Pożegnanie dobrej zmiany - Jacek Dubois - ebook + audiobook + książka

Pożegnanie dobrej zmiany ebook

Jacek Dubois

4,2

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Cztery niezwykle kąśliwe, ironiczne, pełne czarnego humoru opowiadania, w których autor – znany ze swojego ciętego i niezwykle błyskotliwego języka adwokat Jacek Dubois – rozprawia się z obecnym światem „wielkiej” polskiej polityki.

Przedstawia nam ten świat w krzywym zwierciadle, nie zostawiając suchej nitki na nikim. Czas pożegnać „dobrą zmianę”.

Tom opowiadań opatrzył Wstępem znany komik – Robert Górski.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 229

Oceny
4,2 (49 ocen)
27
11
4
7
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Alir25

Nie oderwiesz się od lektury

super opisana rzeczywistość dobrej zmiany, polecam śmiech przez łzy.
10
pyzia1978

Nie oderwiesz się od lektury

w punkt. nic dodac...!!!
10
KHorbacz

Nie oderwiesz się od lektury

rewelacyjna śmieszna i inteligentna. niestety prawdziwa
10
janinamat

Nie oderwiesz się od lektury

Fantastycznie napisana, po prostu rewelacja. Przy tym śmieszna a jakże prawdziwa.
00
januzal

Nie oderwiesz się od lektury

ok.02.24
00

Popularność




Wstęp

„Tamci kra­dli i ci też kradną, ale ci przy­naj­mniej cho­dzą do kościoła”.

Wiele osób tak oce­nia pol­ską poli­tykę i gło­suje na par­tię Pre­zesa nie dla­tego, że oni są wspa­niali, ale dla­tego, że inni są jesz­cze gorsi. „Ci przy­naj­mniej robią coś dla ludzi, a nie tylko dla sie­bie”. Tak mówi nie tylko mój tata. Tak mówią rodzice wielu z nas. Ale jeśli nawet nie kochają PiS, to na pewno kochają Pre­zesa. Bo on jest taki jak oni.

Ubiera się tak samo nie­mod­nie jak oni, nosi się tak samo nie­chluj­nie jak oni, ma takie same znisz­czone buty jak oni, poszar­pane sznu­rówki, wygnie­cione od czapki włosy, je te same co oni pie­rogi, kotlety scha­bowe, ziem­niaki z mize­rią, popija to wszystko kom­po­tem z pol­skich porze­czek, za to nie lubi tak jak oni nie­po­lskiego jedze­nia, które wspól­nie nazy­wają „wyna­laz­kami”.

Jeź­dzi zna­jomą z Cze­cho­sło­wa­cji skodą, wszystko mu się myli tak jak im, tak jak oni nie zna angiel­skiego ani żad­nych innych języ­ków, nie ma żony ani dzieci tak jak ich pro­boszcz, nie ma pie­nię­dzy jak oni ani kultu pie­nię­dzy, nie umie pła­cić kartą jak oni i też chce, żeby wró­cił tam­ten socja­li­styczny bez­pieczny świat ich dzie­ciń­stwa i mło­do­ści, w któ­rym nie ma Gomułki, ale w jego gabi­ne­cie jest On. Świat, w któ­rym nie było gejów, a jeśli byli, to nie cho­dzili po uli­cach i nie cało­wali się pod ich bal­ko­nami – cho­ciaż teraz też tego nie robią, ale w TVP mówią, że robią.

Drżą na myśl, co będzie, gdy kie­dyś zabrak­nie Pre­zesa, bo i tak nie ma już ich Papieża. Ich dzieci z kolei nie mogą się tego docze­kać, licząc na to, że to zmieni wszystko, bo kolejne wybory jakoś nie mogą.

To oczy­wi­ście uprosz­cze­nie, na PiS gło­sują nie tylko sta­rzy i nie­wy­kształ­ceni. Bo Pre­zes jak nikt inny umie grać na cza­ro­dziej­skim fle­cie fru­stra­cji i stra­chu. Umie wynaj­dy­wać złych ludzi i wycią­gać zło z dobrych. Umie nisz­czyć – popa­trzmy na losy jego wice­pre­mie­rów. Umie ich wyko­rzy­sty­wać i porzu­cać, dając im wła­dzę ponad ich siły i moż­li­wo­ści, vide Mar­cin­kie­wicz i Duda.

Jak czy­tamy w książce Jacka Dubois, w świe­cie ludzi zado­wo­lo­nych Czło­wiek Wol­no­ści czuje się źle. W opo­wia­da­niu „Wywiad na pierw­szą stronę” zwie­rza się kotu w przy­pły­wie szcze­ro­ści: „On po pro­stu nie lubi ludzi, a już naj­bar­dziej tych zado­wo­lo­nych”. Nie lubi ludzi z zasady. Wszyst­kich. A ponie­waż nie lubi wszyst­kich, to jed­nych nie lubi bar­dziej, a dru­gich mniej. Z tych „bar­dziej” robi sobie wro­gów, a z tych „mniej” sojusz­ni­ków i niby-przy­ja­ciół do zwal­cze­nia wro­gów. Na tym polega jego nie­wąt­pliwy talent – dla jed­nych to talent do walki ze Złem, dla innych talent do czy­nie­nia Zła. Do czy­nie­nia Dobra talentu nie ma żad­nego.

Jacek Dubois z pew­no­ścią nie należy do osób, któ­rych Pre­zes nie lubi „mniej”. Dla­tego tymi opo­wia­da­niami pozwala sobie na żarty z wła­dzy, z wła­dzy Pre­zesa, bo tak chce nam (i sobie) umi­lić chwile w ocze­ki­wa­niu na jej upa­dek. I chce jej doku­czyć, bo każda wła­dza naj­bar­dziej boi się śmiesz­no­ści.

Ta książka jest dobra i powinna Pre­ze­sowi para­dok­sal­nie spra­wić przy­jem­ność, bo to ozna­cza, że po latach jego rzą­dów coś dobrego jed­nak zosta­nie.

Robert Gór­ski

Wywiad na pierwszą stronę

Dwudzie­sto­sze­ścio­let­nia Aneta Gzyms była świa­doma swo­jego talentu. Od dziecka uwiel­biała czy­tać prasę i tak ją fascy­no­wała publi­cy­styka zaan­ga­żo­wana, że zde­cy­do­wała się zostać dzien­ni­karką. Pierw­sze szlify zdo­by­wała na stu­diach jako sze­fowa działu repor­tażu kato­lic­kiego w gazetce uni­wer­sy­tec­kiej. Jej cykl ese­jów Dwa tysiące lat wojny Kościoła z pedo­fi­lią został pozy­tyw­nie przy­jęty przez epi­sko­pat, autorkę zaś uho­no­ro­wano pry­watną audien­cją u biskupa. Jej kariera nabrała tempa, gdy jako świeżo upie­czona pani magi­ster zwy­cię­żyła w kon­kur­sie „Równi wobec Boga” ese­jem Wyż­szość kato­li­ków nad innymi ludźmi. Jako że oprócz nagrody głów­nej otrzy­mała rów­nież sty­pen­dium ufun­do­wane przez samego Ojca Opie­kuna, mogła sku­pić się na istot­nych tema­tach. Czas spę­dzony na pogłę­bia­niu waż­nych dla niej zagad­nień nie poszedł na marne, przy­go­to­wała bowiem roz­prawę filo­zo­ficzną Dla­czego męż­czy­zna powi­nien być biały, która rów­nież spo­tkała się z gorą­cym przy­ję­ciem czy­tel­ni­ków. Do Anety zaczęły napły­wać setki listów od mło­dych kobiet, które wysy­łały jej zdję­cia swo­ich part­ne­rów i pro­siły o fachową opi­nię, czy wybra­nek jest wystar­cza­jąco biały, by wią­zać z nim przy­szłość aż do gro­bo­wej deski. Prze­ło­mo­wym w jej karie­rze oka­zał się jed­nak esej O wpły­wie wyso­ko­ści muru gra­nicz­nego na współ­czyn­nik prze­ni­ka­nia przez gra­nicę ele­mentu rasowo obcego, nagro­dzony przez Mini­ster­stwo Obrony Naro­do­wej, co otwo­rzyło Ane­cie drzwi do dal­szej kariery. Otrzy­mała dzie­siątki ofert współ­pracy od naj­po­waż­niej­szych redak­cji, z któ­rych po namy­śle wybrała pro­po­zy­cję obję­cia funk­cji sze­fo­wej działu publi­cy­styki spo­łecz­nej tygo­dnika „W Paję­czy­nie”. Już po pierw­szym arty­kule Myśli Igna­cego Loy­oli kie­run­kow­ska­zem dla współ­cze­snych inkwi­zy­to­rów sądow­nic­twa została zapro­szona przez samego mini­stra spra­wie­dli­wo­ści, a ten zapro­po­no­wał jej biblio­fil­skie wyda­nie tejże publi­ka­cji w opra­wie ze świń­skiej skóry. Uni­ka­towe egzem­pla­rze z jej dedy­ka­cją wrę­czono sędziom izby dys­cy­pli­nar­nej. Pasmo suk­ce­sów zostało wresz­cie dostrze­żone przez naj­wyż­sze wła­dze kraju. Sam Pre­zes poza try­bem zde­cy­do­wał się udzie­lić wywiadu tygo­dni­kowi „W Paję­czy­nie”, suge­ru­jąc, co de facto ozna­czało „pole­cił”, by dzien­ni­ka­rzem odde­le­go­wa­nym przez redak­cję do prze­pro­wa­dze­nia z nim roz­mowy była wła­śnie Aneta.

Na kilka godzin przed umó­wio­nym spo­tka­niem Aneta bie­gała ner­wowo po gar­de­ro­bie, a u jej stóp pię­trzyły się dzie­siątki kre­acji, które kolejno odrzu­cała. Miała świa­do­mość, że od tego, czy spodoba się Pre­ze­sowi, zależy jej „być albo nie być” w mass mediach. Naczelny, zna­jąc kon­ser­wa­tywne gusta Pre­zesa i jego umi­ło­wa­nie tra­dy­cji, suge­ro­wał nawią­za­nie stro­jem do folk­loru i w tym celu przy­wiózł pasiaki łowic­kie wypo­ży­czone od zespołu pie­śni i tańca. Aneta z nie­sma­kiem rzu­ciła tę ory­gi­nalną kre­ację na pod­łogę, wie­dząc, że tak ubiera się więk­szość kobiet, które dostą­piły zaszczytu roz­ma­wia­nia z Pre­ze­sem. Wyobra­ziła sobie jego minę na widok kolej­nego regio­nal­nego stroju. Aneta jako kobieta nowo­cze­sna i prze­bo­jowa chciała Pre­zesa zasko­czyć – być eks­tra­wa­gancka, ale wywa­żona, by nie wejść w strefę kul­tu­rową nie­ak­cep­to­waną przez Pre­zesa. Przy­go­to­wu­jąc się do wywiadu, przez kilka dni czy­tała o jego fascy­na­cjach, by prze­ło­żyć je na język mody. Kiedy zasta­na­wiała się, jak stać się nie­tu­zin­kową, nie naru­sza­jąc jed­no­cze­śnie wizji este­tycz­nych Pre­zesa, doznała olśnie­nia. Ten poli­tyk, całym ser­cem oddany pol­sko­ści, miał sła­bość do jed­nego jedy­nego kul­tu­rowo obcego oby­czaju, jakim jest rodeo. Jeśli Pre­zes uwiel­biał oglą­dać kow­bo­jów ujeż­dża­ją­cych byczki, tym bar­dziej podo­bały mu się kow­bojki. Prze­ko­nana o słusz­no­ści wyboru z zaka­mar­ków szafy zaczęła wyj­mo­wać nie­zbędne akce­so­ria. Gdy skoń­czyła kom­po­no­wa­nie stroju, z dumą spoj­rzała na swoje odbi­cie w lustrze – zamszowa mini­spód­niczka ścią­gnięta w talii gru­bym skó­rza­nym pasem ozdo­bio­nym sporą mosiężną klamrą, kozaki z jasnej skóry się­ga­jące do połowy ud na dys­kret­nych obca­sach, ozdo­bione lśnią­cymi ostro­gami. Cało­ści dopeł­niały prze­tarta dżin­sowa koszula i dobrane do niej zamszowa kami­zelka, zawa­diacko zawią­zana wokół szyi jedwabna apaszka i kape­lusz z ciem­nej skóry z dużym ron­dem. Aneta roz­wa­żała, czy nie powinna zaopa­trzyć się w lasso, jed­nak po chwili uznała, że Pre­zes mógłby uznać to za zbyt daleko posu­nięte eks­tra­wa­gan­cje, wszak łapa­nie byków było już męskim zaję­ciem i nijak nie nale­żało do cnót nie­wie­ścich. Wzięła więc wytartą skó­rzaną torbę sty­li­zo­waną na wzór kow­boj­skich juków. Patrzyła na swoje odbi­cie z dumą. „Jak nie ja, to kto”, pomy­ślała pewna, że w tym stroju uda jej się zain­te­re­so­wać sobą Pre­zesa. A zostać jego ulu­bie­nicą wią­zało się z pod­nie­sie­niem dotych­cza­so­wego życia o kilka pozio­mów. Warto pamię­tać, że jego sekre­tarka była drugą osobą w pań­stwie. To ona decy­do­wała o karie­rach poli­tyków, kiedy to wyra­żała zgodę na spo­tka­nia z Pre­ze­sem czy blo­ko­wała do niego dostęp. Jeśli Pre­zes pod wpły­wem chwi­lo­wego zauro­cze­nia był gotów powie­rzyć Try­bu­nał Kon­sty­tu­cyjny czy laskę mar­szał­kow­ską kobie­tom będą­cym jego obja­wie­niami towa­rzy­skimi, to co mogło się wyda­rzyć po spo­tka­niu z nią: kobietą tak zdolną i tak pro­fe­sjo­nalną. Przy­po­mniała sobie pre­zesa tele­wi­zji, który musiał poże­gnać się z tą jakże lukra­tywną posadą. Oczami wyobraźni widziała sie­bie zasia­da­jącą god­nie w tym fotelu. Na godzinę przed wyzna­czo­nym ter­mi­nem, by wyka­zać należny Pre­ze­sowi sza­cu­nek, a jed­no­cze­śnie mu się nie narzu­cać, sta­wiła się w umó­wio­nym miej­scu. Kory­tarz budynku, w któ­rym znaj­do­wało się biuro Pre­zesa, był wypeł­niony po brzegi. Nie­któ­rzy z przy­by­łych stali oparci o ściany, inni snuli się ze zwie­szo­nymi gło­wami, wszy­scy jed­nak trwali upar­cie na swo­ich poste­run­kach, licząc, że uda im się uzy­skać audien­cję. W gru­pie ocze­ku­ją­cych Aneta zauwa­żyła postaci z pierw­szych stron gazet, o któ­rych pozna­niu mogła dotych­czas tylko poma­rzyć. Po godzi­nie to oni patrzyli na nią zazdro­śnie, gdy z ciżby ocze­ku­ją­cych została wyłu­skana przez sekre­tarkę Pre­zesa i zapro­wa­dzona do pomiesz­cze­nia dla wybrań­ców, gdzie liczba ocze­ku­ją­cych była ogra­ni­czona do kil­ku­dzie­się­ciu wyse­lek­cjo­no­wa­nych osób. Po trzech godzi­nach poczuła głód, na szczę­ście została uprze­dzona przez przy­ja­ciół, że czas ocze­ki­wa­nia może się prze­dłu­żyć nawet do kilku dni. Się­gnęła do torby, w któ­rej miała pokaźny zapas wik­tu­ałów. Kiedy łap­czy­wie wbiła zęby w pod­wa­wel­ską, poczuła na sobie zazdro­sne spoj­rze­nie męż­czy­zny, któ­rego policzki pokry­wały nie­zdrowe rumieńce. Nie mógł ode­rwać oczu od kieł­basy. Kiedy pochło­nęła pierw­sze pęto i się­gnęła po następne, zebrał się na odwagę i pod­szedł do niej.

– Pani da kanapkę – popro­sił. – Od wczo­raj tu stoję o suchym pysku, bo jak mnie wezwał, to żony nie było w pałacu i nic mi nie przy­go­to­wała na drogę.

– Oczy­wi­ście, panie pre­zy­den­cie. – Aneta się­gnęła do torby i wyjęła zawi­nięty w folię alu­mi­niową sma­ko­łyk, który naj­bar­dziej ceniła, czyli kaj­zerkę z mor­ta­delą.

Pre­zy­dent łap­czy­wie wgryzł się w mor­ta­delę, nie faty­gu­jąc się nawet, by odwi­nąć folię. Aneta pomy­ślała, że mogłaby sko­rzy­stać z oka­zji i prze­pro­wa­dzić z nim wywiad. Nie byłoby to zbyt duże osią­gnię­cie zawo­dowe, bo pre­zy­dent mówił wszyst­kim, któ­rzy go o cokol­wiek pytali, to, co chcieli usły­szeć, jed­nak jako rasowa dzien­ni­karka wie­działa, że nie powinno się prze­pusz­czać nawet z pozoru mało atrak­cyj­nych oka­zji, ist­niała bowiem mikro­sko­pijna szansa, że usły­szy coś cie­ka­wego. Nim jed­nak zdą­żyła zapro­po­no­wać roz­mowę, drzwi do czę­ści pry­wat­nej sie­dziby Pre­zesa otwo­rzyły się i sta­nęła w nich sekre­tarka.

– Pani wcho­dzi. – Wska­zała na Anetę. – A wasza eks­ce­len­cja czeka – dodała tonem nie­zno­szą­cym sprze­ciwu, widząc, że męż­czy­zna zamie­rza się wepchnąć razem z Anetą.

Kiedy sekre­tarka wpro­wa­dziła ją do gabi­netu, do któ­rego docie­rali jedy­nie wybrańcy, i ujrzała Pre­zesa sie­dzą­cego za biur­kiem, przez chwilę miała wra­że­nie, że jej serce się zatrzyma, tak bar­dzo była wzru­szona. W rze­czy­wi­sto­ści był jesz­cze bar­dziej dumny i piękny niż na zdję­ciach. Przez głowę prze­bie­gła jej myśl, co by z nim zro­biła, gdyby tylko mogła się nim zaopie­ko­wać! Jak w fil­mie w jej gło­wie prze­su­wały się kadry, jak jedzie do sklepu po kar­ton szam­ponu prze­ciw­łu­pie­żo­wego, a póź­niej sys­te­ma­tycz­nie dzień po dniu naciera nim jego głowę. Widziała sie­bie czysz­czącą jego mary­narkę z kocich kłacz­ków, pra­su­jącą wymięte koszule, wycie­ra­jącą plamy po zupie z kra­wata, dobie­ra­jącą parami buty, cier­pli­wie wkła­da­jącą w nie sznu­ro­wa­dła, a póź­niej pastu­jącą je na wysoki połysk. W jej oczach Pre­zes był jak dia­ment wyma­ga­jący wła­ści­wej oprawy, którą ona mogłaby mu zapew­nić. Tym­cza­sem on pod­niósł na nią wzrok utkwiony wcze­śniej w papie­rach i zaczął uważ­nie jej się przy­glą­dać, jakby ją oce­niał. Dostrze­gła uśmiech na jego twa­rzy – pierw­sze lody zostały prze­ła­mane.

– Pani redak­tor wygląda jak praw­dziwa kow­bojka – przy­wi­tał ją cie­płym, mądrym gło­sem.

– To dla pana, panie Pre­ze­sie, bo ja podob­nie jak pan uwiel­biam oglą­dać ujeż­dża­nie bycz­ków.

Od kilku dni dokład­nie roz­pi­sała plan roz­mowy. Dygnęła przed Pre­ze­sem z gra­cją osią­gniętą dzięki godzi­nom ćwi­czeń. Po tym wstęp­nym powi­ta­niu chciała przy­klęk­nąć, by w spon­ta­nicz­nym wyra­zie sza­cunku poca­ło­wać go w rękę, on jed­nak oka­zał się od niej szyb­szy. Zerwał się zza biurka, chwy­cił jej dłoń i pocią­gnął do góry. Poczuła chrup­nię­cie w łok­ciu, miała jed­nak nadzieję, że torebka sta­wowa nie została roze­rwana. Kiedy docią­gnął jej dłoń do swo­ich ust, miała wra­że­nie, że otwie­rają się przed nią drzwi raju. Gdy jego ślina spły­nęła na jej dłoń, doznała wnie­bo­wstą­pie­nia!

– Ach, panie Pre­ze­sie… – wyją­kała.

Nie­stety piękna chwila minęła, kiedy Pre­zes ode­rwał jej dłoń od swo­ich warg i puścił, pozwa­la­jąc, by jej ręka luźno opa­dła wzdłuż tuło­wia. Aneta z tru­dem zeszła na zie­mię.

– Czego chcia­łaby pani redak­tor się dowie­dzieć? – Usiadł za biur­kiem, dając znać, że czas roz­po­cząć wywiad.

Aneta, sta­ra­jąc się, by nie zetrzeć śliny Pre­zesa ze swo­jej dłoni, się­gnęła do torby po dyk­ta­fon.

– Wszyst­kiego chcia­ła­bym się dowie­dzieć o panu, naprawdę wszyst­kiego – odpo­wie­działa z entu­zja­zmem, po czym zda­jąc sobie sprawę, że to może nieco krę­po­wać Pre­zesa, dodała: – Pra­gnę dowie­dzieć się wszyst­kiego o panu, panie Pre­ze­sie, by móc to prze­ka­zać czy­tel­ni­kom. Zacznijmy od cza­sów mło­do­ści. Zanim został pan poli­ty­kiem, w dzie­ciń­stwie robił pan karierę fil­mową.

– To prawda, moim ido­lem był John Wayne. On wpro­wa­dzał prawo na Dzi­kim Zacho­dzie, a ja chcia­łem wpro­wa­dzić prawo w moim kraju. Przy­bra­łem nawet jego manierę twar­dego męż­czy­zny sta­ją­cego samemu prze­ciw wszyst­kim. Nie chcę się chwa­lić, ale wiele osób uważa, że w roli twar­dziela bywam nawet bar­dziej prze­ko­nu­jący niż on.

– Ja też tak uwa­żam – wyrwało się Ane­cie. Zakryła szybko usta dło­nią, zda­jąc sobie sprawę, że pozwo­liła sobie na zbyt wiele. – Dla­czego pan Pre­zes, mając tak entu­zja­styczne recen­zje, nie kon­ty­nu­ował kariery aktor­skiej? Widzia­ła­bym pana w obsa­dzie Prawo i pięść. Jeśli mogę wyra­zić swoje zda­nie, byłby pan o wiele lep­szy w roli głów­nej niż Gustaw Holo­ubek.

– Też myśla­łem, że to była rola napi­sana dla mnie. Zre­zy­gno­wa­łem jed­nak z aktor­stwa, bo nie chcia­łem naśla­do­wać czy­ichś postaw. Chcia­łem zmie­niać świat i być jedy­nym spra­wie­dli­wym. Uzna­łem, że będzie lepiej, kiedy inni będą się wcie­lali we mnie, a nie ja będę odgry­wał role innych.

– Czyli już jako dziecko świa­do­mie zre­zy­gno­wał pan z kariery aktor­skiej na rzecz służby dla ojczy­zny? Pana wiel­bi­cielki zapewne pró­bo­wały pana od tego odwieść? – Spoj­rzała filu­ter­nie na Pre­zesa.

– Tak – przy­znał bez zasta­no­wie­nia. – Wiele dziew­cząt się wtedy we mnie kochało: i Basia, i Bożenka, i Bar­barka – Aneta wzru­szona patrzyła, jak Pre­ze­sowi powra­cają kolejne wspo­mnie­nia – jed­nak nie mia­łem dla nich czasu. Zre­zy­gno­wa­łem z flir­tów, by móc w pełni oddać się służ­bie dla ojczy­zny.

– Cóż za doj­rza­łość i poświę­ce­nie! – Aneta nie mogła powstrzy­mać eks­cy­ta­cji. – Przy panu bledną nawet czyny Mahatmy Gan­dhiego czy Nel­sona Man­deli. Zapewne przy­go­to­wu­jąc się do zarzą­dza­nia pań­stwem, był pan wzo­ro­wym uczniem?

– I tu się pani myli. To był okres komu­ni­zmu, więc musia­łem ukry­wać swoją wie­dzę, bo gdyby oni się dowie­dzieli o moich zdol­no­ściach, toby mnie siłą wcie­lili do par­tii. Od dziecka byłem dysy­den­tem, dosta­wa­łem same dwóje, nie zda­wa­łem z klasy do klasy, komu­ni­ści nie dowie­dzieli się o moich talen­tach.

– Docho­dzimy więc do prze­ło­mo­wego momentu w pana życiu, czyli wej­ścia w poli­tykę. W któ­rym momen­cie stał się pan naj­waż­niej­szą posta­cią pod­zie­mia anty­ko­mu­ni­stycz­nego?

– Od samego początku. Wszy­scy, któ­rzy mnie wów­czas spo­ty­kali po raz pierw­szy, od razu wie­dzieli, że to ja jestem naj­waż­niej­szy. Musi pani pamię­tać o spe­cy­fice tam­tego okresu. My, dysy­denci, byli­śmy bez­względ­nie repre­sjo­no­wani przez wła­dze, dla­tego pod­stawą dzia­łal­no­ści pod­ziem­nej była kon­spi­ra­cja. Im lepiej ktoś się zakon­spi­ro­wał, tym miał więk­szą szansę prze­trwać. Nie chwa­ląc się, byłem w tym praw­dzi­wym mistrzem. Udało mi się tak zakon­spi­ro­wać, że nikt nie miał poję­cia, iż to ja dowo­dzę całą opo­zy­cją pod­ziemną. Wyła­py­wali figu­ran­tów: Kuro­nia, Geremka czy Mazo­wiec­kiego. Zamy­kali ich w wię­zie­niach, gdzie wypo­czy­wali jak na wcza­sach w Sopo­cie, a ja trwa­łem do samego końca, naj­bar­dziej się nara­ża­jąc. Byłem dla bez­pieki czło­wie­kiem bez twa­rzy, dzięki temu uda­wało mi się wymknąć z każ­dej zasadzki. Dopiero teraz, po latach, mogę zdra­dzić tę histo­ryczną prawdę.

– Pan jest, panie Pre­ze­sie, bar­dzo skromny. Żaden histo­ryk nie odwa­żyłby się zakwe­stio­no­wać pana przy­wódz­twa w odzy­ska­niu nie­pod­le­gło­ści. Prze­nie­śmy się do pierw­szych wol­nych wybo­rów pre­zy­denc­kich. To pan wyda­wał się jedy­nym wła­ści­wym kan­dy­da­tem do tego urzędu, lecz zde­cy­do­wał się pan udzie­lić popar­cia agen­towi bez­pieki, czło­wie­kowi zni­kąd. Dla­czego pan to zro­bił?

– To był zabieg tak­tyczny. Ludzie szybko przy­zwy­cza­jają się do dobrego, dla­tego chcia­łem im poka­zać, że wol­ność nie może być im dana raz na zawsze. Na tym przy­kła­dzie chcia­łem poka­zać zło, żeby potem mogli się dowie­dzieć, jak wygląda dobro. Wtedy na wła­snej skó­rze poczuli dzia­ła­nia kiep­skiej wła­dzy, a od kiedy ja obją­łem pre­ze­surę w kraju, mają same plusy. Chyba dostrzega pani róż­nice?

– O tak – odpo­wie­działa Aneta wpa­trzona w Pre­zesa, a po policz­kach spły­nęły jej łzy. – Chcia­ła­bym poroz­ma­wiać o pana zasłu­gach. Wie­lo­krot­nie odbie­rał pan nagrodę czło­wieka wol­no­ści. Czy może pan zde­fi­nio­wać, czym jest dla pana wol­ność?

– Oczy­wi­ście. Wol­ność to moż­li­wość pra­wi­dło­wego wyboru. Czło­wiek, który wybiera źle, nie jest wolny. Żeby stał się naprawdę wolny, trzeba go skło­nić, by wybie­rał jesz­cze raz i jesz­cze raz, aż w końcu wybie­rze dobrze. Dobry wybór to odda­nie się w cało­ści naro­dowi i pań­stwu. Ja tak wybra­łem, poświę­ca­jąc się pań­stwu, i dla­tego jestem wolny. Wol­nymi są wszy­scy, któ­rzy postę­pują tak jak ja, pozo­stali zaś są znie­wo­leni. By ująć to krótko, wol­ność to cał­ko­wite pod­po­rząd­ko­wa­nie się pań­stwu.

– Dzięki panu, panie Pre­ze­sie, ja też czuję, że jestem wolna – oświad­czyła Aneta, wycie­ra­jąc chu­s­teczką łzy coraz obfi­ciej spły­wa­jące jej po policzku. – Jed­nak nie wszy­scy jesz­cze wokół nas są wolni. Mimo że pana idee zasłu­gują na popar­cie wszyst­kich Pola­ków i wokół pana Pre­zesa powi­nien powstać front jed­no­ści całego narodu, są tacy, co wystę­pują prze­ciwko panu, czyli pań­stwu. Co pan o nich myśli?

Twarz Pre­zesa stę­żała.

– To sprze­daw­czyki, zdrajcy! – wrza­snął, ledwo mogąc zapa­no­wać nad sobą. – To ele­ment analny, hołota, to zwy­kłe bydło! – Po sło­wie „bydło” Pre­zes zamy­ślił się i nagle przy­szło mu coś do głowy. – À pro­pos bydła, za chwilę na moich pry­wat­nych łączach będzie trans­mi­sja z rodeo. Bez­po­śred­nio z Tek­sasu. Czy chce pani obej­rzeć ze mną, jak oni dosia­dają te młode byczki?

Aneta poczuła, że nad­szedł naj­waż­niej­szy moment w jej życiu. Obej­rzeć rodeo z Pre­ze­sem to był zaszczyt, o który zabie­gało całe jego oto­cze­nie. Z plo­tek kulu­aro­wych wie­działa, że kilka razy pró­bo­wała się wpro­sić na to do niego Julka z try­bu­nału, ale Pre­zes nie zare­ago­wał, pró­bo­wała Elż­bieta z sejmu i jej też się nie udało. A ona przy pierw­szym spo­tka­niu dostała zapro­sze­nie! To było jak święte namasz­cze­nie, jak poca­łu­nek Boga…

Wzru­szona nie mogła wydu­sić z sie­bie słowa, ski­nęła więc tylko głową. Usie­dli w fote­lach w nie­wiel­kim gabi­ne­cie. On wpa­try­wał się w ekran i okrzy­kami dopin­go­wał kow­boi, ona też pokrzy­ki­wała, by wyka­zać zain­te­re­so­wa­nie. W isto­cie jed­nak zasta­na­wiała się, jak udo­ku­men­to­wać ten wielki moment i na Face­bo­oku poka­zać swoją obecną pozy­cję w struk­tu­rach wła­dzy. Myślała, myślała, ale nic nie przy­cho­dziło jej do głowy. Nie miała odwagi zwy­czaj­nie popro­sić Pre­zesa o wspólne sel­fie. Ktoś jed­nak czu­wał nad nią gdzieś tam, w nie­bio­sach, bo mię­dzy jed­nym okrzy­kiem entu­zja­zmu a dru­gim Pre­zes nagle zasnął i zachra­pał. Odcze­kała kilka minut, by zapadł w głę­boki sen. Wów­czas korzy­sta­jąc z oka­zji, pstryk­nęła kilka zdjęć, tak manew­ru­jąc obiek­ty­wem tele­fonu, by z zamknię­tymi powie­kami Pre­zes wyglą­dał na pogrą­żo­nego w cha­rak­te­ry­stycz­nej dla niego zadu­mie. Usa­tys­fak­cjo­no­wana cze­kała i cze­kała, aż się obu­dzi, jed­nak minęła pół­noc, potem godziny pierw­sza i druga. Świa­doma tego, że Pre­zes potrafi spać do póź­nych godzin popo­łu­dnio­wych, wymknęła się z gabi­netu i podą­żyła do domu.

Pre­zes jed­nak nie­ocze­ki­wa­nie obu­dził się o godzi­nie trze­ciej trzy­dzie­ści wypo­częty i pełen ener­gii. Otwo­rzyw­szy oczy, zaczął nawo­ły­wać swoje nowe odkry­cie towa­rzy­skie, tę prze­miłą kow­bojkę, i z roz­cza­ro­wa­niem stwier­dził, że pod­czas jego drzemki dzien­ni­karka go opu­ściła. W pierw­szym odru­chu chciał ją wezwać ponow­nie, ale spoj­rzaw­szy na zega­rek, uznał, że sprawa może pocze­kać do następ­nego dnia. Roz­mowa z nią mu się podo­bała. Kobieta była bystra, myśląca i bar­dzo docie­kliwa. Potra­fiła wydrzeć z niego naj­bar­dziej skry­wane tajem­nice. Wes­tchnął i wró­cił do głów­nego gabi­netu. Przy jego biurku drze­mał kot. Wziął go na ręce. Uwiel­biał z nim roz­ma­wiać w nocy. Był jego spo­wied­ni­kiem, jedy­nym żywym stwo­rze­niem, przed któ­rym mógł się cał­ko­wi­cie otwo­rzyć, bo prze­by­wa­jąc wśród ludzi, musiał grać. Ta dzien­ni­karka mu się podo­bała i budziła jego zaufa­nie. Mogłaby zostać jego dru­gim kotem, takim zapa­so­wym. Pod­czas wywiadu opo­wia­dał histo­rie zgod­nie z suge­stiami swo­ich spe­cja­li­stów od wize­runku. To oni wpo­ili mu zasadę Napo­le­ona, że powta­rza­nie tego samego jest naj­lep­szą figurą reto­ryczną. Nato­miast kłam­stwo powta­rzane wie­lo­krot­nie ludzie w końcu trak­tują jak prawdę, dla­tego zmy­ślał jak najęty. Z cza­sem się pogu­bił, nie pamię­tał, co jest prawdą, a co wymy­słem jego dorad­ców. Tylko kotu mógł się zwie­rzyć. Nagle poczuł, że musi wylać przed nim swoje żale.

– Nie wiem, jak to się stało, ale już będąc dziec­kiem, nikogo nie lubi­łem. Byłem zazdro­sny o suk­cesy innych, ale szybko zda­łem sobie sprawę z kon­se­kwen­cji tego. Mia­łem zni­kome szanse na zdo­by­cie wła­dzy, bo ludzie nie trak­to­wali mnie poważ­nie. Zgod­nie ze starą łaciń­ską mak­symą Nec Her­ku­les con­tra plu­res nie mogłem sam wygrać ze wszyst­kimi, dla­tego pró­bo­wa­łem nie lubić tylko nie­któ­rych. Ale i to mi nie wycho­dziło. Jedyne, co udało mi się osią­gnąć, to to, by jed­nych nie lubić mniej, a innych bar­dziej. Od tego czasu tych, któ­rych nie­na­wi­dzi­łem najbar­dziej, wybie­ra­łem na moich wro­gów, a tym, któ­rych nie­na­wi­dzi­łem tro­chę mniej, wma­wia­łem, że są moimi przy­ja­ciółmi. Ci moi niby-przy­ja­ciele wal­czyli z moimi wro­gami, jakby to byli ich wro­go­wie. Nie mogłem pozwo­lić, żeby popa­dli w rutynę, bo walka z jed­nym wro­giem każ­dego by w końcu znu­dziła. Co pewien czas doko­ny­wa­łem rota­cji, zmie­nia­jąc przy­ja­ciół i wro­gów, co wywo­ły­wało z dnia na dzień zmianę na poli­tycz­nej sza­chow­nicy. W ten spo­sób udało mi się dopro­wa­dzić do tego, że świat zewnętrzny stał się polem walki, a ja kie­ro­wa­łem woj­nami, nie wsta­jąc z ulu­bio­nego fotela. Nie ma lep­szego spo­sobu na zapa­no­wa­nie nad tłu­mem niż doko­ny­wa­nie nie­usta­ją­cego podziału na: my i oni, przy­ja­ciele i wro­go­wie. Przy­ja­ciele byli zwo­len­ni­kami idei, które aktu­al­nie wyzna­wa­łem, wro­go­wie to swo­łocz, zdrajcy i sprze­daw­czyki. Pory­wa­łem tłumy, które razem ze mną nie­na­wi­dziły moich wro­gów. Udało mi się zgłę­bić naturę ludzką, toteż wie­dzia­łem, że nie ma ludzi w pełni szczę­śli­wych, nawet jeśli uwa­żają, że takimi są. Posta­wi­łem sobie za cel odna­leźć, roz­bu­dzić i pie­lę­gno­wać w nich nie­za­do­wo­le­nie. Następ­nie tych nie­za­do­wo­lo­nych łączy­łem w grupy. Gdy ich poziom nie­za­do­wo­le­nia wzra­stał, wska­zy­wa­łem im wroga, kozła ofiar­nego, który był winny ich krzywdy. Ostat­nim eta­pem było wysła­nie ich na kru­cjatę prze­ciwko wska­za­nemu im uprzed­nio złu. Na początku bawiło mnie napusz­cza­nie jed­nej grupy na drugą. Póź­niej zda­łem sobie sprawę, że sprytne kie­ro­wa­nie tymi gru­pami osła­biało je, a w kon­se­kwen­cji wzmac­niało nie ich prze­ciw­ni­ków, tylko mnie. Kiedy udało mi się wywo­łać tak dużo kon­flik­tów, że wszy­scy wal­czyli już ze wszyst­kimi, sta­łem się naprawdę silny i mogłem pod­jąć próbę prze­ję­cia wła­dzy. Oczy­wi­ście, aby mój zamiar się powiódł, musia­łem wszyst­kim zwa­śnio­nym obie­cać to, czego pra­gnęli, a więc obie­cy­wa­łem, prze­cież nic mnie to nie kosz­to­wało. Moje pro­po­zy­cje wpro­wa­dze­nia nowego porządku na miej­sce zglisz­czy, do któ­rych dopro­wa­dzi­łem, tak zawład­nęły umy­słami tłumu, że ludzie porzu­cali idee wol­no­ści i demo­kra­cji dla bli­żej nie­okre­ślo­nych obiet­nic powszech­nej szczę­śli­wo­ści, która miała nastą­pić w bli­żej nie­okre­ślo­nym cza­sie. By prze­jąć wła­dzę, musia­łem zbu­do­wać admi­ni­stra­cję pań­stwa na zupeł­nie nowych zasa­dach. Cen­tralną posta­cią pań­stwa, w co, mój kocie, zapewne nie wąt­pisz, mia­łem być ja. Ponie­waż nikogo nie lubi­łem, nie mia­łem naj­mniej­szego zamiaru rzą­dzić oso­bi­ście, żeby nie mieć cią­głego kon­taktu z rzą­dzo­nymi. Utwo­rzy­łem grupę posłań­ców, któ­rzy reali­zo­wali moje pro­jekty. Byli nimi naj­wyżsi urzęd­nicy w struk­tu­rach mojego pań­stwa, a ich zada­niem miało być prze­ka­zy­wa­nie moich myśli i decy­zji oby­wa­te­lom. O waż­no­ści każ­dego urzęd­nika w pań­stwie decy­do­wało to, czy był oso­bi­stym odbiorcą moich myśli, czy tylko ich prze­kaź­ni­kiem. W ten spo­sób kształ­to­wała się dra­bina wła­dzy. Naj­waż­niejsi oczy­wi­ście byli ci, z któ­rymi roz­ma­wia­łem bez­po­śred­nio. Według ana­lo­gicz­nego sche­matu sfor­mo­wa­łem hie­rar­chię pozo­sta­łych. Ci, któ­rych zapra­sza­łem do sie­bie, sta­wali się elitą, praw­dziwą gwar­dią cesar­ską. Moje prze­my­śle­nia miały różną wagę, co prze­kła­dało się na waż­ność na dra­bi­nie poplecz­ni­ków. Kiedy ktoś mnie zawiódł, prze­sta­wa­łem go zapra­szać, czy­niąc go nikim, a gdy ktoś mi się spodo­bał, zaczy­na­łem go zapra­szać, uzu­peł­nia­jąc wakat. Naj­waż­niej­sze było to, że nikt nie mógł być pewien swo­jej pozy­cji i wciąż musiał o nią zabie­gać. Wpro­wa­dzi­łem w życie zasadę pole­ga­jącą na tym, że czę­ściej upo­ka­rza­łem tych, któ­rzy zaj­mo­wali stra­te­giczne pozy­cje w moim pań­stwie, żeby im się przy­pad­kiem w gło­wie nie prze­wró­ciło. Nikt nie może zarzu­cić mi tyra­nii, bo prze­cież w mojej admi­ni­stra­cji wszy­scy byli równi. Przy­kład? Każdy, kto wywo­łał moje nie­za­do­wo­le­nie, zazwy­czaj lądo­wał na bruku. Nie cier­pię, kiedy ktoś pró­buje myśleć za mnie. Wybie­ram na współ­pra­cow­ni­ków ludzi o ogra­ni­czo­nych hory­zon­tach, żeby nie mieli pokusy uru­cho­mić swo­ich – choć ogra­ni­czo­nych – sza­rych komó­rek. Oprócz posłań­ców zor­ga­ni­zo­wa­łem grupę straż­ni­ków. Ci nawet nie muszą rozu­mieć moich myśli, bo mają ich jedy­nie strzec. Nie uwie­rzysz – Pre­zes obda­rzył kota uśmie­chem – jakie okazy uda­wało mi się wynaj­dy­wać. Zna­la­złem ogrod­nika, który trans­fe­ro­wał moje myśli do sejmu. Kiedy mi się znu­dził, zastą­pi­łem go kobietą, która o Katy­niu uczyła się z ksią­żek przed­wo­jen­nych. Peru­karz nad­zo­ro­wał gabi­net pre­miera, a o pomy­śle na pre­miera nie chcę ci opo­wia­dać, bo umarł­byś ze śmie­chu. Sta­wia­łem na współ­pra­cow­ni­ków, któ­rym ni­gdy nic by nie przy­szło do głowy, dla­tego roz­da­wa­łem coraz więk­sze lenna moim bez­myśl­nym ludziom, zapew­nia­jąc sobie ich odda­nie, popar­cie i brak myśle­nia. Zda­wa­łem sobie sprawę, że bez­myśl­ność w sta­nie czy­stym – na podo­bień­stwo wzorca z Sèvres – rzadko wystę­puje w przy­ro­dzie. Nawet tym zbli­żo­nym do ide­ału zda­rzało się cza­sem coś pomy­śleć, dla­tego surowo ich kara­łem za wszel­kie prze­jawy uru­cho­mie­nia sza­rych komó­rek. W efek­cie wszy­scy przy­bie­rali maskę cał­ko­wi­tej bez­myśl­no­ści, a im wię­cej myśleli, tym bar­dziej sta­rali się wyglą­dać na nie­ska­żo­nych jaką­kol­wiek ideą. Szybko zda­łem sobie sprawę, że nikt z opozy­cji ze mną nie wygra, bo wystę­pu­jąc prze­ciwko mnie, musiałby wyka­zać się myśle­niem, bo w bez­myśl­no­ści nie poko­nałby mojej ekipy, a ja nauczy­łem swo­ich oby­wa­teli, że mają uni­kać pokusy naoli­wie­nia mózgu.

Pre­zes poczuł, że zaschło mu w gar­dle, nalał wody do szklanki i pocią­gnął spory łyk. Spoj­rzał na kota. Nie­stety zwie­rzątko zasnęło uko­ły­sane mono­tonną opo­wie­ścią, więc uło­żył kota na kana­pie, okrył cie­płym ple­dem i poczła­pał do łóżka.

Kiedy Aneta dotarła do redak­cji o godzi­nie dzie­wią­tej, sekre­tarka oznaj­miła jej, że naczelny już na nią czeka. Nim zdą­żyła wejść do jego gabi­netu, zadzwo­nił tele­fon. Ten głos roz­po­zna­łaby wszę­dzie. To była dawna pre­mier, kobieta boha­terka, która samot­nie sto­czyła naj­bar­dziej zaciętą bitwę o honor ojczy­zny.

– Pro­szę do mnie natych­miast przy­je­chać, prze­pro­wa­dzimy wywiad – pole­ciła nie­zno­szą­cym sprze­ciwu tonem.

Aneta pró­bo­wała doszu­kać się przy­czyny tego nie­spo­dzie­wa­nego zapro­sze­nia. Zapewne ktoś z zausz­ni­ków pre­mier zoba­czył ją w kan­ce­la­rii Pre­zesa, widział, jak szybko została przy­jęta, i opu­ściła gabi­net naj­wyż­szego pra­wie nad ranem. Plotka o jej zaży­ło­ści z Pre­ze­sem musiała się rozejść, zanim jesz­cze opu­bli­ko­wała ich wspólne zdję­cie. To, co robił Pre­zes, chcieli powie­lać jego pre­to­ria­nie. Nic dziw­nego, że i pani pre­mier była zain­te­re­so­wana wywia­dem. Aneta uświa­do­miła sobie, że jeśli teraz prze­pro­wa­dzi i opu­bli­kuje roz­mowę z nią, to od przy­szłego tygo­dnia może stać się nume­rem jeden naro­do­wej publi­cy­styki.

– Tak, oczy­wi­ście, pani pre­mier, będę natych­miast – zamel­do­wała.

Naczelny, nie mogąc docze­kać się rela­cji, wyszedł ze swo­jego gabi­netu.

– Masz wywiad?! Wpu­ścili cię do Pre­zesa?! Nie zasnął w trak­cie roz­mowy?! Dobry wywiad?! – zasy­pał ją pyta­niami.

– Mam – potwier­dziła z dumą. – Wpu­ścili mnie przed pre­zy­den­tem. Pre­zes usnął dopiero w cza­sie rodeo. – Prze­my­ciła naj­waż­niej­szą wia­do­mość, pewna, że lotem bły­ska­wicy rozej­dzie się po całym mie­ście. – A czy dobry? Szef sam oceni… Pre­zes się przede mną otwo­rzył.

Naczelny ze zło­ści zaci­snął zęby. Zazdro­ścił jej tête-à-tête z Pre­ze­sem. On oddałby wszystko, włącz­nie z wła­sną duszą, żeby móc z Pre­ze­sem obej­rzeć rodeo. Aneta miała w nosie jego zawiść. Po wczo­raj­szej wizy­cie pod wia­do­mym adre­sem była nie do rusze­nia.

– Ile razy Pre­zes powie­dział, że wszystko to wina tam­tego? – prze­szedł do kon­kre­tów.

– Sto sześć­dzie­siąt trzy razy – odpo­wie­działa.

– Dobrze – pochwa­lił ją. – Czy­tel­nicy będą zachwy­ceni. Kiedy będziesz gotowa z tek­stem?

– Do pięt­na­stej powin­nam się wyro­bić, sze­fie – obie­cała i poszła do swo­jego pokoju. Się­gnęła do torby po dyk­ta­fon. Nie było go, prze­stra­szona wysy­pała wszystko z torby na biurko. Dyk­ta­fon znik­nął. Pró­bo­wała zebrać myśli. Nie mogła go zgu­bić. Zaczęła podej­rze­wać, że w tajem­ni­czym znik­nię­ciu sprzętu mogły brać udział służby, a może kon­ku­ren­cja. I wtedy sobie przy­po­mniała. Kiedy Pre­zes zapro­po­no­wał jej rodeo, prze­szli od razu do salo­niku. Nie zabrała dyk­ta­fonu prze­ko­nana, że wrócą, by kon­ty­nu­ować wywiad, a potem po pro­stu o nim zapo­mniała. Dyk­ta­fon z naj­cen­niej­szym wywia­dem życia leżał na biurku Pre­zesa. Tekst musiał tra­fić do dru­karni do sie­dem­na­stej, a nie było gwa­ran­cji, że do tej godziny Pre­zes zdąży się obu­dzić. Aneta zaklęła jak szewc i wybie­gła z redak­cji, nie mówiąc, co się stało. Kwa­drans póź­niej była na ulicy pro­wa­dzą­cej do domu Pre­zesa.

– Ta ulica jest zamknięta – poin­for­mo­wał ją poli­cjant. – Pan Pre­zes śpi i nie wolno tędy ani prze­cho­dzić, ani prze­jeż­dżać.

– Ale ja do pana Pre­zesa oso­bi­ście – wyja­śniła funk­cjo­na­riu­szowi.

– Jak śpi, to pani nie przyj­mie. Pro­szę się cof­nąć.

– Ale wczo­raj oglą­da­łam z Pre­ze­sem rodeo. – Chwy­ciła się ostat­niej deski ratunku.

Poli­cjant spoj­rzał na nią z podzi­wem po czym spo­waż­niał.

– O mały włos, a dał­bym się nabrać. Pre­zes z nikim nie ogląda rodeo. Pro­szę się rozejść.

– Zaraz udo­wod­nię, że nie kła­mię. – Aneta wyjęła tele­fon i poka­zała zdję­cie, na któ­rym byli Pre­zes, ona i tele­wi­zor.

Poli­cjant wypro­sto­wał się jak struna.

– Oczy­wi­ście, pro­szę prze­cho­dzić. – Zasa­lu­to­wał.

Aneta pod­bie­gła do drzwi rezy­den­cji i zapu­kała.

– Pani nie wej­dzie, pani nie ma na liście – poin­for­mo­wał ją ochro­niarz.

Nauczona doświad­cze­niem nie pró­bo­wała z nim dys­ku­to­wać, tylko poka­zała fotkę w tele­fo­nie.

– Ja oglą­da­łam z panem Pre­ze­sem rodeo. Pro­szę poin­for­mo­wać jego sekre­tarkę, że muszę się z nią zoba­czyć.

Kory­tarz pro­wa­dzący do biura Pre­zesa jak zwy­kle był wypeł­niony po brzegi.

– Jak miło cię widzieć, kocha­nie – przy­wi­tała ją w drzwiach sekre­tarka. – Co cię spro­wa­dza? Spodo­ba­łaś się Pre­ze­sowi. Mówił o tobie i się uśmie­chał, kiedy wczo­raj w nocy zapa­rzy­łam mu ziółka.

Aneta opo­wie­działa o dyk­ta­fo­nie leżą­cym na biurku i deadli­nie wywiadu.

– Nie martw się, kocha­nie. On jesz­cze śpi, ale wsu­niemy się ostroż­nie do gabi­netu i znaj­dziemy dyk­ta­fon.

W dru­gim pomiesz­cze­niu sie­dział pre­zy­dent oparty o ścianę. Wyglą­dał na zmę­czo­nego.

– Jadł pan pre­zy­dent coś? – spy­tała z tro­ską.

Ze smut­kiem pokrę­cił głową. Przy­po­mniała sobie, że z poprzed­niego dnia zostało jej kilka kana­pek. Się­gnęła po nie do torby i podała pre­zy­den­towi. Na szczę­ście, dyk­ta­fon leżał tam, gdzie go zosta­wiła. Poczuła nie­praw­do­po­dobną ulgę. W dro­dze do redak­cji ode­brała tele­fon.

– Dla­czego pani u mnie jesz­cze nie ma? – spy­tała kobieta wład­czym tonem.

Zaklęła w duchu, bo na śmierć zapo­mniała o pani pre­mier.

– Jestem w dro­dze. Popro­szę o chwilę – obie­cała.

Jak burza wpa­dła do redak­cji.

– Prze­pisz to – pole­ciła sekre­tarce. – Wra­cam za trzy godziny i muszę już to mieć. To mate­riał na pierw­szą stronę.

Pani pre­mier przy­jęła ją jak zwy­kle ele­gancka, w kanar­ko­wym kostiu­mie i sza­fi­ro­wych szpil­kach. Cało­ści dopeł­niała duża mosiężna bro­sza. Po dro­dze Aneta zdą­żyła wygu­glo­wać, że to wła­śnie dziś przy­pa­dała rocz­nica jej wystą­pie­nia na śród­ziem­no­mor­skiej wyspie w obro­nie euro­pej­skiej god­no­ści. Nie wyobra­żała sobie, by roz­mowa mogła roz­po­cząć się od innego tematu.

– Co pani pre­mier czuła bez­po­śred­nio przed swoim histo­rycz­nym wystą­pie­niem? – zadała to ważne pyta­nie.

– Byłam w pokoju hote­lo­wym. Popa­trzy­łam w lustro i ujrza­łam Pol­skę. Zro­zu­mia­łam, że jestem jej wybranką i że to ja w tym miej­scu jestem kwin­te­sen­cją pol­sko­ści. Byłam dumna, bo już od dziecka chcia­łam być Pol­ską. Moje marze­nie się urze­czy­wist­niło.

– To wzru­sza­jące, pani pre­mier. Nasze czy­tel­niczki będą cie­kawe, jak pani wtedy była ubrana…

– W dniu mojej naj­więk­szej próby pra­gnę­łam wyglą­dać jak wiel­kie histo­ryczne poprzed­niczki, które podob­nie jak ja były gotowe oddać życie za ojczy­znę. Wie­dzia­łam, że muszę być jak mur nie do zbu­rze­nia czy beto­nowa ściana nie do prze­bi­cia. Widzia­łam sie­bie w mosięż­nym szy­szaku na gło­wie, w kol­czu­dze i z mie­czem Szczerb­cem w pra­wicy, tym samym, któ­rym koro­no­wano pol­skich kró­lów. Żało­wa­łam, że na tę oka­zję nie zabra­łam go ze skarbca koron­nego w Zamku Kró­lew­skim.

– Dla­czego zatem nie poje­chała pani w szy­szaku?

– Nie mogłam być sobą, czyli taką, jaką chcia­łam, z powodu bez­sen­sow­nej ety­kiety. Sty­listka mi zabro­niła, kazała wło­żyć zwy­kłą gar­sonkę. Wiza­żystka, zamiast na podo­bień­stwo pra­daw­nych wojów nało­żyć mi na policzki barwy wojenne, pokryła je zwy­kłym różem. Ale to nie szata zdobi czło­wieka, naj­waż­niej­sze jest serce.

– Święta prawda – przy­tak­nęła Aneta.

– Moje serce było gorące i bijące tak mocno jak serce wiel­kiego Polaka, Cho­pina dla ojczy­zny. Widzia­łam sie­bie jako drugą wielką Polkę w histo­rii. Pierw­szą była Wanda, która nie chciała Niemca, drugą byłam ja. I ja dla ojczy­zny zro­bi­łam jesz­cze wię­cej, bo nie chcia­łam nie tylko Niemca, ale także bruk­sel­czyka. Wie pani, ja mam to we krwi, bo już dzie­cię­ciem w koły­sce będąc, nie lubi­łam bruk­selki.

– O czym jesz­cze pani myślała, sto­jąc przed tym lustrem?

– Myśla­łam o tym, że każdy z wiel­kich Pola­ków miał chwilę próby. W tych momen­tach wyku­wali się praw­dziwi boha­te­ro­wie. Wów­czas można było odce­dzić twar­dzieli od mię­ki­szo­nów. Przy­po­mi­na­łam sobie, co prze­żyli naj­więksi Polacy: książę Ponia­tow­ski wsko­czył w rwący nurt Elstery czy porucz­nik Ordon bro­nił reduty. Byłam świa­doma, że teraz czas na mnie, i będę mogła przed Bogiem i histo­rią dowieść, że nie jestem mię­ki­szo­nem.

– Czy myślała pani wtedy o kimś szcze­gól­nym, kto wspo­ma­gał panią duchowo?

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki