Przegrane zwycięstwo. Wojna polsko-bolszewicka 1918–1920 - Andrzej Chwalba - ebook

Przegrane zwycięstwo. Wojna polsko-bolszewicka 1918–1920 ebook

Andrzej Chwalba

4,5

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Tego starcia nie dało się uniknąć. Wielka Wojna właśnie się skończyła, ale powstały nowe punkty zapalne. Porządek po światowym konflikcie był wyjątkowo chwiejny, a granice nietrwałe. Zachodni alianci chcieli przede wszystkim spokoju na Wschodzie, młode państwo radzieckie planowało eksport rewolucji, a zachłyśnięci niepodległością Polacy marzyli o granicach sprzed 1772 roku. Zajęcie Wilna i Mińska latem i jesienią 1919 roku, wyprawa kijowska w kwietniu 1920 roku, kontrofensywa Tuchaczewskiego, bitwa warszawska i kończąca wojnę operacja niemeńska jesienią 1920 roku to kolejne rozdziały konfliktu, który rozgorzał niemal natychmiast po poprzednim. Dodajmy, że niezwykle dynamicznego i pełnego nieoczekiwanych zwrotów akcji – zwycięzca za chwilę mógł stać się przegranym, a każda bitwa toczyła się „o wszystko”.

Choć od wojny polsko-bolszewickiej mija właśnie sto lat, wciąż należy ona do najczęściej omawianych konfliktów w naszej historii. Książka profesora Andrzeja Chwalby jest nie tylko próbą zebrania i usystematyzowania ogromu wiedzy na ten temat. Czytelnik znajdzie tu także przegląd najważniejszych wydarzeń, przebieg działań militarnych, politycznych i dyplomatycznych oraz fascynujące portrety głównych bohaterów. To również nowe spojrzenie na kluczowe zagadnienia tego okresu i wnikliwa analiza procesów – także społecznych. Wreszcie autor stawia pytania o cenę ostatecznego zwycięstwa, dalekosiężne skutki wyprawy kijowskiej i o to, czy Piłsudski, zwyciężając w bitwach, nie przegrał walki o swoją wizję.

„Na czym w istocie polegały różnice wizji Dmowskiego i Piłsudskiego? Czy Piłsudski był federalistą? Kto zyskał, a kto stracił na wyprawie kijowskiej: Polacy, Ukraińcy czy bolszewicy? Czy wojnę polsko-bolszewicką możemy uważać za zwycięstwo zwycięskie czy jednak zwycięstwo przegrane i dlaczego? Odpowiedzi, których udzielam w książce, są często polemiką z dotychczasowymi opiniami zawartymi w literaturze historycznej. Zapraszam do śledzenia autorskiej narracji i szukania własnych odpowiedzi na te i inne jeszcze kluczowe pytania.” prof. Andrzej Chwalba

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 425

Oceny
4,5 (22 oceny)
12
8
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Andrzej Chwalba

Przegrane zwycięstwo

Wojna polsko-bolszewicka 1918–1920

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Projekt okładki Agnieszka Pasierska / Pracownia Papierówka

Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś / d2d.pl

Fotografia na okładce © by Muzeum Niepodległości / EastNews

Copyright © by Andrzej Chwalba, 2020

Opieka redakcyjna Jakub Bożek

Redakcja Anastazja Oleśkiewicz

Korekta i indeks Katarzyna Juszyńska i Sylwia Paszyna

Skład Małgorzata Poździk / d2d.pl

Mapy Piotr Urbański

Skład wersji elektronicznej d2d.pl

ISBN 978-83-8191-080-4

Od autora

W lutym 2012 roku minister obrony awansował Józefa Kowalskiego, ostatniego żołnierza Bitwy Warszawskiej, do stopnia kapitana Wojska Polskiego. Kapitan otrzymał buzdygan i uzyskał godność honorowego obywatela Warszawy, Radzymina i Wołomina. Zmarł w grudniu kolejnego roku w wieku stu trzynastu lat. Jednak wraz z jego – a wcześniej innych uczestników i świadków wojny – odejściem nie zgasła debata na temat konsekwencji wojny polsko-bolszewickiej. Dalej trwa i należy do najczęściej dyskutowanych tematów z zakresu historii XX wieku w Polsce. Boje o ocenę wojny toczą się od stu lat i nic nie wskazuje, aby mogły się szybko zakończyć. Na jej temat opublikowano w Polsce i w świecie setki, a nawet tysiące tekstów naukowych, monografii, rozpraw, artykułów, recenzji, biogramów, tekstów popularnych. Wydano dziesiątki tomów źródeł, często opasłych, liczących po pięćset i więcej stron każdy, a kolejne, w tym dotyczące dyplomacji, są przygotowywane. Tylko przekartkowanie całej bibliografii przekraczałoby możliwości jednego badacza.

W takiej sytuacji trudno nie odnieść wrażenia, że na temat tytułowy już prawie wszystko zostało powiedziane. Dlatego kiedy otrzymałem od Wydawcy propozycję opracowania książki o roku 1920, zacząłem się zastanawiać, czy pisanie kolejnego tomu o tym samym ma sens. Przygotowując się do udzielenia odpowiedzi, sięgnąłem do najnowszych lektur dotyczących tego zbrojnego konfliktu. Opinie w nich zawarte często były krańcowo odmienne. Jedne lektury powielały zdania obecne w literaturze historycznej już od dziesięcioleci, nie zawsze jednak można się z nimi zgodzić. Inne zawierały świeże sądy, ale często nie były to opinie przekonująco uzasadnione. W tej sytuacji uznałem, że nie tylko warto, ale należy zaproponować Czytelnikowi jeszcze inne odczytanie historii i sensu polsko-bolszewickiej wojny, co jest tym bardziej zasadne, iż jest ona – i zapewne dalej będzie – jednym z najważniejszych problemów badawczych w historiografii XXI wieku. Do podjęcia tematyki wojny dodatkowo zachęcał jubileusz jej stulecia, w tym okrągła rocznica Bitwy Warszawskiej.

„Żadne korzyści z wojny nie są tak wielkie, aby mogły jej szkodom dorównać” – pisał Andrzej Frycz Modrzewski w dziele O poprawie Rzeczypospolitej. Czy ta opinia wybitnego myśliciela sprzed kilku stuleci może być uznaną za zasadną także w wypadku wojny polsko-bolszewickiej? Czy jej wynik był przegranym czy zwycięskim zwycięstwem? Na te kluczowe pytania szukamy odpowiedzi w książce. Ma nam w tym pomóc odwołanie się do nowych kolekcji źródłowych oraz do instrumentów poznania subdyscyplin nauk historycznych, takich jak historia społeczna, kulturowa, historia środowiskowa i antropologia historyczna.

Czytelnikowi należy się wyjaśnienie tytułu i zaproponowanych cezur granicznych. Wojna, jaką prowadziła Polska na wschodzie po zakończeniu Wielkiej Wojny, najczęściej jest nazywana polsko-bolszewicką. Nazywa się ją również wojną polsko-sowiecką, rzadziej polsko-rosyjską, wojną Polski z Rosją bolszewicką, wojną Lenina z Piłsudskim. Najwłaściwszą wydaje się nazwa wojska polsko-sowiecka, gdyż państwo polskie walczyło z państwem sowieckim, a bolszewicy byli jedynie klasą przywódczą. Przeciwniczka Wojska Polskiego, Armia Czerwona, podlegała państwu sowieckiemu. Lecz już podczas trwania konfliktu najczęściej pisano i mówiono o wojnie z bolszewikami, a w tej deklaracji została zawarta sugestia, że nie była to wojna jedynie między zwaśnionymi państwami, ale miała charakter konfliktu kulturowego i ideologicznego, odmiennych wizji społecznych i politycznych. I to był istotny argument za określeniem konfliktu, także przez nas, jako wojny polsko-bolszewickiej.

Dyskusyjna jest kwestia cezury wyjściowej, czyli początku wojny, a to z tej racji, że wojna nigdy nie została przez żadną ze stron wypowiedziana. W poprzednich latach badacze najczęściej byli zdania, że do pierwszych starć wojsk polskich i bolszewickich doszło w lutym 1919 roku na Białorusi, między Prużaną a Berezą Kartuską. Obecnie badacze częściej opowiadają się za tezą, że wojna rozpoczęła się wcześniej, w Wilnie, w pierwszych dniach stycznia 1919 roku, kiedy to oddziały Wojska Polskiego starły się z nacierającą na miasto Armią Czerwoną. Lecz w istocie wojna polsko-bolszewicka zaczęła się jeszcze wcześniej, a mianowicie już późną jesienią 1918 roku, kiedy to w głębi Rosji doszło do walk między Armią Czerwoną a 4 Dywizją Strzelców Polskich (DSP), która podlegała Armii Polskiej we Francji i generałowi Józefowi Hallerowi, a politycznie Komitetowi Narodowemu Polskiemu (KNP), który został uznany przez aliantów za polski rząd tymczasowy. W styczniu 1919 roku, na mocy decyzji Józefa Piłsudskiego, 4 Dywizja weszła w skład Wojska Polskiego. Istotne jest również to, że żołnierze 4 Dywizji, podobnie jak 5 Dywizji Strzelców Polskich, także sformowanej w Rosji, wzięli udział w dalszych działaniach wojennych już na terenie Polski.

Tym się kierując, w tytule książki umieściliśmy rok 1918, a nie 1919, jako moment jej rozpoczęcia. Podobnie w tytule nie pojawił się rok 1921 jako data końcowa, lecz 1920, gdyż działania wojenne zakończyły się rozejmem w październiku tego roku. Od tej chwili na froncie panował spokój, a Wojsko Polskie rozpoczęło proces demobilizacji. Dzieje kilkumiesięcznych rokowań pokojowych polsko-bolszewickich aż do podpisania traktatu ryskiego potraktowano w książce skrótowo. Traktat ryski rozstrzygał liczne kwestie sporne, które istniały między Polską a Rosją sowiecką i Ukrainą sowiecką, a nie wszystkie zostały wywołane przez wojnę. Niektóre sięgały dziesięcioleci poprzedzających jej wybuch.

Naszą opowieść rozpoczniemy od prezentacji stron konfliktu: Wojska Polskiego i jego sojuszników oraz Armii Czerwonej. Dopiero kiedy poznamy potencjały obu zwaśnionych stron, przystąpimy do opowieści o wojennych i politycznych zmaganiach oraz o kulturowych i cywilizacyjnych skutkach. Pierwsze dwanaście rozdziałów książki zredagowano zgodnie z upływającym czasem. Sześć końcowych ma charakter problemowy.

Miałem to szczęście, że mogłem otrzymać merytoryczną pomoc ze strony grona badaczy historii XX wieku. Wszystkim im serdecznie dziękuję. Niniejszym pragnę wyrazić wdzięczność Profesorowi Grzegorzowi Nowikowi, specjaliście wojny polsko-bolszewickiej, za wiele godzin rozmów i dyskusji, które pozwoliły na wyjaśnienie licznych kwestii i uniknięcie błędnych sformułowań. Serdeczne podziękowania składam Profesorom z Instytutu Historii Uniwersytetu Jagiellońskiego Janowi Jackowi Bruskiemu i Tadeuszowi Czekalskiemu – za wnikliwą lekturę oraz zaproponowane zmiany. Wdzięczność winienem Profesorowi Włodzimierzowi Sulei, który życzliwym okiem przyjrzał się roboczej wersji książki, sugerując wprowadzenie zmian i poprawienie niedoskonałości narracji.

1. Wojsko Polskie

12 października 1918 roku regenci sprawujący zwierzchnią władzę cywilną w Królestwie Polskim powołali Wojsko Polskie (WP). Oznaczało to, że Polska Siła Zbrojna (PSZ) podlegająca dotychczas niemieckiemu generałowi gubernatorowi Hansowi Hartwigowi von Beselerowi przeszła pod polską komendę. 11 listopada 1918 roku regenci przekazali władzę nad wojskiem Józefowi Piłsudskiemu. W listopadzie tego samego roku jego zwierzchnictwo uznały regionalne polskie ośrodki władzy państwowej, a tym samym poddały mu się lokalne formacje wojskowe. Zwierzchnictwa Piłsudskiego, czyli Tymczasowego Naczelnika Państwa, nie uznały Armia Wielkopolska (AW), podlegająca Naczelnej Radzie Ludowej (NRL), ani Armia Polska we Francji zwana Armią Hallera. Obie zgodziły się na polityczne zwierzchnictwo Komitetu Narodowego Polskiego (KNP) w Paryżu na czele z Romanem Dmowskim.

Piłsudski jako Tymczasowy Naczelnik Państwa wydawał dekrety z mocą ustawy, mianował rząd przed nim odpowiedzialny, decydował o polityce wojskowej i zagranicznej. Miał prawo ogłaszania wyborów do Sejmu, które odbyły się 26 stycznia 1919 roku. Na mocy Małej Konstytucji, przyjętej przez Sejm Ustawodawczy 20 lutego 1919 roku, został Naczelnikiem Państwa, „najwyższym wykonawcą uchwał Sejmu w sprawach wojskowych”, co było jednak formułą ogólnikową i nieprecyzyjną. Odpowiadał przed Sejmem podobnie jak Rada Ministrów, a akty prawne przez niego wydawane wymagały kontrasygnaty właściwego ministra.

Odradzające się państwo musiało stawić czoła rozlicznym problemom wewnętrznym, które w większości wynikały z niszczycielskiej Wielkiej Wojny. Liczne wsie zniknęły z powierzchni ziemi, a pola – niegdyś uprawne – przeorane transzejami i okopami nie były zdatne do użytku. Wiele miasteczek zostało spalonych i zrujnowanych. Jednak odbudowa kraju, ze względu na sytuację zewnętrzną Polski i zagrożenie jej niepodległości, nie mogła stać się priorytetem polskich władz.

Przekleństwem czasu powojennego była katastrofalna sytuacja w zakresie aprowizacji. Kolejki ustawiały się dosłownie za wszystkim. Niedożywienie setek tysięcy musiało rzutować na wartość – jak powiadano – „materiału żołnierskiego”, na sprawność i wytrzymałość poborowych oraz ochotników. Mieszkańców kraju niepokoiło podziemie przestępcze, które urosło w siłę po wojnie, stale zasilane przez młodych ludzi. Przestępcy atakowali urzędy państwowe, posterunki żandarmerii i policji, organizowali wyprawy na dwory ziemiańskie, plebanie, sklepy i warsztaty żydowskie. Dezorganizowali funkcjonowanie aparatu państwowego i samorządowego.

W takich okolicznościach przyszło budować fundamenty państwa polskiego oraz rozbudowywać armię, która od początku istnienia odrodzonej państwowości została uznana za przedmiot najwyższej troski. Przyznał to Piłsudski po powrocie z Magdeburga, powiadając, że „najważniejszą rzeczą jest wojsko”. Najlepiej wyszkoleni i uzbrojeni byli żołnierze Polskiej Siły Zbrojnej. Ze względu na krój mundurów, broń i hełmy przypominali wojsko niemieckie, stąd nawet byli nazywani „beselerczykami”, ale duch w nich był polski i niepodległościowy, gdyż większość spośród nich stanowili legioniści. Piłsudskiemu podporządkowały się wojska tworzone przez Tymczasowy Rząd Ludowy Republiki Polskiej, składające się głównie z peowiaków, to jest członków Polskiej Organizacji Wojskowej (POW) i legionistów. Podobnie oddziały formowane w Galicji pod nadzorem Polskiej Komisji Likwidacyjnej (PKL) uznały jego zwierzchność. Dowodził nimi pułkownik Bolesław Roja, wkrótce generał, były legionista. W ciągu pierwszych tygodni listopada skupił kilka, a następnie kilkanaście tysięcy żołnierzy. Najlepiej wyposażeni pojechali na odsiecz Lwowa. Piłsudskiemu poddały się też organizowane przez lwowski Tymczasowy Komitet Rządzący wojska, które od 1 listopada 1918 roku walczyły z Ukraińcami.

Do Wojska Polskiego prawie w ogóle nie zgłaszali się byli żołnierze armii zaborczych, gdyż chcieli jak najszybciej znaleźć się w domu, a perspektywa ponownego przebrania się w wojskowe szynele, tym razem z biało-czerwoną kokardką, bynajmniej ich nie radowała. Chętnie z kolei zgłaszali się oficerowie zawodowi. Niejednokrotnie chronili oni zasoby magazynów wojskowych przed tłumem cywilów-szabrowników spragnionych wojennych łupów.

Wojsko Polskie formujące się w Królestwie Polskim i w Galicji nazywano „krajowym”. Kontrolę nad nim przejęło Ministerstwo Spraw Wojskowych (MSWojsk.). Od 1 marca 1919 roku do 9 sierpnia kolejnego roku funkcję ministra sprawował generał Józef Leśniewski, a następnie generał Kazimierz Sosnkowski. Wodzem naczelnym był Piłsudski, aczkolwiek Sejm w sposób formalny tego nie określił. Piłsudskiemu podlegał Sztab Generalny, który mieścił się w Pałacu Saskim. 23 listopada 1918 roku szefem sztabu został generał Stanisław Szeptycki, były komendant Legionów Polskich, który na tym stanowisku zastąpił generała Tadeusza Rozwadowskiego.

13 lutego 1919 roku upubliczniono wiadomość o powstaniu Naczelnego Dowództwa Wojsk Polskich (NDWP). Formalnie w jego skład wszedł Sztab Generalny, co nastąpiło w marcu w związku z przygotowywaniami do operacji wojennych na wschodzie. Wówczas terytorium państwa podzielono na obszar wojenny i obszar wojskowy. Prowadzenie działań wojennych leżało w kompetencjach NDWP, a czynności wojskowe wewnątrz kraju – ministerstwa. Budując NDWP, odwoływano się do sprawdzonych wzorów c. i k. armii, armii niemieckiej i francuskiej, dzięki czemu działało sprawnie. Jednak w planowaniu operacji wojennych największą rolę odegrała Kwatera Główna Naczelnego Wodza (NW), nazywana Sztabem Ścisłym NW lub Sztabem NW. Sztab NW został stworzony przed wyprawą wileńską 1919 roku. Okazał się bardzo przydatnym instrumentem w rękach Piłsudskiego. Skupiał oficerów lojalnych, głównie legionistów. Ścisłe powiązanie Sztabu NW z Piłsudskim pozwalało na szybkie reagowanie oraz ułatwiało lepszy obieg informacji. Istotną rolę w jego pracy odegrali oficerowie tacy jak Julian Stachiewicz czy Tadeusz Piskor. Ten drugi do kwietnia 1920 roku był adiutantem generalnym NW. Rozkazy wychodzące ze Sztabu NW często tylko sankcjonowały ustne rozkazy Piłsudskiego, dlatego w materiałach źródłowych znajdujemy adnotacje w rodzaju: „w ślad za ustnym rozkazem”.

Jednym z pierwszych zadań NDWP było przeprowadzenie akcji scaleniowej wojsk, w których służyli dowódcy i żołnierze pochodzący z armii zaborczych, z Legionów Polskich, Korpusów Polskich w Rosji, Armii Hallera oraz Armii Wielkopolskiej. Dzieliła ich mentalność, przywiązanie do własnej tradycji wojskowej i regulaminów. Akcji scaleniowej, zwanej też jednoczycielską, nie ułatwiały skomplikowane relacje między Piłsudskim a generałem Józefem Hallerem oraz generałem Józefem Dowborem-Muśnickim, dowódcą Armii Wielkopolskiej. Nie uszło to uwadze alianckich oficerów. „Piłsudski – pisał jednak z pewną przesadą kapitan Charles de Gaulle – nie chce oglądać Hallera nawet na obrazie”.

Lecz generałów i oficerów z różnych armii także wiele łączyło, jak choćby szacunek do orderów, krzyży i medali otrzymanych za wierną i odważną służbę w armiach zaborczych. NDWP podkreślało tego niestosowność i wezwało ich, aby nie paradowali w mundurach obwieszonych obcymi wyrazami uznania. Podobnie uczynił to Dowbor-Muśnicki w rozkazie z 16 lutego 1919 roku skierowanym do oficerów i żołnierzy Armii Wielkopolskiej. Reakcje NDWP czy Dowbora-Muśnickiego są zrozumiałe, gdyż manifestacyjne noszenie obcych orderów i medali nie ułatwiało i tak skomplikowanej akcji scaleniowej.

„Ogół armii rekrutował się z rozbieżnych, a nierzadko nawet wrogich sobie wzajemnie elementów, które w okresie Wielkiej Wojny nie walczyły wspólnie, lecz przeciwko sobie […]. Czyż możliwym było utworzenie w ciągu kilku zaledwie miesięcy jednolitej i karnej siły zbrojnej” – pytał lord Edgar Vincent, wicehrabia D’Abernon. Świadom tego Piłsudski już w pierwszym rozkazie wydanym 12 listopada 1918 roku wezwał „do usunięcia różnic, tarć, klik i zaścianków w wojsku”, co jak się okazało, nie było wykonalne, gdyż kadra oficerska stale dzieliła się na równych i równiejszych, jak mówił premier Leopold Skulski: na „bardziej i mniej uprzywilejowanych”. Do uprzywilejowanych należeli dawni legioniści i peowiacy. Skulski w swoim exposé z grudnia 1919 roku krytykował między innymi kolesiostwo i politykę awansową:

Legioniści i tzw. Peowiacy, którzy niestety jeszcze w dalszym ciągu konspirują, szczególnie ci ostatni, są specjalnie w wojsku faworyzowani. Znamy młodzieńców z wykształceniem oficerskim, którzy obecnie mają wysokie rangi wojskowe, bynajmniej niezasłużone, i z drugiej strony mamy fachowych oficerów doświadczonych, którzy są ignorowani i do awansów niedopuszczani.

Jako dowód słuszności słów premiera opozycyjni wobec Naczelnika Państwa politycy i oficerowie wskazywali na szybką ścieżkę awansów młodych wiekiem legionistów na stopnie generalskie, takich jak trzydziestoletniego Mariana Januszajtisa-Żegoty, trzydziestoczteroletniego Kazimierza Sosnkowskiego, trzydziestotrzyletniego Edwarda Rydza-Śmigłego. W jednym z raportów adresowanych do szefa Sztabu Generalnego WP z 28 lipca 1920 roku czytamy:

Wszyscy oficerowie proszą, aby już raz zakończyć z protekcją, z partyjnością, jako też z wyszczególnianiem poszczególnych grup. Wszyscy czują się Polakami jednej i tej samej klasy i obecnie […] chcą być równie traktowani wraz z innymi […]. To, że niekiedy młodzi ludzie awansują, a starsi wiekiem i latami służby nagle [stają się] ich podwładnymi, wywołuje rozgoryczenie, niechęć do pracy i apatię.

Jednak do zakończenia wojny Piłsudski obdarzał względami – o czym się przekonamy w dalszych partiach książki – sprawdzonych i zaufanych, jako swoją gwardię, „czerwoną gwardię Komendanta”, jak powiadali oponenci. Dla niego legioniści i tak zwane peowiackie dzieci byli awangardą polskiej armii. Zwycięska wojna z ich decydującym udziałem miała i im, i jemu dać legitymację do skutecznej walki o władzę polityczną.

Trudności w akcji scaleniowej pogłębiło wchłonięcie przez wojsko polskie Armii Wielkopolskiej oraz Armii Polskiej z Francji, których żołnierze reprezentowali odmienne tradycje wojskowe niż żołnierze armii „krajowej”. Oficerów „krajowych” drażniły między innymi wysokie pobory hallerczyków, które zostały ustalone podczas ich pobytu we Francji. Jesienią 1919 roku sierżant z Armii Hallera otrzymywał pobory w takiej samej wysokości jak major armii „krajowej”. Z kolei hallerczycy nie byli radzi ze stosunków panujących w Wojsku Polskim i z poziomu życia żołnierzy. Niejeden spośród nich wychował się w Stanach Zjednoczonych. Był przyzwyczajony do lepszego menażu, czyli do wartościowszych prowiantów i wygód w koszarach. Musiały go denerwować jednostajne posiłki oparte na kaszy, chlebie i ziemniakach. Oczekiwał też więcej zaufania ze strony zwierzchników.

Nie mniejsze różnice zaznaczyły się między żołnierzami armii „krajowej” a Armii Wielkopolskiej. Z tego między innymi powodu Dowbor-Muśnicki był przeciwny unifikacji. „Piłsudski rozumiał unifikację w ten sposób, że mieszał żołnierzy lub oddziały pochodzące z różnych dzielnic […] stawiał nad nimi […] mało znanych dowódców i przypuszczał, że armię zorganizował” – pisał. Jego zdaniem było to jednym z powodów polskich niepowodzeń w 1920 roku. Preferowanie legionistów, których uważał za niedouczonych amatorów, obróciło się przeciwko Polsce. Z pewnością krytyczne opinie Dowbora były następstwem jego zadufania. Istotnym źródłem napięć między wojskowymi Armii Wielkopolskiej a pozostałymi było przekonanie tych pierwszych o własnej wyższości kulturowej, lepszym wykształceniu i dyscyplinie. Wielkopolanie nie mieli dobrego zdania o oficerach z zaboru rosyjskiego, otoczonych usługującą im służbą. Odmawiali im oddawania honorów, lekceważyli ich, wytykali braki w zakresie kultury osobistej. Kością niezgody stała się polityka w zakresie nagradzania. Wielkopolanie i Pomorzanie zarzucali dowódcom wojsk „krajowych” pomijanie ich w nagrodach, medalach i odznaczeniach, aczkolwiek obiektywnie – jedni i drudzy nie powinni czuć się dyskryminowani. Na ich postawy wpływało subiektywne poczucie krzywdy.

Odmiennie ułożyły się relacje między żołnierzami a kadrą w poszczególnych formacjach. W byłej c. i k. armii i w armii rosyjskiej żołnierze z jednej strony, a z drugiej oficerowie stanowili odseparowane od siebie światy. W jednostkach dowodzonych przez oficerów, zwłaszcza zaś podoficerów z armii carskiej, zdarzały się przypadki bicia żołnierzy. W jednym z raportów czytamy, że stosunek podoficerów do żołnierzy „przybiera formy niepożądane […]. Konieczne jest wpojenie w podoficerów przekonania, że żołnierz jest obywatelem, że należy mu rozkazywać, ale nie pomiatać nim”. Żołnierze widzieli, że niejednokrotnie podoficerowie oszukiwali przy wydawaniu prowiantów, a „zaoszczędzone” produkty sprzedawali kupcom spekulantom. Obserwowali, jak do magazynów wojskowych podjeżdżały fury żydowskie i zabierały produkty takie jak pasy, mundury, płaszcze, żywność, które później zasilały „czarny rynek”. Lecz były to praktyki znane ze wszystkich armii tego czasu. Z pewnością demoralizacja jakiejś części kadr podoficerskiej i oficerskiej wywołana wieloletnią wojną, a także głodowe gaże wojskowe zachęcały do poszukiwania dodatkowych źródeł zarobkowania. Podobne praktyki zdarzały się także w dywizjach legionowych, aczkolwiek stosunki między wojskowymi były tam najczęściej bliskie, oparte na wzajemnym zaufaniu i solidarności. Świadczyły o tym między innymi przykłady spożywania posiłków ze wspólnego kotła. Żołnierze legionowi doceniali też starania dowództwa, aby godnie pożegnać zmarłych kolegów. „Byliśmy w pułku jak bracia, dzieliliśmy się każdym kawałkiem chleba, przysięgaliśmy sobie nawzajem, że nigdy nie zostawimy żadnego rannego, aby nie wpadł w ręce nieprzyjaciela” – pisał jeden z legionowych żołnierzy.

Poważną kwestią dla dowództwa stały się skomplikowane relacje między starymi żołnierzami a rekrutami, co oczywiście nie było cechą charakterystyczną tylko Wojska Polskiego i tego czasu. Naczelny Wódz w jednym z apeli wzywał do „zacierania podziałów między kadrą zawodową i szeregowymi pochodzącymi z poboru”, lecz skończyło się na słowach. Starzy wiarusi byli pewni swego, znali drogi i dróżki prowadzące do podoficerów i oficerów. Denerwowały ich niezdarność, niedbałość i nieśmiałość młodych, lecz rekruci często wywodzili się z wiosek oddalonych od centrów cywilizacji i po raz pierwszy w życiu przekroczyli granice powiatu, a niektórzy gminy. To, z czym się zetknęli w wojsku, było dla nich nowym doświadczeniem. Pisał o tym Marceli Handelsman, wówczas żołnierz, a w przyszłości znamienity historyk:

Chłopiec młody […] oderwany od rodziny, pozbawiony normalnego życia domowego, z coraz to inną obcujący przedstawicielką płci pięknej […], wtrącony w rozgwar życia obozowego szuka instynktownie w otoczeniu kogoś, z którym mógłby podzielić się dorobkiem swego własnego świata wewnętrznego. On się teraz dopiero rozwija, w jego duszy, w jego głowie rodzą się po raz pierwszy własne myśli, powstaje pogląd na ojczyznę, na życie, na szczęście, na siebie.

Odrębnym problemem były nie najlepsze stosunki między społeczeństwem a wojskiem. Konieczne okazały się nadzwyczajne wysiłki, aby żołnierze zrozumieli, że spełniają funkcje służebne wobec narodu, a mieszkańcy kraju, iż powinni darzyć sympatią żołnierzy. Trafnie zdiagnozował to Wincenty Witos w przemówieniu w Sejmie 27 lutego 1919 roku: „Armia musi być źrenicą narodu, armia musi być z narodem związana i pomiędzy nią a społeczeństwem nie może panować jakikolwiek separatyzm […], do armii wdarło się bardzo wielu ludzi na kierownicze stanowiska, z bardzo ciemną przeszłością”. Miał na myśli oficerów, którzy dali się poznać z serwilizmu wobec c. i k. monarchii, o których mówiono „polskojęzyczni Austriacy”. I dalej prawił, iż wojsko „nie może być zamkniętą kastą, lamusem, do którego składa się rozmaite graty, już niepotrzebne. Żołnierz musi wiedzieć, za co walczy, za co ginie”.

Jednym z pierwszych zadań władz wojskowych było pozyskiwanie do służby doświadczonych wyższych oficerów, w tym generałów. 11 listopada 1918 roku w Wojsku Polskim służyło ośmiu, ale latem 1919 już osiemdziesięciu, a rok później dziewięćdziesięciu trzech. Wszyscy kolejni szefowie sztabu, Rozwadowski, Szeptycki, Stanisław Haller, służyli w c. i k. armii. Sztab zdominowali wyżsi oficerowie z c. i k., a MSWojsk. – ci z armii rosyjskiej. O polskich oficerach z Rosji pisano: „jego niższość od oficera austriackiego w zakresie organizacyjnym i służby w sztabach i stąd jego wyższość w służbie liniowej i w sprawach bojowych”. Między listopadem 1918 a listopadem 1920 roku spośród siedemnastu dowódców armii i frontów ośmiu wywodziło się z c. i k. armii, czterech z rosyjskiej, czterech z Legionów, a jeden – Kazimierz Raszewski, który generałem został w kwietniu 1919 roku – z armii niemieckiej. Z kolei wśród dowódców dywizji coraz liczniejsi mieli za sobą służbę w Legionach. W przeddzień Bitwy Warszawskiej na dwudziestu sześciu dowódców dywizji i samodzielnych brygad dziesięciu służyło w Legionach, dziewięciu w armii rosyjskiej, a siedmiu w austro-węgierskiej.

Tabela 1. Generałowie i oficerowie Wojska Polskiego w 1921 roku

Generałowie

Oficerowie

liczba

w proc.

liczba

w proc.

Ogółem

145

100%

30 105

100%

Z armii rosyjskiej

66

45,5%

7951

26,4%

Z armii austriackiej

60

41,3%

9476

31,5%

Z Legionów Polskich

12

8,2%

7813

26,0%

Z Armii Hallera

4

2,7%

1752

5,8%

Z armii niemieckiej

3

2,0%

3113

10,3%

Źródło: Mieczysław Cieplewicz, Wojsko polskie w latach 1914–1926. Organizacja, wyposażenie, wyszkolenie, Wrocław 1998, s. 20.

Tylko nieliczni generałowie i wyżsi dowódcy mieli doświadczenie w pracy sztabowej. Najczęściej nabyli je w c. i k. armii, aczkolwiek polscy oficerowie stanowili tylko około trzech procent ogółu jej oficerów. Jednak w momencie wybuchu Wielkiej Wojny żaden z nich nie dowodził dywizją, nie mówiąc o korpusie. W trakcie wojny już takie przypadki miały miejsce.

Ustawą sejmową z 2 sierpnia 1919 roku nakazano weryfikację stopni wojskowych, aby ustalić starszeństwo i nadać stopnie wojskowe obowiązujące w Wojsku Polskim. 12 września tego roku powołano komisje weryfikacyjne. Przystąpiono do ujednolicania nazewnictwa wojskowego i kultury żołnierskiej. Pisał o tym Piłsudski: „Szliśmy na wojnę bez regulaminów w tornistrze, ze wspomnieniami mglistymi, bo z dawką siły przyzwyczajeń. Wiosną roku 1920 byliśmy zupełnie bez regulaminu służby polowej”. Dodajmy, że w trakcie wojny dopiero zaczął się kształtować polski język wojskowy, nad czym czuwała Centralna Komisja Słownictwa Wojskowego. Było to konieczne, gdyż nie tylko żołnierze, lecz także oficerowie mieli trudności z prawidłowym odczytaniem rozkazów. Polski żołnierz z Ameryki czy z zaboru pruskiego nie zawsze dobrze rozumiał rozkaz wydany przez oficerów z armii carskiej, z kolei oficerowie z c. i k. armii nie byli rozumiani przez podwładnych pochodzących z ziem zaboru rosyjskiego. Przykładowo żołnierz z byłej armii austro-węgierskiej nie rozumiał komendy „wstrzymać ogień”, a reagował dopiero na „Feuer einstellen”. „Prawie nigdy nie mogliśmy się zrozumieć” – pisał generał Lucjan Żeligowski. Trudności wynikały także z charakteru pracy dowódców. „Austriaccy generałowie po przejściu do naszej armii przynieśli z sobą cały system papierowości nadmiernej […] system ten okazał się zupełnie nieżyciowy i zamiast upraszczać, plątał, komplikował życie naszego wojska” – zanotował jeden z oficerów z armii rosyjskiej. Podobne uwagi formułował Żeligowski, niezawodny w krytykowaniu c. i k. żołnierzy: „Rozkwitła niezwykle papierowość. Pisano z jednego pokoju do drugiego. Zamiast rzecz załatwić telefonicznie, ale chodziło, aby w papierach były jasne ślady pracy […] nie tyle chodzi o to, aby coś zrobić, ile o to, żeby na wszystko mieć usprawiedliwienie w aktach i odpisach na wypadek odpowiedzialności”.

Scalanie armii oraz jej rozbudowa wymagały solidnych sum pieniężnych. Wydatki na nią rosły z miesiąca na miesiąc. Szacuje się, że gdyby nie wojna, emisja pieniędzy papierowych byłaby mniejsza o dwadzieścia pięć miliardów marek polskich. Adam Krzyżanowski obliczył, że z ogólnej sumy wydatków państwowych za lata 1918–1920, wynoszących 72,6 miliardów marek polskich, strumień skierowany do MSWojsk. sięgnął 42,3 miliarda. W istocie wydatki były jeszcze wyższe, gdyż takie resorty jak koleje żelazne, poczta i telegraf pokrywały koszty obsługi łączności wojskowej oraz poczty polowej. Na wojsko szły pożyczki i kredyty zagraniczne. W sumie w latach 1919–1920 obciążyło ono państwo wydatkami przekraczającymi sześćdziesiąt pięć procent budżetu. Rosło zadłużenie. W 1919 roku wyniosło ono 162,1 miliona dolarów, a rok później wzrosło o kolejne osiemdziesiąt cztery miliony dolarów.

Z budżetu MSWojsk. wypłacano gaże żołnierzom i pensje oficerom. Powszechnie utyskiwano na ich wysokość, ale w obliczu wszechobecnej biedy sytuacja materialna wojskowych nie mogła być inna. „Oficer polski mający rodzinę na utrzymaniu nie może dzisiaj wyżyć z poborów służbowych, jest przeważnie w nędzy” – pisał w „Polsce Zbrojnej” Marian Kukiel. W lutym 1920 roku, w przeddzień nowej fazy konfliktu, podniesiono gaże oficerów o sto procent. Zwiększono dodatki na ich dzieci i żony, ale i tak panowało przekonanie, że państwo nie dba o rodziny oficerskie. W ciągu kolejnych kilku tygodni inflacja spowodowała, że znów wkradła się bieda. Przykładowo podstawowa gaża porucznika rezerwy ułanów wynosiła w sierpniu 1920 roku 1200 marek polskich, czyli była niewiele większa od płacy majstra w zakładzie przemysłowym. We wrześniu 1921 roku z powodu inflacji wzrosła do 15 014 marek polskich, ale po odjęciu środków na prowiant pozostało 12 556. Ale realnie – w ciągu trzynastu miesięcy gaża porucznika zmalała o mniej więcej dziesięć procent.

Wojsko powstawało dosłownie w biegu. Trudno było uniknąć chaosu, zwłaszcza w pierwszych tygodniach. „W kraju – jak pisał o Galicji major Włodzimierz Tyszkiewicz – panowało zamieszanie i chaos zupełny […] wojska dawne ostatecznie rozbiegły się, po części rabując magazyny, któr[ych] dotąd same strzegły. Liczne posterunki były pozbawione żandarmerii, która je opuściła i odjechała do domów”. W powiatach samozwańczy komendanci wzywali ochotników pod sztandary wojska „jeszcze bez systemu, samorzutnie” – dodawał Tyszkiewicz. Nie inaczej wyglądało to w Królestwie. Stopniowo mniejsze jednostki łączyły się w większe. Kiedy już osiągnęły pewien poziom organizacji wewnętrznej, były kierowane na front.

Za formowanie nowych pułków odpowiadały Dowództwa Okręgów Generalnych (DOG-i), a z kolei zaciągiem ochotniczym i poborem rekrutów zajmowało się MSWojsk. W pierwszych tygodniach państwowości o wzroście liczby żołnierzy przesądzał głównie zaciąg ochotniczy. Już 2 listopada 1918 roku ukazała się odezwa PKL wzywająca do broni: „Młodzieńcy! Ojczyzna woła, że nadeszła godzina, w której czynem udowodnić macie, żeście dzielnymi synami naszych wielkich Ojców. Pamiętajcie, że Ojczyzna na Was liczy. Polska młodzież zawieść jej nie może i nie powinna”. Odezwa informowała, że młodzieńców poniżej siedemnastego roku życia nie przyjmuje się do wojska, chyba że dostarczą pisemną zgodę rodziców lub opiekunów. Na ochotników czekały komisje poborowe dla „ochotniczego zaciągu”. W pierwszej kolejności liczono na peowiaków, legionistów, dowborczyków, to jest byłych żołnierzy I Korpusu Polskiego w Rosji dowodzonych przez Dowbora-Muśnickiego. Rzeczywiście wielu się zgłosiło. Byli znakomitymi żołnierzami, gdyż posiadali dwa podstawowe atuty: silną motywację do walki oraz doświadczenie wojenne.

Wśród ochotników znalazło się niewielu synów chłopskich. Próby ich przekonania do ochotniczej służby w wojsku były skazane na porażkę. „Lud rozumie, że można zaprosić w gościnę, na chrzciny lub wesele, ale do wojska […], trzeba rozkazywać” – pisał ksiądz Wiktor Mieszkowski. Przez dziesięciolecia chłopi byli przyzwyczajani, że do wojska należy się stawić na wezwanie, bo tego życzyli sobie monarchowie, a ich zdanie było święte. W kulturze chłopskiej silnie zakorzenił się przymus sięgający czasów pańszczyźnianych. Poza tym włościanie powiadali, że już się nawojowali, a teraz jest czas na panów, niech oni idą do wojska walczyć o pańską Polskę. „Kto chce wojny, niech się bije. Ale chłop jest od tego, aby grunt obsiewał” – powiadał jeden z nich.

W 1919 roku zaciąg ochotniczy rozciągnięto na tak zwane ziemie północno-wschodnie (Litwę, Białoruś). Rozkazem z 20 maja 1919 roku urzędy werbunkowe tworzył i nadzorował Zarząd Cywilny Ziem Wschodnich (ZCZW), a od 25 stycznia 1920 roku MSWojsk. Latem w tamtejszych miastach i miasteczkach zawisły plakaty: „Wstępujcie do Wojska Polskiego”. W sprawozdaniu ZCZW z Wilna oceniano, że „młodzież ochotnie i licznie wstępuje do Wojska Polskiego, ta sama młodzież unikała bezwzględnie Armii Czerwonej”. W sumie między początkiem czerwca a końcem października 1919 roku w trzech ekspozyturach ZCZW, od Wileńszczyzny po Polesie, do wojska zgłosiło się – jeśli wierzyć danym – osiem tysięcy ochotników. Trzydzieści procent spośród nich stanowili białoruskojęzyczni prawosławni, głównie z Polesia, a ponad trzy procent ogółu Żydzi. Zatem wśród ochotników przeważała młodzież katolicka, a wśród niej byli uczniowie gimnazjalni, synowie ziemian, dzierżawców, szlachty zaściankowej, rzemieślników, wyrobników, dawni oficerowie i podoficerowie z armii carskiej. Potwierdza to między innymi sprawozdanie z Brześcia Litewskiego: „Ochotnicy niemal w całości stanowią element inteligentny i podoficerski […]. W pierwszym stadium organizacji armii zgłaszający się ochotnicy nie pytali ani o warunki, ani o termin służby”. To raport optymistyczny, gdyż dla wielu ochotników korzyści finansowe z tytułu służby nie były bez znaczenia, sporą część pośród nich stanowili bezrobotni lub osoby, które utraciły gospodarstwa rolne. Zgłaszając się do wojska, liczyli na wyżywienie, umundurowanie, na skórzane buty, na skromne gaże pieniężne i na pomoc finansową dla rodzin. W tej ostatniej kwestii mogli się czuć rozczarowani, ponieważ państwo nie było w stanie zapewnić ich rodzinom środków do życia.

Werbunkowi ochotników towarzyszyła demobilizacja, która z jednej strony osłabiła wartość bojową armii, ale z drugiej pozwoliła na pozbycie się weteranów, którzy byli najbardziej podatni – jak pisano – na bolszewicką „agitację wywrotową”. Największą pod względem skali przeprowadzono w dywizjach byłej Armii Hallera. Układ między Francją a Polską przewidywał, że ochotnicy mający obywatelstwo inne niż polskie zostaną zdemobilizowani w momencie podpisania pokoju z Niemcami. I tak się stało – do USA powróciło 11 072 spośród około 23 tysięcy Amerykanów polskiego pochodzenia. W myśl układu z Ameryką rząd polski ponosił koszty przejazdu żołnierzy do Gdańska oraz z portu docelowego w USA (z reguły był to Nowy Jork) do miejsca zamieszkania. Koszty transportu morzem ponosiła strona amerykańska. Lecz dla Polski nawet to było poważnym obciążeniem, dlatego w sukurs przyszła Polonia, która poprzez Wydział Narodowy Polski przekazała na ten cel – według Tadeusza Radzika – 192 tysiące dolarów. Ci spośród zdemobilizowanych, którzy postanowili zostać w Polsce, musieli złożyć kaucję w wysokości 12 tysięcy marek polskich oraz podpisać dokument, że zrzekają się pretensji do powrotu na koszt państwa. Jak się wkrótce okazało, najczęściej tego żałowali, gdyż po opuszczeniu wojska mieli trudności z aklimatyzacją i ze znalezieniem pracy. Władze polskie niewiele im pomogły. 25 listopada 1919 roku mówił o tym w Sejmie premier Skulski: „zdemobilizowani, przeważnie członkowie Polonii amerykańskiej, znaleźli się u nas na bruku […] bez środków materialnych. Nie zaopiekowano się nimi na tyle, by wysłać ich do miejsc zamieszkania, a przecież ci ludzie rzucili ognisko domowe i szli, ażeby bronić swojej dalekiej ojczyzny”. Wczesną wiosną 1920 roku zwolniono kolejnych polskich Amerykanów. Demobilizacja spowodowała obniżenie wartości bojowej dywizji hallerowskich, gdyż opuścili je żołnierze dobrze wyszkoleni. W czerwcu 1920 roku dalsza demobilizacja została wstrzymana, ale większość hallerczyków już powróciła do domów.

O liczebności wojska przesądził regularny pobór rekruta. Jako pierwsza zapowiedziała go Rada Regencyjna, ale najwcześniej, gdyż jeszcze późną jesienią 1918 roku pobór przeprowadziła PKL na podstawie austriackiej ustawy wojskowej i za pośrednictwem Powiatowych Komend Uzupełnień (PKU). 15 stycznia 1919 roku zarządzono częściowy pobór w Królestwie Polskim, a kolejne przeprowadzono w lutym i marcu. O szybkim wzroście liczebnym armii przesądziła ustawa z 7 marca 1919 roku przyjęta przez Sejm z inicjatywy stronnictw centroprawicowych. Jej inicjatorzy oczekiwali sporego kontyngentu rekrutów zwłaszcza z Królestwa Polskiego, gdyż od 1915 roku wojska rosyjskie po wycofaniu się za linię Bugu nie mogły już przeprowadzić tam poboru.

15 listopada 1919 roku i w dniach kolejnych wcielono do wojska 101 500 poborowych z rocznika 1900, a 15 marca 1920 – 75 200 z rocznika 1901. W źródłach znajdujemy różne dane, dlatego traktujmy je orientacyjnie. W czerwcu 1920 roku, ze względu na gwałtowne potrzeby, przeprowadzono nadzwyczajną mobilizację roczników 1895–1902, a 14 lipca 1920 roku roczników 1890–1894.

Wezwanie do przymusowego poboru nie wszystkich uradowało. Nie znalazła potwierdzenia deklaracja jednego z chłopów wyrażona w związku z zaciągiem ochotniczym: „Jak będzie pobór, pójdziemy wszyscy, a tak to po co mamy iść”. Liczni wezwani pozostali w domach, inaczej niż w sierpniu 1914 roku, kiedy to rekruci z radością pomaszerowali do koszar. Poziom odmowy stawienia się w c. i k. armii i niemieckiej nie przekraczał jednego procentu, a w armii rosyjskiej dwóch procent. W 1914 roku żołnierze szli do wojska przekonani, że idą na własną wojnę, za swojego cesarza. Jednak w kolejnych latach mobilizacje przebiegały z coraz większymi trudnościami, a dotychczas sprawna machina organizacyjna państw zaborczych zaczęła zawodzić. Z roku na rok rosła liczba unikających służby wojskowej, jak również dezerterów.

Wezwania do poboru rekrutów i to tuż po zakończeniu wojny nie mogły się spotkać z ich radością. Rekruci podobnie jak i ich rodziny pragnęli pokoju i spokoju. To po pierwsze. Po drugie, istniał szeroki margines przyzwolenia społecznego na ucieczkę przed służbą wojskową. Społeczności wioskowe i miasteczkowe często chroniły uciekających przed poborem. Polska nie mogła sobie jeszcze wyrobić należnego szacunku mieszkańców. Niejeden rekrut pytał, czy warto umierać za państwo, które nie zapewnia tego, czego oczekują, a niebawem może też zniknąć z mapy Europy. Syn chłopski Michał Słowikowski powiadał: „Jak mi się żreć chce, to co mi honor da? W dupie mam honor. Jeżeli jeść nie ma co, jeżeli wszy gryzą. Jeżeli gaci żołnierze nie mają”.

Jakie były wyniki mobilizacji? Trudno o jeden spójny i jednoznaczny obraz. Zależały one od wielu czynników. W jednych powiatach do poboru stawała zdecydowana większość, w innych nieliczni. Przykładowo w Łomży stawiło się trzydzieści trzy procent rekrutów rocznika 1895, w Kolnie dwadzieścia jeden procent, w Ostrołęce sześćdziesiąt sześć procent. W Łodzi, w marcu 1920 roku, na ogólną liczbę 3676 rekrutów nie stawiło się 474. W Warszawie na 3212 nie stawiło się 678. Z kolei w marcu 1920 roku w Białymstoku na 1190 wezwanych zgłosiło się 172. Taki wynik skłonił żandarmerię do przeprowadzenia „polowania” na uchylających się, które przyniosło dobry efekt, gdyż w marcu zatrzymano 600 osób. W kaliskim podczas obław od stycznia do marca 1920 roku schwytano 550 uchylających się i dezerterów. Z kolei w maju tego roku w DOG Kielce podczas obław zatrzymano ich dwa tysiące. NDWP, uwzględniwszy negatywne czynniki wpływające na pobór, uznało, że w sumie przyniósł on niezłe wyniki, nawet w tak trudnym okresie jak lato 1920 roku. „Psychologia szerokich mas dojrzała całkowicie do tego, aby powszechny pobór przymusowy dał pomyślne wyniki” – czytamy w raporcie z 12 sierpnia 1920 roku.

Ci, co nie chcieli służyć w wojsku, odwoływali się od decyzji o poborze, między innymi fałszując metryki urodzenia, dodając sobie lat, przedstawiając dokumenty, że są jedynymi żywicielami rodziny, dowodząc niepełnosprawności. Niektórzy wstrzykiwali sobie naftę pod skórę lub pili mocz koński, co miało spowodować wysoką gorączkę. W ostateczności, gdy to nie pomogło, pozostawała łapówka. Powstały „łapówkarskie” przedsiębiorstwa, które zajmowały się pośrednictwem między członkami komisji a zainteresowanymi. W rolę pośredników, zwanych faktorami, najczęściej wcielali się Żydzi. Przekupstwa stały się poważnym problemem, gdyż rosła znieczulica społeczna na sprawy państwa i obronności. Niejeden faktor został aresztowany, ale wkrótce najczęściej wychodził na wolność dzięki… przekupstwu. Koło się domykało. Machina działała skutecznie.

Pójścia do wojska odmawiali często także Żydzi. Na wieść o poborze niejeden spośród nich decydował się na ucieczkę poza granice Polski, najczęściej do Wolnego Miasta Gdańska, do Czechosłowacji, Niemiec. Pozostali czynili, co w ich mocy, aby uniknąć wcielenia do armii. Lecz gdy żaden środek nie zadziałał, gdy nie potrafili przekonać komisji, że bez nich wojsko polskie i tak wygra wojnę, to przynajmniej starali się maksymalnie skrócić czas służby. Ich współwyznawcy podczas odwiedzin przynosili im w paczkach wraz z jedzeniem środki wywołujące choroby, dlatego dowództwa ograniczyły wizyty, ale wówczas prasa światowa pisała o znęcaniu się polskich oficerów nad żydowskimi żołnierzami. Dla większości Żydów służba wojskowa była bolesną i zupełnie niepotrzebną wyrwą w życiorysie. Oznaczała opuszczenie domu i porzucenie działalności gospodarczej, która była sensem ich życia. Służba nowemu państwu, które nie wiadomo jak długo przetrwa, wyglądała na nieracjonalną w racjonalnym świecie żydowskim. Żydzi obawiali się też szykan i znęcania się nad nimi w wojsku, co niejednokrotnie miało miejsce.

W drugiej połowie 1919 i w 1920 roku Żydzi uchylający się od służby powoływali się na tak zwany traktat mniejszościowy, który został narzucony między innymi Polsce. Powiadali, że są obywatelami „państwa syjońskiego” lub „państwa palestyńskiego”, zatem nie wolno ich zmuszać do służby. W styczniu 1920 roku MSWojsk. zdecydowało, że Żydzi wezwani do służby muszą się stawić, gdyż jako obywatele Polski mają te same prawa i obowiązki co pozostali. W praktyce jednak często ich zwalniano, gdyż jak uzasadniano, są „elementem niepewnym i nielojalnym”. Od lipca 1920 roku poczynając, ze względu na gwałtowne potrzeby wojska, zwolnień już nie udzielano.

W Wojsku Polskim nie liczono na obecność Ukraińców – ze względu na ich wrogość do państwa polskiego oraz niewyjaśniony status prawnomiędzynarodowy Galicji Wschodniej. Ostateczna decyzja aliantów o przyznaniu Polsce tego terytorium zapadła w 1923 roku. Z kolei władze polskie wezwały do poboru prawosławnych z ziem północno-wschodnich oraz z Wołynia, aczkolwiek kiedy latem 1920 roku odbywał się pobór roczników 1895 i 1902, polskie raporty nie kryły, że prawosławna ludność ukraińska zdecydowanie odmawia stawania w wojsku, a ekspedycje karne jedynie wzmacniają opór. „Popisowi Rusini – czytamy w jednym z raportów – stawiają się w niektórych powiatach, […] nie kryją, że idą z zamiarem zdrady i zemsty: pokaże się, jak będziemy wam służyli”. Przy najbliższej dogodnej okazji dezerterowali wraz z bronią. Także Niemcy uchylali się od poboru, powiadając, że są optantami na rzecz Niemiec i z Polską już nic ich nie łączy. Zatem w Wojsku Polskim zdecydowanie przeważali Polacy i katolicy. Przedstawiciele mniejszości narodowych i wyznaniowych stanowili niewielki margines. Na skutek tego wojsko miało charakter narodowy, a nie państwowy. Uległo to zmianie dopiero na mocy zapisu konstytucji marcowej z 1921 roku, że „wszyscy obywatele są obowiązani do służby wojskowej”.

Pewien, w sumie jednak niewielki wpływ na liczebność wojska miała dezercja. Była problemem nie tylko Polski, lecz wszystkich armii nowych państw Europy bazujących na rekrutach chłopskich, którzy marzyli nie o służbie w wojsku, ale o spokojnym i bezpiecznym gospodarowaniu. W razie komplikacji chłopskie armie rozpadały się niczym domek z kart, tak jak armia hetmana Ukrainy Skoropadskiego, kiedy Niemcy opuścili Ukrainę jesienią 1918 roku.

Niemniej w porównaniu z innymi armiami „naszej” Europy poziom dezercji w Wojsku Polskim był skromny, choć jak pisał w marcu 1920 roku jeden z oficerów, poborowi „tylko myślą, jak się ze służby wymigać”. Jednak od myślenia do decyzji była długa droga. O skali dezercji możemy się zorientować na podstawie danych z DOG, jak choćby z Łodzi z marca 1920 roku. Na 36 765 żołnierzy zdezerterowało w ciągu dwóch miesięcy 474, z czego 80 było wyznania mojżeszowego, 37 ewangelickiego, a 357 katolickiego. Z kolei w DOG Lublin między 25 grudnia 1919 roku a 25 stycznia 1920 z siedmiu tysięcy żołnierzy garnizonu lubelskiego zdezerterowało 265. W rejonach położonych dalej na wschód, gdzie łatwiej było się ukryć, skala dezercji była wyższa.

Na dezerterów żandarmeria organizowała obławy, ale bywało, że spotykała się ze zbrojnym oporem. W jednym z raportów czytamy, że dezerterzy „bezkarnie […] pokazują się otwarcie i publicznie”. Bywało, że czuli się bezpiecznie dzięki opłacaniu się policjantom, a pieniądze, którymi dysponowali, pochodziły nieraz z rabunku kas pułkowych.

W niektórych regionach i środowiskach na gotowość do dezercji wpływała propaganda bolszewickiej Rosji oraz polskich komunistów skupionych w Komunistycznej Partii Robotniczej Polski (KPRP). W raportach często pisano, że dezercja „to robota komunistów”. W lipcu 1920 roku w jednym z nich czytamy, że „wskutek zbrodniczej agitacji wrogich dla państwa jednostek rekruci nie stawili się w pełnej liczbie do nakazanego przeglądu”. Oczywiście historyk nie jest w stanie ustalić, jak liczni nie stawili się lub zdezerterowali z powodu propagandy komunistycznej. Do niektórych środowisk propaganda komunistyczna w ogóle nie docierała.

KPRP mogła liczyć na początku 1919 około sześciu do siedmiu tysięcy członków, a latem około dziesięciu tysięcy. W 1920 roku już mniej, gdyż cofała się fala rewolucyjna. Komuniści na początku 1919 roku utworzyli Wydział Agitacji w Wojsku (Wydział Wojskowy), którego zadaniem było między innymi zniechęcanie rekrutów i żołnierzy do służby w wojsku. Komuniści, za swoją ojczyznę uważający Rosję bolszewików i negujący polską państwowość, wzywali między innymi do bojkotu wyborów do Sejmu i poboru do wojska. Zachęcali żołnierzy do buntu, do dezercji i zabijania „reakcyjnych” oficerów. W Zagłębiu Dąbrowskim powołali Czerwoną Gwardię, a w Zamościu, Lublinie, Ostrołęce, Łodzi, Sosnowcu utworzyli rady delegatów żołnierskich. W kilku garnizonach zorganizowali bunty lub podjęli takie próby jak w Zamościu w 1918 roku czy w Łodzi w lipcu oraz we wrześniu 1919 roku.

Władze wojskowe utrudniały przenikanie idei komunistycznych. Wydawały żandarmom zalecenia, jak powinni postępować z żołnierzami, aby ich nie antagonizować, a tym samym nie ułatwiać penetracji bolszewickich idei i nie zachęcać do dezercji. „Bardzo poważnym czynnikiem rozwoju ruchu komunistycznego jest działalność żandarmerii polowej” – czytamy w raporcie. W krótkim czasie żandarmeria zdołała sobie wyrobić jak najgorszą opinię. W wielu raportach pojawiają się stale te same oceny, że jednostka powołana do zachowania dyscypliny w armii w niemałym stopniu przyczyniała się do jej rozluźnienia.

Walkę z dezercją podjęły DOG-i oraz NDWP. W maju 1919 roku generał Antoni Symon, dowódca DOG Kraków, oznajmił:

Zbiegostwo żołnierza jest wielką zbrodnią wobec Ojczyzny. Dlatego państwo musi z całą surowością karać dezerterów, jako zdrajców, […] ujęci dezerterzy oddani będą sądowi celem najsurowszego ukarania […]. Skazańcy zostaną pod eskortą odstawieni na front i rozdzieleni między rozmaite pułki, gdzie będą użyci do najcięższych robót i w najbardziej niebezpiecznych miejscach.

Podobnych ostrzeżeń było znacznie więcej, ale problem pozostawał. Stale ponawiane apele i groźby dowodziły ich niskiej skuteczności. Szczególnie musiało to niepokoić latem 1920 roku, kiedy to z powodu porażek wojsk polskich zwiększyła się liczba ucieczek z wojska. W obwieszczeniu z lipca 1920 roku czytamy:

Wszyscy żołnierze trwający jeszcze w uporze i nieposłuszeństwie […] zostaną, jako winni przekroczenia rozkazu, […] przy użyciu środków przymusu do właściwego sądu wojskowego dla ukarania odstawieni. To samo dotyczy także osób cywilnych, które namawiają osoby wojskowe do popełnienia powszechnego czynu karogodnego.

W sierpniu 1920 roku ogłoszono dekret o karze śmierci za dezercję. Działające przy DOG-ach Sądy Wojskowe zostały przekształcone w doraźne, które ochoczo zabrały się do pracy. Sędziowie obradowali zwykle rano, a w południe i wieczorem wyroki wykonywano. Konsekwencja w stosowaniu kar zmniejszyła znacznie skalę problemu, tym bardziej że blady strach padł na mieszkańców wsi, którzy obawiali się przykrych dla nich konsekwencji za pomoc dezerterom.

Przeprowadzenie poboru wiosną 1919 roku pozwoliło przejść od fazy spontanicznej w tworzeniu wojska do formowania dywizji piechoty jako podstawowych związków taktycznych. Pierwsze dywizje „krajowe” utworzono wiosną i latem 1919 roku, aczkolwiek Piłsudski wydał rozkaz o formowaniu dziesięciu dywizji piechoty już 26 listopada 1918 roku, a w styczniu 1919 roku zaplanowano utworzenie również sześciu brygad jazdy.

Najwcześniej, bo już 9 grudnia 1918 roku, rozpoczęto organizowanie 1 Dywizji Litewsko-Białoruskiej (DLB), która miała się składać z ochotników pochodzących z ziem północno-wschodnich. Następnie przystąpiono do formowania trzech dywizji piechoty Legionów. 4 stycznia 1919 roku Piłsudski nakazał powołanie Inspektoratu Piechoty Legionów. 21 lutego tego roku rozpoczęła się historia 2 Dywizji Piechoty Legionów (DPL), a 12 kwietnia 3 DPL. 2 DPL została wkrótce przenumerowana na 1 DPL, a potocznie zwano ją dywizją Rydza-Śmigłego. 7 marca 1919 roku Sejm przyjął ustawę o formowaniu armii liczącej pół miliona żołnierzy, składającej się z dwunastu dywizji piechoty i sześciu brygad jazdy, a latem podniesiono liczbę planowanych dywizji do dwudziestu, z czego cztery stanowiły hallerowskie i cztery wielkopolskie, a brygad jazdy do siedmiu. Na wyposażeniu dywizji powinno znajdować się sześć samochodów, trzydzieści sześć dział lekkich, dwanaście ciężkich i dwieście siedemdziesiąt karabinów maszynowych. Ujednolicono system zapisywania numeracji. I tak Okręgi Generalne zapisywano cyframi rzymskimi, nazwy dywizji cyframi arabskimi, brygady piechoty i jazdy rzymskimi, a pułki arabskimi.

Szybkie zwiększenie liczebności wojska było możliwe dzięki wchłonięciu Armii Polskiej we Francji. Wiosną 1919 roku liczyła cztery dywizje strzelców, trzy pułki szwoleżerów oraz siedem eskadr lotniczych. Rząd w Warszawie i osobiście Piłsudski, a także KNP czynili starania, aby Armia Hallera jak najszybciej została przetransportowana do kraju. Już w grudniu pojawiły się plotki, że wyląduje w Gdańsku i uderzy na Niemców, co spowoduje przyłączenie zaboru pruskiego z Gdańskiem do Polski. „Dzisiaj gazety sygnalizują przyjazd Hallera do Gdańska. Dziś wojsko polskie w Gdańsku ląduje” – pisała 18 grudnia 1918 roku Maria Dąbrowska, aczkolwiek jeszcze wówczas nie powróciło. Rokowania w Paryżu dalej trwały, niepewne było stanowisko Niemiec. Armia Hallera dalej podlegała naczelnemu wodzowi wojsk sprzymierzonych, którym był marszałek Ferdinand Foch. Ostatecznie strona polska uzyskała zgodę na jej transport do kraju, rozpoczęty 14 kwietnia 1919 roku. Pociągi jechały z żołnierzami nieuzbrojonymi, gdyż broń podróżowała oddzielnie w zaplombowanych wagonach. Pierwszy transport kolejowy z Hallerem dotarł przez Niemcy do Polski w nocy z 19 na 20 kwietnia, a ostatni pod koniec czerwca. W sumie do Polski trafiło ponad 67 tysięcy żołnierzy, znakomicie wyposażonych i wyszkolonych, a także ponad dziesięć tysięcy koni.

W skład Armii Polskiej we Francji wchodziły także jednostki, które formowały się na terenie Rosji. Dowódcą wojsk polskich na Syberii został major, później pułkownik Walerian Czuma, były oficer II Brygady Legionów Polskich. Z kolei pułkownik Kazimierz Rumsza został w styczniu 1919 roku dowódcą 5 Dywizji Strzelców Polskich (syberyjskiej). Jego żołnierze podjęli walkę z bolszewikami i przegrali. 10 stycznia 1920 roku zostali otoczeni. Jeńcy pomaszerowali do kopalń, a niejeden spośród oficerów został rozstrzelany. Ponad tysiąc żołnierzy przebiło się na wschód w kierunku Irkucka, a następnie przez Mandżurię dotarło do Morza Japońskiego, stamtąd zaś statkami brytyjskimi do Europy. 1 lipca 1920 roku zameldowali się w Gdańsku. Dowodził nimi dzielny Rumsza. Stali się podstawą dwupułkowej Syberyjskiej Brygady Piechoty. Z kolei na południu Ukrainy formowała się 4 DSP licząca około trzech tysięcy żołnierzy. Dowodził nią generał Lucjan Żeligowski. Dzięki interwencji Focha dotarła w czerwcu 1919 roku do Galicji przez Rumunię i wzięła jeszcze udział w walkach z Ukraińcami. Jak z dumą podkreślano, była jedyną zwartą jednostką uformowaną w Rosji, która zasiliła Wojsko Polskie.

Ostatnią wielką formacją, która weszła w skład Wojska Polskiego, była Armia Wielkopolska. Jej dzieje rozpoczęły się 27 grudnia 1918 roku wraz z wybuchem powstania wielkopolskiego. Podlegała NRL w Poznaniu. W połowie stycznia 1919 roku jej głównodowodzącym został pięćdziesięciojednoletni generał Józef Dowbor-Muśnicki, który w okresie wojny dał się poznać jako sprawny organizator. Na mocy umowy podpisanej w Trewirze 16 lutego 1919 roku między Niemcami a aliantami wojska wielkopolskie zaliczono do wojsk sprzymierzonych. 30 maja 1919 roku Piłsudski wystosował do Dowbora-Muśnickiego pismo informujące, że armia przez niego dowodzona została podporządkowana Polsce i jej naczelnemu wodzowi. Dowbor-Muśnicki nie był tym zachwycony, twierdził, że Wielkopolanie mogą się podporządkować, jak powiadał, „Armii Kongresówki” tylko pod względem operacyjnym, ale stanowią odrębną formację i to on ma prawo prowadzić politykę kadrową. „Przeniesienie nieodpowiednich jednostek z Królestwa, gdzie poważne wykroczenia oficerów zdarzają się w znacznej ilości, może wywołać bardzo niepożądane skutki; tutejszy żołnierz i społeczeństwo bardzo są wymagający od oficera” – podkreślał. Dowbor-Muśnicki przegrał. Nie był w stanie obronić odrębności AW, gdy samodzielność Wielkopolski też została ograniczona. Oficjalne przekazanie wojsk wielkopolskich Wojsku Polskiemu nastąpiło w dniach 25–27 października 1919 roku w Poznaniu w obecności Piłsudskiego. 92 tysiące żołnierzy i 1600 oficerów, a wraz z oddziałami zapasowymi i tyłowymi 120 tysięcy osób zasiliło Wojsko Polskie. Wielkopolska zdobyła się na poważny wysiłek mobilizacyjny, który był możliwy dzięki ofiarności i determinacji społeczeństwa oraz sprawnej organizacji poboru rekruta. Z dziewięćdziesięciu dwóch pułków piechoty Wojska Polskiego dziewiętnaście wywodziło się z Armii Wielkopolskiej, a z dwudziestu ośmiu pułków jazdy wielkopolskie były cztery. AW dysponowała dobrym lotnictwem i wyszkolonymi pilotami. Wojska wielkopolskie znane były z bitności, dobrej organizacji i solidnego wyszkolenia. „Dobrą opinię, jaką się cieszą pułki poznańskie, zawdzięczać należy temu, iż są one bardziej niemieckie od reszty wojsk polskich” – zanotował lord D’Abernon i nie był to komplement, który by wszystkich ucieszył.

Zwieńczeniem procesu scalania trzech armii było święto zjednoczenia zwane świętem trzech Józefów, gdyż obok Józefa Piłsudskiego, stawili się Józef Haller i Józef Dowbor-Muśnicki. Do tego symbolicznego aktu doszło 19 października 1919 roku w Krakowie. Przed Naczelnym Wodzem, przy tak zwanym Kamieniu Kościuszki, gdzie naczelnik powstania 1794 roku składał przysięgę na krakowskim Rynku, przedefilowały oddziały trzech armii oraz delegacje młodzieży szkolnej, co miało podkreślać jedność wojska i narodu. Święto nie przesłoniło tarć między trzema ambitnymi Józefami. Ich koncepcje polityczne i wojskowe były odmienne. Kolejne miesiące bynajmniej ich ku sobie nie zbliżyły.

Konsekwencją procesu jednoczenia trzech armii były zmiany numeracji pułków i dywizji. Dotychczas jedne dywizje były trzy-, inne czteropułkowe, a 1 DLB nawet sześciopułkowa. Jedne miały wewnętrzny system dwubrygadowy, inne tego nie miały. Dywizje hallerowskie były trzypułkowe, po zjednoczeniu czteropułkowe. Po zjednoczeniu istniały aż cztery dywizje noszące numer jeden: DSP (hallerowska), DPL, Dywizja Strzelców Wielkopolskich, DLB. W październiku 1919 roku ta ostatnia została podzielona na dwie: 1 i 2 DLB. Osobliwością obu tych dywizji było to, że pułki nie miały numeracji, tylko nazwy ziem. W sierpniu 1920 roku obie te dywizje otrzymały nową numerację: 19 i 20 DP, co jak podkreślał pułkownik Tadeusz Kutrzeba, wywołało „silne rozgoryczenie wśród oficerów i szeregowych, gorąco przywiązanych do poprzedniej nazwy, z którą byli mocno związani, ideowo, pochodzeniem i tradycją poprzednich czynów wojennych”. Pod wpływem tych głosów Piłsudski przywrócił poprzednią nazwę i numerację, ale w praktyce obie funkcjonowały wymiennie.

1 DPL dalej pozostała pierwszą, 1 dywizja hallerowska otrzymała numer 13 i nazwę Kresowa, 1 Dywizja Strzelców Wielkopolskich stała się 14 Wielkopolską DP. Jednak dalej obie numeracje występowały zamiennie, a poza tym była nazywana po prostu 14 DP lub Dywizją Wielkopolską. Istniały również trzy dywizje z numerem 2, podobnie trzy z numerem 3, dwie z numerami 4, 5, 6 i 7.

W kawalerii istniały pułki szwoleżerów, ułanów i strzelców konnych. I tak z dawnych ułanów legionowych powstały trzy pułki szwoleżerów, a ze szwoleżerów Armii Hallera pułki strzelców konnych. Najwięcej było pułków ułanów, które powstały z różnych formacji, w tym z korpusów wschodnich.

Osobliwość stanowiły formacje kobiece. Nie były jedynymi w Europie. Kobiety służyły także w Armii Czerwonej; różniły się od Polek żołnierek, gdyż goliły głowy, nosiły spodnie, czyli zewnętrznie upodabniały się do mężczyzn. Polskie żołnierki służyły w spódnicach. W trakcie wojny nie przygotowano munduru dla kobiet, ale rozpoczęto produkcję sznurowanych butów. Kobiety służyły z reguły w tym, w czym przybyły do koszar. Jedne w bluzach wojskowych, inne w przerobionych kurtkach i koszulach żołnierskich.

Obecność kobiet w czasie Wielkiej Wojny w roli sanitariuszek i łączniczek nie dziwiła. W takim charakterze spotykano je w armiach europejskich. Natomiast czymś nowym była służba w formacjach bojowych. Niemniej warto przypomnieć, że już w Legionach kobiety służyły na pierwszej linii frontu, aczkolwiek w męskim przebraniu i z taką tożsamością. Po wojnie legionistki postanowiły ponownie stanąć z bronią w ręku u boku mężczyzn. Na swoich sztandarach niosły nie tylko Wolną Polskę, lecz także równe prawa i obowiązki dla kobiet.

Jedną z organizatorek była Aleksandra Zagórska. W Wojsku Polskim dosłużyła się stopnia podpułkownika. W walkach z Ukraińcami we Lwowie zginął jej czternastoletni syn – Jerzy Bitschan, lwowskie Orlątko.

Wojska kobiece nazwano Ochotniczą Legią Kobiet (OLK), w skrócie „Olki”. Ochotniczki pełniły funkcje wartownicze, co pozwoliło skierować zwolnionych żołnierzy na front. Poza tym pracowały w kancelariach wojskowych, w poczcie polowej, łączności, w pralniach i zakładach krawieckich, aczkolwiek nie były to prace ich marzeń. Chciały mieć możliwość walki z bronią w ręku, co szybko się nie spełniło.

Statut OLK określił rozkaz MSWojsk. z 18 maja 1920 roku. Naczelnikiem Wydziału OLKMSWojsk. była Zagórska, wkrótce dowódczyni OLK. Obok niej aktywnością wyróżniały się między innymi: Wanda Gertz, Janina Prus-Niewiadomska, Michalina Mościcka, Helena Grabska, Janina Dłuska, Janina Łada-Walicka. Ta ostatnia służyła w II Ochotniczym Szwadronie Śmierci.

Pierwsze oddziały OLK powstały we Lwowie podczas wojny polsko-ukraińskiej. Kolejne w Wilnie, Lidzie, Grodnie, Krakowie i Poznaniu. We Lwowie „Olki” walczyły obok mężczyzn. Plany z lata 1920 roku przewidywały stworzenie batalionu OLK w każdym DOG, dlatego drzwi koszar zostały otwarte dla ochotniczek w wieku od osiemnastu do czterdziestu lat. Do września 1920 roku sformowano cztery bataliony. W warszawskim batalionie służyły 584 kobiety, we lwowskim 519, w krakowskim 338 i w poznańskim 218. Razem z zapasowymi 2485, a 1 października 2529. W większości były to urzędniczki, nauczycielki, uczennice, studentki, artystki. Nie wszystkie wytrzymały trudną i – jak się nieraz okazało – bolesną służbę. W raporcie z lipca 1920 roku czytamy:

Stan zdrowotny słaby. Legionistki przeciążone są służbą i ćwiczeniami. Duży procent chorób stanowią odparzenia i rany nóg, powstające na skutek marszów dziennych. Dość duża ilość legionistek zapada na choroby wymagające operacji, co wpływa ujemnie na przyszłe ich macierzyństwo. Co dzień zdarzają się przypadki omdlenia na posterunku.

W pierwszych dniach sierpnia tego roku sformowano w Warszawie Batalion Liniowy i warszawskie „Olki” uroczyście, w asyście licznie zgromadzonej publiczności, wyruszyły 14 sierpnia na pozycje obronne. Ich obecność poprawiła nastroje i morale wojska. Także minister Sosnkowski pozytywnie oceniał ich służbę: „Sformowany w czasie obrony stolicy państwa oddział bojowy OLK […] wyróżnił się znakomicie karnością, zrozumieniem powagi chwili oraz gotowością wzięcia […] udziału w obronie zagrożonej stolicy”.

Zaciąg ochotniczy, w tym kobiet, oraz wielokrotny pobór przymusowy przyniósł znaczny wzrost liczebności armii. W styczniu 1919 roku Wojsko Polskie liczyło 110 500, ale gotowych do udziału w boju było 23 tysiące, czyli około dwudziestu procent. 23 września 1919 roku w wojsku służyło 11 040 oficerów i 348 200 szeregowych (stan żywieniowy), z czego 3950 oficerów i 153 600 żołnierzy to stan bojowy, a na początku sierpnia 1920 liczba żołnierzy wzrosła do około 800 tysięcy, z czego jedynie 170 tysięcy walczących i ponad pięć tysięcy oficerów. 1 września 1920 roku służyło 943 978 żołnierzy (w tym 26 478 oficerów), w wojskach frontowych 348 284, a w bojowych 162 830. W kolejnych miesiącach roku, na skutek demobilizacji, liczebność armii stopniowo się zmniejszała.

W Wojsku Polskim stale następowały zmiany organizacyjne. W rozkazie NDWP z 14 lutego 1919 roku czytamy:

Dowództwo było zmuszone naprędce formować jednostki, mimo braków wyćwiczenia, wyekwipowania i umundurowania, nawet z niedostateczną bielizną, posyłać na front. Ta dorywczość nie pozwalała wykończyć organizacyjnie większych jednostek, przeciwnie – zmuszała często do wyrywania ze związków pułkowych pojedynczych batalionów, ze związków batalionowych pojedynczych kompanii […]. Łamanie związków musiało się również niekorzystnie odbić na prowadzeniu jednolitej akcji wojennej.

Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.

Polecamy także 

Andrzej Chwalba

1919. Pierwszy rok wolności

W listopadzie 1918 roku Polska odzyskała niepodległość, ale o jej kształcie w znacznej mierze zdecydowały wydarzenia następnych miesięcy. Listopadowa euforia szybko minęła, a Polacy musieli stawić czoła nie tylko wyzwaniom wynikającym z wielkiej polityki, ale także kłopotom dnia codziennego. Na pierwszy rzut oka mogło się wydawać, że nie podołają wyjątkowemu zadaniu, jakim była budowa nowego państwa. Następstwa wojny, dezorganizacja życia społecznego, bieda, różnice wynikające z porozbiorowego dziedzictwa były trudnym sprawdzianem dla całego społeczeństwa.

A jednak się udało! Powołano organy władzy, przeprowadzono wybory do Sejmu Ustawodawczego, utworzono policję państwową oraz terenowe oddziały administracji i sądownictwa. Zorganizowano armię, która już w kolejnym roku miała przejść próbę decydującą o być albo nie być młodego państwa.

Profesor Andrzej Chwalba przygląda się zagadnieniom politycznym i procesom społecznym w roku, który – choć pozostaje w cieniu podręcznikowego 1918 – w znacznej mierze przesądził o rzeczywistym kształcie II Rzeczpospolitej.

WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.

czarne.com.pl

Wydawnictwo Czarne

@wydawnictwoczarne

Sekretariat i dział sprzedaży:

ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice

tel. +48 18 353 58 93

Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa

Dział promocji:

ul. Marszałkowska 43/1, 00-648 Warszawa

tel. +48 22 621 10 48

Skład: d2d.pl

ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków

tel. +48 12 432 08 52, e-mail: [email protected]

Wołowiec 2020

Wydanie I