Linia obrony - Jacek Dubois - ebook + audiobook + książka

Linia obrony ebook

Jacek Dubois

4,2

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Opowiadania zebrane w tej książce są literacką fikcją, a opisane w niej postaci nigdy nie istniały. Jednak w większości wypadków inspiracją był jakiś epizod z mojego życia zawodowego.

Jacek Dubois

Linia obrony to zbiór siedmiu opowiadań pokazujących, że prawo nie zawsze musi być sprawiedliwe, a umiejętnie wykorzystywane może prowadzić do skutków skrajnie odmiennych, niż zakładali jego twórcy, szczególnie jeśli idą w parze z władzą i dużymi pieniędzmi.

Znajdziemy tu teksty o prawnikach, którzy dla własnej korzyści naginają prawo. O leciwej bizneswoman, która pragnąc zabezpieczyć schedę, zainicjowała iście książkową intrygę. O przedsiębiorczej młodej ekonomistce, która marzyła o zostaniu pisarką i w zaskakujący sposób wykorzystała swoje talenty, by osiągnąć ten cel. Czy o ambitnym biznesmenie, który w niecodzienny sposób zawalczył o awans w pracy.

Wszystkie opowiadania są błyskotliwe, intrygujące, czasem zabawne, ale zawsze zmuszają do myślenia i przestrzegają przed ferowaniem pochopnych wyroków.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 338

Oceny
4,2 (61 ocen)
32
16
8
2
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Gabi45

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna lektorka. Gratulacje. Opowiadania dowcipne, pouczające i inteligentnie opowiedziane.
00
PiotrSobo

Nie oderwiesz się od lektury

Super
00
januzal

Nie oderwiesz się od lektury

ok.02.24
00
Aneta2106

Nie oderwiesz się od lektury

Rewelacyjna lektura. Wielkie brawa dla Pana Mecenasa. Książka napisana lekkim, przyjaznym językiem z pewną dozą fajnego humoru. Polecam.
00
olivialasocka

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo ciekawe opowiadania. Polecam
00

Popularność




Podróż do końca śniegu

Podróż do końca śniegu

Listo­pad jest mie­sią­cem kapry­śnym. Gdy się obu­dzi­łem, na dwo­rze było szaro. Lubię tę poranną porę, gdy noc wal­czy ze świ­tem o domi­na­cję. Spraw­dzi­łem pogodę: było zimno, ale jesz­cze nie mroźno, dwa stop­nie na plu­sie, lekki wia­te­rek. Dopiero za dwie godziny powinno zacząć padać. Szybko się ubra­łem i jak codzien­nie przed pracą wybra­łem się na jog­ging. Gdy dobie­głem do Powsina, pora­nek poko­nał noc, ale zaczęło się chmu­rzyć. Pogoda zmie­niała się w bły­ska­wicz­nym tem­pie. Ni stąd, ni zowąd poja­wił się wiatr, który zaczął pod­ry­wać suche liście i wzbi­jać je w powie­trze. Niebo pociem­niało, zbli­żała się ulewa. Zawró­ci­łem, by zdą­żyć przed nią do domu. Nie­stety nie udało mi się. Naj­pierw poczu­łem nie­śmiałe kro­ple desz­czu, które zachę­cone aurą przy­brały na sile i zaczęły z impe­tem ude­rzać o zie­mię, gra­jąc swego rodzaju pre­lu­dium do potopu. Przez myśl prze­le­ciały mi wer­sety: „W roku sześć­set­nym, w dru­gim mie­siącu roku, sie­dem­na­stego dnia mie­siąca, w tym wła­śnie dniu try­snęły z hukiem wszyst­kie źró­dła Wiel­kiej Otchłani i otwo­rzyły się upu­sty nieba; przez czter­dzie­ści dni i przez czter­dzie­ści nocy padał deszcz na zie­mię”1. Czu­łem się jak Noe okrę­tu­jący się na arkę. Dotar­łem do domu, dygo­cząc z zimna, i dopiero po kwa­dran­sie spę­dzo­nym pod gorą­cym prysz­ni­cem zęby prze­stały mi szczę­kać. Tym­cza­sem cięż­kie chmury odpły­nęły w dal i prze­stało padać. Gdy wycho­dzi­łem do pracy, świe­ciło słońce.

Jestem adwo­ka­tem, toteż z racji wyko­ny­wa­nego zawodu spo­ty­kam się z róż­nymi ludźmi. Tego dnia umó­wi­łem się z panią Zofią Miecz­ni­kow­ską w jej domu. Jako że nie mia­łem jesz­cze spo­sob­no­ści jej poznać, zro­bi­łem mały rese­arch na jej temat. Oka­zało się, że moja nowa klientka ma ponad osiem­dzie­siąt lat. Pod­czas dru­giej wojny świa­to­wej jej rodzina wyje­chała do Anglii i tam się osie­dliła. W mło­do­ści Zofia była spor­t­smenką, dwu­krot­nie zdo­była srebrny medal olim­pij­ski w żeglar­stwie. Po zakoń­cze­niu kariery spor­to­wej zajęła się dzien­ni­kar­stwem. Pisała o podró­żach, a jej książki zostały prze­tłu­ma­czone na wiele języ­ków. W latach osiem­dzie­siątych zało­żyła maga­zyn, któ­rego była redak­tor naczelną. Po upadku komu­ni­zmu w Pol­sce zde­cy­do­wała się przy­je­chać do ojczy­stego kraju. Wraz z mężem zało­żyli tu firmę pro­du­ku­jącą odzież spor­tową i tury­styczną. Po śmierci męża sama pro­wa­dziła firmę, któ­rej war­tość wyce­niano na 80 milio­nów zło­tych.

Zosta­łem jej pole­cony przez wspól­nego zna­jo­mego. Budy­nek, pod który pod­je­cha­łem, w niczym nie przy­po­mi­nał sie­dziby Car­ring­to­nów. Był to nie­rzu­ca­jący się w oczy dom z czer­wo­nej cegły oto­czony dużym ogro­dem. Drzwi otwo­rzyła mi młoda dziew­czyna, jak się oka­zało, asy­stentka mojej klientki. Zapro­wa­dziła mnie do salonu.

Star­sza pani sie­działa na wózku inwa­lidz­kim przy stole, na któ­rym pię­trzyły się książki i cza­so­pi­sma. Mimo siwych wło­sów nie wyglą­dała na osiem­dzie­siąt pięć lat. Upływ czasu nie zdo­łał pozba­wić jej wital­no­ści.

– Prze­pra­szam, że nie wstaję. Nie­stety cho­roba przy­kuła mnie do tego fotela. Pro­szę usiąść. – Wska­zała krze­sło naprze­ciwko sie­bie.

Spoj­rza­łem na leżące na stole książki. Dostrze­gła to.

– Prze­pra­szam za bała­gan.

– Dla mnie bała­gan wiąże się z bra­kiem ksią­żek, a nie ich nad­mia­rem.

– Lubi pan czy­tać?

Pra­wie godzinę dys­ku­to­wa­li­śmy o książ­kach. Następne przez pół godziny i dwie mocne czarne kawy opo­wia­dała mi o swoim, jak go nazwała, ostat­nim życio­wym pro­jek­cie. Zde­cy­do­wała się napi­sać wspo­mnie­nia.

– Zanu­dzam pana histo­riami sta­rej kobiety, a pan się pew­nie śpie­szy.

– Ależ nie, pani opo­wiada nie­zwy­kle inter­su­jąco – zapro­te­sto­wa­łem szcze­rze.

– Widzia­łam dzie­siątki fil­mów o praw­ni­kach i wiem, jacy jeste­ście zajęci. Bierzmy się do pracy.

Pani Zofia prze­szła do wyja­śnie­nia powodu, dla któ­rego mnie zapro­siła. Posta­no­wiła zmie­nić testa­ment. Szybko wpro­wa­dziła mnie w swoją sytu­ację rodziną. Była wdową, jej mąż zmarł przed dwoma laty na zawał serca. Mieli syna Andrzeja, który zgi­nął z żoną w wypadku samo­cho­do­wym. Andrzej miał córkę Annę, w chwili śmierci rodzi­ców dzie­się­cio­let­nią. Pani Zofia zajęła się jej wycho­wa­niem, sta­ra­jąc się zastą­pić jej matkę. W poprzed­nim testa­men­cie usta­no­wiła Annę spad­ko­bier­czy­nią całej rodzin­nej for­tuny, teraz zde­cy­do­wała się zmie­nić swoją ostat­nią wolę.

– Chcia­ła­bym panu podyk­to­wać treść nowego testa­mentu.

Wytłu­ma­czy­łem jej, że testa­ment musi być napi­sany wła­sno­ręcz­nie i opa­trzony datą spo­rzą­dze­nia oraz wła­sno­ręcz­nym pod­pi­sem. Ja mogłem przy­go­to­wać jego treść, ale ona musiała go napi­sać samo­dziel­nie. Gdy to usta­li­li­śmy, pani Zofia poin­for­mo­wała mnie, jak zamie­rza roz­dy­spo­no­wać swój mają­tek. Chciała zapi­sać wszystko fun­da­cji zaj­mu­ją­cej się pomocą w lecze­niu cho­rób nowo­two­ro­wych. Dostrze­gł­szy mój zdzi­wiony wzrok, uznała za sto­sowne podać powody swo­jej decy­zji.

– Przed rokiem zdia­gno­zo­wano u mnie nowo­twór. Leka­rze mówią, że pozo­stało mi kilka mie­sięcy życia, dla­tego chcę szybko ure­gu­lo­wać swoje sprawy.

– A co z poprzed­nim pani testa­men­tem?

– Zamie­rzam go unie­waż­nić.

– Czyli pani wnuczka nie odzie­dzi­czy spadku?

– Nie jeste­śmy obec­nie w naj­lep­szych sto­sun­kach.

Cze­ka­łem na dal­szy ciąg zain­try­go­wany tym, co spra­wiło, że star­sza pani zde­cy­do­wała się wydzie­dzi­czyć jedyną wnuczkę. Ona jed­nak mil­czała. Uzna­łem, że ta sprawa jest dla niej bole­sna. Popro­si­łem ją o dodat­kowe infor­ma­cje nie­zbędne do przy­go­to­wa­nia tre­ści testa­mentu. Gdy skoń­czy­łem, umó­wi­li­śmy się, że nie­ba­wem odwie­dzę ją ponow­nie ze zmie­nioną wer­sją testa­mentu. Zanim wysze­dłem, spy­tała:

– Czy w nowym testa­men­cie wspo­mni pan, że stary unie­waż­niam?

– To nie jest to konieczne. Spo­rzą­dze­nie nowego testa­mentu auto­ma­tycz­nie unie­waż­nia stary. O tym, który jest wią­żący, decy­duje data spo­rzą­dze­nia.

Przy kolej­nej wizy­cie przy­jęła mnie w tym samym pokoju, z aten­cją, z jaką trak­tuje się sta­rego przy­ja­ciela. Gawę­dzi­li­śmy ponad pół godziny, nim zde­cy­do­wała, że przej­dziemy do tematu. Pod­je­chała na fotelu do sto­ją­cego w rogu sekre­ta­rzyka, na któ­rym miała przy­go­to­wany papier i pióro. Pod moje dyk­tando spi­sała swoją ostat­nią wolę. Mimo że sta­rała się to ukryć, gdy skoń­czyła, wyglą­dała na zmę­czoną. Na tym jed­nak jej zle­ce­nie się nie skoń­czyło – chciała, abym to ja był wyko­nawcą jej testa­mentu. Mia­łem go prze­cho­wy­wać, a póź­niej dopil­no­wać, by wszyst­kie posta­no­wie­nia zostały zre­ali­zo­wane.

Po wyj­ściu od niej od razu poje­cha­łem do banku. Wynaj­muję tam skrytkę ze względu na bez­pie­czeń­stwo. Minęły już czasy, kiedy kan­ce­la­ria adwo­kata była dla zło­dzieja świę­to­ścią. Teraz to jedno z wielu miejsc sta­no­wią­cych cel wła­ma­nia, dla­tego naj­waż­niej­sze doku­menty prze­cho­wuję w banku.

Następ­nie uda­łem się do kolej­nego klienta, spółki zaj­mu­ją­cej się pro­duk­cją sprzętu elek­tro­nicz­nego. Mia­łem tam prze­wod­ni­czyć zgro­ma­dze­niu wspól­ni­ków. Zebra­nie prze­cią­gnęło się do wie­czora, więc już nie wra­ca­łem do kan­ce­la­rii. Następ­nego dnia po przyj­ściu do pracy usa­do­wi­łem się w swoim ulu­bio­nym skó­rza­nym fotelu i otwo­rzy­łem w kom­pu­te­rze skrzynkę mailową. Cze­kały na mnie sto dwa­dzie­ścia trzy nowe wia­do­mo­ści. Na szczę­ście więk­szość sta­no­wiły reklamy. Po wyczysz­cze­niu śmieci zabra­łem się do czy­ta­nia.

Jedną z wia­do­mo­ści przy­słała mi Maria Sko­rup­ska, która chciała zostać moją klientką. Pisała, że była człon­ki­nią zarządu w dużej fir­mie inwe­sty­cyj­nej. Zawsze spraw­dzam wia­ry­god­ność infor­ma­cji poda­wa­nych mi przez klien­tów, dla­tego w prze­glą­darkę Google wpi­sa­łem nazwę spółki i dane Marii Sko­rup­skiej. Wszystko się zga­dzało, taka spółka ist­niała, a pani Sko­rup­ska nale­żała do jej władz. Następ­nie prze­czy­ta­łem kilka infor­ma­cji pra­so­wych na temat tej firmy i wró­ci­łem do maila. Dowie­dzia­łem się z niego, że pani Sko­rup­ska jako czło­nek zarządu pod­pi­sała umowę, która zda­niem pro­ku­ra­tury miała nara­zić jej macie­rzy­stą firmę na straty sza­co­wane na 15 milio­nów zło­tych. Przed trzema tygo­dniami poli­cja zatrzy­mała kilku człon­ków zarządu. Dwóch zostało aresz­to­wa­nych, a dwóch po prze­słu­cha­niu zwol­niono. Tego dnia Maria Sko­rup­ska rów­nież miała zostać zatrzy­mana i poli­cja o szó­stej rano wkro­czyła do jej domu. Szczę­śli­wie dla niej poprzed­niego dnia była na kon­fe­ren­cji w Lon­dy­nie, a z powodu awa­rii samo­lotu jej lot został odwo­łany, dla­tego poli­cjanci jej nie zastali. Adwo­kat, do któ­rego zwró­ciła się o pomoc, pora­dził jej, by na razie nie wra­cała do kraju, obie­cu­jąc, że wyne­go­cjuje z pro­ku­ra­to­rem bez­pieczny powrót. Nie dość, że niczego nie wyne­go­cjo­wał, to jesz­cze jego porada dopro­wa­dziła do wysta­wie­nia euro­pej­skiego nakazu aresz­to­wa­nia. Obec­nie Maria Sko­rup­ska była poszu­ki­wana, stra­ciła zaufa­nie do poprzed­niego adwo­kata i pro­siła, żebym zajął się jej sprawą.

Odpi­sa­łem, że się zga­dzam. Peł­no­moc­nic­two, o które popro­si­łem, dotarło do mnie po dwóch dniach tra­dy­cyjną pocztą. Gdy ofi­cjal­nie usta­no­wi­łem się obrońcą Marii Sko­rup­skiej, zadzwo­ni­łem do pro­ku­ra­tury, aby dowie­dzieć się o stan jej sprawy. Pro­wa­dził ją pro­ku­ra­tor Piotr Węglar­czyk z Pro­ku­ra­tury Okrę­go­wej w Rze­szo­wie. W trak­cie roz­mowy był oszczędny w sło­wach, ale dowie­dzia­łem się, że zamie­rza posta­wić mojej klientce zarzut nie­go­spo­dar­no­ści pole­ga­jący na tym, że poprzez nie­do­peł­nie­nie swo­ich obo­wiąz­ków miała spo­wo­do­wać szkodę w spółce, którą zarzą­dzała. Powie­dział mi rów­nież, że poprzedni adwo­kat wystą­pił do sądu o list żela­zny, czyli gwa­ran­cję, że jeśli Maria Sko­rup­ska dobro­wol­nie wróci do kraju, nie zosta­nie aresz­to­wana przed zakoń­cze­niem pro­cesu. Sąd jed­nak nie wyra­ził na to zgody.

Zmar­twiło mnie to, bo i ja w ten sam spo­sób pla­no­wa­łem dzia­łać w jej spra­wie. Nie pozo­sta­wało więc nic innego, jak tylko wsz­cząć nego­cja­cje z pro­ku­ra­to­rem i uzy­skać od niego zapew­nie­nie, że jeśli klientka dobro­wol­nie zgłosi się na prze­słu­cha­nie, to on nie wystąpi do sądu o jej aresz­to­wa­nie. Gdy go o to spy­ta­łem, pro­ku­ra­tor Węglar­czyk wił się jak piskorz, z nie­by­wałą spraw­no­ścią wymy­ka­jąc się z każ­dej pułapki, którą pró­bo­wa­łem zasta­wić.

– Na dwoje babka wró­żyła: albo wystą­pię o jej areszt, albo nie. Wszystko zależy od tego, co powie. Jeśli jest winna, to powinna sie­dzieć, a jeśli jest nie­winna, to nie powinna sie­dzieć. Czy jest winna, to się okaże w przy­szło­ści, zatem teraz nie mogę niczego obie­cać, bo nie wiem, co ma do powie­dze­nia. Gdy­bym wie­dział, co powie, tobym nie musiał jej prze­słu­chi­wać. Jak przy­je­dzie i złoży wyja­śnie­nia, to wtedy oce­nię, czy jest winna, i zde­cy­duję, czy wystę­po­wać o areszt. – To była osta­teczna dekla­ra­cja, jaką udało mi się od niego usły­szeć.

Po roz­mo­wie z pro­ku­ra­to­rem wie­dzia­łem mniej wię­cej tyle, co przed nią. Uzna­łem, że moja klientka ma dwie opcje. Pierw­sza: pozo­sta­wać na­dal za gra­nicą. Zaletą takiego roz­wią­za­nia była wol­ność, wadą zaś to, że w związku z wyda­niem euro­pej­skiego nakazu aresz­to­wa­nia będzie poszu­ki­wana na całym Sta­rym Kon­ty­nen­cie. Gdy ją zatrzy­mają, zosta­nie prze­pro­wa­dzona eks­tra­dy­cja do Pol­ski i wtedy bar­dzo długo żaden sąd nie odważy się uchy­lić jej aresztu w oba­wie, że znowu uciek­nie za gra­nicę. Druga moż­li­wość: dobro­wolny powrót do kraju, co mogło się wią­zać z jej aresz­to­wa­niem, jed­nak nawet gdyby sąd zde­cy­do­wał się wobec niej zasto­so­wać areszt, ist­niała duża szansa, że nie będzie trwał długo. Tok rozu­mo­wa­nia sądu byłby wtedy nastę­pu­jący: jeśli sama zde­cy­do­wała się oddać w ręce wymiaru spra­wie­dli­wo­ści, to gdy odzy­ska wol­ność, nie będzie ucie­kać, bo prze­cież dobro­wol­nie by nie wra­cała do kraju.

Maria Sko­rup­ska miała trudną decy­zję do pod­ję­cia. Przez ponad godzinę roz­wa­ża­li­śmy na Sky­pie różne warianty. W końcu zde­cy­do­wała o powro­cie do kraju. Czuła się nie­winna i chciała prze­ko­nać o tym pro­ku­ra­turę, a potem sąd.

Wobec takiej decy­zji kolej­nym eta­pem było przy­go­to­wa­nie jej wyja­śnień. Histo­ria mojej klientki brzmiała prze­ko­nu­jąco. Rze­czy­wi­ście pod­pi­sała umowę, która przy­nio­sła spółce milio­nowe straty, ale stało się tak, ponie­waż została zma­ni­pu­lo­wana przez innych człon­ków zarządu, któ­rzy naj­praw­do­po­dob­niej za łapówkę podali jej nie­praw­dziwe wyniki finan­sowe. Gdyby taką wer­sję sąd uznał za wia­ry­godną, Maria Sko­rup­ska powinna zostać unie­win­niona, bo pod­pi­sała umowę pod wpły­wem błędu, nie mając zamiaru dzia­łać na nie­ko­rzyść spółki. Pozo­sta­wało tylko pyta­nie, czy pro­ku­ra­tor uwie­rzy w tę wer­sję.

Długo pra­co­wa­li­śmy nad jej wyja­śnie­niami, a potem ćwi­czy­li­śmy odpo­wie­dzi na pyta­nia, które według moich prze­wi­dy­wań zada pro­ku­ra­tor. Gdy uzna­łem, że jeste­śmy gotowi, poin­for­mo­wa­łem pro­ku­ra­tora, że klientka się stawi na prze­słu­cha­nie. On z kolei wyzna­czył nam ter­min pięt­na­stego grud­nia o dzie­wią­tej trzy­dzie­ści w Rze­szo­wie. Powrót Marii Sko­rup­skiej był przed­się­wzię­ciem skom­pli­ko­wa­nym. Nie mogła wró­cić z Lon­dynu samo­lo­tem, gdyż pod­czas kon­troli zosta­łaby zatrzy­mana na lot­ni­sku. Zamie­rzała poży­czyć od przy­ja­ciółki samo­chód, któ­rym miała prze­je­chać tune­lem do Fran­cji, a następ­nie prze­ci­na­jąc Europę, dotrzeć do War­szawy. Umó­wi­li­śmy się, że czter­na­stego grud­nia spo­tkamy się w moim biu­rze i do pro­ku­ra­tury poje­dziemy razem.

Cze­ka­łem na nią w kan­ce­la­rii. Kobieta, która weszła do mojego gabi­netu, nie wyglą­dała na zbiega, któ­rego szuka poli­cja w całej Euro­pie. Zresztą słowo „weszła” było nie­od­po­wied­nie dla opi­sa­nia jej poja­wie­nia się. Zro­biła to w spo­sób unie­moż­li­wia­jący skon­cen­tro­wa­nie uwagi na czym­kol­wiek innym. Nie było w tym nic teatral­nego, żad­nych tanich zacho­wań, miała w sobie coś, co zmu­szało oto­cze­nie do patrze­nia tylko na nią. Jestem zawo­dow­cem i od razu zaczą­łem się zasta­na­wiać, czy to dobrze, czy źle dla jej obrony. Na ogół dla osoby podej­rza­nej lep­sze jest to, że wygląda nijako, niż sku­pia na sobie uwagę. Jako obrońca wolał­bym, aby klient był prze­zro­czy­sty, nie­zau­wa­żalny jak Zelig wta­pia­jący się w oto­cze­nie. Przy­po­mnia­łem sobie też bada­nia, z któ­rych wyni­kało, że osoby ładne są trak­to­wane łagod­niej niż mniej atrak­cyjne. Jeśli tak się dzieje w życiu codzien­nym, to może i pro­ku­ra­to­rzy należą do tej sta­ty­stycz­nej grupy. Przy­glą­da­łem się dziew­czy­nie. Miała nie­wiele ponad trzy­dzie­ści lat, była szczu­pła i wyspor­to­wana. Jej ozdobą były dłu­gie, pro­ste, ciemne włosy.

– Mam pewien doku­ment – powie­działa, gdy zapro­si­łem ją, żeby usia­dła. – To moja polisa ubez­pie­cze­niowa na wypa­dek, gdyby po wyja­śnie­niach pro­ku­ra­tor nie uwie­rzył, że jestem nie­winna. Nie chcę go w tej chwili ujaw­niać, bo są tam infor­ma­cje, które mogłyby być kło­po­tliwe dla mojego kolegi z zarządu. Jeśli się okaże, że on był wobec mnie lojalny, ja też mu nie zaszko­dzę. Chcia­ła­bym zde­po­no­wać ten doku­ment u pana, żeby w razie czego mógł pan go użyć.

– Oczy­wi­ście, scho­wam go do akt.

– Wola­ła­bym mieć pew­ność, że jest w stu pro­cen­tach bez­pieczny. Czy może go pan zamknąć w sej­fie?

– Jeśli jest aż tak ważny, to po dro­dze wło­żymy go do mojej skrytki depo­zy­to­wej w banku – zapro­po­no­wa­łem.

Po wizy­cie w banku wyru­szy­li­śmy samo­cho­dem do Rze­szowa.

– Czy włą­czyć jakąś muzykę? – spy­ta­łem pasa­żerkę.

– Tak, popro­szę.

– Jaką pani lubi?

– Taką jak pan.

Przez chwilę zasta­na­wia­łem się nad wybo­rem. Dzie­liło nas około pięt­na­stu lat, zapewne mie­li­śmy różne gusty, więc powi­nie­nem zna­leźć coś kom­pro­mi­so­wego. Tylko dla­czego mam szu­kać kom­pro­misu?, zre­flek­to­wa­łem się. Jeśli twier­dzi, że lubi to, co ja, to niech ponosi tego kon­se­kwen­cje. Nie znam współ­cze­snych zespo­łów. Lubię stary rock i kocham jazz z każ­dego okresu. Wybra­łem Deep Pur­ple, płytę kon­cer­tową Made in Japan.

Wyje­cha­li­śmy z mia­sta na auto­stradę. Z nieba zaczęły spa­dać poje­dyn­cze płatki śniegu. Ter­mo­metr poka­zy­wał minus pięt­na­ście stopni.

– Wolno pan pro­wa­dzi – oce­niła, gdy słu­cha­li­śmy kla­syka Smoke on the Water.

Spoj­rza­łem na nią z zain­te­re­so­wa­niem. Powie­dzieć męż­czyź­nie, że wolno pro­wa­dzi, to duże ryzyko ze strony kobiety. Mogą z tego wynik­nąć dwie kon­se­kwen­cje: albo kie­rowca posta­nowi udo­wod­nić, że to nie­prawda, wci­śnie gaz do dechy, co czę­sto koń­czy się w przy­droż­nym rowie, albo jego ego zosta­nie tak spo­nie­wie­rane, że ta pani sta­nie się jego naj­więk­szym wro­giem. Oba roz­wią­za­nia nie wydają się zbyt kuszące, zatem roz­są­dek powi­nien był jej pod­po­wie­dzieć, żeby powstrzy­mać się od takich uwag. Moje ego jed­nak nie zostało ura­żone. Szcze­rze mówiąc, jest mi obo­jętne, jak szybko jeż­dżę, a jesz­cze mniej inte­re­suje mnie, jak inni to postrze­gają. Ponie­waż przez ostat­nie lata w cza­sie podróży słu­cha­łem audio­bo­oków, sku­pia­łem się na fabule książki, a nie na pręd­ko­ści. Oczy­wi­ście to tylko część prawdy. Jeśli ktoś jeź­dzi szybko, nawet audio­book nie jest w sta­nie zmie­nić tego przy­zwy­cza­je­nia. Jako adwo­kat czę­sto pro­wa­dzę sprawy doty­czące wypad­ków dro­go­wych. Ich akta są wypeł­nione maka­brycz­nymi zdję­ciami: wraki pojaz­dów, zwłoki, krew. Takie obrazy oglą­dam codzien­nie, przy­go­to­wu­jąc się do roz­praw. Śnią mi się po nocach i rze­czy­wi­ście jeż­dżę wolno, bo nie mam naj­mniej­szej ochoty stać się ich boha­te­rem. Dla­tego po jej pyta­niu nie wci­sną­łem pedału gazu, spy­ta­łem tylko:

– Prze­szka­dza to pani?

– Nie, to miła odmiana. Mój brat był raj­dow­cem. Był ode mnie sie­dem lat star­szy. Uwiel­biał sil­niki i godzi­nami mógł w nich dłu­bać. Gdy pro­wa­dził, to nie­zbli­że­nie się do pręd­ko­ści dźwięku było dla niego rów­no­znaczne z utratą honoru. Gdy wcho­dzi­li­śmy w zakręt, opony musiały pisz­czeć. Długo miał szczę­ście, ale gdy się roz­bił, trzy mie­siące spę­dził w szpi­talu. Wiele nocy prze­pła­ka­łam, gdy wal­czył o życie. To, że pro­wa­dzi pan wolno, to był kom­ple­ment.

Z gło­śni­ków leciał mój ulu­biony kawa­łek Black Night, a w samo­cho­dzie uno­sił się deli­katny zapach lab­da­num. To musiały być jej per­fumy.

– Wyszedł z tego?

– Tak, miał szczę­ście. Po wypadku stra­cił mło­dzień­czy urok bez­myśl­no­ści.

Na zewnątrz płatki pada­ją­cego śniegu zaczęły gęst­nieć.

– Nie­długo syl­we­ster – ode­zwała się.

– Jakie ma pani plany? – spy­ta­łem odru­chowo, dopiero po sekun­dzie zda­jąc sobie sprawę z popeł­nio­nej gafy. Ist­niało duże praw­do­po­do­bień­stwo, że syl­we­stra spę­dzi w aresz­cie.

Zacho­wała się wspa­nia­ło­myśl­nie, uda­jąc, że nie zauwa­żyła mojej nie­zręcz­no­ści.

– Na razie żad­nych. Boję się tylko tego, że w tym roku nie będę miała wyboru.

– A mając wybór, na co by się pani zde­cy­do­wała?

– Pew­nie zosta­ła­bym w domu, ale naj­waż­niej­sze w życiu jest to, że ma się moż­li­wość podej­mo­wać decy­zje. Co się wybie­rze, to już zupeł­nie inna sprawa.

Przez chwilę pró­bo­wa­łem sobie wyobra­zić, jak może wyglą­dać noc syl­we­strowa w rze­szow­skim aresz­cie na oddziale kobie­cym. Przy­po­mnia­łem sobie, jak nie­dawno poje­cha­łem odwie­dzić zatrzy­ma­nego klienta. Do sali widzeń dotar­łem po jede­na­stej. Gdy go dopro­wa­dzono godzinę póź­niej, wyglą­dał jak obraz nędzy i roz­pa­czy. Miał spuch­nięte, zmę­czone oczy i spra­wiał wra­że­nie nagle wybu­dzo­nego z głę­bo­kiego snu.

– Co się stało? – pró­bo­wa­łem dociec przy­czyn jego wyglądu.

– Nic, mece­na­sie – uspo­koił mnie. – Po pro­stu mie­li­śmy wczo­raj imprezę poże­gnalną, kolega wycho­dził na wol­ność. Zasie­dzie­li­śmy się do rana, tro­chę popi­li­śmy. Obu­dził mnie pan.

– Bar­dzo prze­pra­szam – wyra­zi­łem skru­chę.

Przez sekundę zasta­na­wia­łem się, czy tę histo­rię opo­wie­dzieć pasa­żerce ku pokrze­pie­niu, że w aresz­cie też mogą wyda­rzyć się atrak­cje. Powstrzy­ma­łem się, nie chcąc wcho­dzić na grzą­ski teren. Nasz plan pole­gał na tym, że wróci ze mną.

– Zachowa pani prawo wyboru – powie­dzia­łem, chcąc pod­trzy­mać ją na duchu.

– Jest pan tego pewien?

To, co zro­biła, to był faul, nie grała fair. Oczy­wi­ście, że nie byłem pewien. Jeśli miał­bym obsta­wić wynik, powie­dział­bym, że ją zamkną, bo pro­ku­ra­to­rzy czę­ściej woleli kogoś aresz­to­wać, niż puścić na wol­ność. Nie mogłem jed­nak teraz jej tego powie­dzieć, to by ją zde­mo­ty­wo­wało. Mogłaby się wyco­fać, co jesz­cze bar­dziej pogma­twa­łoby jej sytu­ację.

– Jestem z panią po to, żeby­śmy jutro wró­cili razem – udzie­li­łem dyplo­ma­tycz­nej odpo­wie­dzi.

– Dla­tego pana wybra­łam.

Doje­cha­li­śmy do Rado­mia. Śnieg padał coraz gęściej, coraz inten­syw­niej czu­łem zapach jej per­fum. Płyta się skoń­czyła.

– Co pan teraz puści?

– Jazz – zde­cy­do­wa­łem i nie cze­ka­jąc na jej akcep­ta­cję, nasta­wi­łem Bre­ak­fast on the Mor­ning Tram Sta­cey Kent.

– Ładne – oce­niła, deli­kat­nie wybi­ja­jąc pal­cami rytm pio­senki.

– Byłem na jej kon­cer­cie – pochwa­li­łem się. – Dla­czego zde­cy­do­wała się pani zająć zarzą­dza­niem spół­kami?

– Z miło­ści. – Roze­śmiała się. – W czwar­tej kla­sie liceum pozna­łam chło­paka, w któ­rym zako­cha­łam się bez pamięci. Bojąc się, żeby różne uczel­nie nas nie roz­łą­czyły, posta­no­wi­łam zda­wać na ten sam wydział co on. Po trzech latach miłość się skoń­czyła, a ja musia­łam skoń­czyć stu­dia. Myśla­łam o dru­gim kie­runku. Zanim pozna­łam Pio­tra, chcia­łam być dzien­ni­karką. Na szczę­ście oka­zało się, że do eko­no­mii mam smy­kałkę. Zosta­łam dostrze­żona przez łowcę talen­tów, który zapro­po­no­wał mi pracę w banku. Pierw­sza pen­sja, osiem tysięcy zło­tych, to dla dwu­dzie­stocz­te­ro­let­niej dziew­czyny pro­po­zy­cja nie do odrzu­ce­nia. Zgo­dzi­łam się i marze­nia o dzien­ni­kar­stwie zostały odsu­nięte na bli­żej nie­okre­śloną przy­szłość. Szybko zaczę­łam awan­so­wać. Po pię­ciu latach mogłam prze­bie­rać w ofer­tach pracy jak w ulę­gał­kach. Zde­cy­do­wa­łam się na posadę w fun­du­szu inwe­sty­cyj­nym i wkrótce weszłam do zarządu. Wła­śnie dosta­łam pro­po­zy­cję prze­nie­sie­nia się do naszej cen­trali w Nowym Jorku, gdy doszło do pod­pi­sa­nia tej nie­szczę­snej umowy. Zosta­łam wro­biona i udo­wod­nię swoją nie­win­ność. Chcę też się dowie­dzieć, komu to wszystko zawdzię­czam. Powie­dział pan, że dopóki nie sta­wię się w pro­ku­ra­tu­rze, dopóty nie będę mogła zaj­rzeć do akt sprawy i nie będę wie­dzieć, kto zeznaje prze­ciwko mnie. To jeden z powo­dów, dla któ­rych zde­cy­do­wa­łam się zary­zy­ko­wać i tam poje­chać.

– I co będzie, gdy się pani dowie?

– Wtedy zacznę się bro­nić. Mam doku­menty potwier­dza­jące moją nie­win­ność. Mam też inne poka­zu­jące, co robili moi kole­dzy z zarządu. Są w koper­cie, którą u pana zde­po­no­wa­łam, jed­nak one mogą zaszko­dzić i fir­mie, i nie­któ­rym oso­bom. Nie użyję ich, dopóki się nie dowiem, z kim muszę wal­czyć. Ale nie mówmy o tym. Nie chcę teraz myśleć o tej spra­wie. Cią­gle opo­wia­dam o sobie. Czas na pana, dla­czego został pan adwo­ka­tem?

Mam naturę obser­wa­tora, wolę słu­chać, niż mówić. Może się wyda­wać para­dok­salne, że adwo­kat, czyli czło­wiek żyjący z mówie­nia, w pry­wat­nym życiu nie lubi tego robić. A tak jest w moim przy­padku. W pracy cią­gle mówię, w trak­cie skom­pli­ko­wa­nego pro­cesu potra­fię prze­ma­wiać kilka godzin. Lubię zresztą moment, kiedy sprawa się koń­czy, a ja mogę ją pod­su­mo­wać i za pomocą argu­men­tów prze­ko­ny­wać sąd do swo­ich racji. To inte­lek­tu­alna przy­goda tro­chę przy­po­mi­na­jąca występ na sce­nie teatral­nej. Może prze­ma­wia­nie jest nawet cie­kaw­sze, bo w teatrze akto­rzy, by zdo­być publicz­ność, odgry­wają napi­sane dla nich role, a sztuka bie­gnie do okre­ślo­nego z góry zakoń­cze­nia. W sądzie swoje przemówie­nia piszemy sami, a nawet nie piszemy, tylko kon­stru­ujemy je na bie­żąco, a finał sprawy jest nie­znany. Do końca nie wiemy, jaki zapad­nie wyrok. A cze­ka­nie na wer­dykt to kolejna dawka adre­na­liny. Gdy wycho­dzę z sądu, czuję się speł­niony. Wtedy milknę i do czasu kolej­nego przemówie­nia lubię przyj­mo­wać rolę obser­wa­tora. Na pyta­nie dziew­czyny, dla­czego zosta­łem adwo­katem, mógł­bym opo­wia­dać godzi­nami. Nie wyda­wało mi się jed­nak, że tak długo chcia­łaby mnie słu­chać, dla­tego zasta­na­wia­łem się nad skró­coną wer­sją.

– Nie chce pan powie­dzieć?

– Chcę. Czy­tała pani Zabić drozda Har­per Lee?

– Nie, ale oglą­da­łam film z Gre­go­rym Peckiem. Genialna rola.

– Tak – przy­zna­łem. – Ale książka jest jesz­cze lep­sza. Pamięta pani Atti­cusa Fin­cha, adwo­kata, któ­rego grał Gre­gory Peck?

Uwiel­bia­łem tę postać, no i roz­ga­da­łem się o tym, jaki miał wpływ na wybór mojej drogi zawo­do­wej. Wbrew swoim zwy­cza­jom mówi­łem tyle, że aż mi zaschło w gar­dle.

– Napi­jemy się kawy? – zapy­ta­łem na widok reklamy Mac­Do­nalda.

– Marzę o kawie.

Opo­wia­da­jąc, nie zwra­ca­łem uwagi na to, co dzieje się na zewnątrz. Śnieg zgęst­niał, szosa przy­brała biały kolor, płu­gów śnież­nych nie było widać. Gdy po dwu­dzie­stu minu­tach wra­ca­li­śmy do samo­chodu, na dwo­rze pano­wała zamieć, gruba pie­rzyna pokryła wszystko wokół. Samo­chody się zatrzy­my­wały, two­rząc gigan­tyczny korek. Jeżeli ten kata­klizm natych­miast się nie skoń­czy, dal­sza podróż będzie nie­moż­liwa. Wró­ci­li­śmy do McDo­nalda, żeby prze­cze­kać śnie­życę przy kolej­nej kawie. Pół godziny póź­niej śnieżna koł­dra uro­sła, a według pro­gnozy pogody miało padać do czwar­tej nad ranem.

Nie było sensu jechać dalej. Nawet jeśli się spóź­nimy, nie będzie to miało wiel­kiego zna­cze­nia, bo bez podej­rza­nej pro­ku­ra­tor nie zacznie prze­słu­cha­nia. Zna­leź­li­śmy naj­bliż­szy hotel i poszli­śmy na kola­cję. Chcia­łem też prze­pro­wa­dzić próbę gene­ralną przed prze­słu­cha­niem następ­nego dnia, ale klientka tego nie uła­twiała. Prze­glą­da­jąc kartę dań, roz­ga­dała się na temat kuchni, po czym zapro­po­no­wała, żeby­śmy zamó­wili wino. Po posiłku mia­łem zamiar szybko wymknąć się do łóżka i poczy­tać książkę, ale nie wypa­dało odmó­wić. Mogło się zda­rzyć, że decy­zją sądu ten napój zosta­nie na dłuż­szy czas wyeli­mi­no­wany z jej menu. Zamó­wi­łem dwa kie­liszki nowo­ze­landz­kiego bia­łego wina. Oka­zało się, że dziew­czyna była w Nowej Zelan­dii i zaczęła opo­wia­dać o podróży. Zre­wan­żo­wa­łem jej się opo­wie­ścią o rej­sie na Wyspy Zie­lo­nego Przy­lądka. Słu­cha­jąc, ski­nęła na kel­nera, by uzu­peł­nił zawar­tość kie­lisz­ków. Kolej­nym tema­tem była jej wycieczka po szkoc­kich desty­lar­niach. Aby opo­wieść była bar­dziej reali­styczna, zapro­po­no­wała przej­ście z wina na tam­tej­sze pro­dukty. Gdy byli­śmy przy pią­tej próbce, zapro­te­sto­wa­łem. Prze­pro­wa­dzi­łem bowiem szyb­kie obli­cze­nie, z któ­rego wyni­kało, że rano w razie kon­troli dro­go­wej zostanę zatrzy­many za pro­wa­dze­nie w sta­nie nie­trzeź­wo­ści. Ponadto wyobra­zi­łem sobie prze­słu­cha­nie klientki, która na pyta­nie, dla­czego się spóź­niła, tłu­ma­czy, że nie mogła przy­je­chać wcze­śniej, bo ze swoim obrońcą zdo­by­wała bar w hotelu. Nie­złą zabawę miałby sąd, zapo­zna­jąc się z takim pro­to­ko­łem. Należy więc panią poże­gnać i udać się do pokoju – wydał pole­ce­nie roz­są­dek. Posze­dłem za jego radą i bły­ska­wicz­nie zasną­łem. Obu­dziło mnie puka­nie do drzwi. Nie trzeba było być geniu­szem, żeby się domy­ślić, że to dziew­czyna.

– Boję się – poin­for­mo­wała mnie, wcho­dząc.

Chcia­łem opo­wie­dzieć jej o nie­sto­sow­no­ści noc­nych wizyt klien­tek w poko­jach obroń­ców, gdy przy­tu­liła się do mnie. Ponow­nie poczu­łem zapach lab­da­num. Jej usta miały słodki smak. W tym momen­cie roz­są­dek zde­zer­te­ro­wał, zosta­wia­jąc mnie z nią sam na sam.

Gdy o ósmej otwo­rzy­li­śmy oczy, było oczy­wi­ste, że spóź­nimy się do pro­ku­ra­tury. Zaklą­łem w myślach. Do tego odna­lazł się zagu­biony wczo­raj roz­są­dek, który zapy­tał, czy jeśli zamkną moją klientkę, będę nie tylko jej bro­nić, ale i wysy­łać paczki do aresztu. Powi­nie­nem natych­miast wypo­wie­dzieć jej peł­no­moc­nic­two, bo siła obrońcy leży w braku jakich­kol­wiek związ­ków emo­cjo­nal­nych z osobą, którą repre­zen­tuje, ale nie mogłem tego zro­bić – za godzinę mie­li­śmy się sta­wić na prze­słu­cha­niu. Wybra­łem numer do pro­ku­ra­tury, aby uspra­wie­dli­wiać spóź­nie­nie, a Maria poszła do swo­jego pokoju, żeby się wyką­pać. Popro­siła, bym po nią wstą­pił po dro­dze na śnia­da­nie.

Zapu­ka­łem, a gdy nie odpo­wie­działa, wsze­dłem, myśląc, że jest jesz­cze w łazience. Maria sie­działa na łóżku ubrana w ten sam strój, co wczo­raj – twe­edową spód­nicę i oliw­kowy golf. W jej pokoju znaj­do­wało się dwóch męż­czyzn. W ręku jed­nego z nich dostrze­głem czarny pisto­let, męż­czyzna mie­rzył w Marię. Był wysoki, szczu­pły, o śnia­dej twa­rzy i ciem­nych krę­co­nych wło­sach. Miał na sobie ele­gancką weł­nianą mary­narkę i nie­bie­ską koszulę bez koł­nie­rzyka. Nie wyglą­dał na gang­stera. Drugi stał nieco w głębi pokoju, przy łóżku, i wysy­py­wał na koł­drę zawar­tość torebki Marii. Podob­nie jak pierw­szy męż­czyzna miał około trzy­dzie­stu lat, ale był nieco niż­szy, o blond wło­sach, małych oczach i wyra­zie twa­rzy smut­nego spa­niela. Zoba­czyw­szy mnie, odrzu­cił torbę na koł­drę, się­gnął pod mary­narkę i wycią­gnął pisto­let. Ruchem lufy dał mi znak, żebym wszedł do środka. Sytu­acja nie pozo­sta­wiała mi wyboru. Wsze­dłem i usia­dłem na krze­śle, które mi wska­zał.

– To mój adwo­kat – powie­działa Maria, jakby było oczy­wi­ste, że każda kobieta podró­żuje ze swoim adwo­katem.

Męż­czy­zna, który wcze­śniej celo­wał w Marię, prze­mie­ścił się tak, że teraz oboje byli­śmy w zasięgu jego pisto­letu.

– Skończ spraw­dzać jej rze­czy – pole­cił towa­rzy­szowi o twa­rzy smut­nego spa­niela.

Prze­szu­ka­nie torby i walizki nic nie dało. Nie byli zado­wo­leni.

– A może dała to jemu na prze­cho­wa­nie? – wpadł na pomysł blon­dyn. – Masz to? – spy­tał.

Zro­zu­mia­łem, że nada­rza się oka­zja, by przy­naj­mniej dowie­dzieć się, czego szu­kają.

– Czy co mam?

Ciem­no­włosy przy­brał pozę czło­wieka znu­dzo­nego, któ­remu całe oto­cze­nie pró­buje utrud­niać życie, co jest z góry ska­zane na nie­po­wo­dze­nie, bo prze­cież on pora­dzi sobie z każ­dym kło­po­tem.

– Sły­sza­łem, że wszyst­kie papugi to mądrale, a tu mam żywy dowód. Nie mądrz się, papugo, bo dosta­niesz po dzio­bie. Gdzie są doku­menty?

Pro­po­zy­cja dosta­nia, jak to ujął „po dzio­bie”, nie wydała mi się kusząca. Zro­zu­mia­łem, że szu­kają koperty, którą wczo­raj dała mi dziew­czyna. Maria mówiła, że były w niej doku­menty kom­pro­mi­tu­jące zarówno firmę, jak i człon­ków zarządu. Zatem ktoś zwią­zany z firmą musiał wyna­jąć tych gang­ste­rów, żeby je odzy­skali. Moje roz­wa­ża­nia prze­rwał ciem­no­włosy, powta­rza­jąc pyta­nie:

– Nie uda­waj głu­chego, gdzie są doku­menty?

– Nie mam żad­nych doku­men­tów. Może­cie spraw­dzić.

Blon­dyn prze­szu­kał mnie dokład­nie, oczy­wi­ście niczego nie znaj­du­jąc.

– Mówi­łam wam, że nie mam żad­nych doku­men­tów – ode­zwała się z satys­fak­cją Maria.

– Nie kłam – prze­rwał jej czar­no­włosy. – Weszli­śmy do two­jej skrzynki mailo­wej. Piszesz do kole­żanki, że zabie­rasz ze sobą doku­menty i opi­su­jesz, co w nich jest. Tłu­ma­czysz jej, że to twoje ubez­pie­cze­nie, gdyby nie powio­dło ci się w pro­ku­ra­tu­rze. Jak nie pamię­tasz, to mogę ci przy­po­mnieć. – Się­gnął do kie­szeni i poma­chał jej przed oczami wydru­ko­wa­nymi mailami.

– Okej, mia­łam te doku­menty i chcia­łam je zabrać do Pol­ski – potwier­dziła, widząc, że zaprze­cza­nie nie ma sensu. – Ale w ostat­nim momen­cie zmie­ni­łam zda­nie. Zosta­wi­łam je u adwo­kata w Anglii i dałam mu dys­po­zy­cję, co ma z nimi zro­bić, gdyby coś mi się stało.

Nie­stety nie prze­ko­nała face­tów do tej wer­sji.

– Kła­miesz – syk­nął męż­czy­zna o wyglą­dzie spa­niela.

– Nie kła­mię – zaprze­czyła boha­ter­sko.

– Posłu­chaj, laleczko. – Facet zbli­żył twarz do jej twa­rzy. – Wiemy o tobie wszystko, słu­chamy two­ich roz­mów, czy­tamy kore­spon­den­cję, więc nie pró­buj nas oszu­ki­wać, bo to ci się nie opłaci. Mówisz, że nie wzię­łaś tych doku­men­tów do Pol­ski. A znasz Martę Korab? Przy­po­mnę ci, to twoja przy­ja­ciółka. Spo­tka­ły­ście się wczo­raj, prawda? Jadąc do niej, wysła­łaś ese­mesa. – Się­gnął po tele­fon, żeby zacy­to­wać: – „Kochana, będę u cie­bie o czter­na­stej. Poga­damy ze dwie godziny, bo potem muszę być z doku­men­tami u adwo­kata”. Pamię­tasz, że wysła­łaś taką wia­do­mość? – Męż­czy­zna z twa­rzą smut­nego spa­niela wpa­try­wał się w dziew­czynę.

Maria mil­czała.

– Zaraz spraw­dzimy na twoim tele­fo­nie.

– Wysła­łam – przy­znała Maria.

– Jadąc do adwo­kata, mia­łaś je przy sobie – ana­li­zo­wał wyda­rze­nia z poprzed­niego dnia blon­dyn. – Byłaś u niego do sie­dem­na­stej czter­dzie­ści pięć, a potem razem wyszli­ście.

Patrzy­łem na Marię. Zbla­dłą, uświa­do­miw­szy sobie, że oni naprawdę wie­dzą o niej wszystko.

– Pomyślmy – kon­ty­nu­ował blon­dyn. – Jesteś z doku­men­tami u adwo­kata, o sie­dem­na­stej czter­dzie­ści pięć wycho­dzi­cie razem, wsia­da­cie do samo­chodu i jedzie­cie na ulicę Czac­kiego, gdzie zatrzy­mu­je­cie się na pięt­na­ście minut. Ty zosta­jesz w samo­cho­dzie, a on wcho­dzi do banku. Potem wyjeż­dża­cie z mia­sta, jedzie­cie auto­stradą, a o dwu­dzie­stej zatrzy­mu­je­cie się na kawę w McDo­nal­dzie. Gdy śnie­życa blo­kuje drogę, jedzie­cie do hotelu. Musimy się wspól­nie zasta­no­wić, gdzie są doku­menty. Naj­pierw jedziesz z nimi do kan­ce­la­rii, zatem pierw­sza moż­li­wość, że zostały u niego. Potem jedzie­cie do banku, adwo­kat wcho­dzi do środka, czyli poja­wia się druga moż­li­wość, że ma tam skrytkę i w niej je zosta­wił. Wyru­sza­cie w drogę, a zatem trze­cia moż­li­wość, że macie je ze sobą. Twój pokój już prze­szu­ka­li­śmy. Mogą być jesz­cze w pokoju adwo­kata albo w samo­cho­dzie. Zacznijmy od zwe­ry­fi­ko­wa­nia trze­ciego wariantu – zde­cy­do­wał. – Popro­szę klu­cze. – Wycią­gnął dłoń w moim kie­runku.

Opór nie miał żad­nego sensu. Poda­łem mu klu­cze.

Po wyj­ściu blon­dyna cze­ka­li­śmy w ciszy i mogłem się zasta­no­wić nad naszym poło­że­niem. Za chwilę męż­czyźni stwier­dzą, że nie mamy przy sobie doku­men­tów i będą szu­kać dalej. Do mojej kan­ce­la­rii dostaną się bez pro­blemu, mia­łem klucz do drzwi i do sejfu. Nie będą jed­nak w sta­nie zaj­rzeć do skrytki ban­ko­wej. Tam obo­wią­zy­wały pro­ce­dury bez­pie­czeń­stwa. Żeby wejść do pomiesz­cze­nia, gdzie znaj­duje się skrytka, trzeba się wyle­gi­ty­mo­wać. A do skrytki mogę się dostać tylko ja oso­bi­ście. Pra­cow­nicy banku znali mnie od lat, nie było moż­li­wo­ści, żeby któ­ryś z męż­czyzn posłu­żył się moimi doku­men­tami. Do otwar­cia skrytki są potrzebne dwa klu­cze. Jeden mam ja, a drugi pra­cow­nik banku. Pra­cow­nik wcho­dzi z klien­tem, otwiera skrytkę i wycho­dzi, pozo­sta­wia­jąc klienta samego. Wyglą­dało na to, że doku­menty Marii były bez­pieczne.

– Nie ma ich ani w pokoju, ani w samo­cho­dzie – rzu­cił po powro­cie blon­dyn.

– Pozo­stały dwa warianty. Albo doku­menty są w kan­ce­la­rii, albo w banku – pod­su­mo­wał ciem­no­włosy. – Istotne jest to, że już wiemy, że adwo­kat wie, gdzie one są. No więc gdzie są? – zwró­cił się do mnie.

– Tajem­nica zawo­dowa. Nie mogę ujaw­niać pouf­nych infor­ma­cji otrzy­ma­nych od moich klien­tów.

– Dzielny mece­nas, nie chce zdra­dzić tajem­nicy. Dobrze, to spró­bujmy ina­czej. Przy­wiąż ją do krze­sła – pole­cił blon­dy­nowi.

Męż­czy­zna zła­pał dziew­czynę za przed­ra­mię. Gdy chcia­łem zare­ago­wać, ciem­no­włosy przy­sta­wił mi pisto­let do policzka.

– Ani drgnij, bo cię zastrzelę – zagro­ził.

Blon­dyn wyjął z kie­szeni pla­sti­kowe opa­ski zaci­skowe i przy­wią­zał ręce i nogi Marii do krze­sła.

– To Andrzej Draw­czyń­ski was przy­słał? – spy­tała dziew­czyna.

Przy­po­mnia­łem sobie, że Draw­czyń­ski był jed­nym z człon­ków zarządu spółki.

– Nie inte­re­suj się, to tajem­nica zawo­dowa. – Blon­dyn się zaśmiał. – Gdzie są doku­menty?

Maria mil­czała.

– No dobra, zróbmy ina­czej. – Pod­cią­gnął rękaw swe­tra dziew­czyny, odsła­nia­jąc jej przed­ra­mię. Się­gnął do torby, którą wcze­śniej posta­wił na biurku, i wyjął z niej ampułkę, strzy­kawkę i jed­no­ra­zową igłę.

– Co to jest? – spy­tała prze­stra­szona.

– Nazy­wają to serum prawdy – wyja­śnił, otwie­ra­jąc ampułkę. – To sub­stan­cja psy­cho­ak­tywna pozwa­la­jąca uzy­skać wszel­kie infor­ma­cje od osoby, któ­rej się to wstrzyk­nie. Musia­łaś widzieć w fil­mach, jak to działa. Zro­bię ci zastrzyk, a ty grzecz­nie odpo­wiesz na wszyst­kie moje pyta­nia. Będzie cię po tym tro­chę boleć głowa, ale skoro tak wolisz, twój wybór. – Męż­czy­zna napeł­nił strzy­kawkę i przy­ło­żył igłę do przed­ra­mie­nia dziew­czyny.

– Nie zro­bisz tego – zapro­te­sto­wała.

– Oczy­wi­ście, że zro­bię. – Naci­snął igłą jej skórę.

– Są w skrytce ban­ko­wej – ska­pi­tu­lo­wała.

– Mądra decy­zja – pochwa­lił ją blon­dyn.

– Naj­mą­drzej­sza – potwier­dził ciem­no­włosy. – Teraz musimy namó­wić mece­nasa, żeby je przy­wiózł. Przy­wie­ziesz, mece­na­sie?

– Nie mogę ujaw­nić infor­ma­cji powie­rzo­nych mi pouf­nie – wyre­cy­to­wa­łem zawo­dową regułę.

– No cóż, teraz cie­bie trzeba będzie nakło­nić, żebyś zmie­nił zda­nie. – Ciem­no­włosy zdjął mary­narkę i zaczął pod­wi­jać rękawy koszuli. – Obić ci mordę, żebyś prze­stał utrud­niać.

Nagle dostrze­głem pro­myk nadziei. Jeśli chcą, abym wyjął doku­menty z depo­zytu, będą musieli mnie wypu­ścić, a to dawało szansę zawia­do­mie­nia poli­cji. Wystar­czyło tylko uda­wać, że mam zamiar to zro­bić.

– Zgoda – zade­kla­ro­wa­łem.

– Widzę, że i ty zmą­drza­łeś.

– Pojadę po nie i wam przy­wiozę.

Ciem­no­włosy się roze­śmiał.

– Coś mi się wydaje, że mece­nas chce nas wyki­wać i wró­cić z poli­cją. Masz nas za idio­tów? Ja zostanę tu z dziew­czyną, a wy we dwóch poje­dzie­cie do banku. Wej­dzie­cie do środka razem, żeby nic głu­piego nie przy­szło ci do głowy. Kolega będzie do mnie dzwo­nił co godzinę. Jeśli nie zadzwoni, to będzie zna­czyło, że nawa­li­łeś. Wtedy już jej nie zoba­czysz.

Widząc, że mają to wszystko per­fek­cyj­nie prze­my­ślane, wró­ci­łem do mojej pier­wot­nej wer­sji, zda­jąc sobie sprawę, że z tym „obi­ciem mordy” nieco ble­fują, bo nie zde­cy­do­wa­liby się na wywo­ła­nie awan­tury w hotelu.

– Nie mogę wam ich dać, to tajem­nica adwo­kacka, są wła­sno­ścią mojej klientki.

– A ty znowu to samo… – wes­tchnął ciem­no­włosy. – To dasz je jej, a my je weź­miemy od niej i po spra­wie – zapro­po­no­wał kom­pro­mi­sowe roz­wią­za­nie.

– Mogę postę­po­wać tylko zgod­nie z dys­po­zy­cją klientki.

– Okej, skoro tak wolisz. Poproś mece­nasa, żeby przy­wiózł ci depo­zyt – zwró­cił się męż­czy­zna do Marii.

– Nie chcę go, nie jest mi teraz do niczego potrzebny.

Ciem­no­włosy pokrę­cił głową z nie­sma­kiem, dając w ten spo­sób do zro­zu­mie­nia, że nie jest zado­wo­lony.

– Będziemy cię musieli ponow­nie prze­ko­ny­wać. Zaj­mij się tym – zwró­cił się do kolegi.

Blon­dyn, który od pew­nego czasu przy­brał znu­dzoną minę, oży­wił się, widząc, że za chwilę będzie miał zaję­cie. Pod­szedł do torby, z któ­rej nie­dawno wyjął ampułkę i strzy­kawkę. Zanu­rzył w niej rękę i wycią­gnął grube żółte pla­sti­kowe ręka­wice. Do czego mu to potrzebne?, zasta­na­wia­łem się, gdy nie­śpiesz­nym ruchem nacią­gał je na dło­nie. Gdy już leżały ide­al­nie, spoj­rzał na nas, spraw­dza­jąc, jakie wywo­łał wra­że­nie. Znów się­gnął do torby, z któ­rej wyjął gąbkę osa­dzoną na drew­nia­nym trzonku i szklany pojem­nik.

– Co to jest? – spy­tała zanie­po­ko­jona Maria.

– To kwas siar­kowy. Dla­tego zało­ży­łem ręka­wiczki, by przez nie­uwagę nie popa­rzyć sobie dłoni. Teraz naleję odro­binę kwasu na gąbkę i przy­łożę ci ją do twa­rzy. To będzie bar­dzo bole­sne, bo kwas wypali ci skórę. Chi­rurg pla­styczny może jakoś poprawi ci buźkę, ale twoja twarz już ni­gdy nie będzie taka jak teraz. Jeśli mimo to nie popro­sisz adwo­kata o przy­wie­zie­nie depo­zytu, będziemy to powta­rzali tak długo, aż zmie­nisz zda­nie.

Chcia­łem zapro­te­sto­wać, ale ciem­no­włosy przy­ło­żył mi pisto­let do głowy, wolną ręką dając znak, że mam mil­czeć.

– Chcesz zoba­czyć, jak to działa? – spy­tał blon­dyn, przy­kła­da­jąc nasą­czoną gąbkę do pla­sti­ko­wego dłu­go­pisu leżą­cego na biurku. Po zetknię­ciu z cie­czą pla­stik zaczął się odkształ­cać.

– Potrze­buję tego depo­zytu. Pro­szę, przy­wieź go – ode­zwała się prze­ra­żo­nym gło­sem.

– Sły­sza­łeś, popro­siła. Damie chyba nie odmó­wisz.

Zda­wa­łem sobie sprawę, że jej dys­po­zy­cja nie ma żad­nego zna­cze­nia praw­nego, bo została zło­żona pod przy­mu­sem.

– Jedź, oni nie żar­tują – popro­siła mnie.

Wie­dzia­łem, że ma rację, musia­łem poje­chać. Każda decy­zja, którą podejmę, będzie zła. Ta wyda­wała się naj­mniej­szym złem.

Gdy dwa­dzie­ścia minut póź­niej wyje­cha­li­śmy z hotelu, sytu­acja na dro­dze była opa­no­wana. Szosa odzy­skała ciemną barwę, na pobo­czach zale­gały zaspy zepchnię­tego śniegu. Ja pro­wa­dzi­łem, a blon­dyn usiadł na przed­nim sie­dze­niu, opie­ra­jąc pisto­let na kola­nie. Jecha­li­śmy w mil­cze­niu, a on co godzinę dzwo­nił do wspól­nika, infor­mu­jąc, że nie przy­szły mi do głowy żadne sztuczki. W banku powie­dzia­łem straż­ni­kowi, że przy­je­cha­łem z klien­tem, któ­remu zależy, abym zło­żył depo­zyt w skrytce w jego obec­no­ści. Gdy w środku chcia­łem wyjąć kopertę, blon­dyn mnie powstrzy­mał.

– Sam wyjmę – zde­cy­do­wał. – Jak wygląda jej depo­zyt?

– Jasna koperta for­matu A5 z odręcz­nym napi­sem „Depo­zyt”.

Męż­czy­zna otwo­rzył skrytkę i zaczął szu­kać koperty.

– Pomogę – zaofe­ro­wa­łem.

– Dam sobie radę.

W końcu zna­lazł, wyjął kopertę, spraw­dził jej zawar­tość i scho­wał do torby. Gdy wró­ci­li­śmy, Maria leżała na łóżku, a ciem­no­włosy sie­dział na fotelu dwa metry dalej. Na sto­liku obok dziew­czyny leżał pisto­let.

– W porządku, możemy się zbie­rać – zde­cy­do­wał na widok koperty. – Zwiąż ich – pole­cił blon­dy­nowi. – Na waszym miej­scu nie zawia­da­miał­bym poli­cji – pora­dził. – Jeśli dowiemy się, że to zro­bi­li­ście, wró­cimy do was. Wyjął z kie­szeni nóż i wbił we fra­mugę drzwi. – Tym się uwol­ni­cie, ale nie śpiesz­cie się.

– Kim jest Andrzej Draw­czyń­ski? – spy­ta­łem Marię, gdy udało nam się roz­ciąć try­tytki.

– Był w zarzą­dzie. Podej­rze­wam, że mnie w to wro­bił, fabry­ku­jąc nie­praw­dziwe dane. Te doku­menty naj­bar­dziej go kom­pro­mi­to­wały. Jestem prze­ko­nana, że to on wyna­jął tych zbi­rów.

– Powin­ni­śmy zawia­do­mić poli­cję.

Maria zasta­na­wiała się przez chwilę.

– Nie – zde­cy­do­wała. – Jeśli złożę zawia­do­mie­nie, Draw­czyń­ski będzie się mścił, a nie chcę z nim wojny. Pro­szę, obie­caj, że nikomu nie powiesz, co tu się stało. – Przy­tu­liła się do mnie. – Obie­caj – powtó­rzyła.

– Jeśli tak zde­cy­do­wa­łaś, obie­cuję. – Nie mogłem sprze­ci­wić się jej woli, była moją klientką. – Muszę zadzwo­nić do pro­ku­ra­tury i powie­dzieć, że sta­wimy się dopiero jutro.

– Nie chcę tam jechać.

– Dla­czego? – Nie mogłem zro­zu­mieć jej nagłej zmiany decy­zji. – Nie możesz żyć jak wieczny ucie­ki­nier. Jeśli tam poje­dziemy, zwie­lo­krot­nisz swoje szanse.

– Zde­cy­do­wa­łam się zgło­sić do pro­ku­ra­tury, bo nie zro­bi­łam tego, co mi zarzu­cają, ale nie wie­rzę w spra­wie­dli­wość. Wiele razy czy­ta­łam, że do aresztu tra­fiali nie­winni ludzie. Wcze­śniej zde­cy­do­wa­łam się zgło­sić, bo mia­łam doku­menty, dzięki któ­rym mogłam się bro­nić i wyka­zać, że ci, któ­rzy mnie poma­wiają, kła­mią. To było koło ratun­kowe, a teraz je stra­ci­łem. Na szczę­ście nie jestem taka durna, jak tym ban­dy­tom się wydaje. Przed wyjaz­dem skse­ro­wa­łam te doku­menty i poszłam w Anglii do praw­nika, by mi poświad­czył kopie za zgod­ność z ory­gi­na­łem. Mam je w Lon­dy­nie. Muszę po nie jechać. Kiedy wrócę, umó­wimy się jesz­cze raz w pro­ku­ra­tu­rze.

Pró­bo­wa­łem prze­ko­nać ją, by zmie­niła decy­zję, ale nic to nie dało. Odwio­złem Marię do War­szawy. Przez tydzień nie mia­łem od niej żad­nych wia­do­mo­ści. W końcu zadzwo­ni­łem, ale nie odbie­rała, nie odpo­wie­działa też na maile. Minął kolejny tydzień, a ona na­dal mil­czała. Zrozumia­łem, że musiała zmie­nić zda­nie i posta­no­wiła się ukry­wać. Może nie była tak nie­winna, jak mnie zapew­niała. To było jej życie i jej wybór, adwo­kat nie jest po to, by za kogoś podej­mo­wać decy­zje. Mamy infor­mo­wać o prze­pi­sach, tłu­ma­czyć je, dora­dzać, przed­sta­wić ewen­tu­alne sce­na­riu­sze wyda­rzeń, lecz to klient ma ostat­nie słowo.

Czu­łem się roz­cza­ro­wany, że nie dała znaku życia i nie powie­działa o zmia­nie decy­zji. Dostrze­ga­łem jed­nak też pozy­tywne strony tej sytu­acji. Nie ma bez­po­śred­niego zakazu, by adwo­kat pro­wa­dził sprawę osoby, z którą pozo­staje w jakiejś rela­cji. Z mojego doświad­cze­nia wyni­kało, że takie sytu­acje ni­gdy dobrze się nie koń­czą. Wcze­śniej prze­śla­do­wała mnie scena, w któ­rej pro­ku­ra­tor decy­duje o wystą­pie­niu o areszt dla Marii, a ona rzuca mi się na szyję z okrzy­kiem: „Kocha­nie, obroń mnie przed nim!”. Może Maria sama zdała sobie sprawę, że to, co się stało w hotelu, było nie­po­trzebną chwilą sła­bo­ści, i posta­no­wiła zmie­nić adwo­kata. Jeśli tak było, powinna mnie o tym przy­naj­mniej powia­do­mić.

Pochło­nięty bie­żącą pracą, powoli zapo­mi­na­łem o tej spra­wie. Wcią­gały mnie kolejne. W jed­nym z war­szaw­skich teatrów doszło do awan­tury mię­dzy dwoma zna­nymi akto­rami Andrze­jem Sawi­czem i Pio­trem Nor­kiem. Powo­dem była kobieta, kole­żanka z pracy, do któ­rej obaj żywili głę­bo­kie uczu­cie. Bez­po­śred­nią przy­czyną kłótni było to, że Andrzej Sawicz, z któ­rym aktorka spę­dziła poprzedni wie­czór, w wyniku przy­pad­kowo usły­sza­nej roz­mowy dowie­dział się, że tym razem po spek­ta­klu aktorka umó­wiła się na kola­cję z Pio­trem Nor­kiem. Wzbu­rzony pobiegł do gar­de­roby Norka nakło­nić go, by zre­zy­gno­wał z tego planu, i prze­ko­nać, by trzy­mał się z daleka od dziew­czyny. Norek nie chciał sko­rzy­stać z suge­stii kolegi i powie­dział, że nie tylko zje z nią kola­cję, ale także zamie­rza popro­sić ją o rękę. Wzbu­rzony tą wia­do­mo­ścią Sawicz oświad­czył, że to on chce popro­sić dziew­czynę o rękę i spę­dzić z nią resztę życia, a ma do tego szcze­gólne prawo, gdyż poprzed­niego dnia łączące go z aktorką uczu­cie zostało przy­pie­czę­to­wane aktem fizycz­nym. To z kolei dopro­wa­dziło do wście­kło­ści aktora Norka, który rów­nież darzył dziew­czynę naj­szczer­szym uczu­ciem, nie­po­twier­dzo­nym jed­nak jesz­cze aktem fizycz­nym, którą to kon­sump­cję uczu­cia pla­no­wał doko­nać tej nocy. Dowie­dziaw­szy się, że kolega go uprze­dził, naj­pierw osłu­piał, potem oka­zał nie­do­wie­rza­nie, jed­nak podane przez Sawi­cza szcze­góły minio­nej nocy spra­wiły, że uwie­rzył. Nie mogąc pogo­dzić się z sytu­acją, posta­no­wił dać ujście emo­cjom i oznaj­miw­szy, że obije Sawi­czowi mordę, rzu­cił się na niego.

Nastą­piła wymiana cio­sów, któ­rej skut­kiem było zde­mo­lo­wa­nie gar­de­roby. Aktor Sawicz po powa­le­niu adwer­sa­rza pra­wym sier­po­wym na zie­mię uznał, że sprawa została hono­rowo zakoń­czona, i zakła­da­jąc, że prze­ciw­nik został nale­ży­cie znie­chę­cony do pod­trzy­my­wa­nia rela­cji uczu­cio­wych z aktorką, opu­ścił gar­de­robę. Nie doce­nił jed­nak siły uczu­cia Norka, który odzy­skaw­szy świa­do­mość po otrzy­ma­nym cio­sie, zebrał się w sobie i gdy stwier­dził, że Sawi­cza nie ma w gar­de­ro­bie, ruszył za nim w pościg, wykrzy­ku­jąc pod jego adre­sem różne epi­tety. W pogoni za rywa­lem wybiegł na scenę, gdzie go odna­lazł.

Tego dnia w teatrze trwały próby do Ham­leta i na sce­nie znaj­do­wały się rekwi­zyty. Jed­nym z nich była szpada, którą Norek chwy­cił i zaata­ko­wał nią Sawi­cza. Ten, bro­niąc się, zła­pał krze­sło i ode­rwaw­szy od niego nogę, sta­nął naprze­ciw napast­nika. Na sce­nie roz­go­rzała zacięta walka, w któ­rej wyniku Norek zadał Sawi­czowi pchnię­cie szpadą w pierś. Zalany krwią Sawicz padł bez przy­tom­no­ści na deski. Roz­py­cha­jąc zgro­ma­dzo­nych tłum­nie akto­rów, Norek ruszył do gar­de­roby swo­jej wybranki, aktorki Danuty Kłodko, gdzie poin­for­mo­wał ją, że wie wszystko o jej, jak to okre­ślił, „kurew­skim zacho­wa­niu”. Następ­nie wygło­sił wobec wybranki mono­log, z któ­rego wyni­kało, że czuje się zawie­dziony jej zacho­wa­niem. Był prze­ko­nany, że jest ona jego naj­więk­szą miło­ścią, a tym­cza­sem tak nie­cnie postą­piła, odda­jąc się akto­rowi Sawi­czowi. Przy­po­mniał, jak obie­cy­wała mu dozgonne uczu­cie, po czym zako­mu­ni­ko­wał, że nie wyobraża sobie, by teraz mógł żyć dalej, jak rów­nież, żeby ona mogła żyć dalej po tym, jak go nędz­nie zdra­dziła, i dla­tego zde­cy­do­wał, że w takiej sytu­acji oboje nie powinni żyć. Oświad­czył, że w związku z takimi prze­my­śle­niami zamie­rza pozba­wić życia naj­pierw ją, a potem sie­bie.

Danuta Kłodko nie była prze­ko­nana do takiego sce­na­riu­sza. Zaczęła zapew­niać Norka, że nie­prawdą jest, jakoby oddała się Sawi­czowi, że Sawicz to oszust, a ona kocha tylko jego. Aktor nie dawał jed­nak wiary jej sło­wom, nazwał ją „zdra­dliwą kłam­czu­chą” i oświad­czył, że z pla­nów pozba­wie­nia jej życia nie zamie­rza zre­zy­gno­wać, co wię­cej, zamie­rza uczy­nić to bez­zwłocz­nie.

Widząc, że Norek nie żar­tuje, dziew­czyna posta­no­wiła dzia­łać i odwró­ciw­szy na chwilę jego uwagę, zła­pała sto­jącą na sto­liku szklaną butelkę z coca-colą i roz­trza­skała ją na gło­wie męż­czy­zny, pozba­wia­jąc go przy­tom­no­ści.

Do teatru zostały wezwane pogo­to­wie i poli­cja, w wyniku czego aktor Sawicz tra­fił do szpi­tala z raną klatki pier­sio­wej powstałą w wyniku pchnię­cia szpadą, aktor Norek zaś tra­fił do szpi­tala z ura­zem głowy powsta­łym w wyniku ude­rze­nia butelką po coca-coli. Na szczę­ście aktor Sawicz prze­żył, Norek rów­nież i po uzy­ska­niu pomocy lekar­skiej został prze­wie­ziony do pro­ku­ra­tury, gdzie posta­wiono mu zarzut usi­ło­wa­nia zabój­stwa.

Zosta­łem popro­szony o jego obronę, a peł­no­moc­nic­twa udzie­liła mi aktorka Danuta Kłodko. Nie­stety zanim zdą­ży­łem przy­być do pro­ku­ra­tury, aktor Norek zło­żył już wyja­śnie­nia, w któ­rych poin­for­mo­wał, że przy­znaje się do winy, że chciał szpadą pozba­wić życia aktora Sawi­cza, i bar­dzo żałuje, że tego nie zro­bił, bo tam­ten jest wyjąt­kową szują i łobu­zem. Dodał, że jeżeli pojawi się ku temu oka­zja, natych­miast dokoń­czy to, co mu się nie udało, bo on darzy Danutę Kłodko szczerą i praw­dziwą miło­ścią.

Dowie­dziaw­szy się, że aktor Norek zamie­rza dokoń­czyć to, co zaczął, czyli pozba­wić Sawi­cza życia, sąd zasto­so­wał wobec niego areszt. W wyniku dal­szych czyn­no­ści pro­ce­so­wych sytu­acja Norka jed­nak nieco się popra­wiła. Prze­słu­chana w spra­wie aktorka Danuta Kłodko zeznała, że Norek jest naj­lep­szym i naj­szla­chet­niej­szym czło­wie­kiem, jakiego w życiu spo­tkała. Dodała, że kocha go miło­ścią naj­czyst­szą i mimo tego, co uczy­nił, zamie­rza spę­dzić z nim resztę życia. Dodała, że pozba­wiła go przy­tom­no­ści poprzez zada­nie ciosu butelką nie w oba­wie przed nim, bo to prze­cież naj­lep­szy z ludzi, ale z obawy, by pod wpły­wem wzbu­rze­nia, w które popadł, nie zro­bił sobie jakiejś krzywdy. Dalej opo­wie­działa pro­ku­ra­to­rowi, że od kiedy poznała aktora, a było to przed dwoma mie­sią­cami, bo nie­dawno dostała angaż do tego teatru, zapa­łała do niego gorą­cym uczu­ciem. Uczu­cie to było obo­pólne, w związku z czym zaczęli snuć plany na przy­szłość. Aktorka dodała, że w tym teatrze stała się obiek­tem wes­tchnień aktora Sawi­cza, do któ­rego jed­nak nic nie czuła. Męż­czy­zna ten wie­lo­krot­nie wyzna­wał jej miłość i pro­po­no­wał spo­tka­nia, które to pro­po­zy­cje ona sta­now­czo odrzu­cała. Afekt Sawi­cza stał się dla niej kło­po­tliwy, bo, pomimo sta­now­czych odmów, on cały czas nale­gał. W końcu dzień przed zda­rze­niem umó­wiła się z Sawi­czem na kola­cję, jed­nak nie w celu nawią­za­nia kon­tak­tów sek­su­al­nych, ale uświa­do­mie­nia mu, że ni­gdy do niczego mię­dzy nimi nie doj­dzie. Nie­prawdą jest zatem to, co twier­dził Sawicz, że spę­dzili razem noc, gdyż kola­cja zakoń­czyła się jej sta­now­czym oświad­cze­niem, że nie jest Sawi­czem zain­te­re­so­wana. W jej oce­nie Sawicz był świ­nią i intry­gan­tem zazdro­snym o to, że ona kocha Norka.

Kolejne dowody prze­pro­wa­dzane w spra­wie w pełni potwier­dzały to, co powie­działa. Gdy Norek dowie­dział się, że mię­dzy Sawi­czem a jego uko­chaną do niczego nie doszło i że ona go kocha, oświad­czył, że wpraw­dzie w gnie­wie istot­nie chciał zabić Sawi­cza, ale obec­nie, widząc, że wza­jem­ność jego uczuć z Danutą Kłodko jest nie­za­gro­żona, nie zamie­rza już dokoń­czyć tego, co zaczął.

Ponie­waż stan zdro­wia Sawi­cza szybko się popra­wiał, pro­ku­ra­tor pod­jął decy­zję o zwol­nie­niu Norka z aresztu. Nie był to jed­nak koniec następstw praw­nych całego zda­rze­nia, bo do prasy, która od początku barw­nie rela­cjo­no­wała cały kon­flikt, prze­do­stała się infor­ma­cja, że Danuta Kłodko sypiała rów­no­le­gle z oboma akto­rami, co było bez­po­śred­nim powo­dem ich poje­dynku. Dopro­wa­dziło to do poja­wie­nia się w mediach arty­ku­łów, w któ­rych oce­niono nega­tyw­nie walory moralne aktorki oraz porów­ny­wano jej zacho­wa­nie do naj­star­szego zawodu świata. Obu­rzona Kłodko zde­cy­do­wała się na wyto­cze­nie kil­ku­na­stu tytu­łom kolo­ro­wej prasy powództw o naru­sze­nie dóbr oso­bi­stych.

Opi­sane zda­rze­nia zaj­mo­wały pra­wie całą moją zawo­dową uwagę przez dwa mie­siące, w wyniku czego sprawa Marii Sko­rup­skiej i ona sama powoli zacie­rały się w mojej pamięci, aż w końcu zupeł­nie z niej ule­ciały.

Ni­gdy jed­nak nie jest tak, że sprawy, które pro­wa­dzi adwo­kat, roz­pły­wają się cał­ko­wi­cie w powie­trzu. Na ogół wra­cają. Nie zdzi­wiło mnie zatem, gdy dwa mie­siące po tym, jak przy­wio­złem Marię do War­szawy, zna­la­złem w skrzynce mailo­wej wia­do­mość od niej. Była wysłana z nowego adresu. Dziew­czyna zwra­cała się do mnie w ofi­cjal­nej for­mie „pan” i w żaden spo­sób nie nawią­zy­wała do naszych dotych­cza­so­wych rela­cji. Jej mail brzmiał tak, jak­by­śmy mieli ze sobą kon­takt po raz pierw­szy. Pisała, że jest osobą poszu­ki­waną euro­pej­skim naka­zem aresz­to­wa­nia w związku z zarzu­tami nie­go­spo­dar­no­ści przed­sta­wio­nymi jej przez Pro­ku­ra­turę Okrę­gową w Rze­szo­wie. Szcze­gó­łowo opi­sała, na czym polega jej sprawa, a do maila dołą­czyła znane mi już doku­menty zwią­zane ze sta­wia­nymi jej zarzu­tami. Infor­mo­wała, że w tej spra­wie miała już adwo­kata, do któ­rego stra­ciła zaufa­nie i któ­remu wypo­wie­działa peł­no­moc­nic­two. Pod­jęła decy­zję, że chce dobro­wol­nie sta­wić się w pro­ku­ra­tu­rze w Rze­szo­wie, i pytała, czy pod­jął­bym się jej obrony i poje­chał z nią do tego mia­sta.

Dwu­krot­nie prze­czy­ta­łem mail, zasta­na­wia­jąc się, o co tu cho­dzi. Dla­czego ponow­nie napi­sała w takiej for­mie, jak­by­śmy się ni­gdy wcze­śniej nie zetknęli. Nie chcia­łem odpi­sy­wać, zanim nie zro­zu­miem jej inten­cji i przez godzinę sie­dzia­łem przed ekra­nem kom­pu­tera, pró­bu­jąc zde­ko­do­wać ten szyfr. Byłem prze­ko­nany, że w ten spo­sób Maria chce mi prze­ka­zać jakąś wia­do­mość.

W końcu mnie olśniło i zro­zu­mia­łem. Maria, podob­nie jak ja, musiała zdać sobie sprawę, że to, co się stało w pokoju hote­lo­wym, było błę­dem ze strony nas obojga. Zro­zu­miała też, że taka rela­cja może wpły­nąć na jakość mojej obrony. Zde­cy­do­wała, że chce, bym ją dalej repre­zen­to­wał, rów­no­cze­śnie eli­mi­nu­jąc z naszej rela­cji wszyst­kie wątki oso­bi­ste. Jakby chciała cof­nąć czas. Pro­po­no­wała mi grę, którą można by nazwać „Zacznijmy wszystko od początku”. Zro­zu­miaw­szy szyfr, w ofi­cjal­nym tonie odpi­sa­łem, że jest mi miło, że zwró­ciła się ze swoją sprawą do mnie i z rado­ścią podejmę się jej repre­zen­to­wa­nia. Wymie­ni­li­śmy kilka maili w rów­nie ofi­cjal­nej kon­wen­cji i zde­cy­do­wa­li­śmy, że kiedy ustalę datę jej prze­słu­cha­nia w pro­ku­ra­tu­rze, dzień wcze­śniej przy­je­dzie do kan­ce­la­rii, byśmy razem udali się do Rze­szowa.

Gdy zadzwo­ni­łem do pro­ku­ra­tora Węglar­czyka z infor­ma­cją, że klientka ponow­nie pod­jęła decy­zję, iż odda się w ręce wymiaru spra­wie­dli­wo­ści, spra­wiał wra­że­nie, jakby nie dowie­rzał. Nie­mniej wyzna­czył nowy ter­min, w któ­rym mie­li­śmy się sta­wić na prze­słu­cha­nie. Prze­ka­za­łem tę infor­ma­cję Marii i cze­ka­łem na jej przy­by­cie do kan­ce­la­rii.

Lubię pra­co­wać przy muzyce, dla­tego w swoim gabi­ne­cie trzy­mam gra­mo­fon i kolek­cję kil­ku­na­stu winili. Nasta­wi­łem płytę z muzyką fil­mową Krzysz­tofa Komedy i pisa­łem ape­la­cje. Punk­tu­al­nie o umó­wio­nej godzi­nie sekre­tarka poin­for­mo­wała o przy­by­ciu gościa. Szybko zło­ży­łem poroz­rzu­cane na biurku papiery i wyłą­czy­łem adap­ter. Kobieta, która weszła do gabi­netu, miała fizjo­no­mię dziecka. Musiała już prze­kro­czyć trzy­dziestkę, czego jed­nak nie było po niej widać. Szczu­pła, śred­niego wzro­stu, przy­ku­wała uwagę kaskadą rudych krę­co­nych wło­sów. Na twa­rzy miała dzie­siątki pie­gów, które w połą­cze­niu z natu­ral­nym uśmie­chem nada­wały jej sym­pa­tyczny wygląd.

Polu­bi­łem ją od pierw­szego wej­rze­nia, tylko nie mia­łem poję­cia, kim jest i co tu robi. Sta­łem jak kołek, wpa­tru­jąc się w nie­za­po­wie­dzia­nego gościa. Dziew­czyna uznała, że coś w moim mecha­ni­zmie wita­nia się musiało się zaciąć, bo posta­no­wiła wziąć sprawę w swoje ręce. Pode­szła do mnie, wycią­gnęła dłoń i się przed­sta­wiła:

– Maria Sko­rup­ska.

Uści­sną­łem jej rękę i auto­ma­tycz­nie odpo­wie­dzia­łem:

– Robert Mar­tens.

Na­dal sta­łem zdzi­wiony, co musiało wywo­łać w niej wąt­pli­wo­ści, czy nie ule­głem nie­usu­wal­nemu defek­towi.

– Pan lubi medy­to­wać? – spy­tała.

Uświa­do­mi­łem sobie, że nawet sytu­acja, gdy niczego nie rozu­miem, nie zwal­nia mnie z roli gospo­da­rza. Popro­si­łem, by usia­dła, i zapro­po­no­wa­łem coś do picia. Sie­dzie­li­śmy naprze­ciw sie­bie w bor­do­wych skó­rza­nych fote­lach, a ja na­dal nie poj­mo­wa­łem, o co tu cho­dzi. Zasta­na­wia­łem się, kim jest dziew­czyna poda­jąca się za Marię, i dla­czego kła­mie, wie­dząc, że zosta­nie zde­ma­sko­wana, gdyż zna­łem praw­dziwą Marię Sko­rup­ską.

– Miło tu u pana – ode­zwała się, roz­glą­da­jąc się po gabi­ne­cie.

Nie chcia­łem, by roz­mowa zeszła na poboczny tor, dla­tego zde­cy­do­wa­łem się przejść do sedna.

– Dla­czego przed­sta­wia się pani jako Maria Sko­rup­ska? – zapy­ta­łem, wpa­tru­jąc się jej w oczy, by wyczuć każdy fałsz w jej odpo­wie­dzi.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Księga Rodzaju 7, 10-15. [wróć]