A wszystko przez Faraona - Jacek Dubois - ebook + audiobook

A wszystko przez Faraona ebook i audiobook

Jacek Dubois

0,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Niesamowite, trzymające w napięciu, zabawne przygody dzieci znanego archeologa, które zdobywają fortunę, aby pomóc ojcu oskarżonemu o kradzież starożytnych figurek faraona. Z niejednej opresji pomaga im wyjść niezwykle uczony i mówiący ludzkim głosem... kot. Nie bez powodu Egipcjanie otaczali koty wyjątkową czcią.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 261

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 6 godz. 14 min

Lektor: Andrzej Hausner
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Rozdział I. Rysunek na piasku

Roz­dział I

Rysu­nek na pia­sku

Cała ta histo­ria zda­rzyła się przez fara­ona. Żył on dawno temu i wpadł na bar­dzo dziwny pomysł. Żeby­ście jed­nak wszystko zro­zu­mieli, naj­pierw muszę opo­wie­dzieć wam o mojej rodzi­nie.

Ja jestem Staś i mam osiem lat. Mój tata ma na imię Mau­rycy i jest zna­nym arche­olo­giem, ale i tak wszy­scy moi kole­dzy nazy­wają go tatą Sta­sia – czyli moim.

Arche­olog to ktoś, kto szuka w ziemi śla­dów daw­nych cywi­li­za­cji. Nie­dawno tata był w Afryce i odkrył mia­sto fara­onów, któ­rzy żyli ponad dwa tysiące lat temu. Ucie­szy­łem się, gdyż myśla­łem, że przy­wie­zie do domu całe mia­sto razem z fara­onami i będę mógł się z nimi bawić. Nie­stety, oka­zało się, że mia­sto musi zostać tam, gdzie tata je zna­lazł, i powsta­nie w nim muzeum.

Moja mama cią­gle powta­rza, że tata naj­bar­dziej chciałby mieć pira­midy w domu, żeby cały czas szu­kać w nich swo­ich skar­bów. Mama chyba jed­nak żar­tuje, bo taka duża pira­mida, jaką mi tata poka­zy­wał na zdję­ciu, to by się u nas w miesz­ka­niu nie zmie­ściła. Cza­sem mama się śmieje, mówiąc, co też z taty za odkrywca, jeżeli nie potrafi zna­leźć nawet wła­snej koszuli w sza­fie. Ale mnie się wydaje, że mama nie ma racji, bo to prze­cież tata odkrył mojego kota.

To było w piękny czerw­cowy wie­czór. Tata wra­cał do domu dużo póź­niej niż zwy­kle. Tego dnia opo­wia­dał swoim stu­den­tom o skar­bach zna­le­zio­nych w mie­ście fara­onów. Po wykła­dzie wszy­scy poszli do restau­ra­cji i długo jesz­cze roz­ma­wiali o odkry­ciu taty.

Mnie te skarby taty nie bar­dzo się podo­bają: naj­czę­ściej to stare potłu­czone tale­rze i garnki, które tata wyko­puje spod ziemi. Nie wiem, dla­czego wszy­scy zachwy­cają się nimi i lubią o nich roz­ma­wiać. Nie­raz tata znaj­duje dzidy i tar­cze, i to mi się podoba, ale ich też nie możemy mieć w domu, bo wszystko odda­wane jest do muzeum.

Gdy tata wra­cał do domu, to tak naprawdę nie był już wie­czór, ale świt. Tata szedł coraz wol­niej, ponie­waż bał się obu­dzić mamę. Moja mama ma na imię Julia i jest bar­dzo fajna. Cza­sem tylko się zło­ści na mnie, gdy cze­goś nie zro­bię, albo na tatę, gdy późno wraca do domu. Tata się oba­wiał, że jak mama się zde­ner­wuje, może zacząć krzy­czeć i wtedy ja się obu­dzę. A prze­cież dzieci powinny dużo spać. Tak przy­naj­mniej uwa­żają doro­śli.

Tata zatrzy­mał się więc przy trze­paku i zaczął się zasta­na­wiać, jak by wejść do domu tak cichutko, aby nie obu­dziła się mama ani Staś – czyli ja.

Gdy tak roz­my­ślał, zoba­czył wiel­kiego uśmiech­nię­tego kota, który leżał roz­cią­gnięty w pia­skow­nicy i łapą ryso­wał coś na pia­sku. Tata zaczął się przy­glą­dać rysun­kowi. Zwie­rzę spo­strze­gło tatę i szybko starło łapą rysu­nek.

Kot był prze­piękny. Miał lśniącą prę­go­waną sierść, grube wąsy i roze­śmiane oczy.

– Jak się masz, kocie? – zapy­tał tata.

Kot chciał odpo­wie­dzieć, że u niego wszystko w porządku, że noc była prze­śliczna i, patrząc w gwiazdy, nie mógł zasnąć. Przy­po­mniał sobie jed­nak, że nie powi­nien roz­ma­wiać z ludźmi. Zasło­nił więc łapą pysz­czek i tylko miauk­nął uprzej­mie.

Faj­nie byłoby mieć w domu takiego kota – pomy­ślał tata. – Kot jest prze­cież nie­zbędny w każ­dym domu. Robiłby wiele poży­tecz­nych rze­czy. Przy­no­siłby zakupy, poma­gałby babci goto­wać, a Sta­sia mógłby odpro­wa­dzać do szkoły.

Tacie przy­cho­dziły do głowy coraz to nowe pomy­sły na przy­dat­ność kota w domu: mógłby fro­te­ro­wać pod­łogi, cho­dzić po gazetę, a wie­czo­rami grać na for­te­pia­nie.

Nagle tata pod­jął decy­zję. Tak jak nie ma wyspy bez skar­bów, tak nie może być domu bez kota – uznał. Wziął go na ręce i ruszył do miesz­ka­nia. Cicho otwo­rzył drzwi, poło­żył kota na kocu w przed­po­koju, po czym szybko wśli­zgnął się do łóżka i zasnął.

Rozdział II. Ktoś jest w domu

Roz­dział II

Ktoś jest w domu

Tata spał bar­dzo smacz­nie, gdy gdzieś z oddali zaczęły go docho­dzić coraz dono­śniej­sze głosy. Naj­pierw usły­szał:

– Aaa… – Potem okrzyk poprze­dził pyta­nie: – Aaa… co to? – A póź­niej ten sam zdu­miony głos sobie odpo­wie­dział: – To żywy kot!!!

Na koniec głos zapy­tał:

– Skąd ten kot wziął się w przed­po­koju?

Tata czym prę­dzej nacią­gnął koł­drę na głowę i pró­bo­wał zasnąć tak mocno, aby nikt nie mógł go obu­dzić. Sen jed­nak nie przy­cho­dził, a zło­wrogi głos był coraz bli­żej, aż w końcu dał się sły­szeć w tym samym pokoju. Tata poczuł, że koł­dra, pod którą spał, posta­no­wiła go opu­ścić i nagle ześli­zgnęła się w dół. Spoj­rzał do góry i stwier­dził, że zna­lazł się oko w oko z moją mamą Julią.

– Co to za zwie­rzę, Mau­rycy? – spy­tała mama.

– To kot – wyja­śnił tata.

– Wiem, że kot – potwier­dziła mama.

– Jak wiesz, że to kot, to dla­czego pytasz? – zdzi­wił się tata.

Wcho­dząc do pokoju, zaczą­łem się śmiać, bo każdy by poznał, że kot to kot. Nie wie­dzia­łem więc, dla­czego mama o to pytała. Za mną weszła bab­cia Apo­lo­nia.

Bab­cia Apo­lo­nia to mama mojego taty. Bar­dzo ją lubię. Ona jest naj­faj­niej­sza ze wszyst­kich babć, które znam. Była pra­wie we wszyst­kich kra­jach na świe­cie, chyba tylko poza czte­rema, któ­rych nazw nie pamię­tam. Ale bab­cia nie szuka skar­bów w ziemi, jak mój tata, tylko pisze o tym, co w tych kra­jach widziała. Bab­cia prze­pły­nęła przez ocean, weszła na olbrzy­mią górę i niczego się nie boi, nawet mojej mamy, któ­rej my z tatą cza­sem się boimy.

Bab­cia spoj­rzała na mamę sto­jącą z kotem na rękach i spy­tała:

– Co to? Żywe zwie­rzę?

– To kot – wyja­śni­łem babci.

– Pięk­nego masz kota, Julio – powie­działa bab­cia do mamy. – Pew­nego razu, gdy jecha­li­śmy na wiel­błą­dach przez pusty­nię…

– To nie mój kot – prze­rwała mama. – Sie­dział w przed­po­koju i bawił się moim kape­lu­szem, jakby to była piłka.

– Bo ten kape­lusz jest taki okrą­gły jak piłka – wtrą­ci­łem się. – Gdy pierw­szy raz go zoba­czy­łem…

Mama jed­nak nie chciała słu­chać o tym, jak pierw­szy raz zoba­czy­łem jej kape­lusz.

– Nie cho­dzi o kape­lusz, tylko o to, skąd ten kot wziął się u nas w domu.

– To naprawdę wyjąt­kowo piękny kot – włą­czył się do roz­mowy tata.

– Tak, wspa­niały kot! – krzyk­ną­łem. – Cudow­nie, że będziemy mieli praw­dzi­wego kota.

– Wie­cie, że koty są jed­nymi z naj­star­szych zwie­rząt na Ziemi? Naj­bar­dziej czcili je Egip­cja­nie – zaczął opo­wia­dać tata.

– To prawda – przy­znała bab­cia. – Jak byłam w Egip­cie, oglą­da­łam tam cmen­ta­rze z mumiami kotów.

Mama patrzyła na nas wszyst­kich jak na obłą­ka­nych.

– Prze­stań­cie! – krzyk­nęła. – Nie chcę pozna­wać histo­rii kotów, tylko dowie­dzieć się, skąd ten kon­kret­nie, wła­śnie ten wielki kocur zna­lazł się u nas w domu!

– Tak hm… a więc hm… tak… – powie­dział tata. – Hm… a zatem z tym kotem…

– O! Jaki fajny kot! – zachwy­cił się mój brat Michał, który wła­śnie wszedł do pokoju. – Skąd go masz, mamo?

Michał jest strasz­nie duży. Ma czter­na­ście lat, cho­dzi do gim­na­zjum i cią­gle miewa nowe pomy­sły. Tata nawet kie­dyś powie­dział, że gdyby bie­gał z szyb­ko­ścią, z jaką przy­cho­dzą mu one do głowy, z łatwo­ścią prze­ści­gnąłby stado galo­pu­ją­cych noso­roż­ców. Ale tata nie jest na bie­żąco. Już od trzech dni Michał jest zako­chany w Nata­lii i posta­no­wił zostać poetą. Gdzieś prze­czy­tał, że tylko poeta potrafi zro­zu­mieć duszę dru­giego czło­wieka. Ponie­waż bar­dzo chciał zro­zu­mieć duszę Nata­lii, posta­no­wił zostać poetą. Od trzech dni mówi wyłącz­nie wier­szem.

– To nie jest mój kot – wyja­śniła mojemu bratu mama. – Nie prze­szka­dzaj, bo wła­śnie chcę się dowie­dzieć od ojca, skąd ten kot wziął się w przed­po­koju.

Michał nie słu­chał mamy. Zro­bił bar­dzo zamy­śloną minę, po czym wyre­cy­to­wał:

Bez kota to nie robota,

Smutny dom jest bez kota.

Teraz, gdy kota mamy,

Cudów w życiu doko­namy!

– Wła­śnie – ucie­szył się tata. – Kot mógłby nam poma­gać w wielu rze­czach. Można by mu uszyć takie małe kap­cie, żeby fro­te­ro­wał pod­łogę, mógłby cho­dzić po gazetę, a nawet poma­gać w robie­niu zaku­pów.

– Czy widzia­łeś kie­dyś, Mau­rycy, kota robią­cego zakupy? – spy­tała mama.

– Nie, ale nasz mógłby być pierw­szy.

– Nie odwra­caj kota ogo­nem. To nie jest nasz kot. Chcia­ła­bym się w końcu dowie­dzieć, jak doszło do tego, że spo­tka­łam go w naszym przed­po­koju gra­ją­cego w piłkę moim kape­lu­szem.

– Jak się odwraca kota ogo­nem? – spy­ta­łem, bo bar­dzo mnie to zain­te­re­so­wało.

Mama spoj­rzała na mnie tak jak wtedy, gdy zało­ży­li­śmy się z moim przy­ja­cie­lem Ant­kiem, synem wujka Kuby, o to, czy żół­wie potra­fią osią­gnąć szyb­kość ponad­dźwię­kową. Mówi­łem, że to nie­prawda, bo żół­wie słyną z tego, że poru­szają się naj­wol­niej ze wszyst­kich zwie­rząt. Antek twier­dził jed­nak, że jak będzie chciał, to żółw sta­nie się tak samo szybki jak rakieta.

Antek oglą­dał film o kon­struk­to­rach rakiet i wie­dział, jak się robi sil­niki odrzu­towe. Uwa­żał, że wystar­czy zbu­do­wać taki sil­nik i przy­cze­pić go do żół­wia, a żółw będzie latał z szyb­ko­ścią ponad­dźwię­kową. Posta­no­wi­li­śmy zbu­do­wać taki sil­nik. Antek przy­niósł zestaw „Małego che­mika”, który dostał na uro­dziny. Zaczął mie­szać w pro­bówce różne proszki, a potem wsy­pał je do łuski od naboju. I tak powstała rakieta do prze­wozu żółwi. Przy­wią­za­li­śmy sznur­kiem łuskę do sko­rupy zwie­rzątka. Zaczą­łem gra­tu­lo­wać żół­wiowi, bo w końcu nie był takim sobie zwy­kłym żół­wiem, ale pierw­szym, który będzie podró­żo­wał rakietą i poleci może nawet na Księ­życ.

Kiedy Antek pod­pa­lił lont, rakieta cała zatrzę­sła się jak przy praw­dzi­wym star­cie, który widzia­łem kie­dyś w tele­wi­zji. Z łuski poszedł ogromny dym, ale rakieta… nie pole­ciała. Za to w pokoju było coraz wię­cej dymu. Zachciało mi się pła­kać, a żółw to nawet zaczął kasłać. Wtedy wbie­gły nasze mamy i strasz­nie na nas krzy­czały, że znę­camy się nad zwie­rzę­ciem. Nie wiem, dla­czego się zło­ściły, bo myśla­łem, że będzie faj­nie, jak żółw Antka zosta­nie kosmo­nautą i będzie sławny.

Mama mówiła, że jestem zupeł­nie nie­od­po­wie­dzialny, że nara­zi­łem żół­wia na nie­bez­pie­czeń­stwo i o mały włos nie spa­li­łem domu. Tłu­ma­czy­łem jej, że wcale nie chcia­łem zro­bić nic złego żół­wiowi. Wręcz prze­ciw­nie, zało­ży­łem mu nawet spa­do­chron, żeby mógł zaha­mo­wać, gdyby się za bar­dzo roz­pę­dził. Chyba jed­nak jej nie prze­ko­na­łem.

Mama nie zdą­żyła mi odpo­wie­dzieć na pyta­nie, w jaki spo­sób odwraca się kota ogo­nem, gdyż do roz­mowy włą­czyła się bab­cia.

– Masz rację, Mau­rycy. Kot może się nam przy­dać w walce z myszami.

– Prze­cież my nie mamy myszy – zdzi­wiła się mama.

– Nie mamy, ale możemy mieć – stwier­dziła filo­zo­ficz­nie bab­cia. – Pamię­tam, kie­dyś w cza­sie wyprawy do Chin…

– Bab­ciu – prze­rwała mama. – Prze­cież my miesz­kamy na czwar­tym pię­trze. Jak mogłaby się tu dostać jaka­kol­wiek mysz?

– Jeśli kot się dostał, to może dostać się i mysz – wyja­śniła bab­cia.

– No wła­śnie – ucie­szyła się mama. – Teraz mamy szansę usta­lić, jak tu się dostał ten kot. – Spoj­rzała wymow­nie na tatę.

– Więc… – powie­dział tata – …kiedy wra­ca­łem wie­czo­rem do domu…

– Chyba o świ­cie – popra­wiła tatę mama.

– Kiedy wra­ca­łem o świ­cie do domu – kon­ty­nu­ował tata – zoba­czy­łem tego kota na naszym podwórku. Był taki piękny, że przy­po­mniał mi egip­ską bogi­nię Bastet. Czy wie­cie, że była to sio­stra boga słońca Re, uoso­bie­nie rado­ści i zabawy? Sta­ro­żytni Egip­cja­nie na wszyst­kich rysun­kach przed­sta­wiali ją pod posta­cią kotki.

– Mau­rycy – przy­po­mniała mama. – Nie roz­ma­wiamy o bogach, tylko usta­lamy, jak kot zna­lazł się w naszym przed­po­koju.

– Dobrze – powie­dział zre­zy­gno­wany tata. – Wra­ca­łem o świ­cie do domu. Zoba­czy­łem kota leżą­cego w pia­skow­nicy. Był taki biedny, zmar­z­nięty, zwi­nięty w kłę­bu­szek. Żal mi się go zro­biło i posta­no­wi­łem zabrać go do nas, żeby się ogrzał.

Mama patrzyła na tatę takim samym wzro­kiem jak na mnie po tej histo­rii z żół­wiem.

– Mau­rycy, co ty opo­wia­dasz? Jak kot mógł zmar­z­nąć w czerw­cowy, parny wie­czór?

– Prze­cież sama mówi­łaś, że to był świt – przy­po­mniał tata.

– Jak kot mógł zmar­z­nąć w czerw­cowy parny świt?

– No dobrze. Może nie był zmar­z­nięty, ale był taki samotny, biedny i nie­szczę­śliwy. Posta­no­wi­łem zro­bić nie­spo­dziankę dzie­cia­kom.

– Tatu­siu, jesteś wspa­niały, że przy­nio­słeś mi w pre­zen­cie kota! – krzyk­ną­łem i rzu­ci­łem się tacie na szyję. – Jesteś naj­faj­niej­szym z tatu­siów, że przy­nio­słeś mi kota, o któ­rym zawsze marzy­łem.

– Mau­rycy, jestem z cie­bie dumna – powie­działa bab­cia. – Rzadko się zda­rza, żeby ktoś w dzi­siej­szych cza­sach poma­gał bied­nym, bez­bron­nym, samot­nym kotom.

– Czy wyście osza­leli! – zawo­łała prze­ra­żona mama. – Jaki biedny, jaki głodny?! To wiel­kie, spa­sione, roze­śmiane koci­sko, które o niczym innym nie marzy, jak tylko wró­cić natych­miast na podwórko.

Sły­sząc to, zaczą­łem pła­kać i krzy­czeć, że nikt nie zabie­rze mojego kota, bo on jest mały, samotny, i jak mama go wyrzuci, to obaj umrzemy z tęsk­noty.

Brat Michał, który od pew­nego czasu miał bar­dzo sku­pioną minę, wyre­cy­to­wał:

Kiedy kota nie było,

Smutno u nas się żyło,

Przy­szedł kot i wszystko zmie­nił,

Dom nasz znów się roz­we­se­lił.

Mama wyda­wała się coraz bar­dziej blada. Nagle oży­wiła się jak Pomy­słowy Dobro­mir po wyna­le­zie­niu maszyny do pro­duk­cji pia­sku.

– Wiem! – wykrzyk­nęła z rado­ścią. – Nie możemy mieć w domu kota, bo Rexus ni­gdy go nie zaak­cep­tuje.

Rexus to nasz pies, któ­rego wszy­scy bar­dzo kochamy, a ja naj­bar­dziej. Wła­ści­wie to nie jest nasz, tylko mój. Jest cały żółty i bar­dzo czę­sto nazy­wamy go żół­tym psem. Na dźwięk swo­jego imie­nia Rexus wesoło wbiegł do pokoju. Widząc kota na rękach mamy, znie­ru­cho­miał, sko­czył na mamę i… zaczął lizać kota po pyszczku.

– Widzisz – powie­działa bab­cia. – Nie­po­trzeb­nie się mar­twi­łaś. Od razu się polu­bili.

– Jesz­cze raz dzię­kuję za kota. Jeste­ście cudowni! – podzię­ko­wa­łem wszyst­kim. Wzią­łem kota z rąk mamy i pobie­głem z nim do swo­jego pokoju.

Mama pró­bo­wała jesz­cze się sprze­ci­wić, ale w końcu mach­nęła ręką. Popa­trzyła tylko na miej­sce, gdzie nie­dawno sta­łem, i powie­działa:

– Pamię­taj, że to ty będziesz wycho­dził z nim na spa­cery.

Mamie musiało się ze szczę­ścia wszystko pomie­szać, bo prze­cież każdy wie, że kotów nie wypro­wa­dza się na spa­cer. Naj­waż­niej­sze, że kot zamiesz­kał z nami.

Rozdział III. Kto zaczarował włosy mamy?

Roz­dział III

Kto zacza­ro­wał włosy mamy?

Nie było jesz­cze cał­kiem jasno, ale nie było też już ciemno. Naj­dziw­niej­sza pora, by wsta­wać. Zdzi­wi­łem się, że kot, który zwykł sypiać do połu­dnia, wierci się w nogach łóżka. Uda­jąc, że śpię, obser­wo­wa­łem go, wychy­la­jąc głowę spod koł­dry. Kot wstał, prze­cią­gnął się, wziął kilka rze­czy z półki i prze­mknął się do pokoju rodzi­ców. Potem sły­sza­łem go, jak krę­cił się po całym miesz­ka­niu. Po upły­wie pół godziny wró­cił uśmiech­nięty, zacie­ra­jąc łapki z rado­ści. Odło­żył coś na półkę, poło­żył się i zasnął.

Rano obu­dził mnie gło­śny krzyk taty:

– Julio, na pomoc, nie mogę cho­dzić!

Wszy­scy pobie­gli­śmy do pokoju rodzi­ców. Tata w kap­ciach na nogach stał przy łóżku. Pró­bo­wał iść do przodu, ale nogi zosta­wały w miej­scu.

– Zasty­głeś jak rzeźba – powie­działa mama. – Będziemy musieli oddać cię do muzeum.

– Nie martw się, tato – sta­ra­łem się go pocie­szyć. – Będziemy cię czę­sto odwie­dzać.

Mój brat Michał przy­glą­dał się tacie zamy­ślony, po czym stwier­dził:

Faj­nie nam się z tatą żyło,

Ale wszystko się skoń­czyło,

Za to, że wszystko potrafi,

Tata do muzeum trafi.

– Nie śmiej­cie się ze mnie – popro­sił tata. – Ja naprawdę nie mogę się ruszyć.

– Zaraz zamie­nisz się w słup soli jak żona Lota. To pew­nie za karę, że oglą­da­łeś się za dziew­czy­nami – roze­śmiała się mama.

– Ale ja naprawdę nie mogę się ruszyć – jęk­nął tata.

– To jak prze­wie­ziemy cię do muzeum? – zaczą­łem się zasta­na­wiać. – Będziemy musieli zabrać cię z całym domem. Ale gdzie wtedy będziemy miesz­kać?

Patrząc na to, bab­cia pora­dziła:

– Pamię­taj, Mau­rycy, jest taka stara zasada, jeżeli nie możesz zro­bić kroku do przodu, spró­buj zro­bić w tył.

Ojciec posłusz­nie zro­bił krok do tyłu i jego ciało cof­nęło się, kap­cie zaś pozo­stały w tym samym miej­scu.

– Ja znowu cho­dzę! – ucie­szył się tata.

– Dziwne – uzna­łem. Pró­bo­wa­łem pod­nieść kap­cie, ale były przy­twier­dzone do pod­łogi.

– Mau­rycy, jak mogłeś nie uwa­żać i sta­nąć na kleju? – spy­tała mama. – Dobrze, idź­cie już do jadalni. Nałożę tylko odżywkę na włosy i zaraz daję wam śnia­da­nie.

Sie­dli­śmy przy stole i cze­ka­li­śmy na mamę. Gdy poja­wiła się w drzwiach, naresz­cie zro­zu­mia­łem okre­śle­nie, że ktoś miał dobre wej­ście. Mama miała naj­lep­sze wej­ście, jakie widzia­łem w życiu. Jej włosy miały kolor czer­wony i ster­czały we wszyst­kie moż­liwe strony. Na doda­tek w ręku trzy­mała mio­tłę, którą zamie­rzała zmieść okruszki pie­czywa z pod­łogi. Wyglą­dała odlo­towo, zupeł­nie jak cza­row­nica z ilu­stra­cji w książce, którą dosta­łem od babci Apo­lo­nii. Widocz­nie bab­cia miała podobne sko­ja­rze­nia, bo powie­działa:

– Julio, zanim odle­cisz, zjedz z nami śnia­da­nie.

Tata wpa­try­wał się w mamę, a jego oczy sta­wały się coraz więk­sze, aż osią­gnęły roz­miar dorod­nych poma­rań­czy. W końcu otrzą­snął się z osłu­pie­nia i powie­dział:

– Kocha­nie, ty we wszyst­kim wyglą­dasz jak księż­niczka.

Mama, zdzi­wiona, chciała o coś spy­tać, ale Michał, który patrzył na nią z zachwy­tem, z wra­że­nia zapo­mi­na­jąc, że jest poetą i może mówić tylko wier­szem, wyszep­tał:

– Mamo, wyglą­dasz odlo­towo! Jak Tina Tur­ner na swoim naj­lep­szym kon­cer­cie. Musisz mi obie­cać, że będziesz tak przy­cho­dzić na moje wywia­dówki. Wszy­scy padną z zazdro­ści. Czy mogła­byś zabie­rać ze sobą gitarę?

– O ile wcze­śniej mamy nie aresz­tują – wtrą­cił tata.

– I na moje wywia­dówki też! – popro­si­łem. Mama wyglą­dała tak faj­nie, że natych­miast chcia­łem się nią pochwa­lić przed moimi kole­gami.

– Czy my idziemy na bal maskowy? – zapy­tał tata. – Jeśli tak, to strasz­nie cię prze­pra­szam, ale zapo­mnia­łem o kostiu­mie.

– O co wam cho­dzi? – dopy­ty­wała się coraz bar­dziej zdu­miona mama.

– Bar­dzo ci ład­nie, Julio, w tym etnicz­nym kolo­rze – pochwa­liła bab­cia. – Pew­nego razu, gdy podró­żo­wa­łam przez Afrykę, dotar­li­śmy do pew­nej wio­ski…

– Aaa…! – zawyła mama, pod­cho­dząc do lustra. – Aaa…! – powtó­rzyła jak echo. – Aaa…! – krzyk­nęła po raz trzeci dla pod­kre­śle­nia powagi sytu­acji. – Co to jest?!

– To naj­faj­niej­sza fry­zura, jaką kie­dy­kol­wiek mia­łaś, mamu­siu – zapew­ni­łem mamę.

– Nawet już zdą­ży­łem ją polu­bić – przy­znał tata.

Mama jed­nak nie podzie­lała gustu reszty rodziny.

– To na pewno ta odżywka do wło­sów. Zaskarżę ich do sądu i na pewno zban­kru­tują! – zawo­łała z obu­rze­niem. – Wyto­czę pro­du­cen­towi odżywki naj­bar­dziej czer­wony, to zna­czy krwawy pro­ces w histo­rii! Zażą­dam, aby im wszyst­kim powy­ry­wano włosy! Zaraz zadzwo­nię do wujka Kuby. – Zarzu­ciła na głowę ścierkę i wybie­gła z kuchni.

Ucie­szy­łem się, bo bar­dzo lubię wujka Kubę. To brat mojego taty i tata Antka – mojego przy­ja­ciela, o któ­rym wam opo­wia­da­łem. Wujek jest adwo­ka­tem i bar­dzo mi impo­nuje, gdyż bie­rze udział w takich wiel­kich pro­ce­sach, jakie się ogląda na fil­mach. Mama zawsze mówi, że wujek jest naj­lep­szym adwo­ka­tem na świe­cie. Od czasu jed­nak, gdy udzie­lił wywiadu mojemu bratu Micha­łowi, nie roz­ma­wiamy w domu o pracy wujka.

A wszystko zaczęło się, gdy mojemu bratu zadano w szkole prze­pro­wa­dze­nie wywiadu z kimś, kto ma inte­re­su­jący zawód. Michał posta­no­wił zro­bić wywiad z wuj­kiem Kubą. Umó­wili się na spo­tka­nie wie­czo­rem. Michał zacho­wy­wał się jak praw­dziwy dzien­ni­karz. Przy­go­to­wał magne­to­fon, apa­rat foto­gra­ficzny, kilka bru­lio­nów i dłu­go­pi­sów. Zamknęli się w gabi­ne­cie taty i przez kilka godzin roz­ma­wiali. Kiedy mama wysłała mnie, bym zaniósł im coca-colę, wujek wła­śnie opo­wia­dał Micha­łowi, jakich rad udziela swoim klien­tom, gdy zostaną aresz­to­wani.

– Pamię­taj – tłu­ma­czył zaafe­ro­wany wujek. – Ni­gdy nie można odpo­wia­dać na jakie­kol­wiek pyta­nia, bo może to zostać użyte prze­ciwko tobie. Należy podać numer tele­fonu adwo­kata i żądać, aby go natych­miast wezwano.

Przez cały następny dzień Michał opra­co­wy­wał wywiad. W ponie­dzia­łek poszedł do szkoły pewien, że zaka­suje wszyst­kich. Lek­cja zaczęła się spo­koj­nie. Pio­trek prze­czy­tał wywiad z kie­rowcą, potem Marta z pio­sen­ka­rzem, a Nata­lia ze spor­tow­cem. Następny był Michał, ale nie zdą­żył nic prze­czy­tać, gdyż wła­śnie wtedy zadzwo­nił dzwo­nek na koniec lek­cji. Micha­łowi zro­biło się bar­dzo smutno, bo nie mógł pochwa­lić się nikomu wuj­kiem Kubą. Na następ­nej lek­cji była mate­ma­tyka, o któ­rej mój brat w ogóle zapo­mniał.

Tym razem nauczy­cielka popro­siła Michała jako pierw­szego o poka­za­nie pracy domo­wej. Brat był tak zaafe­ro­wany wywia­dem, że zapo­mniał o innych lek­cjach i nawet nie spa­ko­wał zeszytu. Coraz bar­dziej ner­wowo prze­szu­ki­wał całą torbę. W końcu dał za wygraną i przy­znał się, że zapo­mniał.

– Dobrze – powie­działa pani. – W takim razie teraz roz­wią­żesz to zada­nie.

Michał ruszył do tablicy, wyobra­ża­jąc sobie, że boro­wa­nie zęba, które prze­szedł ostat­nio, jest nie­winną igraszką w porów­na­niu z tym, co go teraz czeka.

– To może ja szybko pobie­gnę po zeszyt – zapro­po­no­wał nie­śmiało.

– Nie faty­guj się – powie­działa pani. – Wszy­scy będziemy szczę­śliwi, oglą­da­jąc cię w akcji.

– Pro­szę o jesz­cze jedną szansę. – Michał pró­bo­wał się rato­wać. – Może jed­nak zeszyt zawie­ru­szył się w tor­bie.

– Może, ale coraz bar­dziej jestem cie­kawa, jak sobie pora­dzisz przy tablicy.

– A może pani wybie­rze innego ochot­nika – pro­po­no­wał dalej Michał.

– Obie­cuję ci, że następny po tobie będzie ochot­nik, a teraz zaczy­namy – powie­działa sta­now­czo nauczy­cielka i zaczęła dyk­to­wać zada­nie.

Michał czuł, jak przy­gnia­tają go dyk­to­wane przez panią kolejne liczby.

– To od czego zaczniesz? – spy­tała pani.

Michał mil­czał, nie mając poję­cia, jak zacząć ani tym bar­dziej, jak skoń­czyć.

– Jak obli­czyć war­tość pierw­szego X? – Pani pró­bo­wała pod­po­wie­dzieć.

Coraz bar­dziej prze­ra­żony Michał na­dal mil­czał. Nagle przy­po­mniał sobie wszystko, co usły­szał od wujka pod­czas wywiadu. Osa­czony poczuł, że tylko rady naj­mą­drzej­szego z wuj­ków mogą go ura­to­wać. Spoj­rzał odważ­nie na panią i oświad­czył:

– Nie będę odpo­wia­dał na żadne pyta­nia.

Klasa zachi­cho­tała.

– Co? – wyszep­tała zaszo­ko­wana nauczy­cielka.

– Nie będę odpo­wia­dał na żadne pyta­nia – powtó­rzył pew­niej Michał, widząc, że przez zasko­cze­nie zdo­był prze­wagę.

Pani jed­nak otrzą­snęła się z zasko­cze­nia i prze­szła do kontr­ataku:

– Natych­miast zacznij roz­wią­zy­wać zada­nie.

Michał uznał, iż zaszedł już tak daleko, że nie może się wyco­fać.

– Znam swoje prawa – oświad­czył. – Mam prawo mil­czeć. Na żadne pyta­nia nie będę odpo­wia­dał bez mojego adwo­kata. Pro­szę, aby pani natych­miast go wezwała – dodał, po czym wrę­czył onie­mia­łej pani wizy­tówkę z tele­fo­nem wujka Kuby.

Tego dnia rodzice wró­cili po wizy­cie w szkole bar­dzo smutni. Mama przez cały wie­czór kon­fe­ro­wała przez tele­fon z wuj­kiem Kubą. Następ­nego dnia widzia­łem wujka wcho­dzą­cego do szkoły z wiel­kim bukie­tem kwia­tów. Widocz­nie pani dyrek­tor też miała jakieś kło­poty i posta­no­wiła wezwać adwo­kata. Ale od kiedy to adwo­kaci wrę­czają swoim klien­tom bukiety? W każ­dym razie od tego czasu wujek nie opo­wiada nam o swo­jej pracy. Szkoda. Widocz­nie pani dyrek­tor powie­rzyła mu bar­dzo wielką tajem­nicę, któ­rej nikomu nie może zdra­dzić.

Ale znowu zaczą­łem mówić o czymś innym. Opo­wia­da­łem prze­cież o tym, jak mama ze ścierką na gło­wie wybie­gła z kuchni. W łazience wło­żyła głowę pod prysz­nic. Po myciu włosy odzy­skały swój kolor i nor­malny wygląd. Gdy wró­ciła, usie­dli­śmy wszy­scy przy stole. Mama nało­żyła nam na tale­rze jajecz­nicę. Bab­cia Apo­lo­nia wzięła do ręki sol­niczkę, poso­liła i… jajecz­nica zaczęła się nagle pie­nić. Na tale­rzu poja­wiały się coraz więk­sze bąbelki, jajecz­nica dymiła, a następ­nie w zastra­sza­ją­cym tem­pie zaczęła rosnąć. Naj­pierw zajęła cały talerz, potem roz­peł­zła się po stole i wresz­cie po całej kuchni. Cof­nę­li­śmy się. Gdy wyda­wało się już, że jajecz­nica wyprze nas do przed­po­koju, nagle zatrzy­mała się i zasty­gła. Patrzy­li­śmy na to wszystko z nie­do­wie­rza­niem. W końcu ciszę prze­rwała mama:

– Nie wie­dzia­łam, że bab­cia umie roz­mna­żać jajecz­nicę.

– Córeczko, to nie ja – wyszep­tała osłu­piała bab­cia. – Myśla­łam, że widzia­łam już w życiu wszystko: ludo­żer­ców, modliszki zja­da­jące swo­ich part­ne­rów, ale ni­gdy nie widzia­łam jajecz­nicy, która chce pożreć ludzi.

Tym­cza­sem jajecz­nica zmie­niła zamiar i posta­no­wiła się skur­czyć. Po chwili zmniej­szyła się do nie­du­żej plamy na pod­ło­dze. Wszy­scy ode­tchnę­li­śmy. W końcu to żadna przy­jem­ność zostać pożar­tym przez jajecz­nicę.

– Dobrze – oznaj­miła mama. – Dość tych cza­rów. Jajecz­nica jest nie­bez­pieczna, więc dosta­nie­cie na śnia­da­nie parówki.

Po chwili na stół wje­chał pół­mi­sek pełen paró­wek.

– Świet­nie. – Michał zatarł ręce z rado­ści. – Uwiel­biam parówki.

Zła­pał za wide­lec i wbił go w naj­bliż­szą z nich. Wide­lec jed­nak odbił się od parówki, która krzyk­nęła i zwi­nęła się z bólu.

– Kur­czę, co jest?! – krzyk­nął prze­stra­szony Michał.

Jesz­cze raz zamie­rzył się widel­cem i wbił go w sąsied­nią parówkę. Ta jed­nak wybuch­nęła śmie­chem. Patrzy­li­śmy na sie­bie zdez­o­rien­to­wani.

Nagle mama oznaj­miła: „Wiem!” i pobie­gła w stronę mojego pokoju. Wró­ciła, nio­sąc wiel­kie pudło z pre­zen­tem, który dosta­łem na imie­niny. Na pudle był napis: „Mały cza­ro­dziej”. Mama wyjęła instruk­cję obsługi i zaczęła czy­tać na głos:

– Klej do przy­kle­ja­nia kapci, szybko zni­ka­jąca farba do wło­sów, pro­szek, od któ­rego rośnie jedze­nie, śpie­wa­jące parówki.

Cała rodzina spoj­rzała na mnie oskar­ży­ciel­sko.

– Chyba masz prze­chla­pane – stwier­dził mój brat Michał.

– I to bar­dzo – dodała mama.

– Ale to nie ja… – bro­ni­łem się, naprawdę nie wie­dząc, jak to wszystko się stało.

– Może to nasz kot psot­nik? – zapy­tała bab­cia.

– Tak, to kot psot­nik! ‒ krzyk­ną­łem z rado­ścią, bo zro­zu­mia­łem powód poran­nej wyprawy kota.

Mama nie wyka­zała entu­zja­zmu dla mojego odkry­cia.

– Może to kot psot­nik, ale to ty masz prze­chla­pane.

Spoj­rza­łem na uśmiech­nię­tego kota sto­ją­cego w otwar­tych drzwiach i zro­zu­mia­łem, że i tak nikt mi nie uwie­rzy. Uzna­łem, że naj­lep­szym wyj­ściem będzie znik­nąć rodzi­nie z oczu i czym prę­dzej dałem nogę do swo­jego pokoju.

Rozdział IV. Szpieg przebrany za kota

Roz­dział IV

Szpieg prze­brany za kota

Patrzy­łem kotu w oczy.

– To wszystko ty – powie­dzia­łem oskar­ży­ciel­sko.

Kot zasło­nił łapką pysz­czek, jakby chciał poka­zać, że wsty­dzi się tego, co zro­bił.

– To wszystko przez cie­bie – powtó­rzy­łem.

Kot uśmiech­nął się do mnie i przy­znał:

– Tak, to wszystko ja.

– Hurrra! – Nie mogłem powstrzy­mać rado­ści. – Rozu­miem mowę zwie­rząt.

Zaczą­łem się zasta­na­wiać: jestem jak dok­tor Dolit­tle. Mama czy­tała mi o nim książkę. On rozu­miał język zwie­rząt i mógł z nimi roz­ma­wiać. To mi się bar­dzo podo­bało. Nie mogłem sobie wyja­śnić tylko jed­nego: wie­lo­krot­nie pró­bo­wa­łem roz­ma­wiać z moim żół­tym psem, ale on ni­gdy mi nie odpo­wie­dział. Może jest nie­mową? Powie­dzia­łem do kota:

– Jeśli znam mowę zwie­rząt, to dla­czego ty jesteś pierw­szym zwie­rzę­ciem, z któ­rym roz­ma­wiam? Czy inne mnie nie lubiły?

– Nie – odparł kot. – Ty nie rozu­miesz mowy zwie­rząt. Dok­tor Dolit­tle był jedyny i nie­po­wta­rzalny. To ja rozu­miem język ludzi.

W tym momen­cie do pokoju wpadł żółty pies i spoj­rzał na mnie przy­jaź­nie.

– Ty też znasz mowę ludzi? – spy­ta­łem oskar­ży­ciel­sko.

Pies popa­trzył na mnie zdzi­wio­nym wzro­kiem, poma­chał ogo­nem i uło­żył się w nogach łóżka.

– Nie – odpo­wie­dział za niego kot. – On nic nie rozu­mie. Z tego co wiem, poza papu­gami jestem jedy­nym zwie­rzę­ciem na świe­cie mówią­cym ludz­kim gło­sem.

– Dobra, w takim razie wra­camy do kuchni i opo­wiesz wszyst­kim, jak to było z tymi cza­rami. Nie mam zamiaru przez cie­bie się tłu­ma­czyć.

– Pocze­kaj – powstrzy­mał mnie kot. – Warun­kiem naszej przy­jaźni będzie, że nie powiesz nikomu o tym, iż potra­fię mówić. Jeśli się wyga­dasz, zamilknę natych­miast i nikt ci nie uwie­rzy. Ja nie mogę roz­ma­wiać z doro­słymi. Spró­bo­wa­łem i od tego czasu szuka mnie poli­cja całej Europy.

– Uwiel­biam poli­cyjne histo­rie. Jak to się stało? Musisz mi o tym opo­wie­dzieć – popro­si­łem zacie­ka­wiony.

Kot usiadł na buja­nym fotelu i zaczął opo­wia­dać mi swoje dzieje.

Uro­dzi­łem się we Wło­szech. Mój ojciec Boni­fa­cjo był kotem rek­tora uni­wer­sy­tetu w Sie­nie. Wycho­wy­wa­łem się wśród ksią­żek i sal wykła­do­wych. W cza­sie roku aka­de­mic­kiego, gdy na dzie­dzińcu żar słońca był zbyt duży, cho­wa­łem się w ich cie­niu. Przy­słu­chu­jąc się wykła­dom, nagle stwier­dzi­łem, że rozu­miem wypo­wia­dane słowa. Umia­łem je rów­nież powtó­rzyć. Wkrótce nauczy­łem się też czy­tać. Sta­wa­łem się coraz bar­dziej wykształ­cony. W budynku, w któ­rym miesz­ka­łem, uczono języ­ków obcych. Poza wło­skim nauczy­łem się bie­gle pię­ciu języ­ków. Gdy powie­dzia­łem o tym ojcu, zabro­nił mi przy­zna­wać się przed kim­kol­wiek, że znam język ludzi. Mówił, że mogę mieć przez to tylko kło­poty.

Cie­ka­wość jed­nak była sil­niej­sza od rad ojca. Dla żartu posta­no­wi­łem zacząć brać udział w zaję­ciach. Jako pierw­sze wybra­łem ćwi­cze­nia z lite­ra­tury fran­cu­skiej. Odby­wały się w naj­mniej­szej i naj­ciem­niej­szej sali wykła­do­wej. Pro­wa­dził je pro­fe­sor Gio­vanni. Rek­tor, u któ­rego miesz­ka­li­śmy z ojcem, mawiał o nim, że gdyby wszy­scy mieli tyle talentu co on, ludzie nie wymy­śli­liby jesz­cze alfa­betu. Wykłady były tak nudne, że stu­denci trak­to­wali je jako czas na popo­łu­dniową drzemkę. Ponie­waż ksią­żek pro­fe­sora nikt nie czy­tał, nie spo­ty­kał się on z kry­tycz­nymi uwa­gami. Był tak prze­ko­nany o swo­jej wybit­no­ści, zapa­trzony w sie­bie i nie­zwra­ca­jący uwagi na innych, że byłem pewien, iż nie odróżni stu­denta od kota.

Usia­dłem w ławce na samym końcu sali obok bar­dzo miłego, choć nie­śmia­łego stu­denta imie­niem Patri­cio. Stu­dent zapadł w sen, ja zaś przy­słu­chi­wa­łem się wykła­dowi pro­fe­sora. W pew­nym momen­cie wykła­dowca zro­bił coś, co mu się ni­gdy dotych­czas nie zda­rzyło. Zszedł z kate­dry i prze­ma­sze­ro­wał pomię­dzy ław­kami. Stu­denci zaczęli się sztur­chać i budzić z letargu. Zanim zdą­ży­łem obu­dzić Patri­cia, pro­fe­sor, kon­ty­nu­ując wykład, zbli­żył się do nas. Dostrzegł Patri­cia śpią­cego na sie­dząco i zamilkł z obu­rze­nia. Pod­szedł do naszej ławki, splótł ręce na pier­siach i prze­mó­wił:

– Rozu­miem, że pan świet­nie zna twór­czość Alek­san­dra Dumasa i dla­tego ucina pan sobie drzemkę na moim wykła­dzie. Jeżeli tak, to może pan mnie zastąpi i popro­wa­dzi nas dalej ścież­kami jego twór­czo­ści.

Zro­zu­mia­łem, że pro­fe­sor chce go skom­pro­mi­to­wać w oczach kole­gów. Poczu­łem się w kocim żywiole i zaczą­łem opo­wia­dać o wspa­nia­łych przy­go­dach trzech musz­kie­te­rów. Gdy skoń­czy­łem, stu­denci nagro­dzili mnie bra­wami. Pro­fe­sor jed­nak zda­wał się nie podzie­lać ich zachwytu. Wpa­try­wał się w Patri­cia z nie­kła­ma­nym nie­sma­kiem.

– Czy zechciałby pan otwo­rzyć oczy, gdy mówię do pana? Dla­czego nie poru­sza pan ustami? Może lepiej czułby się pan na are­nie cyr­ko­wej jako brzu­cho­mówca?

– Nie chcia­łem pana ura­zić, panie pro­fe­so­rze. – Sta­ra­łem się zała­go­dzić sytu­ację. – Oczy roz­bo­lały mnie od słońca, dla­tego mam przy­mknięte.

Pro­fe­sor jed­nak był coraz bar­dziej zde­ner­wo­wany.

– Nie sądzi pan, że roz­ma­wia­jąc ze mną, powi­nien pan wstać? – zapy­tał z iry­ta­cją.

Oczy­wi­ście Patri­cio nie uczy­nił tego, gdyż w dal­szym ciągu spał w naj­lep­sze.

– Z tego, co pan mówił – kon­ty­nu­ował pro­fe­sor – wynika, że nie prze­czy­tał pan żad­nej z moich ksią­żek. Nie zacy­to­wał pan z nich ani jed­nego zda­nia. Nie powo­łał się pan na żadną z moich opi­nii. Pana wypo­wiedź świad­czy, że nie jest pan przy­go­to­wany do wykładu i zasłu­guje pan na ocenę nie­do­sta­teczną. Na następne spo­tka­nie pro­szę prze­czy­tać wszyst­kie moje opra­co­wa­nia, ponie­waż zamie­rzam szcze­gó­łowo pana prze­py­tać. Radzę się przy­go­to­wać.

Takiej nie­spra­wie­dli­wo­ści nie mogłem ścier­pieć, odpo­wie­dzia­łem więc:

– Oczy­wi­ście, że znam wszyst­kie pana książki. Jed­nej z nich rek­tor nawet używa do pod­pie­ra­nia nogi stołu w jadalni. Jeżeli kogoś cytuję, to naj­lep­szych znaw­ców tematu, dla­tego mogłem pana pomi­nąć.

Pro­fe­sor osłu­piał. Chyba po raz pierw­szy zda­rzyło się, że ktoś odwa­żył się go skry­ty­ko­wać. Naj­pierw zro­bił się blady, a następ­nie pur­pu­rowy. Wycią­gnął rękę w stronę Patri­cia i krzyk­nął:

– To skan­dal! To nie­do­pusz­czalne! To obu­rza­jące!

Pod wpły­wem nagłego hałasu Patri­cio się obu­dził i spoj­rzał nie­przy­tom­nymi oczami na pro­fe­sora. Wtedy usły­szał resztę.

– Pan nic nie umie, a za swoją bez­czel­ność zosta­nie pan wyrzu­cony z uczelni! Oso­bi­ście dopil­nuję, aby nie dostał się pan na jaki­kol­wiek uni­wer­sy­tet we Wło­szech! Jest pan skoń­czony! – pod­su­mo­wał pro­fe­sor, po czym maje­sta­tycz­nie odwró­cił się i odszedł.

Świeżo roz­bu­dzony, onie­miały Patri­cio cichutko powta­rzał tylko ze zdzi­wie­niem:

– Dla­czego? Dla­czego? Dla­czego?

Gdy opo­wie­dzia­łem wszystko ojcu, ten mruk­nął tylko:

– Wie­dzia­łem, że z tego włó­cze­nia się po salach wykła­do­wych będą tylko kło­poty. Nie mógł­byś grzać się na słońcu i bie­gać za kot­kami, jak na porząd­nego kota przy­stało?

Przy­zna­łem ojcu rację. Nie mogłem jed­nak zosta­wić Patri­cia bez pomocy. Cały dzień zasta­na­wia­łem się, co zro­bić. Wie­czo­rem zna­łem odpo­wiedź. W końcu byłem uni­wer­sy­tec­kim kotem.

Doku­menty i kore­spon­den­cja na uczelni przy­go­to­wy­wane były na kom­pu­te­rze. Gdy rek­tor zja­wiał się w swoim gabi­ne­cie, sekre­tarka dru­ko­wała je, dawała do pod­pisu, po czym wysy­łała. Pół nocy spę­dzi­łem w sekre­ta­ria­cie przy kom­pu­te­rze. Następ­nego dnia Patri­cio zre­zy­gno­wany pako­wał swoje rze­czy. Gdy przy­był do niego posła­niec, pogo­dzony z losem ode­brał doku­menty, które zgod­nie z obiet­nicą pro­fe­sora Gio­van­niego miały mu zamknąć drogę do wszyst­kich uczelni w kraju. Po otwar­ciu koperty z coraz więk­szym zdu­mie­niem czy­tał:

Ja, rek­tor uni­wer­sy­tetu w Sie­nie, pro­szę w imie­niu całego grona pro­fe­so­rów o przy­ję­cie stu­denta Patri­cia Bona­no­ciego na Wydział Lite­ra­tury Pięk­nej Uni­wer­sy­tetu w Rzy­mie. Patri­cio jest naszym naj­lep­szym stu­den­tem. Jego wyniki są tak wybitne, że chcemy zadbać o jak naj­wyż­szy poziom jego dal­szej nauki. Uni­wer­sy­tet w sto­licy będzie dla niego naj­od­po­wied­niej­szy. Z uwagi na jego nie­zwy­kłe zdol­no­ści i wyjąt­kową pra­co­wi­tość uprzej­mie pro­simy o przy­zna­nie mu sty­pen­dium nauko­wego.

Patri­cio nie wie­rzył wła­snemu szczę­ściu. Ja zaś zatar­łem łapki z rado­ści.

Wygra­łem pierw­sze star­cie z pro­fe­so­rem Gio­van­nim, ale nasze pora­chunki nie były jesz­cze zakoń­czone. Tydzień póź­niej ponow­nie posze­dłem na jego zaję­cia. Tak jak pro­sił pro­fe­sor, przy­go­to­wa­łem się do nich bar­dzo sta­ran­nie. Pra­co­wa­łem pra­wie bez snu sie­dem dni i nocy. W dniu wykładu wszystko było gotowe. Z każ­dego miej­sca w mia­steczku uni­wer­sy­tec­kim uśmie­chał się ze zdję­cia pro­fe­sor Gio­vanni. Napis na pla­ka­tach oznaj­miał, że wykład pro­fe­sora ma być naj­więk­szym wyda­rze­niem kul­tu­ral­nym sezonu. Do dzien­ni­ka­rzy osobne zapro­sze­nia wysła­łem pocztą, pozwa­la­jąc sobie zapro­sić ich na tę zna­mie­nitą uro­czy­stość w imie­niu rek­tora.

Na godzinę przed wykła­dem usia­dłem, jak ostat­nio, z tyłu sali i cze­ka­łem na roz­wój wyda­rzeń. Powoli ciemna sala wypeł­niała się słu­cha­czami. Goście nie mie­ścili się już w ław­kach, tło­czyli się więc w kory­ta­rzu i pod ścia­nami. Foto­re­por­te­rzy wal­czyli o miej­sce w pierw­szym rzę­dzie, by móc zro­bić zdję­cie wscho­dzą­cej gwieź­dzie nauki – pro­fe­so­rowi Gio­van­niemu. Dzien­ni­ka­rze i stu­denci przy­go­to­wali bru­liony, gotowi noto­wać każde słowo.

Punkt czter­na­sta do auli wkro­czył pro­fe­sor. Jak zwy­kle zapa­trzony w sie­bie, nie zauwa­ża­jąc niczego, pod­szedł do mów­nicy, włą­czył pro­jek­tor do slaj­dów i już zamie­rzał roz­po­cząć wykład, gdy nagle pod­niósł głowę i dostrzegł nie­co­dzienną sytu­ację. Zamiast grupki stu­den­tów drze­mią­cych w tyl­nych ław­kach ujrzał zasty­gły w napię­ciu tłum słu­cha­czy. W ułamku sekundy pro­fe­sor się roz­pro­mie­nił. Nie mogąc ukryć zado­wo­le­nia, stwier­dził:

– Wie­dzia­łem, że ten dzień nadej­dzie. Nad­szedł nawet szyb­ciej, niż myśla­łem. W tym nie­wdzięcz­nym świe­cie więk­szość geniu­szy zostaje doce­niona dopiero po śmierci. Widzę, że mnie udało się to już teraz. Witam pań­stwa i zapra­szam na wykład, po któ­rego wysłu­cha­niu przy­zna­cie, że na fir­ma­men­cie nauki świeci naprawdę tylko jedna gwiazda. Zatem do rze­czy. Zabiorę was w podróż po świe­cie wie­dzy, któ­rej ni­gdy nie zapo­mni­cie.

Zaczęły bły­skać fle­sze apa­ra­tów, pro­fe­sor zaś wyszedł zza kate­dry, by sta­nąć jak naj­bli­żej swo­jej publicz­no­ści. I wtedy prze­biegł mu drogę kot. Nie muszę ci mówić, że to ja nim byłem. Nikt nie zwró­cił uwagi, że kot zosta­wił pod nogami pro­fe­sora małe kap­sułki. Pro­fe­sor zro­bił jesz­cze krok do przodu i nagle zastygł w bez­ru­chu. Jak się domy­ślasz, zro­biłem ten sam numer z kle­jem, na który nabra­łem two­jego tatę. Pro­fe­sor, nie mogąc ruszyć do przodu, zaczął bez­ład­nie machać rękoma, co wywo­łało śmiech całej sali. W tym samym momen­cie z magne­to­fonu, który w nie­zro­zu­miały spo­sób został uru­cho­miony, roz­legł się głos:

W imie­niu nie­za­leż­nego komi­tetu stu­den­tów witamy pań­stwa na naszej uro­czy­sto­ści. Przy­wy­kli­śmy do tego, że wyróż­nie­nia dla naj­wy­bit­niej­szych ludzi nauki przy­znaje rek­tor uni­wer­sy­tetu. Nasza uro­czy­stość jest jed­nak nie­ty­powa. Stu­denci posta­no­wili sami przy­znać nagrodę w nowej kon­ku­ren­cji naj­bar­dziej zaro­zu­mia­łego naukowca Włoch.

Gdy padały te słowa, pro­fe­sor cały czas machał rękoma, pró­bu­jąc wydo­stać się ze swo­jego wię­zie­nia. Tłum śmiał się coraz gło­śniej, dzien­ni­ka­rze zaś skrzęt­nie noto­wali każde słowo pły­nące z magne­to­fonu:

Komi­sja wzięła pod uwagę różne kry­te­ria. Naj­waż­niej­szym było zain­te­re­so­wa­nie, jakim cie­szą się wykłady poszcze­gól­nych kan­dy­da­tów do nagrody.

W tym momen­cie włą­czył się pro­jek­tor i na ścia­nie poja­wiło się zdję­cie przed­sta­wia­jące pro­fe­sora Gio­van­niego, mówią­cego do grupki drze­mią­cych stu­den­tów.

W tej kate­go­rii jed­no­gło­śnie zwy­cięzcą został pro­fe­sor Gio­vanni – kon­ty­nu­ował głos. – Pro­simy o brawa.

Salą wstrzą­snęła salwa okla­sków.

Następ­nym kry­te­rium było zain­te­re­so­wa­nie publi­ka­cjami poszcze­gól­nych kan­dy­da­tów. Aby je oce­nić, komi­sja doko­nała szcze­gó­ło­wych badań w uni­wer­sy­tec­kiej biblio­tece.

Na ekra­nie poja­wiły się zdję­cia zaku­rzo­nych ksią­żek pro­fe­sora, sto­ją­cych w naj­ciem­niej­szym kącie biblio­teki.

W tej kate­go­rii zwy­cięzcą został jed­no­gło­śnie pro­fe­sor Gio­vanni. Pro­simy o ponowne brawa. Nagrodę główną przy­znano na pod­sta­wie oceny samo­kry­ty­cy­zmu kan­dy­da­tów. Komi­sja obser­wo­wała pre­ten­den­tów do tytułu naj­bar­dziej zaro­zu­mia­łego naukowca Włoch.

Na pro­jek­to­rze poja­wiło się zdję­cie pro­fe­sora z wycią­gniętą do przodu ręką, wska­zu­jącą oskar­ży­ciel­sko na śpią­cego Patri­cia. Z gło­śni­ków zaś usły­szano jego głos: „Zro­bię wszystko, żebyś nie został przy­jęty na żadną uczel­nię we Wło­szech. To ja jestem gwiazdą na fir­ma­men­cie nauki”.

Tym samym – kon­ty­nu­ował głos – zwy­cięzcą we wszyst­kich kate­go­riach został jed­no­gło­śnie obecny na sali pro­fe­sor Gio­vanni, i to on otrzy­muje nagrodę naj­bar­dziej zaro­zu­mia­łego naukowca Włoch.

W tym samym momen­cie pro­fe­so­rowi, który sza­mo­tał się z całej siły, udało się wresz­cie uwol­nić z butów, co wyglą­dało, jakby wysko­czył do góry na wiwat. Cała sala zaczęła bić brawo. Pro­fe­sor opadł maje­sta­tycz­nie na pod­łogę. Nie doce­nia­jąc zgo­to­wa­nej mu przez publicz­ność owa­cji, wybiegł z sali. Tego samego dnia znik­nął z uni­wer­sy­tetu. Pozo­stały po nim tylko przy­kle­jone buty.

Powo­łano nawet komi­sję, która miała zba­dać całą sprawę, ale wszy­scy byli tak szczę­śliwi z powodu nie­obec­no­ści pro­fe­sora, że komi­sja tylko uda­wała, że pró­buje cokol­wiek wyja­śnić.

– I nie było ci żal pro­fe­sora? – spy­ta­łem, gdy kot zakoń­czył swoją opo­wieść.

– Skąd?! Od tego czasu uwiel­biam robić kawały. Żart, jeżeli trafi na kogoś miłego, śmie­szy nawet tego, z któ­rego się żar­tuje. Naj­lep­szym przy­kła­dem jest twoja rodzina, która tak naprawdę śmiała się ze wszyst­kich moich dow­ci­pów. Pro­fe­sor Gio­vanni skrzyw­dził bar­dzo wielu stu­den­tów, nie tylko Patri­cia, o któ­rym ci opo­wia­da­łem. Nikt nie wie­dział, jak pozbyć się go z uczelni. Dopiero gdy zaczęto się z niego śmiać, zde­cy­do­wał się odejść. Czu­łem się więc jak kot boha­ter.

– I to za dow­cip z pro­fe­so­rem Gio­van­nim ści­gała cię poli­cja całej Europy? – dopy­ty­wa­łem się.

– A nie. To już zupeł­nie inna histo­ria. Po spra­wie z przy­zna­niem nagrody sta­ra­łem się znik­nąć wszyst­kim z oczu. Komi­sja miała prze­cież zba­dać, kto to wszystko zro­bił, kto przy­go­to­wał pla­katy i zro­bił slajdy, kto wysłał list z pod­pi­sem rek­tora. Ojciec wtedy strasz­nie na mnie nakrzy­czał i powie­dział, że jak się nie uspo­koję, odda mnie do cyrku jako mówią­cego kota. Przez długi czas nie robi­łem nikomu dow­ci­pów. Wyle­gi­wa­łem się na słońcu i zacho­wy­wa­łem się jak na sta­tecz­nego kota przy­stało.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki