Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Cztery niezwykle kąśliwe, ironiczne, pełne czarnego humoru opowiadania, w których autor – znany ze swojego ciętego i niezwykle błyskotliwego języka adwokat Jacek Dubois – rozprawia się z obecnym światem „wielkiej” polskiej polityki.
Przedstawia nam ten świat w krzywym zwierciadle, nie zostawiając suchej nitki na nikim. Czas pożegnać „dobrą zmianę”.
Tom opowiadań opatrzył Wstępem znany komik – Robert Górski.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 229
„Tamci kradli i ci też kradną, ale ci przynajmniej chodzą do kościoła”.
Wiele osób tak ocenia polską politykę i głosuje na partię Prezesa nie dlatego, że oni są wspaniali, ale dlatego, że inni są jeszcze gorsi. „Ci przynajmniej robią coś dla ludzi, a nie tylko dla siebie”. Tak mówi nie tylko mój tata. Tak mówią rodzice wielu z nas. Ale jeśli nawet nie kochają PiS, to na pewno kochają Prezesa. Bo on jest taki jak oni.
Ubiera się tak samo niemodnie jak oni, nosi się tak samo niechlujnie jak oni, ma takie same zniszczone buty jak oni, poszarpane sznurówki, wygniecione od czapki włosy, je te same co oni pierogi, kotlety schabowe, ziemniaki z mizerią, popija to wszystko kompotem z polskich porzeczek, za to nie lubi tak jak oni niepolskiego jedzenia, które wspólnie nazywają „wynalazkami”.
Jeździ znajomą z Czechosłowacji skodą, wszystko mu się myli tak jak im, tak jak oni nie zna angielskiego ani żadnych innych języków, nie ma żony ani dzieci tak jak ich proboszcz, nie ma pieniędzy jak oni ani kultu pieniędzy, nie umie płacić kartą jak oni i też chce, żeby wrócił tamten socjalistyczny bezpieczny świat ich dzieciństwa i młodości, w którym nie ma Gomułki, ale w jego gabinecie jest On. Świat, w którym nie było gejów, a jeśli byli, to nie chodzili po ulicach i nie całowali się pod ich balkonami – chociaż teraz też tego nie robią, ale w TVP mówią, że robią.
Drżą na myśl, co będzie, gdy kiedyś zabraknie Prezesa, bo i tak nie ma już ich Papieża. Ich dzieci z kolei nie mogą się tego doczekać, licząc na to, że to zmieni wszystko, bo kolejne wybory jakoś nie mogą.
To oczywiście uproszczenie, na PiS głosują nie tylko starzy i niewykształceni. Bo Prezes jak nikt inny umie grać na czarodziejskim flecie frustracji i strachu. Umie wynajdywać złych ludzi i wyciągać zło z dobrych. Umie niszczyć – popatrzmy na losy jego wicepremierów. Umie ich wykorzystywać i porzucać, dając im władzę ponad ich siły i możliwości, vide Marcinkiewicz i Duda.
Jak czytamy w książce Jacka Dubois, w świecie ludzi zadowolonych Człowiek Wolności czuje się źle. W opowiadaniu „Wywiad na pierwszą stronę” zwierza się kotu w przypływie szczerości: „On po prostu nie lubi ludzi, a już najbardziej tych zadowolonych”. Nie lubi ludzi z zasady. Wszystkich. A ponieważ nie lubi wszystkich, to jednych nie lubi bardziej, a drugich mniej. Z tych „bardziej” robi sobie wrogów, a z tych „mniej” sojuszników i niby-przyjaciół do zwalczenia wrogów. Na tym polega jego niewątpliwy talent – dla jednych to talent do walki ze Złem, dla innych talent do czynienia Zła. Do czynienia Dobra talentu nie ma żadnego.
Jacek Dubois z pewnością nie należy do osób, których Prezes nie lubi „mniej”. Dlatego tymi opowiadaniami pozwala sobie na żarty z władzy, z władzy Prezesa, bo tak chce nam (i sobie) umilić chwile w oczekiwaniu na jej upadek. I chce jej dokuczyć, bo każda władza najbardziej boi się śmieszności.
Ta książka jest dobra i powinna Prezesowi paradoksalnie sprawić przyjemność, bo to oznacza, że po latach jego rządów coś dobrego jednak zostanie.
Robert Górski
Dwudziestosześcioletnia Aneta Gzyms była świadoma swojego talentu. Od dziecka uwielbiała czytać prasę i tak ją fascynowała publicystyka zaangażowana, że zdecydowała się zostać dziennikarką. Pierwsze szlify zdobywała na studiach jako szefowa działu reportażu katolickiego w gazetce uniwersyteckiej. Jej cykl esejów Dwa tysiące lat wojny Kościoła z pedofilią został pozytywnie przyjęty przez episkopat, autorkę zaś uhonorowano prywatną audiencją u biskupa. Jej kariera nabrała tempa, gdy jako świeżo upieczona pani magister zwyciężyła w konkursie „Równi wobec Boga” esejem Wyższość katolików nad innymi ludźmi. Jako że oprócz nagrody głównej otrzymała również stypendium ufundowane przez samego Ojca Opiekuna, mogła skupić się na istotnych tematach. Czas spędzony na pogłębianiu ważnych dla niej zagadnień nie poszedł na marne, przygotowała bowiem rozprawę filozoficzną Dlaczego mężczyzna powinien być biały, która również spotkała się z gorącym przyjęciem czytelników. Do Anety zaczęły napływać setki listów od młodych kobiet, które wysyłały jej zdjęcia swoich partnerów i prosiły o fachową opinię, czy wybranek jest wystarczająco biały, by wiązać z nim przyszłość aż do grobowej deski. Przełomowym w jej karierze okazał się jednak esej O wpływie wysokości muru granicznego na współczynnik przenikania przez granicę elementu rasowo obcego, nagrodzony przez Ministerstwo Obrony Narodowej, co otworzyło Anecie drzwi do dalszej kariery. Otrzymała dziesiątki ofert współpracy od najpoważniejszych redakcji, z których po namyśle wybrała propozycję objęcia funkcji szefowej działu publicystyki społecznej tygodnika „W Pajęczynie”. Już po pierwszym artykule Myśli Ignacego Loyoli kierunkowskazem dla współczesnych inkwizytorów sądownictwa została zaproszona przez samego ministra sprawiedliwości, a ten zaproponował jej bibliofilskie wydanie tejże publikacji w oprawie ze świńskiej skóry. Unikatowe egzemplarze z jej dedykacją wręczono sędziom izby dyscyplinarnej. Pasmo sukcesów zostało wreszcie dostrzeżone przez najwyższe władze kraju. Sam Prezes poza trybem zdecydował się udzielić wywiadu tygodnikowi „W Pajęczynie”, sugerując, co de facto oznaczało „polecił”, by dziennikarzem oddelegowanym przez redakcję do przeprowadzenia z nim rozmowy była właśnie Aneta.
Na kilka godzin przed umówionym spotkaniem Aneta biegała nerwowo po garderobie, a u jej stóp piętrzyły się dziesiątki kreacji, które kolejno odrzucała. Miała świadomość, że od tego, czy spodoba się Prezesowi, zależy jej „być albo nie być” w mass mediach. Naczelny, znając konserwatywne gusta Prezesa i jego umiłowanie tradycji, sugerował nawiązanie strojem do folkloru i w tym celu przywiózł pasiaki łowickie wypożyczone od zespołu pieśni i tańca. Aneta z niesmakiem rzuciła tę oryginalną kreację na podłogę, wiedząc, że tak ubiera się większość kobiet, które dostąpiły zaszczytu rozmawiania z Prezesem. Wyobraziła sobie jego minę na widok kolejnego regionalnego stroju. Aneta jako kobieta nowoczesna i przebojowa chciała Prezesa zaskoczyć – być ekstrawagancka, ale wyważona, by nie wejść w strefę kulturową nieakceptowaną przez Prezesa. Przygotowując się do wywiadu, przez kilka dni czytała o jego fascynacjach, by przełożyć je na język mody. Kiedy zastanawiała się, jak stać się nietuzinkową, nie naruszając jednocześnie wizji estetycznych Prezesa, doznała olśnienia. Ten polityk, całym sercem oddany polskości, miał słabość do jednego jedynego kulturowo obcego obyczaju, jakim jest rodeo. Jeśli Prezes uwielbiał oglądać kowbojów ujeżdżających byczki, tym bardziej podobały mu się kowbojki. Przekonana o słuszności wyboru z zakamarków szafy zaczęła wyjmować niezbędne akcesoria. Gdy skończyła komponowanie stroju, z dumą spojrzała na swoje odbicie w lustrze – zamszowa minispódniczka ściągnięta w talii grubym skórzanym pasem ozdobionym sporą mosiężną klamrą, kozaki z jasnej skóry sięgające do połowy ud na dyskretnych obcasach, ozdobione lśniącymi ostrogami. Całości dopełniały przetarta dżinsowa koszula i dobrane do niej zamszowa kamizelka, zawadiacko zawiązana wokół szyi jedwabna apaszka i kapelusz z ciemnej skóry z dużym rondem. Aneta rozważała, czy nie powinna zaopatrzyć się w lasso, jednak po chwili uznała, że Prezes mógłby uznać to za zbyt daleko posunięte ekstrawagancje, wszak łapanie byków było już męskim zajęciem i nijak nie należało do cnót niewieścich. Wzięła więc wytartą skórzaną torbę stylizowaną na wzór kowbojskich juków. Patrzyła na swoje odbicie z dumą. „Jak nie ja, to kto”, pomyślała pewna, że w tym stroju uda jej się zainteresować sobą Prezesa. A zostać jego ulubienicą wiązało się z podniesieniem dotychczasowego życia o kilka poziomów. Warto pamiętać, że jego sekretarka była drugą osobą w państwie. To ona decydowała o karierach polityków, kiedy to wyrażała zgodę na spotkania z Prezesem czy blokowała do niego dostęp. Jeśli Prezes pod wpływem chwilowego zauroczenia był gotów powierzyć Trybunał Konstytucyjny czy laskę marszałkowską kobietom będącym jego objawieniami towarzyskimi, to co mogło się wydarzyć po spotkaniu z nią: kobietą tak zdolną i tak profesjonalną. Przypomniała sobie prezesa telewizji, który musiał pożegnać się z tą jakże lukratywną posadą. Oczami wyobraźni widziała siebie zasiadającą godnie w tym fotelu. Na godzinę przed wyznaczonym terminem, by wykazać należny Prezesowi szacunek, a jednocześnie mu się nie narzucać, stawiła się w umówionym miejscu. Korytarz budynku, w którym znajdowało się biuro Prezesa, był wypełniony po brzegi. Niektórzy z przybyłych stali oparci o ściany, inni snuli się ze zwieszonymi głowami, wszyscy jednak trwali uparcie na swoich posterunkach, licząc, że uda im się uzyskać audiencję. W grupie oczekujących Aneta zauważyła postaci z pierwszych stron gazet, o których poznaniu mogła dotychczas tylko pomarzyć. Po godzinie to oni patrzyli na nią zazdrośnie, gdy z ciżby oczekujących została wyłuskana przez sekretarkę Prezesa i zaprowadzona do pomieszczenia dla wybrańców, gdzie liczba oczekujących była ograniczona do kilkudziesięciu wyselekcjonowanych osób. Po trzech godzinach poczuła głód, na szczęście została uprzedzona przez przyjaciół, że czas oczekiwania może się przedłużyć nawet do kilku dni. Sięgnęła do torby, w której miała pokaźny zapas wiktuałów. Kiedy łapczywie wbiła zęby w podwawelską, poczuła na sobie zazdrosne spojrzenie mężczyzny, którego policzki pokrywały niezdrowe rumieńce. Nie mógł oderwać oczu od kiełbasy. Kiedy pochłonęła pierwsze pęto i sięgnęła po następne, zebrał się na odwagę i podszedł do niej.
– Pani da kanapkę – poprosił. – Od wczoraj tu stoję o suchym pysku, bo jak mnie wezwał, to żony nie było w pałacu i nic mi nie przygotowała na drogę.
– Oczywiście, panie prezydencie. – Aneta sięgnęła do torby i wyjęła zawinięty w folię aluminiową smakołyk, który najbardziej ceniła, czyli kajzerkę z mortadelą.
Prezydent łapczywie wgryzł się w mortadelę, nie fatygując się nawet, by odwinąć folię. Aneta pomyślała, że mogłaby skorzystać z okazji i przeprowadzić z nim wywiad. Nie byłoby to zbyt duże osiągnięcie zawodowe, bo prezydent mówił wszystkim, którzy go o cokolwiek pytali, to, co chcieli usłyszeć, jednak jako rasowa dziennikarka wiedziała, że nie powinno się przepuszczać nawet z pozoru mało atrakcyjnych okazji, istniała bowiem mikroskopijna szansa, że usłyszy coś ciekawego. Nim jednak zdążyła zaproponować rozmowę, drzwi do części prywatnej siedziby Prezesa otworzyły się i stanęła w nich sekretarka.
– Pani wchodzi. – Wskazała na Anetę. – A wasza ekscelencja czeka – dodała tonem nieznoszącym sprzeciwu, widząc, że mężczyzna zamierza się wepchnąć razem z Anetą.
Kiedy sekretarka wprowadziła ją do gabinetu, do którego docierali jedynie wybrańcy, i ujrzała Prezesa siedzącego za biurkiem, przez chwilę miała wrażenie, że jej serce się zatrzyma, tak bardzo była wzruszona. W rzeczywistości był jeszcze bardziej dumny i piękny niż na zdjęciach. Przez głowę przebiegła jej myśl, co by z nim zrobiła, gdyby tylko mogła się nim zaopiekować! Jak w filmie w jej głowie przesuwały się kadry, jak jedzie do sklepu po karton szamponu przeciwłupieżowego, a później systematycznie dzień po dniu naciera nim jego głowę. Widziała siebie czyszczącą jego marynarkę z kocich kłaczków, prasującą wymięte koszule, wycierającą plamy po zupie z krawata, dobierającą parami buty, cierpliwie wkładającą w nie sznurowadła, a później pastującą je na wysoki połysk. W jej oczach Prezes był jak diament wymagający właściwej oprawy, którą ona mogłaby mu zapewnić. Tymczasem on podniósł na nią wzrok utkwiony wcześniej w papierach i zaczął uważnie jej się przyglądać, jakby ją oceniał. Dostrzegła uśmiech na jego twarzy – pierwsze lody zostały przełamane.
– Pani redaktor wygląda jak prawdziwa kowbojka – przywitał ją ciepłym, mądrym głosem.
– To dla pana, panie Prezesie, bo ja podobnie jak pan uwielbiam oglądać ujeżdżanie byczków.
Od kilku dni dokładnie rozpisała plan rozmowy. Dygnęła przed Prezesem z gracją osiągniętą dzięki godzinom ćwiczeń. Po tym wstępnym powitaniu chciała przyklęknąć, by w spontanicznym wyrazie szacunku pocałować go w rękę, on jednak okazał się od niej szybszy. Zerwał się zza biurka, chwycił jej dłoń i pociągnął do góry. Poczuła chrupnięcie w łokciu, miała jednak nadzieję, że torebka stawowa nie została rozerwana. Kiedy dociągnął jej dłoń do swoich ust, miała wrażenie, że otwierają się przed nią drzwi raju. Gdy jego ślina spłynęła na jej dłoń, doznała wniebowstąpienia!
– Ach, panie Prezesie… – wyjąkała.
Niestety piękna chwila minęła, kiedy Prezes oderwał jej dłoń od swoich warg i puścił, pozwalając, by jej ręka luźno opadła wzdłuż tułowia. Aneta z trudem zeszła na ziemię.
– Czego chciałaby pani redaktor się dowiedzieć? – Usiadł za biurkiem, dając znać, że czas rozpocząć wywiad.
Aneta, starając się, by nie zetrzeć śliny Prezesa ze swojej dłoni, sięgnęła do torby po dyktafon.
– Wszystkiego chciałabym się dowiedzieć o panu, naprawdę wszystkiego – odpowiedziała z entuzjazmem, po czym zdając sobie sprawę, że to może nieco krępować Prezesa, dodała: – Pragnę dowiedzieć się wszystkiego o panu, panie Prezesie, by móc to przekazać czytelnikom. Zacznijmy od czasów młodości. Zanim został pan politykiem, w dzieciństwie robił pan karierę filmową.
– To prawda, moim idolem był John Wayne. On wprowadzał prawo na Dzikim Zachodzie, a ja chciałem wprowadzić prawo w moim kraju. Przybrałem nawet jego manierę twardego mężczyzny stającego samemu przeciw wszystkim. Nie chcę się chwalić, ale wiele osób uważa, że w roli twardziela bywam nawet bardziej przekonujący niż on.
– Ja też tak uważam – wyrwało się Anecie. Zakryła szybko usta dłonią, zdając sobie sprawę, że pozwoliła sobie na zbyt wiele. – Dlaczego pan Prezes, mając tak entuzjastyczne recenzje, nie kontynuował kariery aktorskiej? Widziałabym pana w obsadzie Prawo i pięść. Jeśli mogę wyrazić swoje zdanie, byłby pan o wiele lepszy w roli głównej niż Gustaw Holoubek.
– Też myślałem, że to była rola napisana dla mnie. Zrezygnowałem jednak z aktorstwa, bo nie chciałem naśladować czyichś postaw. Chciałem zmieniać świat i być jedynym sprawiedliwym. Uznałem, że będzie lepiej, kiedy inni będą się wcielali we mnie, a nie ja będę odgrywał role innych.
– Czyli już jako dziecko świadomie zrezygnował pan z kariery aktorskiej na rzecz służby dla ojczyzny? Pana wielbicielki zapewne próbowały pana od tego odwieść? – Spojrzała filuternie na Prezesa.
– Tak – przyznał bez zastanowienia. – Wiele dziewcząt się wtedy we mnie kochało: i Basia, i Bożenka, i Barbarka – Aneta wzruszona patrzyła, jak Prezesowi powracają kolejne wspomnienia – jednak nie miałem dla nich czasu. Zrezygnowałem z flirtów, by móc w pełni oddać się służbie dla ojczyzny.
– Cóż za dojrzałość i poświęcenie! – Aneta nie mogła powstrzymać ekscytacji. – Przy panu bledną nawet czyny Mahatmy Gandhiego czy Nelsona Mandeli. Zapewne przygotowując się do zarządzania państwem, był pan wzorowym uczniem?
– I tu się pani myli. To był okres komunizmu, więc musiałem ukrywać swoją wiedzę, bo gdyby oni się dowiedzieli o moich zdolnościach, toby mnie siłą wcielili do partii. Od dziecka byłem dysydentem, dostawałem same dwóje, nie zdawałem z klasy do klasy, komuniści nie dowiedzieli się o moich talentach.
– Dochodzimy więc do przełomowego momentu w pana życiu, czyli wejścia w politykę. W którym momencie stał się pan najważniejszą postacią podziemia antykomunistycznego?
– Od samego początku. Wszyscy, którzy mnie wówczas spotykali po raz pierwszy, od razu wiedzieli, że to ja jestem najważniejszy. Musi pani pamiętać o specyfice tamtego okresu. My, dysydenci, byliśmy bezwzględnie represjonowani przez władze, dlatego podstawą działalności podziemnej była konspiracja. Im lepiej ktoś się zakonspirował, tym miał większą szansę przetrwać. Nie chwaląc się, byłem w tym prawdziwym mistrzem. Udało mi się tak zakonspirować, że nikt nie miał pojęcia, iż to ja dowodzę całą opozycją podziemną. Wyłapywali figurantów: Kuronia, Geremka czy Mazowieckiego. Zamykali ich w więzieniach, gdzie wypoczywali jak na wczasach w Sopocie, a ja trwałem do samego końca, najbardziej się narażając. Byłem dla bezpieki człowiekiem bez twarzy, dzięki temu udawało mi się wymknąć z każdej zasadzki. Dopiero teraz, po latach, mogę zdradzić tę historyczną prawdę.
– Pan jest, panie Prezesie, bardzo skromny. Żaden historyk nie odważyłby się zakwestionować pana przywództwa w odzyskaniu niepodległości. Przenieśmy się do pierwszych wolnych wyborów prezydenckich. To pan wydawał się jedynym właściwym kandydatem do tego urzędu, lecz zdecydował się pan udzielić poparcia agentowi bezpieki, człowiekowi znikąd. Dlaczego pan to zrobił?
– To był zabieg taktyczny. Ludzie szybko przyzwyczajają się do dobrego, dlatego chciałem im pokazać, że wolność nie może być im dana raz na zawsze. Na tym przykładzie chciałem pokazać zło, żeby potem mogli się dowiedzieć, jak wygląda dobro. Wtedy na własnej skórze poczuli działania kiepskiej władzy, a od kiedy ja objąłem prezesurę w kraju, mają same plusy. Chyba dostrzega pani różnice?
– O tak – odpowiedziała Aneta wpatrzona w Prezesa, a po policzkach spłynęły jej łzy. – Chciałabym porozmawiać o pana zasługach. Wielokrotnie odbierał pan nagrodę człowieka wolności. Czy może pan zdefiniować, czym jest dla pana wolność?
– Oczywiście. Wolność to możliwość prawidłowego wyboru. Człowiek, który wybiera źle, nie jest wolny. Żeby stał się naprawdę wolny, trzeba go skłonić, by wybierał jeszcze raz i jeszcze raz, aż w końcu wybierze dobrze. Dobry wybór to oddanie się w całości narodowi i państwu. Ja tak wybrałem, poświęcając się państwu, i dlatego jestem wolny. Wolnymi są wszyscy, którzy postępują tak jak ja, pozostali zaś są zniewoleni. By ująć to krótko, wolność to całkowite podporządkowanie się państwu.
– Dzięki panu, panie Prezesie, ja też czuję, że jestem wolna – oświadczyła Aneta, wycierając chusteczką łzy coraz obficiej spływające jej po policzku. – Jednak nie wszyscy jeszcze wokół nas są wolni. Mimo że pana idee zasługują na poparcie wszystkich Polaków i wokół pana Prezesa powinien powstać front jedności całego narodu, są tacy, co występują przeciwko panu, czyli państwu. Co pan o nich myśli?
Twarz Prezesa stężała.
– To sprzedawczyki, zdrajcy! – wrzasnął, ledwo mogąc zapanować nad sobą. – To element analny, hołota, to zwykłe bydło! – Po słowie „bydło” Prezes zamyślił się i nagle przyszło mu coś do głowy. – À propos bydła, za chwilę na moich prywatnych łączach będzie transmisja z rodeo. Bezpośrednio z Teksasu. Czy chce pani obejrzeć ze mną, jak oni dosiadają te młode byczki?
Aneta poczuła, że nadszedł najważniejszy moment w jej życiu. Obejrzeć rodeo z Prezesem to był zaszczyt, o który zabiegało całe jego otoczenie. Z plotek kuluarowych wiedziała, że kilka razy próbowała się wprosić na to do niego Julka z trybunału, ale Prezes nie zareagował, próbowała Elżbieta z sejmu i jej też się nie udało. A ona przy pierwszym spotkaniu dostała zaproszenie! To było jak święte namaszczenie, jak pocałunek Boga…
Wzruszona nie mogła wydusić z siebie słowa, skinęła więc tylko głową. Usiedli w fotelach w niewielkim gabinecie. On wpatrywał się w ekran i okrzykami dopingował kowboi, ona też pokrzykiwała, by wykazać zainteresowanie. W istocie jednak zastanawiała się, jak udokumentować ten wielki moment i na Facebooku pokazać swoją obecną pozycję w strukturach władzy. Myślała, myślała, ale nic nie przychodziło jej do głowy. Nie miała odwagi zwyczajnie poprosić Prezesa o wspólne selfie. Ktoś jednak czuwał nad nią gdzieś tam, w niebiosach, bo między jednym okrzykiem entuzjazmu a drugim Prezes nagle zasnął i zachrapał. Odczekała kilka minut, by zapadł w głęboki sen. Wówczas korzystając z okazji, pstryknęła kilka zdjęć, tak manewrując obiektywem telefonu, by z zamkniętymi powiekami Prezes wyglądał na pogrążonego w charakterystycznej dla niego zadumie. Usatysfakcjonowana czekała i czekała, aż się obudzi, jednak minęła północ, potem godziny pierwsza i druga. Świadoma tego, że Prezes potrafi spać do późnych godzin popołudniowych, wymknęła się z gabinetu i podążyła do domu.
Prezes jednak nieoczekiwanie obudził się o godzinie trzeciej trzydzieści wypoczęty i pełen energii. Otworzywszy oczy, zaczął nawoływać swoje nowe odkrycie towarzyskie, tę przemiłą kowbojkę, i z rozczarowaniem stwierdził, że podczas jego drzemki dziennikarka go opuściła. W pierwszym odruchu chciał ją wezwać ponownie, ale spojrzawszy na zegarek, uznał, że sprawa może poczekać do następnego dnia. Rozmowa z nią mu się podobała. Kobieta była bystra, myśląca i bardzo dociekliwa. Potrafiła wydrzeć z niego najbardziej skrywane tajemnice. Westchnął i wrócił do głównego gabinetu. Przy jego biurku drzemał kot. Wziął go na ręce. Uwielbiał z nim rozmawiać w nocy. Był jego spowiednikiem, jedynym żywym stworzeniem, przed którym mógł się całkowicie otworzyć, bo przebywając wśród ludzi, musiał grać. Ta dziennikarka mu się podobała i budziła jego zaufanie. Mogłaby zostać jego drugim kotem, takim zapasowym. Podczas wywiadu opowiadał historie zgodnie z sugestiami swoich specjalistów od wizerunku. To oni wpoili mu zasadę Napoleona, że powtarzanie tego samego jest najlepszą figurą retoryczną. Natomiast kłamstwo powtarzane wielokrotnie ludzie w końcu traktują jak prawdę, dlatego zmyślał jak najęty. Z czasem się pogubił, nie pamiętał, co jest prawdą, a co wymysłem jego doradców. Tylko kotu mógł się zwierzyć. Nagle poczuł, że musi wylać przed nim swoje żale.
– Nie wiem, jak to się stało, ale już będąc dzieckiem, nikogo nie lubiłem. Byłem zazdrosny o sukcesy innych, ale szybko zdałem sobie sprawę z konsekwencji tego. Miałem znikome szanse na zdobycie władzy, bo ludzie nie traktowali mnie poważnie. Zgodnie ze starą łacińską maksymą Nec Herkules contra plures nie mogłem sam wygrać ze wszystkimi, dlatego próbowałem nie lubić tylko niektórych. Ale i to mi nie wychodziło. Jedyne, co udało mi się osiągnąć, to to, by jednych nie lubić mniej, a innych bardziej. Od tego czasu tych, których nienawidziłem najbardziej, wybierałem na moich wrogów, a tym, których nienawidziłem trochę mniej, wmawiałem, że są moimi przyjaciółmi. Ci moi niby-przyjaciele walczyli z moimi wrogami, jakby to byli ich wrogowie. Nie mogłem pozwolić, żeby popadli w rutynę, bo walka z jednym wrogiem każdego by w końcu znudziła. Co pewien czas dokonywałem rotacji, zmieniając przyjaciół i wrogów, co wywoływało z dnia na dzień zmianę na politycznej szachownicy. W ten sposób udało mi się doprowadzić do tego, że świat zewnętrzny stał się polem walki, a ja kierowałem wojnami, nie wstając z ulubionego fotela. Nie ma lepszego sposobu na zapanowanie nad tłumem niż dokonywanie nieustającego podziału na: my i oni, przyjaciele i wrogowie. Przyjaciele byli zwolennikami idei, które aktualnie wyznawałem, wrogowie to swołocz, zdrajcy i sprzedawczyki. Porywałem tłumy, które razem ze mną nienawidziły moich wrogów. Udało mi się zgłębić naturę ludzką, toteż wiedziałem, że nie ma ludzi w pełni szczęśliwych, nawet jeśli uważają, że takimi są. Postawiłem sobie za cel odnaleźć, rozbudzić i pielęgnować w nich niezadowolenie. Następnie tych niezadowolonych łączyłem w grupy. Gdy ich poziom niezadowolenia wzrastał, wskazywałem im wroga, kozła ofiarnego, który był winny ich krzywdy. Ostatnim etapem było wysłanie ich na krucjatę przeciwko wskazanemu im uprzednio złu. Na początku bawiło mnie napuszczanie jednej grupy na drugą. Później zdałem sobie sprawę, że sprytne kierowanie tymi grupami osłabiało je, a w konsekwencji wzmacniało nie ich przeciwników, tylko mnie. Kiedy udało mi się wywołać tak dużo konfliktów, że wszyscy walczyli już ze wszystkimi, stałem się naprawdę silny i mogłem podjąć próbę przejęcia władzy. Oczywiście, aby mój zamiar się powiódł, musiałem wszystkim zwaśnionym obiecać to, czego pragnęli, a więc obiecywałem, przecież nic mnie to nie kosztowało. Moje propozycje wprowadzenia nowego porządku na miejsce zgliszczy, do których doprowadziłem, tak zawładnęły umysłami tłumu, że ludzie porzucali idee wolności i demokracji dla bliżej nieokreślonych obietnic powszechnej szczęśliwości, która miała nastąpić w bliżej nieokreślonym czasie. By przejąć władzę, musiałem zbudować administrację państwa na zupełnie nowych zasadach. Centralną postacią państwa, w co, mój kocie, zapewne nie wątpisz, miałem być ja. Ponieważ nikogo nie lubiłem, nie miałem najmniejszego zamiaru rządzić osobiście, żeby nie mieć ciągłego kontaktu z rządzonymi. Utworzyłem grupę posłańców, którzy realizowali moje projekty. Byli nimi najwyżsi urzędnicy w strukturach mojego państwa, a ich zadaniem miało być przekazywanie moich myśli i decyzji obywatelom. O ważności każdego urzędnika w państwie decydowało to, czy był osobistym odbiorcą moich myśli, czy tylko ich przekaźnikiem. W ten sposób kształtowała się drabina władzy. Najważniejsi oczywiście byli ci, z którymi rozmawiałem bezpośrednio. Według analogicznego schematu sformowałem hierarchię pozostałych. Ci, których zapraszałem do siebie, stawali się elitą, prawdziwą gwardią cesarską. Moje przemyślenia miały różną wagę, co przekładało się na ważność na drabinie popleczników. Kiedy ktoś mnie zawiódł, przestawałem go zapraszać, czyniąc go nikim, a gdy ktoś mi się spodobał, zaczynałem go zapraszać, uzupełniając wakat. Najważniejsze było to, że nikt nie mógł być pewien swojej pozycji i wciąż musiał o nią zabiegać. Wprowadziłem w życie zasadę polegającą na tym, że częściej upokarzałem tych, którzy zajmowali strategiczne pozycje w moim państwie, żeby im się przypadkiem w głowie nie przewróciło. Nikt nie może zarzucić mi tyranii, bo przecież w mojej administracji wszyscy byli równi. Przykład? Każdy, kto wywołał moje niezadowolenie, zazwyczaj lądował na bruku. Nie cierpię, kiedy ktoś próbuje myśleć za mnie. Wybieram na współpracowników ludzi o ograniczonych horyzontach, żeby nie mieli pokusy uruchomić swoich – choć ograniczonych – szarych komórek. Oprócz posłańców zorganizowałem grupę strażników. Ci nawet nie muszą rozumieć moich myśli, bo mają ich jedynie strzec. Nie uwierzysz – Prezes obdarzył kota uśmiechem – jakie okazy udawało mi się wynajdywać. Znalazłem ogrodnika, który transferował moje myśli do sejmu. Kiedy mi się znudził, zastąpiłem go kobietą, która o Katyniu uczyła się z książek przedwojennych. Perukarz nadzorował gabinet premiera, a o pomyśle na premiera nie chcę ci opowiadać, bo umarłbyś ze śmiechu. Stawiałem na współpracowników, którym nigdy nic by nie przyszło do głowy, dlatego rozdawałem coraz większe lenna moim bezmyślnym ludziom, zapewniając sobie ich oddanie, poparcie i brak myślenia. Zdawałem sobie sprawę, że bezmyślność w stanie czystym – na podobieństwo wzorca z Sèvres – rzadko występuje w przyrodzie. Nawet tym zbliżonym do ideału zdarzało się czasem coś pomyśleć, dlatego surowo ich karałem za wszelkie przejawy uruchomienia szarych komórek. W efekcie wszyscy przybierali maskę całkowitej bezmyślności, a im więcej myśleli, tym bardziej starali się wyglądać na nieskażonych jakąkolwiek ideą. Szybko zdałem sobie sprawę, że nikt z opozycji ze mną nie wygra, bo występując przeciwko mnie, musiałby wykazać się myśleniem, bo w bezmyślności nie pokonałby mojej ekipy, a ja nauczyłem swoich obywateli, że mają unikać pokusy naoliwienia mózgu.
Prezes poczuł, że zaschło mu w gardle, nalał wody do szklanki i pociągnął spory łyk. Spojrzał na kota. Niestety zwierzątko zasnęło ukołysane monotonną opowieścią, więc ułożył kota na kanapie, okrył ciepłym pledem i poczłapał do łóżka.
Kiedy Aneta dotarła do redakcji o godzinie dziewiątej, sekretarka oznajmiła jej, że naczelny już na nią czeka. Nim zdążyła wejść do jego gabinetu, zadzwonił telefon. Ten głos rozpoznałaby wszędzie. To była dawna premier, kobieta bohaterka, która samotnie stoczyła najbardziej zaciętą bitwę o honor ojczyzny.
– Proszę do mnie natychmiast przyjechać, przeprowadzimy wywiad – poleciła nieznoszącym sprzeciwu tonem.
Aneta próbowała doszukać się przyczyny tego niespodziewanego zaproszenia. Zapewne ktoś z zauszników premier zobaczył ją w kancelarii Prezesa, widział, jak szybko została przyjęta, i opuściła gabinet najwyższego prawie nad ranem. Plotka o jej zażyłości z Prezesem musiała się rozejść, zanim jeszcze opublikowała ich wspólne zdjęcie. To, co robił Prezes, chcieli powielać jego pretorianie. Nic dziwnego, że i pani premier była zainteresowana wywiadem. Aneta uświadomiła sobie, że jeśli teraz przeprowadzi i opublikuje rozmowę z nią, to od przyszłego tygodnia może stać się numerem jeden narodowej publicystyki.
– Tak, oczywiście, pani premier, będę natychmiast – zameldowała.
Naczelny, nie mogąc doczekać się relacji, wyszedł ze swojego gabinetu.
– Masz wywiad?! Wpuścili cię do Prezesa?! Nie zasnął w trakcie rozmowy?! Dobry wywiad?! – zasypał ją pytaniami.
– Mam – potwierdziła z dumą. – Wpuścili mnie przed prezydentem. Prezes usnął dopiero w czasie rodeo. – Przemyciła najważniejszą wiadomość, pewna, że lotem błyskawicy rozejdzie się po całym mieście. – A czy dobry? Szef sam oceni… Prezes się przede mną otworzył.
Naczelny ze złości zacisnął zęby. Zazdrościł jej tête-à-tête z Prezesem. On oddałby wszystko, włącznie z własną duszą, żeby móc z Prezesem obejrzeć rodeo. Aneta miała w nosie jego zawiść. Po wczorajszej wizycie pod wiadomym adresem była nie do ruszenia.
– Ile razy Prezes powiedział, że wszystko to wina tamtego? – przeszedł do konkretów.
– Sto sześćdziesiąt trzy razy – odpowiedziała.
– Dobrze – pochwalił ją. – Czytelnicy będą zachwyceni. Kiedy będziesz gotowa z tekstem?
– Do piętnastej powinnam się wyrobić, szefie – obiecała i poszła do swojego pokoju. Sięgnęła do torby po dyktafon. Nie było go, przestraszona wysypała wszystko z torby na biurko. Dyktafon zniknął. Próbowała zebrać myśli. Nie mogła go zgubić. Zaczęła podejrzewać, że w tajemniczym zniknięciu sprzętu mogły brać udział służby, a może konkurencja. I wtedy sobie przypomniała. Kiedy Prezes zaproponował jej rodeo, przeszli od razu do saloniku. Nie zabrała dyktafonu przekonana, że wrócą, by kontynuować wywiad, a potem po prostu o nim zapomniała. Dyktafon z najcenniejszym wywiadem życia leżał na biurku Prezesa. Tekst musiał trafić do drukarni do siedemnastej, a nie było gwarancji, że do tej godziny Prezes zdąży się obudzić. Aneta zaklęła jak szewc i wybiegła z redakcji, nie mówiąc, co się stało. Kwadrans później była na ulicy prowadzącej do domu Prezesa.
– Ta ulica jest zamknięta – poinformował ją policjant. – Pan Prezes śpi i nie wolno tędy ani przechodzić, ani przejeżdżać.
– Ale ja do pana Prezesa osobiście – wyjaśniła funkcjonariuszowi.
– Jak śpi, to pani nie przyjmie. Proszę się cofnąć.
– Ale wczoraj oglądałam z Prezesem rodeo. – Chwyciła się ostatniej deski ratunku.
Policjant spojrzał na nią z podziwem po czym spoważniał.
– O mały włos, a dałbym się nabrać. Prezes z nikim nie ogląda rodeo. Proszę się rozejść.
– Zaraz udowodnię, że nie kłamię. – Aneta wyjęła telefon i pokazała zdjęcie, na którym byli Prezes, ona i telewizor.
Policjant wyprostował się jak struna.
– Oczywiście, proszę przechodzić. – Zasalutował.
Aneta podbiegła do drzwi rezydencji i zapukała.
– Pani nie wejdzie, pani nie ma na liście – poinformował ją ochroniarz.
Nauczona doświadczeniem nie próbowała z nim dyskutować, tylko pokazała fotkę w telefonie.
– Ja oglądałam z panem Prezesem rodeo. Proszę poinformować jego sekretarkę, że muszę się z nią zobaczyć.
Korytarz prowadzący do biura Prezesa jak zwykle był wypełniony po brzegi.
– Jak miło cię widzieć, kochanie – przywitała ją w drzwiach sekretarka. – Co cię sprowadza? Spodobałaś się Prezesowi. Mówił o tobie i się uśmiechał, kiedy wczoraj w nocy zaparzyłam mu ziółka.
Aneta opowiedziała o dyktafonie leżącym na biurku i deadlinie wywiadu.
– Nie martw się, kochanie. On jeszcze śpi, ale wsuniemy się ostrożnie do gabinetu i znajdziemy dyktafon.
W drugim pomieszczeniu siedział prezydent oparty o ścianę. Wyglądał na zmęczonego.
– Jadł pan prezydent coś? – spytała z troską.
Ze smutkiem pokręcił głową. Przypomniała sobie, że z poprzedniego dnia zostało jej kilka kanapek. Sięgnęła po nie do torby i podała prezydentowi. Na szczęście, dyktafon leżał tam, gdzie go zostawiła. Poczuła nieprawdopodobną ulgę. W drodze do redakcji odebrała telefon.
– Dlaczego pani u mnie jeszcze nie ma? – spytała kobieta władczym tonem.
Zaklęła w duchu, bo na śmierć zapomniała o pani premier.
– Jestem w drodze. Poproszę o chwilę – obiecała.
Jak burza wpadła do redakcji.
– Przepisz to – poleciła sekretarce. – Wracam za trzy godziny i muszę już to mieć. To materiał na pierwszą stronę.
Pani premier przyjęła ją jak zwykle elegancka, w kanarkowym kostiumie i szafirowych szpilkach. Całości dopełniała duża mosiężna brosza. Po drodze Aneta zdążyła wyguglować, że to właśnie dziś przypadała rocznica jej wystąpienia na śródziemnomorskiej wyspie w obronie europejskiej godności. Nie wyobrażała sobie, by rozmowa mogła rozpocząć się od innego tematu.
– Co pani premier czuła bezpośrednio przed swoim historycznym wystąpieniem? – zadała to ważne pytanie.
– Byłam w pokoju hotelowym. Popatrzyłam w lustro i ujrzałam Polskę. Zrozumiałam, że jestem jej wybranką i że to ja w tym miejscu jestem kwintesencją polskości. Byłam dumna, bo już od dziecka chciałam być Polską. Moje marzenie się urzeczywistniło.
– To wzruszające, pani premier. Nasze czytelniczki będą ciekawe, jak pani wtedy była ubrana…
– W dniu mojej największej próby pragnęłam wyglądać jak wielkie historyczne poprzedniczki, które podobnie jak ja były gotowe oddać życie za ojczyznę. Wiedziałam, że muszę być jak mur nie do zburzenia czy betonowa ściana nie do przebicia. Widziałam siebie w mosiężnym szyszaku na głowie, w kolczudze i z mieczem Szczerbcem w prawicy, tym samym, którym koronowano polskich królów. Żałowałam, że na tę okazję nie zabrałam go ze skarbca koronnego w Zamku Królewskim.
– Dlaczego zatem nie pojechała pani w szyszaku?
– Nie mogłam być sobą, czyli taką, jaką chciałam, z powodu bezsensownej etykiety. Stylistka mi zabroniła, kazała włożyć zwykłą garsonkę. Wizażystka, zamiast na podobieństwo pradawnych wojów nałożyć mi na policzki barwy wojenne, pokryła je zwykłym różem. Ale to nie szata zdobi człowieka, najważniejsze jest serce.
– Święta prawda – przytaknęła Aneta.
– Moje serce było gorące i bijące tak mocno jak serce wielkiego Polaka, Chopina dla ojczyzny. Widziałam siebie jako drugą wielką Polkę w historii. Pierwszą była Wanda, która nie chciała Niemca, drugą byłam ja. I ja dla ojczyzny zrobiłam jeszcze więcej, bo nie chciałam nie tylko Niemca, ale także brukselczyka. Wie pani, ja mam to we krwi, bo już dziecięciem w kołysce będąc, nie lubiłam brukselki.
– O czym jeszcze pani myślała, stojąc przed tym lustrem?
– Myślałam o tym, że każdy z wielkich Polaków miał chwilę próby. W tych momentach wykuwali się prawdziwi bohaterowie. Wówczas można było odcedzić twardzieli od miękiszonów. Przypominałam sobie, co przeżyli najwięksi Polacy: książę Poniatowski wskoczył w rwący nurt Elstery czy porucznik Ordon bronił reduty. Byłam świadoma, że teraz czas na mnie, i będę mogła przed Bogiem i historią dowieść, że nie jestem miękiszonem.
– Czy myślała pani wtedy o kimś szczególnym, kto wspomagał panią duchowo?
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki