani Ewa nie tylko mile się uśmiechała, ale też pokazała jej ostatnie prace Leosia i bardzo pochwaliła jego zdolności plastyczne.
– Mamy tutaj kółko malarskie – powiedziała. – Zastanówcie się razem, może to coś dla Leosia?
– Dziękuję, porozmawiam z synem.
Złożyły sobie życzenia świąteczne i Milena zabrała chłopca do szatni.
– Jutro będziemy już zjeżdżać na sankach z dużej górki, prawda, mamo? – dopytywał, podskakując obok niej z podekscytowania.
– Na pewno!
W szatni nie było już nikogo, bo najwyraźniej ładny, słoneczny piątkowy dzień zmobilizował rodziców do tego, by odebrać dzieci wcześniej, tym bardziej że właśnie zaczynała się przerwa świąteczna. Milena, która podobnie jak wszyscy pracownicy biura ubezpieczeń dostała w pracy przymusowy bezpłatny urlop aż do końca roku, zdecydowała, że wraz z synkiem spędzą Boże Narodzenie w pięknym i luksusowym miejscu, zamiast siedzieć w domu. Nie miała ochoty na wizytę u rodziców na wsi, gdzie mieszkały też jej dwie siostry z mężami i dziećmi, bo znów wszyscy ubolewaliby nad jej nieudanym małżeństwem. A może nie? Po ostatnim wystąpieniu nikt nie próbował żadnych swatów, a ich rozmowy ograniczały się do relacji z bieżących wydarzeń.
„Zobaczcie, ile w życiu osiągnęłam!” – wykrzyczała im Milena podczas Wielkanocy dwa lata temu. „Skończyłam dwa fakultety, znalazłam dobrze płatną pracę, kupiłam dom, urodziłam syna. A wy wciąż wytykacie mi to, że nie wyszedł mi związek małżeński, tak jakby ta jedna rzecz przekreślała wszystkie sukcesy! Odczepcie się ode mnie i skupcie się na własnych idealnych życiach!”
Zapadła wówczas cisza tak głęboka, że słychać było tylko gdakanie kur dochodzące z podwórza. Leoś stanął obok Mileny i przytulił się do niej, siostry patrzyły na nią z niepewnymi minami, mama próbowała łagodzić sytuację, ale Milena już się tak nakręciła, że nic nie było w stanie jej powstrzymać. Nie pomogły łzy mamy ani prośby sióstr: zabrała syna i pojechała do siebie.
„Będziemy sobie świętować po swojemu, we własnym, niedoskonałym gronie” – powiedziała do Leona, a on tylko kiwnął głową, bo wobec tak bojowego nastroju mamy nie odważył się wspomnieć, że lubi bywać u babci i dziadka.
Od tamtego dnia Milena już nigdy nie pojechała na żadne święta do rodzinnego domu. Postanowiła je spędzać tak, jak sama o tym zdecyduje, bez wysłuchiwania ocen i krytyki. Mama i siostry kilka razy próbowały z nią o tym porozmawiać i skłonić do spotkania przy świątecznym stole, ale zawsze ucinała dyskusje stwierdzeniem, że już zaplanowała i opłaciła wyjazd, więc nic się nie da zrobić. Czasem ogarniała ją tęsknota za bliskimi i rodzinnym domem, ale wtedy przywoływała w pamięci te wszystkie chwile, gdy rodzice próbowali ją swatać z rozmaitymi samotnymi mężczyznami, i utwierdzała się w przekonaniu, że woli trzymać się od rodzinnego domu z daleka. Ograniczała się do krótkich rozmów telefonicznych, by mieć pewność, że wszyscy są zdrowi i dobrze się mają, oraz do wysyłania kurierem upominków na różne okazje.
– Mamusiu, nie mam butków! – Cienki głos Leosia sprawił, że Milena wróciła do rzeczywistości i spojrzała na synka, który zdążył już założyć kurtę i czapkę i stał teraz w samych skarpetkach, bo tenisówki, w których chodził po szkole, schował do dolnej szafki.
– Może postawiliśmy je rano koło kaloryfera? – Kobieta próbowała sobie przypomnieć poranek. Musieli ominąć na parkingu kilka pryzm błota, ale do żadnej nie wdepnęli i buty ustawili na dole, tak jak zawsze. Rozejrzała się po pustej szatni.
– Pewnie Adrian mi znowu schował! – oznajmił z westchnieniem Leoś.
Adrian był utrapieniem jego klasy. Złośliwy chłopak, który zawsze gotów był coś komuś zabrać, zniszczyć albo ukryć tak, żeby właściciel musiał się namęczyć, by odzyskać zgubę. Milena dwa razy zwracała uwagę babci chłopca, bo to właśnie starsza kobieta odbierała go i przyprowadzała, ale ta, słysząc zarzuty pod adresem wnuka, zaczynała płakać i wówczas każdy tracił ochotę na konfrontację.
„Tym razem nie dam się zmiękczyć jej łzami, tylko wymuszę konkretne rozwiązania! Zaraz po świątecznej przerwie sobie z nią pogadam! I z cholernym Adriankiem też!” – pomyślała bojowo Milena, a potem zwróciła się do synka:
– No nic, on już pewnie dawno jest w domu, więc lepiej zacznijmy szukać tych butów.
– Wczoraj Aldonie schował za paprociami – przypomniał sobie Leoś, więc Milena wspięła się na ławkę i zajrzała na szafę, na której stały trzy duże donice z paprociami. Przez kilkanaście sekund gmerała dłonią pod liśćmi, ale znalazła tylko czerwony szalik.
– Najwyraźniej ktoś się nie zorientował, że mu go brakuje, albo uznał, że obejdzie się bez niego – powiedziała. – Zacznijmy szukać od ściany i będziemy się posuwać w stronę wyjścia.
Zaglądali pod szafki i za ławki, odsuwali kwiatki i podnosili krzesła, ale butów nie było i Milena już traciła cierpliwość.
– Wiesz co, Leoś? Olejmy to poszukiwanie – stwierdziła po dwudziestu minutach. – Nie jest mokro, więc dasz radę przejść w tenisówkach do samocho… – Urwała, bo w tym momencie zgasło światło.
Ciemność była nieprzenikniona, ponieważ szatnie znajdowały się na poziomie minus dwa, pod ziemią.
– Zaraz zapalę latarkę! – Milena gorączkowo szperała w torbie, aż przypomniała sobie, że telefon ma w kieszeni płaszcza. Po chwili rozbłysło słabe światło telefonicznej latarki, a jednocześnie od strony korytarza dało się słyszeć wycie.
– AAAA!
Spojrzeli oboje w tę stronę, Leoś sapnął z przejęciem i na wszelki wypadek stanął bliżej matki, bo dostrzegł w ciemności trzy świecące zielone pasy zmierzające w ich kierunku. Kilka sekund później zmaterializowała się ludzka postać i okazało się, że pasy były odblaskowymi wzorami na kurtce jakiegoś przestraszonego chłopca.
– A, to Adrian! – rozpoznał przybysza Leon i Milena aż się zapowietrzyła.
– Adrian? Czyli pan dowcipny?! Nie jest ci teraz do śmiechu, co, mądralo?! – Pochyliła się nad pochlipującym chłopakiem. – Dlaczego tak wrednie się zachowujesz?! Dlaczego jesteś taki złośliwy?! Przyjemnie ci, że nikt w szkole cię nie lubi?!
Malec, słysząc te słowa, otworzył szeroko oczy i rozszlochał się jeszcze bardziej, aż zrobiło jej się głupio.
– Nikt mnie nie lubiiii?? – wykrztusił.
– E, mamo, to nie TEN Adrian – bąknął Leon. – To taki inny Adrian, z innej klasy.
– Aha… Inny Adrian… – Milena zagryzła wargi i w popłochu szukała jakichś słów pocieszenia, gdy w oddali rozległ się męski głos.
– Adi?! Spokojnie, to musi być jakaś awaria! – W korytarzu pojawił się snop światła i do szatni po chwili wszedł wysoki mężczyzna, oświetlając sobie drogę telefonem. – Nie płacz, już jestem i znalazłem buty. Nawet dwie pary! No, nie płacz. – Zatrzymał się i z zaskoczeniem utkwił wzrok w Milenie.
– Przepraszam, to chyba przeze mnie – przyznała kobieta ze skruchą. – Myślałam, że to ten gn… yyy… ten Adrian, który tak wszystkim zalazł za skórę i trochę mu nagadałam. Przepraszam cię, Adi – zwróciła się do chłopca. – To nie miało być do ciebie!
Spojrzał na nią i pociągnął nosem.
– Czyli nie wszyscy mnie nie lubią? – upewnił się.
– Na pewno nie! A teraz, skoro twój tata znalazł również buty mojego syna, to proponuję, żebyśmy wreszcie wyszli z tych ciemnych lochów.
– Popieram.
Obaj chłopcy szybko założyli obuwie, które, jak się okazało, dowcipny Adrian ukrył w koszu na śmieci w toalecie dziewczynek, po czym wszyscy czworo skierowali się do wyjścia.
„Tyle czasu zmarnowanego przez głupiego gówniarza” – pomstowała w duchu Milena. „Zrobię z nim porządek po przerwie świątecznej! Pogadam z jego rodzicami i to tak, że zajmą się wreszcie wychowywaniem tego ancymonka”.
ROZDZIAŁ 2
Mniej więcej w tym czasie, gdy Milena unikała zderzenia z piratem drogowym, Piotrek, uczeń liceum ogólnokształcącego, siedział w ostatniej ławce i wpatrywał się w profil Julki. Siedziała dwa rzędy przed nim i była najpiękniejszą dziewczyną na świecie. W każdym razie według Piotrka, bo ona sama uważała, że ma zbyt długi nos i beznadziejnie proste włosy, a do tego kolana jak bułki.
– Schowajcie wszystko i zostawcie tylko kartkę i długopis. – Matematyczka zamknęła dziennik i postukała palcem w pulpit biurka.
– O, nie… – zbiorowy jęk poniósł się po klasie, bo choć kartkówka była zapowiedziana, to większość uczniów wierzyła, że w ostatnim dniu przed bożonarodzeniową przerwą nauczyciele będą bardziej łaskawi.
– O, tak – stwierdziła bezlitośnie matematyczka. – Ustaliliśmy to dwa tygodnie temu, więc nie jęczcie mi tutaj. Będziecie mieć już z głowy. A ponieważ czas jest wyjątkowy, to obiecuję, że jedynek nie będę wpisywać.
Rozległy się westchnienia ulgi i szmer, kiedy uczniowie chowali swoje rzeczy i wyrywali kartki ze środka zeszytów. Piotrek szybko uporał się z zadaniami i mógł ponownie kontemplować profil Julki. Dziewczyna była doskonała! Tak onieśmielająco piękna, że Piotrek zapominał przy niej języka w gębie. Dosłownie! Gdy kilka razy zdarzyło się, że o coś go spytała, bąknął tylko coś pod nosem, a potem przez pół dnia zżymał się na siebie i przeżywał katusze, że wyszedł na głupka i głąba.
„Pewnie pomyślała, że jestem cofnięty w rozwoju” – narzekał, ale nie mógł nic poradzić na to, że wszelkie błyskotliwe teksty przychodziły mu do głowy dopiero wtedy, gdy koleżanka z klasy znikała mu z oczu.
Julka zmarszczyła brwi i dokończyła zadanie, a potem zerknęła w okno. Miała nadzieję, że spadnie śnieg, ale ani trochę się na to nie zanosiło.
Gdyby się obejrzała i napotkała spojrzenie Piotrka, pomyślałaby, że pewnie coś jej się przyczepiło z tyłu albo ma gdzieś plamę. Nie znosiła go! Uważała go za zarozumialca, gbura i lenia, a jednocześnie musiała przyznać, że jest najprzystojniejszym chłopakiem, jakiego kiedykolwiek spotkała. Miał takie piękne oczy, z rzęsami tak długimi, że aż mu ich zazdrościła! A do tego tak mocno, po męsku, zarysowaną linię szczęki! Była przez to zła na siebie, no bo kto to widział, żeby myśleć w ten sposób o zarozumialcu, gburze i leniu!
„Wydaje mu się, że jak jest taki przystojny, to może zadzierać nosa i nie wysilać się na nic ponad przeciętność… Nawet mu się nie chce powiedzieć, że nie ma ochoty gadać, tylko mruczy coś pod nosem, gdy się mu zadaje pytanie” – stwierdziła dawno temu, gdy kilka razy zdarzyło się, że zagadnięty przez nią chłopak odpowiedział jej półsłówkami i tylko się gapił jak sroka w gnat, pewnie punktując mankamenty jej wyglądu.
Teraz jednak Julka nie myślała ani o wadach Piotrka, ani o jego urodzie, tylko skupiała się nad ostatnim zadaniem, przeznaczonym dla chętnych, bo zależało jej na tym, żeby dostać jak najwyższą ocenę, a jak na złość nie mogła sobie przypomnieć potrzebnego wzoru. W zamyśleniu marszczyła czoło i bezwiednie nawijała na palec kosmyk jasnych włosów, aż wpatrzonemu w nią Piotrkowi wyrwało się głębokie westchnienie, które nie uszło uwadze nauczycielki.
– Już skończyłeś? – zapytała i zmaterializowała się tuż obok jego ławki.
– Tak.
– To pokaż.
Parę minut później dostał kartkówkę z powrotem, z oceną celującą.
– Gratuluję – powiedziała matematyczka, a on uśmiechnął się szeroko i podziękował.
„Uch, cholerny farciarz” – pomyślała ze złością Julka i nagle ją olśniło. Przypomniała sobie wzór, który wcześniej umknął jej z pamięci, więc pochyliła się nad kartką i błyskawicznie rozwiązała ostatnie zadanie. Spojrzała na nauczycielkę w nadziei, że zdąży sprawdzić również jej pracę, ale w tym momencie zadzwonił dzwonek na przerwę. Złość na Piotrka wypełniła Julkę po brzegi, choć dziewczyna zdawała sobie sprawę z tego, że tym razem niczym nie zawinił, tylko po prostu był dobry z matematyki.
ROZDZIAŁ 3
Milena, Filip, Leon i Adrian wędrowali w ciemnościach szkolnego korytarza, rozpraszanych jedynie przez słabe światło dwóch smartfonów. Adrian trzymał się kurtki swego ojca i wciąż trochę pochlipywał, co Leoś skwitował w milczeniu, odwracając się do matki i przewracając oczami. Wykonał palcami ich sekretny znak, który miał symbolizować ślimaka, a oznaczał: „mięczak”. Milena uśmiechnęła się i mrugnęła do niego, dumna, że ma tak dzielnego syna.
– No, wreszcie – stwierdził z ulgą prowadzący pochód mężczyzna i pociągnął za klamkę. Drzwi ani drgnęły.
– W drugą stronę! – Leon przepchnął się do przodu, szarpnął i… nic się nie stało.
– Ktoś nas zamknął! – zawołał Adrian z przejęciem. Głos miał piskliwy i zabrzmiały w nim nutki paniki.
– E, coś ty. Trzeba po prostu mocniej pchnąć i… – Ojciec Adriana naparł na drzwi i po kilku chwilach bezskutecznego pchania odwrócił się w stronę Mileny. – Yyy… Chyba faktycznie nas zamknęli!
– Niemożliwe! – Na wszelki wypadek sama sprawdziła, a potem oparła się z rezygnacją o ścianę. – No, super po prostu!
W tym momencie rozbłysło światło, bo przypadkiem nacisnęła ramieniem włącznik. Wszyscy zmrużyli oczy.
– Czyli to nie awaria… Ktoś zgasił światło celowo, bo… – Mężczyzna zawiesił głos, jakby nie chciało mu przejść przez usta to, co zamierzał powiedzieć. – Bo wychodził już do domu i zamykał szkołę!
W jasnym świetle jarzeniówek Milena stwierdziła, że ojcem Adriana jest właściciel BMW, który tak jej podpadł. Przyjrzała mu się uważniej i stwierdziła, że wygląda na gamonia: miał na sobie źle dobrany garnitur, buty ze śladami błota, a całości dopełniała beznadziejna fryzura w postaci zbyt długich włosów splątanych gumką oraz brud za paznokciami.
„Klasy się nie da kupić” – pomyślała. „Jeździ wypasioną beemką, a wygląda jak ostatnia łajza”.
– Mamo, co teraz? – dopytywał Leoś. – Wyważymy drzwi?
– Raczej nie. To są drzwi antywłamaniowe, znam je, bo polecamy takie naszym klientom – odpowiedziała rzeczowo. – Mają sztaby i solidne zamki, więc nie da się ich wyważyć. No a poza tym zaraz zadzwonię do sekretariatu i powiem, że nas zamknęli. Ktoś wróci i nas otworzy.
– Tutaj nie ma zasięgu – oznajmił ponuro Adrian. – Pojawia się na zerowym poziomie, a i to nie wszędzie.
Teraz dopiero Milena zaczęła się denerwować, ale starała się myśleć racjonalnie. Na wszelki wypadek sprawdziła telefon i przekonała się, że rzeczywiście nie ma nawet widmowego zasięgu.
– Okej. Skoro tędy nie wyjdziemy, trzeba iść na schody po drugiej stronie. Tam jest chyba wyjście na wyższy poziom … – Spojrzała na syna pytająco, a on pokiwał głową.
– Tak. Piętro wyżej jest część od gimnastyki i wyjście na boisko – potwierdził, więc wszyscy razem zawrócili i pomaszerowali korytarzem. Wspięli się po schodach i wydali zbiorowy jęk zawodu, bo już z daleka widać było, że krata oddzielająca ten poziom od szatni jest zamknięta na kłódkę.
– Może jest tylko tak założona? – łudził się ojciec Adriana, ale gdy szarpnął kłódkę, ta ani drgnęła. – Jezu, będziemy tu siedzieć do nocy? – jęknął.
– Jeśli już, to raczej do rana w poniedziałek – poprawiła go Milena.
– Ja myślę, że raczej w poniedziałek za tydzień, bo przecież jest przerwa świąteczna – mruknął ponuro Adrian.
– Jak to: za tydzień?! Przecież tu na pewno jest jakiś stróż nocny albo ochroniarz! – zdenerwował się Filip.
– Tak, na pewno państwową szkołę stać na taki etat – odparła z przekąsem Milena.
– Czyli co? Sądzi pani, że będziemy tu siedzieć przez dziesięć dni?!
– Zaraz tam, dziesięć. Do poniedziałku są dwa dni.
– Aha, czyli uważa pani, że mimo przerwy świątecznej ktoś tu przyjdzie w ten poniedziałek? Bo ja się obawiam, że wrócą dopiero po Nowym Roku…
– Nie no, bez przesady. Po pierwsze, ktoś z personelu technicznego na pewno przyjdzie do pracy po weekendzie. A po drugie, nie wierzę, że już wszyscy poszli. Przecież na parkingu zostały nasze dwa samochody, więc nie zamknęliby szkoły, widząc, że… – odparła z przekonaniem Milena, ale mężczyzna jej przerwał.
– Ja przyszedłem piechotą – powiedział ponuro.
– Serio? A przecież próbował pan we mnie wjechać na skrzyżowaniu – wytknęła mu. Poczerwieniał i pokiwał głową.
– A, to była pani, w tej wypasionej toyocie? – odezwał się ze skruchą w głosie. – Zamrugałem światłami, że przepraszam… Wiem, pędziłem jak wariat, ale byłem spóźniony do warsztatu, a mechanik powiedział, że zaczeka najwyżej kwadrans… Oddałem auto do przeglądu, mam odebrać po świętach. No ale pani samochód stoi na parkingu, więc faktycznie, jest nadzieja, że ktoś zauważy.
Milena nieco zmarkotniała.
– Zaparkowałam za wiatą śmietnikową – powiedziała ze smutkiem. – Nie widać jej od strony wejścia do szkoły.
Mężczyzna zaklął, po czym od razu przeprosił, a potem złapał rękami za kraty oddzielające poziomy, szarpnął nimi i zaczął wrzeszczeć:
– Heeeej! Ludzie! Jesteśmy w szatni! Niech nas ktoś wypuści! Heeeej!
Milena patrzyła na niego z politowaniem, a jego syn znów zaczął pochlipywać.
– Niech się pan tak nie wydziera – mruknęła po chwili kobieta, bo nie mogła znieść jego krzyków. – Gdyby ktoś tu był, już dawno by przyszedł.
– Przecież musi ktoś być! Woźna, sekretarka, ktokolwiek…
– Nie sądzę, żeby siedziały tutaj w piątek wieczorem. Zresztą ten korytarz tak lśni, że chyba już jest umyty…
– Czyli co? Jesteśmy uwięzieni?! Całe święta tutaj spędzimy?!
Milena spojrzała na niego z niesmakiem, bo panikował nie mniej niż jego siedmioletni syn. Jej w takich chwilach włączał się tryb szukania praktycznych rozwiązań.
– To mało prawdopodobne – powiedziała stanowczo. – Przecież ktoś będzie pana szukał. Żona? Szef?
– Jestem nauczycielem i w mojej szkole też zaczęła się przerwa świąteczna – odparł z westchnieniem. – A żony nie mam. Cała nadzieja w pani przełożonych, znajomych i rodzinie!
– No to mamy problem… Bo w pracy właśnie wszyscy dostaliśmy przymusowy urlop, a moja rodzina wie, że jutro wylatujemy do Austrii, więc nie będą do mnie dzwonić, bo nie odkryli jeszcze istnienia komunikatorów i uważają, że takie rozmowy są strasznie drogie.
– Do Austrii? Czyli straci pani mnóstwo pieniędzy, jeśli stąd nie wyjdziemy!
– No, przepadną bilety lotnicze, mam nadzieję, że tylko w jedną stronę, i zaliczka wpłacona w hotelu – potwierdziła. – Chyba że coś wymyślimy…
– Ale co tu można wymyślić?! Przecież nie wyrwiemy tej kraty!
Milena przyglądała się kłódce, mrużąc oczy.
– Kraty nie, ale ta kłódka nie wydaje się zbyt solidna – powiedziała. – Ja bym spróbowała ją przepiłować. A gdy się wydostaniemy wyżej, to zadzwonimy do kogoś albo wybijemy szybę i wtedy powinien włączyć się alarm, jeśli jakiś tutaj mają…
Trzej przedstawiciele płci męskiej patrzyli na nią przez chwilę z niemym podziwem, a potem najstarszy z nich klasnął w ręce.
– Doskonały pomysł! – zawołał. – Tylko musimy poszukać jakiegoś noża albo czegokolwiek ostrego! Wróćmy do szatni i…
– Mam scyzoryk – weszła mu w słowo. – Z piłą. Małą, ale i ta kłódka nie jest gigantyczna. Powinna dać radę.
– Wow…
Zaczęła grzebać w przepastnej torbie i po pełnych napięcia kilkunastu sekundach z triumfem wyjęła scyzoryk.
– Po co pani?… – Ojciec Adriana machnął ręką. – Zresztą nieważne. Super, że ma pani przy sobie taki sprzęt!
Wyciągnęła do niego rękę.
– Skoro mamy razem piłować kłódkę, to może mówmy sobie po imieniu – zaproponowała. – Milena.
– Filip. – Uścisnął jej dłoń i się zmieszał. – Przepraszam, mam strasznie brudne ręce, bo mi klucze od samochodu wpadły do błota. Myłem w szkolnej łazience, ale tam się skończyło mydło, więc… Szkoda gadać, bez szczoteczki i tak nie doczyściłbym paznokci… W ogóle to nie jest mój dobry dzień…
– To wszystko przez to, że mi dałeś dzisiaj pechową kurtkę! – mruknął Adrian.
– Dlaczego pechową? – zdumiał się Filip.
– No, sam tak mówiłeś! W sklepie, jak ją kupowaliśmy. „Pechowa kurtka, pechowa kurtka”. I mimo to kupiłeś.
– Puchowa – domyśliła się Milena i parsknęła śmiechem. – Ale mam nadzieję, że jednak okaże się szczęśliwa i zaraz wyjdziemy na wolność.
Znalazła w scyzoryku odpowiednie ostrze, odwróciła się i zaczęła piłować kłódkę, starając się nie zwracać uwagi na zgrzytliwe odgłosy, które wydaje metal, choć przechodziły ją od nich ciarki.
Ciąg dalszy w wersji pełnej
Copyright © by Joanna Tekieli, 2024
Copyright © by Grupa Wydawnicza FILIA, 2024
Wszelkie prawa zastrzeżone
Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.
Wydanie I, Poznań 2024
Projekt okładki: Michał Grosicki
Redakcja: Paulina Jeske-Choińska
Korekta: Agnieszka Czapczyk, Lidia Kozłowska
Skład i łamanie: Teodor Jeske-Choiński
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:
„DARKHART”
Dariusz Nowacki
eISBN: 978-83-8357-886-6
Grupa Wydawnicza Filia sp. z o.o.
ul. Kleeberga 2
61-615 Poznań
wydawnictwofilia.pl
Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.