Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
W listopadzie 1918 roku Polska odzyskała niepodległość, ale o jej kształcie w znacznej mierze zdecydowały wydarzenia następnych miesięcy. Listopadowa euforia szybko minęła, a Polacy musieli stawić czoła nie tylko wyzwaniom wynikającym z wielkiej polityki, ale także kłopotom dnia codziennego. Na pierwszy rzut oka mogło się wydawać, że nie podołają wyjątkowemu zadaniu, jakim była budowa nowego państwa. Następstwa wojny, dezorganizacja życia społecznego, bieda, różnice wynikające z porozbiorowego dziedzictwa były trudnym sprawdzianem dla całego społeczeństwa.
A jednak się udało! Powołano organy władzy, przeprowadzono wybory do Sejmu Ustawodawczego, utworzono policję państwową oraz terenowe oddziały administracji i sądownictwa. Zorganizowano armię, która już w kolejnym roku miała przejść próbę decydującą o być albo nie być młodego państwa.
Profesor Andrzej Chwalba przygląda się zagadnieniom politycznym i procesom społecznym w roku, który – choć pozostaje w cieniu podręcznikowego 1918 – w znacznej mierze przesądził o rzeczywistym kształcie II Rzeczpospolitej.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 412
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Projekt okładki Agnieszka Pasierska / Pracownia Papierówka
Projekt typograficzny Robert Oleś / d2d.pl
Fotografia na okładce: Józef Piłsudski wraz z otoczeniem obserwuje lot pokazowy samolotu CWL SK-1 Słowik 23 sierpnia 1919 roku. Reprodukcja za: Ku czci poległych lotników. Księga pamiątkowa, praca zbiorowa pod red. Mariana Romeyki, Warszawa 1933
Copyright © by Andrzej Chwalba, 2019
Redakcja Anastazja Oleśkiewicz
Korekta i indeks d2d.pl
Redakcja techniczna Robert Oleś / d2d.pl
Skład Małgorzata Poździk / d2d.pl
Skład wersji elektronicznej d2d.pl
ISBN 978-83-8049-804-4
„My Polacy wyczuliśmy od razu, że wojna, która przyszła, to była wojna, o którą się modlił i którą przewidział Mickiewicz” – pisał Konstanty Skirmunt, jeden z polskich polityków okresu międzywojennego. Rzeczywiście konflikt zbrojny, która przeszedł do historii pod nazwą Wielkiej Wojny, przyniósł uprawomocnione nadzieje: w sierpniu 1914 roku, tak jak pragnął Mickiewicz, runęły na siebie armie mocarstw rozbiorowych, których wieloletni sojusz wojskowy i polityczny betonował architekturę polityczną Europy Środkowej. Sprzeczności interesów, jakie się pojawiły między nimi pod koniec XIX wieku, doprowadziły najpierw do głębokich podziałów, a ostatecznie do wojny, która przyniosła Polakom nadzieje na niepodległość. Gdyby wypadki wojenne rozgrywały się tylko przez kilka miesięcy, to Mickiewiczowski sen o wskrzeszeniu Rzeczypospolitej by się nie spełnił. Jednak szczęśliwie dla sprawy polskiej wojna trwała wystarczająco długo, aby znużyć mocarstwa rozbiorowe. Rosję carską Romanowów dopadła rewolucja i unicestwiła ją w roku 1917. Austro-Węgry rozsypały się w październiku kolejnego roku, a II Rzesza niemiecka 11 listopada podpisała rozejm na warunkach zwycięskich aliantów. Austriackich Habsburgów i niemieckich Hohenzollernów przepędziły rewolucje. Wszystkie te okoliczności stworzyły dogodne warunki do realizacji polskich aspiracji niepodległościowych.
Jesienią 1918 roku najważniejszym zadaniem dla polskich elit stała się budowa państwa. Zupełnie inne zadania dla siebie postawiły szerokie rzesze ludności. „Zwykli ludzie nie tworzą historii, oni po prostu zarabiają na życie” – pisał Arnold Bennett, angielski pisarz. Dla milionów Polaków najistotniejsze było zakończenie zmagań z uciążliwymi kłopotami dnia codziennego, chaosem, głodem, fatalnym zaopatrzeniem, chorobami, przemocą, migracjami żołnierzy, jeńców, uchodźców, reemigrantów. Niemniej niejednemu towarzyszyła nadzieja, że jutro będzie lepsze, bo żyjemy w wolnej, niepodległej Polsce.
W roku 1919 mieszkańcy Polski nie tylko opłakiwali tych, którzy z wojny nie wrócili, czy tych, którzy zmarli z powodu epidemii chorób zakaźnych, ale koncentrowali się na odbudowie warsztatów pracy i zniszczonych gospodarstw domowych. Dla nich ów rok był początkiem dźwigania się z ruin i biedy, budowania przyszłości na zgliszczach. Ludzkich zmagań, by uciec od pełnej dramatów codzienności i tworzyć lepszy, zdrowszy oraz zamożniejszy świat, trudno nie uważać za pasjonujące dla historyka i czytelnika. I dlatego warto, a nawet trzeba nam powracać do 1919 roku. Jest to istotne także dlatego, że mija sto lat od pierwszego powojennego roku wolności, a ówczesne doświadczenia, doznania i przeżycia tysięcy rzutowały na cały okres międzywojenny.
Codzienność setek tysięcy osób tego czasu nie stała się bliżej źródłem dociekań polskich i zagranicznych badaczy. W ogóle rok 1919 jako ważny moment dziejowy jest słabo widoczny w publikacjach naukowych. Nie zaistniał też w naszej pamięci i świadomości. Przegrał z kolejnymi ważnymi cezurami: rokiem 1920, 1926, 1930, 1939. Poza specjalistami nikomu z niczym nadzwyczajnym się nie kojarzył. A jednak – i mimo wszystko – jest to rok bardzo istotny w naszych dziejach. Dlaczego? Postaramy się o tym opowiedzieć.
Jesienią 1918 roku polscy przywódcy doskonale zdawali sobie sprawę, że kwestią fundamentalną jest wymyślenie Polski od nowa i na nowo. Nie może ona stanowić bezpośredniego nawiązania do upadłej w końcu XVIII stulecia Rzeczypospolitej choćby dlatego, że popełniła poważne błędy i została wymazana z mapy Europy, ale i z tego powodu, że świat się od tego czasu zmienił, że rozwiązania ustrojowe kiedyś aktualne i atrakcyjne – po Wielkiej Wojnie już przydatne nie były. Niemniej wiedzieli jednocześnie, że wymyślając Polskę od nowa, nie mogą zapominać o jej poprzedniczce, o jej tradycjach, dziedzictwie i o pamięci o niej.
W roku 1919 szukano zatem odpowiedzi na pytanie: jak żyć bez zaborców i okupantów, jak skutecznie – jako państwo – funkcjonować? Realizacja wizji wymyślonej przez przywódców Polski rozpoczęła się natychmiast po pożegnaniu obcej władzy. Dosłownie z marszu przystąpiono do budowy państwa, które miało być suwerenne i demokratyczne. Zdawano sobie sprawę, że od jego siły i możliwości będzie zależał los mieszkańców. Konstruowanie sprawnego aparatu centralnego i terytorialnego państwa okazało się jednak trudne i skomplikowane, gdyż miało miejsce w czasie wojen z sąsiadami i w okresie gorących konfliktów wewnętrznych, społecznych oraz politycznych. I o tym również chcemy opowiedzieć.
Z roboczą wersją książki zechcieli się zapoznać profesorowie Uniwersytetu Jagiellońskiego Tadeusz Czekalski i Janusz Mierzwa, za co jestem im bardzo wdzięczny. Serdecznie Panom dziękuję za cenne, przydatne w ostatecznej wersji uwagi, sugestie, spostrzeżenia.
Rok 1919, jako pierwszy rok wolności, rozpoczął się wcześniej niż jego poprzednicy, gdyż jeszcze w październiku i listopadzie 1918 roku, kiedy to zakończyły się lata zaborów oraz okupacji i Polacy przystąpili do działań na rzecz niepodległości. W tytule pierwszego rozdziału wskazano konkretny dzień odrodzenia państwowości polskiej. Czy słusznie? Współcześnie dzień 11 listopada nie budzi emocji, gdyż jest powszechnie kojarzony z początkiem niepodległości. Ale przez wiele lat wcale nie było pewne, czy zostanie zapamiętany, gdyż konkurowały z nim jeszcze cztery inne dni, z których każdy miał swoich zwolenników. Poza 11 listopada były to: 7 listopada 1918 roku, 28 października 1918 roku, 15 sierpnia 1917 roku oraz 5 listopada 1916 roku. Takich problemów z uzgodnieniem daty uzyskania statutu wolnego państwa nie miały i nie mają inne narody Europy Środkowej, Północnej i Wschodniej. Powszechnie uznały, że jest nią ogłoszenie aktu niepodległości. Tak postąpili Czesi, Słowacy, Litwini, Finowie, Estończycy, Łotysze, a także Gruzini, Ukraińcy, Azerowie, Białorusini i Ormianie. W historii powstania ich niepodległych państw w XX stuleciu nie konkurują ze sobą różne daty. W Polsce było inaczej, gdyż proces dochodzenia do niepodległości był rozłożony w czasie.
Po 1918 roku polskie obozy polityczne nie mogły się porozumieć co do pierwszego dnia istnienia odrodzonej Polski. Krył się za tym konkretny interes partyjny. Powód do chwały. Do dobrej pamięci. Do satysfakcji. Uznanie się za odnowiciela Polski dawało prawo do decydowania – albo przynajmniej do współdecydowania – o losie i polityce kraju przez kolejne lata. Intensywne dyskusje na temat daty odrodzenia Polski toczyły się przez okres międzywojenny, a także po wojnie, w PRL. Stronnictwa polityczne przekonywały do uznania własnej propozycji za najwłaściwszą. I tak środowiska lewicowe skupione wówczas wokół PPS i PSL-Wyzwolenie zdecydowanie optowały za akceptacją 7 listopada 1918 roku jako dnia odrodzenia Polski, gdyż wówczas w Lublinie powstał Tymczasowy Rząd Ludowy Republiki Polskiej z Ignacym Daszyńskim na czele, będący w przekonaniu jego twórców pierwszym rządem suwerennej Polski. Lecz tego zdania nie podzielały stronnictwa centrowe i prawicowe. Po 1945 roku polscy komuniści, sięgając do dorobku i dziedzictwa polskiej lewicy demokratycznej, wskazali na dzień 7 listopada, a dzień 11 listopada został zdetronizowany i wrzucony do niepamięci. Dodatkowym, niemniej mocnym atutem 7 listopada była jego zbieżność z dniem wybuchu rewolucji bolszewickiej w Rosji.
Z kolei narodowcy z Romanem Dmowskim na czele uważali, że Rzeczpospolita zaczęła się odradzać 15 sierpnia 1917 roku, kiedy to w Paryżu powstał Komitet Narodowy Polski (KNP), rok później uznany przez aliantów za oficjalną reprezentację Polski. Pozostałe stronnictwa polityczne nie podzieliły jednak tej argumentacji. Ów dzień nie trafił także do świadomości ogółu Polaków. Proalianccy narodowcy przegrali w walce o pierwszy dzień niepodległej Polski, nie mając w ręku silnej karty. Dzień 15 sierpnia milionom katolików kojarzył się ze świętem maryjnym i z pielgrzymkami na Jasną Górę, a nie z powstaniem KNP.
Stronnictwa galicyjskie, które 28 października powołały w Krakowie Polską Komisję Likwidacyjną (PKL), stały na stanowisku, że ów dzień należy uznać za symboliczny początek odradzania się Polski. Politycy galicyjscy argumentowali, że PKL była pierwszą polską władzą, która nie uznawała zaborczej administracji i jako pierwsza przystąpiła do rozbrajania wojsk austriackich. Dlatego Kraków i Tarnów jako pierwsze miasta w Polsce były wolne od administracji i wojsk ck monarchii, stając się symbolami niepodległości. Jednak jak podkreślali krytycy, PKL nie miała ambicji tworzenia centrum ogólnopolskiej władzy ani nawet lokalnej typu rządowego, a jedynie zajmowała się przejmowaniem masy upadłościowej po rządach monarchii austro-węgierskiej.
Najsilniejsze karty w talii miał obóz niepodległościowy i legionowy. Jego przywódcy stali na stanowisku, że pierwszym dniem niepodległej Polski był 11 listopada 1918 roku, kiedy to Rada Regencyjna (RR) przekazała władzę nad wojskiem Józefowi Piłsudskiemu. Bez jego obecności zapanowałyby chaos i wojna domowa. To Piłsudski – argumentowano – rozpoczął wznoszenie struktur nowego państwa. Zwolennicy 11 listopada jako pierwszego dnia niepodległości nie odwoływali się do zawieszenia działań wojennych na froncie zachodnim w Compiègne, choć oznaczało ono faktyczne zakończenie wojny i otwarło drogę do rokowań pokojowych w Paryżu i do traktatu wersalskiego. Jednak Compiègne było i nadal jest słabo obecne w polskich dziejach i pamięci. Polska narracja zdecydowanie dominuje nad narracją powszechną. Compiègne było zbyt daleko. Potwierdzają to teksty dzienników, pamiętników, korespondencji, a nawet prasy wydawanej w Polsce. Ich autorom dzień 11 listopada kojarzył się częściej z Piłsudskim niż z frontem zachodnim.
W tym swoistym konkursie piękności przepadła jeszcze jedna data, a mianowicie dzień 5 listopada 1916 roku, proponowana przez proniemieckich aktywistów i entuzjastów z Władysławem Gizbert-Studnickim i Adamem Ronikierem na czele. Argumentowali oni, że tego dnia Polska zaczęła się odradzać, że Niemcy i Austro-Węgry zapowiedziały powstanie niezawisłego Królestwa Polskiego. Jednak data 5 listopada nie mogła przekonać szerszych mas ani elit. Po pierwsze dlatego, że inicjatorzy aktu wojnę przegrali. Po drugie, Królestwo Polskie nie stało się tworem niezawisłym. Stale było nadzorowane i kontrolowane przez okupantów, a wydany w październiku 1918 roku przez Radę Regencyjną akt powołujący powstanie niepodległego państwa nie zapisał się na trwałe w społecznej świadomości. Po trzecie, trudno było świętować utworzenie Polski powstałej z łaski okupantów. Po czwarte, w Polsce po wojnie zdecydowanie przeważyła opcja republikańska nad monarchistyczną. Po listopadzie 1918 roku trójzaborowe Królestwo Polskie nie mogło powstać z braku jego zwolenników. Już w okresie międzywojennym 5 listopada 1916 roku jako początek państwowości przestał się poważnie liczyć w rywalizacji. Przegrał również dzień narodzin KNP, a dzień 28 października nawet w Galicji nie zyskał szerszego poparcia. Powyższe karty przegrały z silniejszymi. Na placu pozostały dwie daty: 7 i 11 listopada. Za dniem 7 listopada opowiedziała się tylko demokratyczna lewica, czyli mniejszość. Z pewnością nazwa Republika Polska oraz orzeł bez korony, gdyż takim się posługiwały jej władze, nie mogły zwyciężyć. Zwycięzca mógł być tylko jeden: 11 listopada. Za wyborem tej daty opowiadał się obóz mający władzę w Polsce i dysponujący instrumentami jej promocji oraz – co najważniejsze – mający w swych szeregach bohatera tego roku i lat późniejszych, czyli Piłsudskiego. To był as w talii obozu legionowego. Już po 1926 roku obchodzono dzień 11 listopada jako dzień wolny od pracy dla urzędników i wolny od nauki dla uczniów. Organizowano państwowe fety i defilady wojskowe. Ale świętem państwowym jeszcze się nie stał, gdyż niektórzy piłsudczycy uważali, że Polska zaczęła się odradzać 6 sierpnia 1914 roku, kiedy to strzelcy prowadzeni przez Piłsudskiego w ramach Pierwszej Kompanii Kadrowej przekroczyli granicę z Rosją i rozpoczęli wojnę o Polskę. Do tej daty był też przywiązany Marszałek. Dlatego dopiero po jego śmierci, w 1937 roku, święto stało się państwowe. Wówczas to, definitywnie, za symboliczną datę początku uznano 11 listopada, aczkolwiek stronnictwa opozycyjne miały inne zdanie na ten temat. Ponownie stało się tak w III Rzeczypospolitej Polskiej. Skoro tak, to dzień ów musi być także w naszej narracji datą wyjściową, aczkolwiek wówczas olbrzymiej większości mieszkańców Polski – poza mieszkańcami Generalnego Gubernatorstwa Warszawskiego (GGW) – nie kojarzył się on z żadnym istotnym wydarzeniem.
Początek opowieści powinniśmy łączyć z przyjazdem Józefa Piłsudskiego do Warszawy 10 listopada 1918 roku. Była to niedziela. Dzień był mglisty i chłodny. W godzinach rannych na dworzec w Warszawie wtoczył się pociąg jadący z Berlina transportujący dwóch więźniów twierdzy w Magdeburgu: Józefa Piłsudskiego i Kazimierza Sosnkowskiego, którzy dzień wcześniej zostali uwolnieni. Na dworcu witało ich jedynie siedem osób, co kłóci się z opinią wyrażaną w niektórych popularnych pracach historycznych, że miały Komendanta witać setki, a nawet tysiące osób. Potwierdzeniem tego było i jest wielokrotnie prezentowane w podręcznikach szkolnych oraz monografiach zdjęcie z uroczystego powitania Piłsudskiego przez tłumy na dworcu kolejowym w Warszawie. Lecz zdjęcie zostało wykonane… w grudniu 1916 roku, kiedy po raz pierwszy, legalnie, za zgodą Hansa von Beselera przybył on do Warszawy. Wówczas rzeczywiście witały i oklaskiwały go tłumy. Dwa lata później, 10 listopada, nie było nawet fotografa, który by ów fakt odnotował. Poza kilkoma wtajemniczonymi, jak Adam Koc i Aleksander Prystor z Polskiej Organizacji Wojskowej (POW), nikt nie wiedział o jego powrocie. Wiadomość o tym otrzymał z Berlina Zdzisław Lubomirski, jeden z trójki regentów, i dlatego wyjechał samochodem na jego powitanie.
Kolejnego dnia Rada Regencyjna, mająca swoją siedzibę w Warszawie, przekazała Piłsudskiemu władzę nad Wojskiem Polskim, którą posiadała zresztą od niedawna. Uczyniła to z wyraźną ulgą. Wcześniej polskie wojsko jako Polska Siła Zbrojna podlegało jego twórcy – niemieckiemu generałowi-gubernatorowi warszawskiemu Hansowi von Beselerowi. 11 listopada 1918 roku Wojsko Polskie liczyło około dziewięciu–dziesięciu tysięcy żołnierzy, a szefem sztabu był znany generał z ck armii Tadeusz Jordan Rozwadowski. Przekazanie Piłsudskiemu władzy wojskowej przez RR nie było zaskoczeniem, gdyż już wcześniej, będąc jeszcze w niewoli w Magdeburgu, był wymieniany jako pewny kandydat na stanowisko ministra spraw wojskowych. „Wtedy wszystkie stronnictwa, od najskrajniejszej prawicy do lewicy, żądały od nas oddania władzy Piłsudskiemu” – pisał w relacji z 1923 roku Zdzisław Lubomirski.
Piłsudski był najpopularniejszym polskim politykiem i wojskowym oraz przywódcą charyzmatycznym. Dysponował karnym i zdyscyplinowanym obozem politycznym, tysiącami wielbicieli oraz tysiącami entuzjastek. Mógł liczyć na blisko trzydziestotysięczną Polską Organizację Wojskową, formowaną jako polska armia podziemna od jesieni 1914 roku. Miał władzę nad swoim kultem, który mniej czy bardziej dyskretnie, ale skutecznie współtworzył. Tysiące ludzi nie mogło się doczekać jego powrotu, włącznie z trzema regentami: Lubomirskim, Józefem Ostrowskim i arcybiskupem warszawskim Aleksandrem Kakowskim. Regenci mieli świadomość, że ich czas dobiegł końca, że nie panują już nad rozgardiaszem, jaki zapanował w Polsce w następstwie klęski państw okupacyjnych. Lubomirski, zwracając się do Piłsudskiego, miał powiedzieć: „Ach, wreszcie, wreszcie Pan Komendant przyjechał, co tu się dzieje, co tu się dzieje!”.
Piłsudski wracał z niewoli jako męczennik za polską sprawę i bohater, co oczywiście nie znaczy, że po prawej stronie sceny politycznej nie miał zagorzałych przeciwników. Niemniej w momencie przyjazdu to głos jego politycznych przyjaciół był lepiej słyszalny. „Przyjechał Piłsudski. Teraz doprawdy cała w nim nadzieja. Dziś to dla niego czas pracy” – pisała w Dziennikach Maria Dąbrowska 10 listopada, a cztery dni później: „Daj Boże, aby okazał się nie tylko fetyszem narodu, ale istotnie wielkim jego sternikiem”. Nie inaczej powrót Komendanta zapamiętał Jan Gawroński, wówczas słuchacz Szkoły Podchorążych Piechoty. „Co za szczęście, że zdołaliśmy uzyskać zwolnienie Piłsudskiego! To ostatnia nadzieja. Może on potrafi opanować sytuację”. Podobnie brzmiących głosów były tysiące. Najczęściej pojawiało się w nich słowo „nadzieja”. Wszystkie te opinie to kapitał społeczny, z którego mógł i musiał korzystać, bo wymagała tego sytuacja w kraju. Jego przybycie poprzedzał czas coraz bardziej niecierpliwego oczekiwania. Wierzono, że jego obecność pozwoli na prowadzenie skutecznej polskiej polityki. Powiadano, że gdyby go nie było, należałoby go wymyślić. „Znajomi, spotykając się, klaskali w dłonie, powtarzając bez przerwy z wypiekami na twarzy: »Piłsudski wreszcie przyjechał«” – wspominał Marian Romeyko, przyszły wyższy oficer Wojska Polskiego.
Ale na tę w znacznej mierze powszechną cześć i poważanie Piłsudski pracował systematycznie od wielu już lat. Sprzyjał mu czas Wielkiej Wojny, gdyż jako jedyny z czołowych polskich polityków twardo i konsekwentnie walczył o niepodległą i wolną Polskę, co wszyscy, z wyjątkiem osób z jego obozu, uważali za dziwactwo lub szaleństwo. Historia jemu przyznała rację. Poddały mu się nie tylko Rada Regencyjna, która 14 listopada przekazała Piłsudskiemu pełnię władzy cywilnej, jednocześnie dokonując samorozwiązania, lecz także Rząd Tymczasowy Ludowej Republiki Polskiej (RTLRP) z Ignacym Daszyńskim na czele, Polska Komisja Likwidacyjna w Krakowie i Rada Narodowa Śląska Cieszyńskiego. 22 listopada nowo powstała Tymczasowa Komisja Rządząca we Lwowie uczyniła to samo.
Jedynie proaliancki Komitet Narodowy Polski (KNP), mający siedzibę w Paryżu, kierowany przez endecję, a osobiście przez Romana Dmowskiego i uznawany przez aliantów za oficjalnego przedstawiciela niepodległej Polski, nie uznał władzy Piłsudskiego, podobnie jak polskie władze w zaborze pruskim. 14 listopada 1918 roku powstała w Poznaniu z inicjatywy polityków narodowych Naczelna Rada Ludowa (NRL), która zwołała do Poznania na dzień 5 grudnia Sejm Dzielnicowy. Przybyło 1399 delegatów. Najwięcej z Wielkopolski, Śląska i Pomorza, a poza tym z Warmii, Mazur i emigracji. Sejm Dzielnicowy uznał NRL za polski organ państwowy, dodajmy: istniejący obok władz niemieckich. Kolejnego dnia NRL wyłoniła Komisariat jako swój organ wykonawczy z księdzem Franciszkiem Adamskim i Wojciechem Korfantym na czele. W Bytomiu i w Gdańsku powołała podkomisariaty.
11 listopada 1918 roku ziemie wyzwolone spod władzy zaborców i okupantów obejmowały Galicję Zachodnią, zachodnie rubieże Galicji Wschodniej z Przemyślem i Lwowem, wschodnią i środkową część Śląska Cieszyńskiego, południową Królestwa Polskiego, to jest dawne Generalne Gubernatorstwo Lubelskie (GGL), podczas wojny podległe władzom Austro-Węgier. Na wschód od granic Królestwa znajdowały się wojska niemieckie, na południowym wschodzie ukraińskie, kontrolowane przez Niemców i Austriaków, a jeszcze dalej na wschodzie bolszewickie. Wojska niemieckie okupowały również należące do Królestwa Polskiego Podlasie oraz Suwalszczyznę. Pod władzą Niemiec dalej pozostawały ziemie zaboru pruskiego. Natomiast w północnej i zachodniej części Królestwa, czyli w Generalnym Gubernatorstwie Warszawskim, władza była podzielona między administrację polską z rządem polskim i RR na czele a władzę niemiecką, która dysponowała własną służbą cywilną oraz wojskiem i policją. Władze niemieckie GGW nie miały zamiaru dobrowolnie ustąpić. Dysponowały co prawda jedynie trzydziestoma ośmioma batalionami piechoty Landsturmu, czyli pospolitego ruszenia skupiającego starszych wiekiem żołnierzy, oraz nielicznymi formacjami kawalerii i artylerii, niemniej te stosunkowo skromne siły i tak miały zdecydowaną przewagę nad polskimi formacjami konspiracyjnymi, które były niedostatecznie wyposażone w broń palną i słabo wyszkolone. Zatem rozbrojenie wojsk niemieckich byłoby mało prawdopodobne, a samo podjęcie takiej próby musiałoby doprowadzić do wielu ofiar i klęski.
Szczęśliwie jednak dla strony polskiej i osobiście Piłsudskiego pojawiła się nadzwyczajna okoliczność, a mianowicie szybko pogarszający się od 8–9 listopada stan ducha żołnierzy wojsk okupacyjnych. W obliczu klęski armii Rzeszy na froncie zachodnim poważna ich część uległa prądom rewolucyjnym i nie chciała już walczyć, wywieszając czerwone sztandary. W niektórych garnizonach GGW, między innymi w Warszawie, władzę przejęli rewolucjoniści. Nie słuchali już oni rozkazów zwierzchności, lekceważyli oficerów i artykułowali własne cele i potrzeby. Zrewoltowani żołnierze z czerwonymi kokardkami kierowali karabiny przeciwko oficerom. Przed możliwym linczem kilkakrotnie uchronili ich członkowie POW. Niemieccy żołnierze przestali już widzieć sens w dalszym sprawowaniu okupacji w Królestwie i wycieraniu butami koszarowych korytarzy. Myśleli teraz głównie o tym, aby jak najszybciej i bezpiecznie powrócić do domów. W Niemczech tyle ważnego się działo i niejeden spośród żołnierzy uważał, że tam być powinien. Niektórzy, widząc bezsens dalszej służby, zajęli się handlem bronią i wyposażeniem wojskowym znajdującym się w magazynach. „Doszło do mojej wiadomości, że żołnierze niemieccy sprzedają karabiny ręczne i maszynowe na peryferiach miasta mętom społecznym. Pamiętajcie, że żołnierz bronią nie handluje” – w tych słowach zwrócił się Piłsudski do niemieckich żołnierzy.
Zmianę nastrojów niemieckich żołnierzy dostrzegli uczestnicy polskiej konspiracji, którzy od wielu tygodni przygotowywali się do rozbrojenia i przejęcia władzy. W niektórych miejscowościach GGW już przed 11 listopada udało się rozbroić posterunki niemieckiej żandarmerii oraz niewielkie oddziały Landsturmu. W nocy z 8 na 9 listopada z krajobrazu Warszawy zniknęły niektóre niemieckie „wachy”, a pojedyncze obiekty żołnierze przekazali Wojsku Polskiemu (beselerczykom). Jednak generalnie mieszkańcy GGW czekali na sygnał do walki. „Nikt nie był w stanie przewidzieć, co nastąpi, a nasze plany nie wykraczały poza dzień następny […] Wiedza skromna o tym, co się dzieje na froncie” – pisał Marian Romeyko, przyszły wyższy oficer i autor pamiętników. Rosło napięcie, które zwłaszcza w Warszawie było odczuwane. Młodzi polscy konspiratorzy czekali w stanie przedrewolucyjnej gorączki na rozkaz do działania. Na nastroje podniecająco wpłynęły wieści z Galicji o szybkim rozbrojeniu wojsk austro-węgierskich, a następnie z sąsiedniego GGL, gdzie dokonano tego samego co w Galicji. Ludzie czuli, że lada moment coś się musi wydarzyć. Podobnie, tylko trochę wcześniej, przeżywali to mieszkańcy Galicji i GGL.
Ostatnie dni października przyniosły nastrój prawdziwego napięcia nerwowego, którego nikt sobie nie umiał wytłumaczyć. Każdy żył w oczekiwaniu czegoś, z czego nie zdawał sobie sprawy. Spodziewał się wieści, które nie wiadomo skąd miały nadejść. Nikt nie mógł usiedzieć w domu
– czytamy w jednej z relacji z Sandomierza.
Przyjazd Piłsudskiego do Warszawy został uznany przez konspiratorów za sygnał do przyspieszenia akcji rozbrajania Niemców. „Dzień przyjazdu Komendanta oznacza początek nowej epoki dziejów naszych” – czytamy w ulotce Naczelnej Komendy POW wydanej w godzinach popołudniowych 10 listopada. Jednak Piłsudski był przeciwny nieskoordynowanym działaniom, dlatego pozytywnie odpowiedział na prośbę niemieckiej Centralnej Rady Żołnierskiej w Warszawie (Soldatenrat Warschau), aby rozpocząć rozmowy na temat warunków ewakuacji wojsk niemieckich z GGW. Do rozmów oddelegował byłego oficera Legionów Polskich Ignacego Boernera, biegle mówiącego po niemiecku i dobrze rozumiejącego niemiecką mentalność, i razem z nim złożył wizytę Centralnej Radzie Żołnierskiej rezydującej w Pałacu Namiestnikowskim (obecnie Prezydenckim), udekorowanym czerwonymi sztandarami. Przemówienie Piłsudskiego, w którym zapewniał on żołnierzy niemieckich o polskiej opiece, zostało pozytywnie przyjęte przez Soldatenrat. Dalsze negocjacje udanie prowadził Boerner. Zdobył zaufanie żołnierzy niemieckich i przekonał ich między innymi, że nie jest prawdą powtarzana plotka, iż Polacy po rozbrojeniu dokonują mordów na bezbronnych. Zapewnił, że bierze ich pod swoją opiekę i nie dopuści, aby któremukolwiek stała się krzywda.
Ostatecznie negocjacje zakończyły się sukcesem. Żołnierze niemieccy zdecydowali się na powrót do domów. Na miejscu mieli pozostawić wyposażenie wojskowe, w tym zawartość magazynów, a broń – karabiny, karabiny maszynowe, granaty – mieli złożyć na granicy. Musieli również przekazać stronie polskiej tabor kolejowy oraz zaniechać porachunków z oficerami. W zamian polska strona gwarantowała im bezpieczny transport. 13 listopada w kierunku granicy z Niemcami ruszył pierwszy pociąg z ewakuowanymi żołnierzami, pomimo że ostateczną umowę o ewakuacji Niemców z Warszawy podpisano piętnastego tego miesiąca. Poza Boernerem w dalszych rozmowach uczestniczył między innymi były komendant Legionów Polskich generał Stanisław Szeptycki.
Porozumienie z Soldatenratem oraz elektryzujący przyjazd Piłsudskiego zadziałały. Uśpieni się obudzili, a przygotowani do akcji ruszyli, aczkolwiek nie wszyscy, gdyż listopad to okres zabaw przed Adwentem i niejeden z młodych spędzał czas w tradycyjny sposób. „Diabli mi nadali być całą noc na tańcach i zaspałem” – pisał 11 listopada Władysław Broniewski. Jak się zorientował, że zaczęło się na dobre przejmowanie magazynów, napisał: „cały gmach ucisku, dławiący kraj przez trzy lata, runął w ciągu jednego dnia…”. Tempo zmian było imponujące i to nie tylko w dużych miastach, ale i w miasteczkach. „Wielki dzień. Wypadki biegną z szybkością piorunującą. Już nie tylko dzień jutrzejszy niepodobny do wczorajszego, ale nawet w toku jednego dnia wypadki, które zachodzą po południu, są takie, o jakich przed południem się jeszcze nie śniło” – pisał Michał Romer.
Porozumienie ze stroną niemiecką pozwoliło stronie polskiej przejmować wojskowe wyposażenie oraz magazyny usytuowane na obszarze Warszawy, a także na terenach podmiejskich. Istotne było również przejęcie kilkudziesięciu kluczowych obiektów miasta, takich jak dworce kolei żelaznej, budynki poczty i telegrafu, Belweder, a w dalszej kolejności Cytadela i Zamek. Aby osiągnąć oczekiwane rezultaty, strona polska musiała dysponować znacznymi siłami wojskowymi. Takich sił nie było, gdyż poza nielicznymi, aczkolwiek dobrze uzbrojonymi i wyszkolonymi formacjami regularnymi Wojska Polskiego, które warszawiacy nadal nazywali beselerczykami, można było liczyć wyłącznie na formacje ochotnicze.
W pierwszej kolejności żołnierze Wojska Polskiego zajęli Dworzec Główny, Komendę Miasta, część magazynów, gmachy urzędów niemieckich, drukarnie i niektóre szpitale. W innych rejonach Warszawy aktywnością wykazali się pełni zapału członkowie POW. Była to młodzież dojrzała, świadoma powagi wydarzeń i tego, co trzeba uczynić, aby stało się to, co było kiedyś niemożliwe. Peowiaków wspomagali skauci, dowborczycy, to jest żołnierze rozwiązanego przez Niemców w maju 1918 roku w Bobrujsku I Korpusu Polskiego w Rosji dowodzonego przez generała Józefa Dowbor-Muśnickiego, dalej ochotnicy, członkowie endeckiego Sokoła, członkowie Pogotowia Bojowego PPS oraz formacji bojowych Narodowego Związku Robotniczego, młodzi robotnicy i rzemieślnicy, uczniowie oraz studenci z Legii Akademickiej. Jak to zwykle bywa w podobnych okolicznościach, do polskich żołnierzy przyłączyły się męty społeczne z biało-czerwoną opaską, które skupiły się na opróżnianiu zawartości pozostawionych przez Niemców magazynów, kradnąc żywność, uprzęże, mundury, pasy skórzane, bieliznę, narzędzia kowalskie i stolarskie, broń i amunicję. Ze względu na słabość sił polskich wiele magazynów miało niepełną osłonę albo nawet nie dysponowało żadną. W tej sytuacji to, co się w nich znajdowało – „rozpłynęło się”. Powiadano, że „co kto chciał, to brał”. Podobnie działo się poza Warszawą, na prowincji, gdzie w szeregi formacji ochotniczych, w tym POW, wstąpili miejscowi złodzieje, którzy „workami wynosili z koszar ubrania, bieliznę, rzeczy skórzane” – czytamy w korespondencji z Łowicza. Poprzez sieć paserów kradzione towary zasiliły czarny rynek. „Złodziejstwo w powstającej Polsce było niestety lepiej zorganizowane niż potrzebne dla rozwoju ojczyzny gałęzie życia prywatnego i publicznego” – wspominał Marian Romeyko. Ale również pozostali uczestnicy akcji, polscy patrioci, „na pamiątkę” zabierali do domów zarekwirowaną zdobycz wojenną, gdyż wbrew porozumieniu z Soldatenratem niejednokrotnie rozbrajali żołnierzy niemieckich i zabierali im broń. Mieszkania niektórych obrotnych przypominały małe arsenały. Dopiero apele polskiego dowództwa wzywające do zwrotu opróżniły mieszkania ze zdobycznej broni i wyposażenia.
W Warszawie POW była nieźle przygotowana do wykonania zadania, między innymi dzięki temu, że w tamtejszym garnizonie niemieckim służyli polscy żołnierze z zaboru pruskiego. Ośmiuset spośród nich wstąpiło do POW! To oni ułatwiali zabezpieczanie wyposażenia i przejmowali, w imieniu państwa polskiego, magazyny i obiekty cywilne należące dotąd do Niemców. Wspierali ich żołnierze Alzatczycy, którzy wracając do Francji, wywiesili na pociągach francuskie tricolore. „Niemcy zbaranieli, gdzieniegdzie się bronią, zresztą dają się rozbroić nie tylko przez wojskowych, ale lada chłystków cywilnych. Widok niepojęty” – wspominała zaskoczona takim obrotem wypadków księżna Maria Lubomirska.
W Warszawie atmosfera była omalże rewolucyjna. Współtworzyli ją, jak zwykle w podobnych okolicznościach, ludzie młodzi i bardzo młodzi, nieraz czternasto-, piętnastoletni uczniowie. Siedemnastoletni Henryk Comte pisał: „W mojej głowie bez przerwy kołatała jedna myśl – kiedy wreszcie będę mógł naprawdę walczyć o Polskę… Ja smarkacz rozbrajałem starych frontowych wiarusów, odbierałem broń kajzerowskim oficerom. Cóż to była za rozkosz”. Wielu miało satysfakcję, że mogą uczestniczyć w tworzeniu ważnej dla narodu historii, że mogą zademonstrować Niemcom prawo do decydowania o swoim losie, że jest to okazja do rewanżu za niełatwe lata okupacji. Warszawa odkuwała się na okupantach za ich trzyipółletni okres dominacji. Dlatego nie zawsze przestrzegano porozumienia o pozostawieniu żołnierzom niemieckim broni.
Tłumy urządzały polowania na Niemców, szukały trofeów. Każdy chciał powrócić do domu z bagnetem, szablą, rewolwerem, a już w najgorszym razie z pasem niemieckim lub bączkiem od czapki wojskowej […]. Rozbrajaniu towarzyszył ogólny śmiech tłumów, ogólna radość, ogólny entuzjazm, a rozbrajany przy takim akompaniamencie Niemiec najczęściej nie krył swego zadowolenia, jeśli nie wdzięczności
– pisał po latach jednak z pewną przesadą Marian Romeyko.
Polscy świadkowie zwracali też uwagę na fatalny stan ducha i upadek morale żołnierzy niemieckich. Stanisław Rostworowski, były legionista i przyszły generał, wspominał, że Niemcy „dali się rozbroić bez cienia oporu przez niedorostków i własnych ordynansów i wykazali wprost fenomenalny upadek ducha i bezradność”. Niemieccy oficerowie i wyżsi urzędnicy bardzo krytycznie to oceniali. Uważali, że postawa zrewolucjonizowanych żołnierzy była kompromitująca, żałosna, niegodna niemieckiego wojskowego. Lecz także niektórzy szeregowcy wstydzili się listopadowych dni. Po latach żałowali, że ich opór był symboliczny, że wyposażenie wojskowe i magazyny przejmowały dzieci nieznające fachu żołnierskiego. Nie licowało to z niemieckim honorem, a dla żołnierzy regularnej armii było poniżające. Oficerowie Wilhelma II nazywali porozumienie z Piłsudskim „haniebnym układem”, zawartym „bez śladu poczucia godności narodowej”. Polskie dni triumfu i chwały stanowiły przeciwieństwo nastroju dominującego wśród niemieckich żołnierzy, a zwłaszcza oficerów wychowanych w pruskiej tradycji wierności sztandarom, tradycji zachowania porządku i dyscypliny. Ten wątek powróci w niemieckich działaniach propagandowych III Rzeszy podczas września 1939 roku. Do żołnierzy Wehrmachtu i Luftwaffe kierowano wezwania: „Pomścijmy listopad 1918 roku”, „Ukarzmy Polaków”!
Tempo przeprowadzania akcji przejmowania wyposażenia wojskowego, magazynów i innych obiektów zaskoczyło wielu Niemców, zwłaszcza niemieckich wyższych dowódców z pułkownikiem Willim Nethem, szefem sztabu, na czele; nie akceptowali oni porozumienia Centralnej Rady Żołnierskiej z Piłsudskim i wzywali do oporu. Chcieli wracać do Niemiec w pełnym uzbrojeniu i umundurowaniu, z ciężką bronią, jak prawdziwi żołnierze i bohaterowie, a nie jak ciury obozowe. Zaskoczony był Beseler, który planował przekazanie władzy cywilnej Polakom dopiero 1 grudnia, dlatego zarządził umocnienie fortyfikacji w Cytadeli i na Zamku, gdzie wówczas rezydował po przeniesieniu się z Belwederu. Niemniej nastroje rewolucyjne i pacyfistyczne były silniejsze od rozkazów niemieckich dowódców. To rewolucjoniści decydowali, a nie stary układ. Dlatego nie doszło do obrony ani Cytadeli, ani Zamku. „Jeszcze wczoraj byliśmy panami w tym kraju. W ciągu 24 godzin Rada Żołnierska zrobiła z tym koniec. Jesteśmy całkowicie zdani na Piłsudskiego” – komentował jeden z niemieckich oficerów.
W Warszawie zasadniczo przejęcie obiektów kontrolowanych i zajmowanych dotychczas przez Niemców oraz przejęcie wyposażenia wojskowego dokonało się 11 listopada oraz w nocy z 11 na 12. „Po nocy niespokojnej ranek wczorajszy zapowiadał się mglisto i smętnie […]. Koło godz. 8 i pół rano Warszawa budzi się w trosce, co dzień przyniesie” – czytamy w jednym z warszawskich dzienników. Trudno być w takiej sytuacji obojętnym na to, co się dzieje, przeto warszawiacy niezależnie od poglądów politycznych i statusu społecznego wymieniali opinie, plotkowali, doradzali, komentowali. Odgłosy strzałów, krzyki i nawoływania musiały wyrwać ich z letargu. „Warszawa żyła w tych dniach na ulicy. Zrozumiałe podniecenie ogarnęło wszystkich. Każdy chciał się czegoś dowiedzieć, na ulicach tworzyły się grupki ludzi omawiających wypadki” – zanotował Mieczysław Jankowski, działacz społeczny. Ten wielki dzień zgrabnie opisała Maria z Łubieńskich Górska: „jesteśmy nareszcie sami, co marzone – ziszczone, co kochane – otrzymane […]. Pan Bóg zrobił dla nas wszystko; obyśmy dzieła Jego nie psuli […] ulice przepełnione…, dzień to piękny, cudowny, o którym tylko w snach się marzyło”. 12 listopada to, co cię dokonało, podsumował prezes Rady Miejskiej Warszawy Ignacy Baliński: „Jesteśmy sami panami i gospodarzami, w tym sercu naszego domu, władni ten dom urządzać, jak chcemy, wyłącznie według woli narodu”. Wizualnym, z daleka widocznym znakiem zmiany było zniknięcie z krajobrazu Warszawy tramwajów oznaczonych dużą literą „N”, a przeznaczonych wyłącznie dla żołnierzy i cywilów niemieckich.
Jednak nie brakowało warszawiaków zaniepokojonych i przerażonych tym, jak zareagują na rozbrojenie i przejęcie władzy w GGW liczne wojska niemieckie znajdujące się na Litwie i Białorusi, czyli w Ober-Oście, oraz w Rumunii. Brak rzetelnych informacji jak zwykle wypełniała plotka. Jedni warszawiacy powiadali, że na miasto maszerują wojska Ober-Ostu, by zabijać i terroryzować, co jak się okazało, nie było wyssane z palca, gdyż niemieckie dowództwo w Kownie, któremu od 10 listopada podlegały wojska w GGW, planowało marsz na Warszawę. Inni opowiadali, że na Polskę maszerują z Rumunii wojska feldmarszałka niemieckiego Augusta von Mackensena. Jeszcze inni twierdzili, co miało być pewne, że na prowincji GGW wybuchły walki, że doliczono się setek zabitych i rannych, tysięcy uwięzionych i wywiezionych do Niemiec. Byli i tacy, którzy słyszeli, że Piłsudski został przez Niemców zabity. Padały różne nazwy miejsc, gdzie się to miało stać: Berlin, Kalisz, nad rzeką Prosną. Niektórzy przysięgali, że do Warszawy przyjechał jego sobowtór. Dodajmy – nie był to pierwszy przypadek uśmiercenia Piłsudskiego przez plotkę. W czasie Wielkiej Wojny ginął co najmniej siedmiokrotnie, gdyż tyle razy widziano jego skrwawione i porzucone przez wrogów ciało. Powiadano nawet, że ci, którzy go zabili, nie pozwolili pochować ciała po chrześcijańsku. Wielu nie wierzyło, że nastąpiło przejęcie władzy od Niemców, stąd te fantastyczne czy absurdalne opowieści. Podobne co do treści plotki, równie niepokojące, udramatyzowane, przekazywano sobie z ust do ust także poza Warszawą. Brak komunikacji i obiegu informacji między stolicą a prowincją sprzyjał wymyślaniu i powielaniu niestworzonych historii.
Choć los Warszawy rozstrzygnął się 12 listopada, to niektóre obiekty żołnierze niemieccy opuścili w późniejszych dniach, jak choćby warszawską Cytadelę czy 15 listopada lotnisko na Mokotowie. 19 listopada wyniósł się ostatni duży oddział niemiecki, a 2 grudnia z Warszawy wyjechała załoga ostatniego niemieckiego szpitala.
Przejmowanie broni i rozbrajanie Niemców miało miejsce także na prowincji. Do połowy listopada GGW było wolne od okupanta. Wojska niemieckie znajdowały się jeszcze na Podlasiu oraz na Suwalszczyźnie. Do lata 1919 roku Niemcy definitywnie pożegnali ziemie byłego Królestwa Polskiego. Otwarło to drogę dla wojsk polskich idących w kierunku wschodnim na spotkanie wojsk bolszewickich.
W tym samym czasie przystąpiono do przejmowania obiektów wojskowych i cywilnych oraz niemieckiego wyposażenia wojskowego w pozostałych miastach i miasteczkach GGW. Soldatenrat Warschau wysłał do garnizonów prowincjonalnych depeszę informującą o zawartym porozumieniu i jego warunkach, w tym o przekazaniu wyposażenia stronie polskiej. Scenariusz przejmowania broni od Niemców i zajmowania magazynów w zasadzie nie różnił się od tego w stolicy. Podobny jak w Warszawie był skład uczestników akcji po polskiej stronie. Najczęściej byli to peowiacy. Bywało, że przystępując do akcji, zakładali czerwone opaski i występowali jak rewolucjoniści wobec rewolucjonistów. „Ceremonia oddawania broni odbywała się w zupełnej ciszy. Niemcy mieli przygnębione twarze. Polacy instynktownie hamowali swą radość, by starszym landszturmistom nie sprawiać dodatkowej przykrości” – wspominał moment rozbrajania w Częstochowie Stefan Korboński. Dobrze zapamiętał, że niemiecki żołnierz nie tylko przekazał mu karabin, ale i opowiedział, jak się go ładuje i rozładowuje, jak się zakłada i zdejmuje bagnet oraz ładownicę. Podobnie jak w Warszawie także na prowincji zazwyczaj nie okazywano Niemcom nienawiści. Reakcje były raczej stonowane, aczkolwiek zdarzały się sytuacje, jak się wydaje incydentalne, gdy żegnano ich – jak wspominano – „głośnymi przekleństwami” i wyzwiskami lub gdy doszło do pobicia już po odebraniu broni. Takie sceny zdarzały się tam, gdzie przez lata okupacji niemieckie komendy dały się poznać z gorszej strony.
Z reguły przejmowanie wyposażenia wojskowego było formalnością, a żołnierze z ulgą przekazywali magazyny polskim władzom. Niemniej bywało, zwłaszcza w Łódzkiem i Płockiem, że żołnierze nie dawali się rozbroić i z bronią przejeżdżali granicę. Zdarzały się też przypadki wymiany ognia, między innymi w Zagłębiu Dąbrowskim i Sieradzu. Byli zabici po polskiej stronie. Również w Łodzi, drugim po Warszawie mieście GGW, doszło do wzajemnego ostrzeliwania się i były ofiary, w tym podczas zajmowania dworców kolejowych. Powyższe sytuacje wynikały między innymi z tego, że wiadomość o warszawskim porozumieniu nie wszędzie dotarła lub też nie wszędzie je respektowano. Dla niejednego oficera niemieckiego nie miało ono żadnego znaczenia, gdyż podpisali je zbuntowani żołnierze. Do aktów przemocy dochodziło również, gdy żołnierze nie chcieli się pozbyć zrabowanych łupów, pierzyn, koców, garnków, sztućców i tym podobnych. W sumie akcja przejmowania obiektów wojskowych i cywilnych oraz wyposażenia wojskowego przebiegła w Warszawie i na prowincji w myśl uzgodnień, a w niektórych miastach i miasteczkach w sposób wzorowy.
Wydarzenia te opisywane we wspomnieniach i pamiętnikach często znacząco różniły się od ich rzeczywistego przebiegu. Po latach akcjom z 11 listopada zakończonym przejęciem władzy i zabezpieczeniem obiektów wojskowych przydawano niemało dramaturgii. Prawie wszyscy autorzy pisali o rozbrajaniu żołnierzy, o zabieraniu im broni, co oczywiście miało miejsce, zwłaszcza przed porozumieniem, niemniej generalnie żołnierze niemieccy zdawali broń dopiero na granicy.
W pamiętnikarskiej narracji pojawiły się słowa pełne emocji i patosu, utrzymane w konwencji romantycznego, rewolucyjnego i heroicznego czynu. Niektórzy pamiętnikarze podkreślali, że czuli się powstańcami, uczestnikami kolejnego powstania listopadowego, tym razem zwycięskiego. Zwracali także uwagę na masowy udział ludności w rozbrajaniu Niemców oraz przejmowaniu magazynów wojskowych i na powszechny narodowy entuzjazm. Są to przesadne opinie, gdyż bezpośrednio w antyniemieckiej i niepodległościowej akcji uczestniczyła znikoma mniejszość. Natomiast większość występowała jedynie w roli widzów oklaskujących aktorów narodowego spektaklu. Na ulicach zameldowały się tysiące warszawiaków, mieszkańców Łodzi, Częstochowy, Piotrkowa Trybunalskiego, Płocka. Gnały ich ciekawość i sensacja. „Na ulicach ciekawe tłumy przypatrują się, co się dzieje” – pisał z Łodzi Roman Starzyński, brat Stefana, a podobnych opinii było bardzo wiele.
Przeglądając wydane drukiem źródła na temat listopadowych dni, spotykamy się prawie wyłącznie z entuzjastycznymi opiniami na temat końca okupacji i początku polskiej wolności. Jest zrozumiałe, że nie było wówczas zapotrzebowania społecznego na opowieści sceptyków i malkontentów, a tym bardziej jawnych nieprzyjaciół polskiej niepodległości. Nie znaczy to jednak, że wszyscy mieszkańcy GGW myśleli podobnie jak autorzy opublikowanych tekstów oraz prasy. Gdy się wczytamy w niewydane drukiem źródła, zapiski, korespondencję, wspomnienia i gdy dokonamy sumiennej kwerendy prasy obcojęzycznej wydawanej na ziemiach okupowanych, to się okaże, że nie wszyscy spośród świadków listopadowych dni życzyli sukcesu polskiej stronie. Wydaje się to oczywiste. Po trudnych, ale przewidywalnych rządach okupanta niejeden spośród mieszkańców miast, miasteczek, wsi po prostu bał się chaosu i bałaganu. Niejeden był poważnie zaniepokojony tym, co wyniknie z nowej rzeczywistości. Niejeden był również powiązany zyskownymi interesami finansowymi z okupantem, czerpiąc profity ze współudziału w eksploatacji Królestwa Polskiego. Ci wszyscy nie mogli radośnie żegnać Niemców. Wśród nich byli liczni Żydzi i do tego wątku jeszcze powrócimy, a także Niemcy, mieszkańcy Łodzi i okolic, oraz polscy nuworysze.
Symbolicznym zamknięciem historii niemieckiej okupacji był wyjazd 12 listopada z Warszawy Hansa von Beselera, który w ostatnich dniach przebywał na Zamku otoczony wianuszkiem żołnierzy. Władze polskie zagwarantowały mu bezpieczną podróż Wisłą do Niemiec. „Twarz – wyrażająca zwykle tyle siły, woli – zwiędła, postać przyzwyczajona od 50 lat do rozkazywania – zgarbiona. Widać było, że zupełnie jest już załamany” – pisał Stanisław Rostworowski o Beselerze. Niemieccy nacjonaliści nie darowali mu zakończenia misji w Warszawie bez próby oporu i walki. Oskarżano go o pobłażanie Polakom, o tchórzostwo, a nawet o zdradę.
Kolejami żelaznymi oraz Wisłą ewakuowano z Warszawy dwadzieścia siedem tysięcy osób: żołnierzy, urzędników wojskowych, cywilnych pracowników niemieckiej administracji, a blisko trzy tysiące odjechało na własną rękę. Polskie władze uznały, że wyjeżdżający muszą mieć pierwszeństwo przed innymi składami pociągów. Dobrze tę intencję rozumieli polscy kolejarze, którzy również chcieli jak najszybciej pożegnać okupantów. W efekcie nie lada sukcesem, a nawet sensacją, było przewiezienie tylu tysięcy ludzi w tak krótkim czasie, po silnie wyeksploatowanych torach, bardzo sfatygowanym taborem kolejowym. Za organizację transportu wojsk niemieckich na zachód byli odpowiedzialni pracownicy wydziału kolei Ministerstwa Przemysłu i Handlu. Do początku grudnia ewakuowało się z Królestwa do Niemiec około osiemdziesięciu tysięcy osób, z czego blisko czterdzieści tysięcy żołnierzy. Pozostali jedynie Polacy służący w armii niemieckiej, a pochodzący z zaboru pruskiego. Niemieccy żołnierze, zgodnie z umową, zostawili broń na stacjach granicznych, między innymi w Mławie i w Skalmierzycach. Niektórym odebrano ją wcześniej i jechali tylko w mundurach i płaszczach. Największy arsenał zgromadzono na stacji granicznej w Mławie: między innymi dwanaście tysięcy karabinów, sto dwadzieścia karabinów maszynowych, amunicję, granaty, maski przeciwgazowe.
Po przejęciu obiektów wojskowych i cywilnych peowiacy strażacy, wspierani przez młodzież szkolną, studencką i rzemieślniczą, usuwali dotychczasowe godła i napisy, przemalowywali szyldy znajdujące się na cywilnych i wojskowych instytucjach niemieckich, krawcy przerabiali czapki niemieckie na maciejówki lub rogatywki. Podobnie sprawy się miały w GGL, a wcześniej w Galicji. W krótkim czasie nastąpiła zmiana krajobrazu symbolicznego, tak by wygląd miast i miasteczek świadczył o nowym gospodarzu.
Do rozbrajania wojsk niemieckich przystąpiono również na Podlasiu, gdzie były one wyłączone spod kompetencji niemieckich władz Królestwa i podlegały bezpośrednio dowództwu Ober-Ostu. Dochodziło tam do potyczek, gdyż Niemcy nie zawsze chcieli oddać broń i wyposażenie. Obawiali się, że Polacy odetną im główną drogę ewakuacji kolejami żelaznymi z Brześcia przez Białystok do Prus. Niepokoili się także z powodu przerwania komunikacji pocztowej z Niemcami na skutek wyzwolenia GGL i GGW. Nie mogli zatem wysyłać paczek do rodzin ani prowadzić korespondencji. Zatroskani o swój los i o pieniądze, jakie posiedli w następstwie wyprzedaży wyposażenia wojskowego, postanowili przywrócić status quo. Dlatego zdecydowali się zaatakować wyzwolone już przez polskich ochotników miasta i miasteczka Podlasia. Tego obawiali się polscy mieszkańcy. Powiadali, że armia niemiecka „gwałtem utoruje sobie drogę przez Polskę”. I tak się stało.
Centrum polskiej aktywności wojskowej i politycznej na Podlasiu znajdowało się w Białej, którą opanowali polscy spiskowcy kierowani przez Komitet Narodowy. Przejęli oni między innymi dobrze zaopatrzony magazyn wojskowy. Lecz wkrótce Białą znów zajęli niemieccy żołnierze – 16 listopada interweniowali w Międzyrzecu Podlaskim, aby przywrócić dotychczasową władzę. Żołnierze z Białej, po uzyskaniu wsparcia żołnierzy z Przybocznego Pułku Huzarów, nazywanych „czarnymi huzarami śmierci” (czarne były elementy munduru i futrzana czapka, a na niej trupia główka), wkroczyli do miasteczka, strzelając do polskich żołnierzy oraz cywilów. „Wyciągano z domów i mordowano w okrutny sposób nawet bezbronnych ludzi, nienależących do żadnej organizacji. Rzucano do mieszkań granaty ręczne, raniąc i zabijając mieszkańców” – wspominał Czesław Górski, jeden z miejscowych. Podczas zbrojnej interwencji, a następnie pacyfikacji ludności cywilnej w Międzyrzecu zginęło dziewiętnastu (lub dwudziestu dwóch – różne dane) peowiaków i dwudziestu (lub dwudziestu dwóch) cywilów. Pogrom przeszedł do historii jako „krwawe dni Międzyrzeca”. Był to najgłośniejszy i najkrwawszy przypadek zbrojnej interwencji w tamtych dniach. W komunikacie przekazanym zwierzchniej władzy niemiecki oficer napisał, że jego żołnierze rozbili „bandy polskie”. Wojska niemieckie zdecydowanie interweniowały także w innych miejscowościach opanowanych przez Polaków, organizując karne ekspedycje. W niektórych doszło do strzelaniny, jak w Janowie, Radzyniu czy we wspomnianej Białej. „Straszne wiadomości z Etapów. Soldateska niemiecka pali i morduje” – pisał minister Leon Wasilewski. W sumie podczas „dni listopadowych” w GGW i na Podlasiu poległo około stu osób, polskich żołnierzy i cywilów, a kilkaset zostało rannych.
Sytuacja na Podlasiu dalej wyglądała groźnie, dlatego natychmiast po „krwawych dniach Międzyrzeca” strona polska i dowództwo Ober-Ostu, reprezentowane między innymi przez szefa sztabu generała Maxa Hoffmanna, rozpoczęły negocjacje. Ponownie z polskiej strony prowadził je Boerner wspierany przez Szeptyckiego. Już 17 listopada Boerner napisał, że „naprężenie minęło”, a kolejnego dnia rokowania między stroną polską a niemiecką doprowadziły do zawieszenia broni i wyznaczenia linii demarkacyjnej. Wstępnie ustalono, że ewakuacja wojsk do Niemiec z Podlasia oraz z obszaru Ober-Ostu będzie się odbywała linią kolejową przez Brześć, Białystok, Grajewo. Jednak dalsze rozmowy z dowództwem wojsk niemieckich Ober-Ostu o szczegółach przedsięwzięcia nie należały do łatwych, gdyż Polska zerwała z Niemcami stosunki dyplomatyczne. Władze polskie doskonale zdawały sobie sprawę, jak niebezpieczne dla państwa mogą być wojska Ober-Ostu, liczące około pół miliona żołnierzy. Niektóre jednostki wciąż posiadały wysoką wartość bojową. Była to potężna i groźna siła. Zgodnie z warunkami rozejmu w Compiègne wojska niemieckie dalej miały pozostać na wschodzie, stanowiąc rodzaj tamy chroniącej przed atakiem wojsk bolszewickich i przenikaniem idei rewolucyjnych, aż do momentu zbudowania struktur państwowych Polski i Litwy. Takie struktury powstały, w tym rząd ogólnopolski i armia polska, nie było zatem powodów politycznych, by Niemcy dalej stacjonowali na tych terenach.
Rokowania z dowództwem wojsk Ober-Ostu na temat dróg ich ewakuacji do Niemiec trwały przez kilka tygodni. Władze polskie pragnęły, aby wojska opuściły zajmowane terytoria, korzystając z linii kolejowych leżących poza terytorium kraju. I tak się stało. Ostatecznie, za pośrednictwem i pod presją aliantów, 5 lutego 1919 roku w Białymstoku podpisano umowę określającą zasady współpracy przy transporcie wojsk Ober-Ostu oraz niemieckich oddziałów z Ukrainy. Zgodnie z nią żołnierze mogli jechać w pełnym rynsztunku liniami kolejowymi do Prus. Pociągi prowadzili niemieccy kolejarze, a konwojowali niemieccy żołnierze. W wagonach, poza bronią i sprzętem, wieźli bogate łupy, w tym konie i bydło.
Po 20 lutego 1919 roku pozostały jeszcze oddziały niemieckie na Suwalszczyźnie oraz na Łotwie i w Estonii. Niemcy traktowali Suwalszczyznę jako kraj podbity i okupowany. Ponieważ byli odcięci od dostaw żywności, przeprowadzali rekwizycje, zabierali ludności włościańskiej produkty rolne, bydło, plądrowali i grabili sklepy żydowskie, rozbrajali polskich policjantów, jak choćby w Augustowie, i zabierali im broń. Sytuacja była napięta aż do lata 1919 roku, kiedy to wojska niemieckie opuściły zajmowane ziemie.
Zdecydowana większość ludności trzech zaborów pracowała w rolnictwie i mieszkała na wsi. Społeczeństwo zachowało wyraźne cechy rustykalne. Poziom urbanizacji w Galicji wynosił około dwudziestu procent, w Królestwie Polskim około trzydziestu, na ziemiach zaboru pruskiego około trzydziestu pięciu, a na Ziemiach Północno-Wschodnich (na wschód od Królestwa) około dwunastu procent. Jedynie w byłym Królestwie Polskim istniały silne ośrodki przemysłowe i ludne miasta, z Warszawą, jednym z największych miast Europy, oraz Łodzią na czele. Silnie uprzemysłowiony był Śląsk Cieszyński, który jednak w 1920 roku w większości został przez aliantów przyznany Czechosłowacji. Uprzemysłowiony i zurbanizowany był Górny Śląsk, ale jego wschodnia część przypadnie Polsce w 1921 roku, a formalnie w polskich granicach znajdzie się w rok później.
Po okresie zaborów Polska odziedziczyła odmienne pod każdym względem regiony i prowincje, zróżnicowane także pod względem poziomu wykształcenia, kultury, mentalności, jakości życia, zamożności obywateli. Odmienności i różnorodności tworzyły prawdziwe bogactwo, które jednak stało się utrapieniem i źródłem wielu napięć społecznych i politycznych oraz niełatwo rozwiązywalnych problemów. Żadne z nowo powstałych państw europejskich, a było ich kilkanaście, nie przejęło tak skomplikowanego i trudnego do zagospodarowania dziedzictwa. Tylko dwa kraje Europy musiały sklejać państwo z kilku odrębnych kawałków: Polska i Rumunia, aczkolwiek Rumunia miała tę przewagę, że istniała już jako państwo i dysponowała kadrami oraz doświadczeniem. Ale musiała zintegrować z resztą Besarabię, należącą dotąd do Rosji, Bukowinę, przynależną do Austrii, oraz Siedmiogród, który od wielu wieków stanowił część węgierskiej Korony Świętego Stefana.
Polska otrzymała w spadku różne systemy prawne i administracyjne, odmienny system podatkowy, inną pocztę, monetę, koleje żelazne. Nawet w ramach zaboru rosyjskiego istniały różnice w prawie między ziemiami zabranymi (zaborem rosyjskim) a Królestwem. W Królestwie obowiązywał Kodeks Napoleona, istniała hipoteka, Prokuratoria Królestwa Polskiego, czego nie było na ziemiach zabranych. Większy był zakres swobód narodowych, w tym w dziedzinie szkolnictwa i kultury. Dobrze funkcjonowały między innymi polskie uczelnie prywatne. Z kolei na ziemiach zabranych istniał miejski samorząd, którego nie było w Królestwie. Odmienności prawne, obyczajowe, mentalne istniały także między Galicją i Śląskiem Cieszyńskim, które przynależały do Austrii, a Spiszem i Orawą, wchodzącymi w skład węgierskiej Korony Świętego Stefana.
Mieszkańcy zaborów i regionów różnili się ze względu na posiadany kapitał społeczny, wielkość pracy obywatelskiej, stopień organizacji społecznej i aktywności kulturalnej. W poszczególnych zaborach i regionach ceniono i szanowano inne wartości. Odmienna w zależności od zaboru i terytorium była pozycja Kościoła katolickiego jako instytucji, nieco inna pobożność i religijność mieszkańców. Polaków trzech zaborów różniła mentalność, co również było dziedzictwem zaborów. Jan Baudouin de Courtenay, profesor i przyszły kandydat do urzędu prezydenta RP, pisał, że Polacy „rozpadli się powoli na trzy narody z rozmaitymi charakterami narodowymi, z rozmaitą tresurą polityczną i społeczną, a nawet z rozmaitym pojmowaniem zadań narodowych […] gdyby ta przynależność do trzech różnych państw potrwała […] jeszcze 100 lat, powstałyby trzy odrębne narody polskie […] masy ludu mówiącego po polsku kierowały się przede wszystkim poczuciem patriotyzmu państwowego”.
Kiedy w jednym miejscu spotykali się Polacy pochodzący z tak zróżnicowanych regionów i ziem, to nie mogli się nadziwić, jak trudno im się rozmawia, jak niełatwo o porozumienie. Podczas spotkań i rozmów wyczuwalne było poczucie inności i obcości. Polacy z zaboru pruskiego, będący pod wpływem kultury zachodniej i niemieckiej, cenili wartości mieszczańskie oraz obywatelskie. Tamtejsze polskie społeczeństwo było wewnętrznie solidarne i wykształcone, mobilne, stosunkowo zamożne i zdyscyplinowane, cechujące się wysokim poziomem wzajemnego zaufania, kapitałem społecznym, duchem społecznikowskim, aczkolwiek było skoncentrowane głównie na problemach codzienności. Różnice społeczne nie były głębokie, dzięki czemu przedstawiciele wszystkich warstw bez większych problemów mogli ze sobą współpracować dla dobra wspólnego. W polskich organizacjach społecznych, oświatowych, kulturalnych, biznesowych odnajdujemy ziemian i chłopów, inteligentów, księży, rzemieślników, kupców, przemysłowców. Rywalizacja z Niemcami oraz germanizacyjna presja władz Rzeszy zmusiły polskie środowiska do zwarcia szeregów, do współdziałania, do tworzenia sieci instytucji, stowarzyszeń, organizacji. Hasło „W jedności siła” bynajmniej nie było pustym frazesem. Interes wspólnoty więcej znaczył niż jednostki. Ceniono zachowania racjonalne, przewidywalne. Szanowano prawo, a za cenne i przydatne wartości uważano sumienność, solidność, punktualność w życiu i w interesach, a w domu schludność, skromność i czystość. Sporadycznie zdarzały się przypadki przekupstwa urzędników. Uczciwość była podstawą relacji społecznych. Ceniono tych, którzy nie marnotrawili grosza prywatnego i publicznego, którzy potrafili oszczędzać, dobrze zarządzać i inwestować.
Zupełnie inni byli Polacy z ziem zabranych zwanych Kresami Wschodnimi, z okolic Wilna, Mińska, Kowna, Żytomierza, Kamieńca Podolskiego. Inna była ich polszczyzna. Język Polaków z zaboru pruskiego był twardy, z licznymi naleciałościami z języka niemieckiego, natomiast polszczyzna kresowa była miękka, śpiewna, melodyjna, uformowana pod wpływem dialektów białoruskich, ukraińskich i języka rosyjskiego. Ale nie to było najważniejsze. Poziom wykształcenia szerokich mas społecznych był bardzo niski. Poza elitami większość polskiej ludności nie potrafiła składać liter i liczyć do stu. Nawet w Wilnie ponad połowę mieszkańców stanowili analfabeci. Różnice społeczne były głębokie i stabilne. Do polskich organizacji społecznych, kulturalnych i oświatowych należeli ziemianie, arystokraci, księża i inteligencja świecka, lecz próżno w nich szukać przedstawicieli warstw ludowych, które były pasywne, słabo zdyscyplinowane, a ich skromna aktywność – najczęściej ograniczona do gminy i parafii. Proboszczowie w wiejskich parafiach z reguły nie skłaniali wiernych do działań w obszarze społecznym, nie zachęcali do podnoszenia poziomu życia, unowocześniania gospodarki, ograniczając się do tradycyjnej pracy duszpasterskiej, podobnie jak popi w parafiach prawosławnych. Księża wręcz obawiali się pobudzania ludu do twórczej pracy, a to z obawy przed anarchią społeczną i osłabieniem autorytetu kapłana.
Elitarność i ekskluzywizm polskiej pracy społecznej, gospodarczej i narodowej stanowiły przeciwieństwo doświadczeń Polaków z zaboru pruskiego. Wrażliwość obywatelska była słaba, podobnie jak aktywność obywatelska. Niski był poziom społecznej mobilności. Nie rozumiano potrzeby pracy na rzecz wspólnoty polskiej, na rzecz innych. Dominowała solidarność stanowa i warstwowa. Swoi ze swoimi. Ludem pogardzano, a w najlepszym razie go lekceważono. Ceniono wartości tradycyjne, patriarchalne. „Dobrze urodzeni” najczęściej koncentrowali się na konsumpcji, rozrywkach, wygodzie życia, a nie na pomnożeniu wartości majątku. Walory mieszczańskie, typowe dla kultury zachodniej, nie miały łatwego dostępu. Stąd niski poziom innowacyjności w gospodarstwach rolnych, przemysłowych, usługowych i brak poczucia odpowiedzialności za innych, nikłe zaangażowanie społeczne, brak konsekwencji i systematyczności w działaniu. „Przeważa bierność, ospałość kresowa i sobkostwo” – czytamy w jednym ze źródeł z 1913 roku, a Jan Romer uzupełniał: oraz „niechęć do solidnej pracy”. Uchodzący za typowy dla polskiej mentalności słomiany ogień był dobrze reprezentowany na Kresach Wschodnich. Korupcja była powszechna, a przy tym akceptowana społecznie. Jej istnienie uważano nie tylko za zjawisko naturalne, ale i pożądane, gdyż dzięki niej łatwiej się żyło i można było osiągnąć to, czego inną drogą uzyskać się nie dało. Prawa nie ceniono i nie szanowano, gdyż głównym zadaniem, jakie sobie stawiano, było jego obchodzenie, między innymi dzięki łapówkarstwu i znajomościom.
Zbliżone cechy wykształciły się wśród Polaków zamieszkałych ziemie Królestwa Polskiego, aczkolwiek aktywność tamtejszych warstw społecznych była zdecydowanie większa, a podziały słabsze i płytsze. Liczny był proletariat przemysłowy, aktywny i mający poczucie własnej odrębności, tożsamości oraz wartości. Nieco wyższy niż na Kresach Wschodnich był poziom wykształcenia, dostępność do polskiej książki i prasy, polskiej sztuki wysokiej, liczniejsza była inteligencja.
Uderzające, a wręcz szokujące były różnice w gościnności rodzin ziemiańskich Kresów Wschodnich i Kresów Zachodnich.
Na Kresach Wschodnich […] zasada „gość w dom, Bóg w dom” była oczywista i niepodważalna. Sąsiad mógł przyjechać w każdej chwili, bez zapowiedzi, i liczyć na radosne, gościnne przyjęcie; obfity poczęstunek, dłuższe pogawędki, partyjkę wista i w końcu na nocleg. Gospodarze porzucali codzienne zajęcia i zajmowali się gościem. Zupełnie inaczej było w Wielkopolsce, gdzie o podobnych zwyczajach opowiadano sobie ze zgrozą. Tam nikt nie wybierał się z wizytą bez uprzedzenia i potwierdzenia zaproszenia. Gospodarz mimo to nie poświęcał gościom całego swego czasu […]. Nie wypadało też wizyt przeciągać i bez wyraźnego powodu nikt nie nocował w nie swoim domu. Wspomnienia z tych dwóch krańców Polski brzmią tak, jakby dotyczyły zupełnie różnych krajów
– pisała Irena Domańska-Kubiak.
Jeszcze inne cechy wykształciły się w Galicji, w regionie, gdzie mobilność była niewielka, gdyż poza dwoma miastami stołecznymi, Lwowem i Krakowem, nie było większych skupisk miejskich, do których mogliby wędrować zbędni na wsi włościanie. Wskutek tego pozostały silne związki sąsiedzkie i rodzinne. Stabilne było poczucie wioskowej wspólnoty, niemniej różnice warstwowe były widoczne, zresztą podobnie jak na wsi w Królestwie. Mieszkańcy wsi dzielili się zasadniczo na trzy środowiska: „dworusy”, „wiejscy”, „pańscy”. „Dworusy”, czyli fornale pracujący na folwarku dziedzica, byli traktowani jako gorsza część wioskowej społeczności. Pogardzani i dyskryminowani. Nie mogli w kościele ani w karczmie siedzieć obok gospodarzy. Na czele „wiejskich” stali zamożniejsi włościanie. Wielkość gruntu i ich dochodowość określały miejsce w wiejskiej hierarchii. „Pańscy” to ci, którzy bezpośrednio pracowali na rzecz dworu lub byli z nim blisko związani, tak jak straż leśna, gajowi, rządca, młynarz, kowal, organista. „Pańscy” uważali się za najlepszą i najzamożniejszą społeczność wioskową.
Reszta tekstu dostępna w regularniej sprzedaży.
WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
czarne.com.pl
Sekretariat: ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice
tel. +48 18 353 58 93, fax +48 18 352 04 75
[email protected], [email protected]
[email protected], [email protected]
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
Sekretarz redakcji: [email protected]
Dział promocji: ul. Marszałkowska 43/1, 00-648 Warszawa
tel./fax +48 22 621 10 48
[email protected], [email protected]
[email protected], [email protected]
Dział marketingu: [email protected]
Dział sprzedaży: [email protected]
[email protected], [email protected]
Audiobooki i e-booki: [email protected]
Skład: d2d.pl
ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków
tel. +48 12 432 08 52, [email protected]
Wołowiec 2019
Wydanie I