Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Dalszy ciąg zaskakujących i zabawnych przygód bohaterów powieści A wszystko przez faraona.
Sympatyczna rodzina archeologa Maurycego szuka w Egipcie legendarnego skarbu faraona. Jej śladem podążają groźni bandyci...
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 255
Cała ta historia zdarzyła się przez faraona i jego kocie figurki. Żył on bardzo dawno temu i wpadł na dziwny pomysł. Żebyście jednak wszystko zrozumieli, muszę krótko opowiedzieć, co wydarzyło się w pierwszej części moich przygód.
Ja jestem Staś i mam osiem lat. Mój tata Maurycy jest archeologiem. Podczas jednej ze swych wypraw odnalazł fantastyczny skarb – szczerozłote figurki kotów, wykonane na zamówienie samego faraona. Są one nie tylko bardzo stare i cenne, ale w dodatku zawierają tajemnicę. Ułożone w odpowiedni sposób tworzą mapę prowadzącą do skarbu, który ukrył faraon.
I co, myślicie, że po takim wspaniałym odkryciu mój tata został bohaterem? Otóż się mylicie. Zamiast dostać medal, znalazł się w więzieniu. Nie chcecie mi wierzyć? Ale to najświętsza prawda. Aresztowali go za kradzież figurek, które sam znalazł. Zastanawiacie się, jak to możliwe? Podejrzenie skierował na niego prawdziwy złodziej, jego kolega z uniwersytetu, profesor Wykop. Nie było to zresztą specjalnie trudne, bo sprawę prowadził porucznik Sfinks. Mówię wam, beznadziejny facet! Jest mu wszystko jedno, kogo zamyka i kto naprawdę jest winien, byleby on sam zyskał sławę dzielnego obrońcy prawa.
A i jeszcze jedno! W naszej rodzinie nie tylko mój tata jest odkrywcą. Ja także dokonałem niezwykłego odkrycia – spotkałem prawdziwego gadającego kota! Wygląda niepozornie – jak szary, pręgowany dachowiec. Za to gada w kilku językach i ma uniwersyteckie wykształcenie. Zostaliśmy przyjaciółmi.
Razem z kotem od początku nie wierzyliśmy w winę taty. Postanowiliśmy wziąć sprawy w swoje ręce, to znaczy w przypadku kota w łapy z ostrymi pazurkami. Zresztą nie będę opowiadał wam wszystkich naszych przygód. Przeczytajcie po prostu książkę A wszystko przez faraona. Powiem tylko, że razem z moim bratem Michałem, jego dziewczyną Natalią i kuzynem Antkiem zaczęliśmy szukać prawdziwego złodzieja i… w końcu go znaleźliśmy. Przy okazji poznaliśmy parę ciekawych historii z przestępczego świata i pomogliśmy porucznikowi Sfinksowi zamknąć jeszcze kilku bandziorów ‒ Witusia Pchełkę i Chytrego Chomika, których za bardzo zaczęły interesować nasze kocie figurki.
Tata wyszedł z więzienia i dostał medal za swoje osiągnięcia. A co ze skarbem faraona? Z jego odnalezieniem postanowiliśmy poczekać do jesieni. Na razie wyruszyliśmy na wielką wakacyjną wyprawę.
Rozdział I
Fatum
To wcale nieprawda, że tata chciał wysadzić w powietrze statek, którym płynęliśmy po Oceanie Atlantyckim. Gdyby kapitan spytał mnie, co się stało, zanim wezwał brygadę antyterrorystyczną, wszystko bym mu wyjaśnił. A tata też nie miał racji, kiedy krzyczał, że to wszystko przeze mnie i Antka. Przecież przy obiedzie ustaliliśmy, że mamy jak najbardziej rozpędzić statek i na tym miały polegać zawody.
Ale muszę wszystko opowiedzieć po kolei, bo nic z tego nie zrozumiecie.
Tata wymyślił, że w czasie wakacji powtórzymy wyczyn Fileasa Fogga, bohatera książki W 80 dni dookoła świata Juliusza Verne’a, i tak jak on okrążymy cały świat.
Zebrała się fantastyczna paczka. Ja – czyli Staś, mój tata Maurycy, mama Julia i babcia Apolonia. Pojechali też z nami mój brat Michał i jego dziewczyna Natalia, Antek ze swoim tatą Kubą i wujek Jerzy. Razem dziewięć osób. Wszystkich już poznaliście, czytając książkę o moich przygodach z egipskimi figurkami kotów.
Startowaliśmy z Londynu. Żeby było tak samo jak w książce Verne’a, prosto z lotniska pojechaliśmy na ulicę Saville Row 7 w pobliżu Burlington Gardens. Chcieliśmy wyruszyć spod tego samego domu, z którego swoją podróż rozpoczął nasz poprzednik, Fileas Fogg. Gdy dotarliśmy na miejsce, Antek uznał, że skoro tu jesteśmy, warto by poznać pana Fogga osobiście.
– Fajnie będzie, jak taki znany podróżnik da nam kilka rad – przekonywał.
– Chyba zwariowałeś?! – zawołałem zdziwiony. – Kiedy Fileas Fogg odbywał swoją podróż, był rok 1872. To ponad sto trzydzieści lat temu. Nikt by tak długo nie wytrzymał w jednym domu. Na pewno się gdzieś przeprowadził.
– Na twoim miejscu próbowałbym go raczej odnaleźć w muzeum figur woskowych – doradził Michał.
Antek nas nie słuchał. Podbiegł do wejścia i nacisnął dzwonek. Wpatrywaliśmy się w drzwi, w głębi duszy spodziewając się, że otworzy je wysoki, przystojny dżentelmen, ubrany w nienagannie skrojony surdut, z blond włosami i faworytami wypielęgnowanymi przez najlepszego londyńskiego fryzjera. Tak przynajmniej opisano w książce gospodarza tego domu. Pan, który stanął w progu, w niczym jednak nie przypominał postaci z powieści. Był wzrostu raczej niewysokiego, zamiast surduta nosił wymiętą koszulę, nie miał wypielęgnowanych blond włosów i faworytów, tylko rozczochrane rude kudły. Patrzył na nas nieprzytomnym wzrokiem i w ogóle sprawiał wrażenie nieco zdenerwowanego.
– To nie on… – westchnął rozczarowany Michał.
– Pewnie, że nie on – przytaknęła Natalia. – Myślisz, że Fileas Fogg sam by schodził otwierać drzwi. A od czego jest kamerdyner?
– No jasne – przytaknął Antek – to na pewno jego służący, ten Jean Passepartout. Poproszę, żeby nas zaanonsowano.
– Chcieliśmy się widzieć z panem Fileasem Foggiem.
Słysząc to, mężczyzna złapał się obiema rękami za głowę i tupiąc ze złości nogami, zaczął obracać się wokół własnej osi. Wyglądał jak szalony.
– Chyba zwariował?! – skwitował Michał.
– A może to taniec szczęścia? – Natalia próbowała zgadnąć. – Jeżeli od czasu powrotu z podróży nikt go nie odwiedził, było mu bardzo smutno i tak okazuje radość z naszej wizyty.
– Byłbym raczej zdania, że ten pan czymś się zirytował – uznał tata Maurycy. – Znając oszczędność Fileasa Fogga, jego służący od stu trzydziestu lat mógł nie dostać podwyżki i w ten sposób okazuje swoje niezadowolenie.
– A może to rodzaj tańca rytualnego? – zastanawiała się babcia Apolonia. – Spotkałam się z czymś takim, odwiedzając jedno z murzyńskich plemion w środkowej Afryce. Panował tam zwyczaj, że gdy do wioski przybywała nieznajoma, wszyscy wojownicy, którzy chcieli okazać, że są matrymonialnie zainteresowani nowo przybyłą, łapali za włócznie i zaczynali tańczyć, obracając się wokół własnej osi. Mówię wam, istny obłęd. Kiedy tam wjechałam, około czterdziestu wojowników schwyciło swoje włócznie i wirowało wkoło. Mało się nie pozabijali. Wódz postanowił zrobić listę moich konkurentów. Zebrała się nawet rada starszych, by wybrać najodpowiedniejszego kandydata na męża. Podobno pierwszy na liście chciał wnieść w posagu dwanaście stad kóz, stado ujeżdżonych koni i trzy namioty. Cudem udało mi się nocą uciec z wioski.
– Szkoda, że babcia się nie zgodziła – wtrącił Michał, szelmowsko puszczając do nas oko. – Mielibyśmy codziennie świeże kozie mleko i moglibyśmy całą rodziną jeździć konno, a także spędzać wakacje pod afrykańskim namiotem.
– Ale to było ponad trzydzieści lat temu – dodała babcia. – Nie podejrzewam, żeby ten oto młody człowiek był matrymonialnie mną zainteresowany. Może ty, Julio, wpadłaś mu w oko? – spytała moją mamę.
– Nie przypuszczam – odpowiedziała mama Julia, patrząc na nas z politowaniem.
W końcu mężczyzna przestał tupać, zdjął jedną rękę z głowy, wyciągnął ją oskarżycielsko w naszym kierunku i zaczął krzyczeć.
– Ja mam dość! Ja tego nie wytrzymam! To jakieś szaleństwo! Zabiję tego pośrednika nieruchomości! Powiedziałem mu, że chcę kupić cichy dom w najspokojniejszej części Londynu. Przyprowadził mnie tutaj. Dom jak wymarzony. Żadnych psów, kotów, płaczących dzieci ani nawet sklepów zoologicznych z gadającymi papugami czy muzeów odwiedzanych przez tłumy turystów. Cisza i święty spokój, tak jak chciałem. Dom kupiłem od ręki. Gdy podpisywaliśmy umowę, pośrednik zataczał się ze śmiechu. Myślałem, że zbzikował ze szczęścia, iż tak łatwo zarobił swoją prowizję. Teraz rozumiem, śmiał się ze mnie. Nie minęło pięć minut, jak się wprowadziłem, gdy rozległ się pierwszy dzwonek. Jakieś stado dzieciaków, które właśnie przeczytały lekturę szkolną, wpadło spytać, czy mogłyby porozmawiać z Fileasem Foggiem. Nawet nie wiedziałem, kim jest ten facet. I teraz mam po pięćdziesiąt takich wizyt dziennie!
– Powinien pan być szczęśliwy – przerwał mu Antek. – Tyle osób chce zobaczyć pana dom. Mógłby pan otworzyć muzeum.
– Jakie muzeum?! – zaczął szlochać mężczyzna. – Ja chcę mieć tylko święty spokój. Chyba jestem skazany na wieczną pokutę jak ten, no… Jak nazywał się ten facet, co to ciągle łaził pod górę z ciężkim kamieniem, który mu za każdym razem spadał z powrotem w dół?
– Syzyf – podpowiedział tata.
– No właśnie, Syzyf – przytaknął mężczyzna. – Wydaje mi się, że moje życie jest jedną wielką męczarnią, jak tego Syzyfa. Ale wy nie wyglądacie mi jak te wszystkie wredne, pstrykające fleszami typy. Jeżeli obiecacie, że nie zaczniecie mi robić zdjęć i karmić chipsami, zapraszam was do środka, gdzie opowiem wam moją historię.
Wszystko zaczęło się, gdy postanowiłem kupić stary, przytulny dom w najcichszej części Londynu. Zwróciłem się do agenta nieruchomości. Kiedy usłyszał, jakie są moje wymagania, od razu się rozpromienił:
– Mam coś fantastycznego dla pana. Wspaniała okazja. Miły dziewiętnastowieczny domek przy spokojnej brukowanej uliczce. Z daleka od zgiełku centrum.
Pojechaliśmy tam. Ulica nazywała się Baker Street. Dom od razu mi się spodobał. Natychmiast podpisałem umowę. Nie minęło dziesięć minut, gdy usłyszałem dzwonek u drzwi. Otworzyłem. Przed wejściem stało dwóch listonoszy, dźwigających gigantyczny worek z listami. Obaj aż sapali z wysiłku.
– O, mamy nowego Sherlocka! – ucieszył się jeden z nich.
– Ciekawe, ile temu się uda? Poprzedni wytrzymał całe trzy miesiące – zastanawiał się drugi.
– Ten nie wygląda na takiego twardego. Daję mu góra miesiąc.
– No, poczta dla ciebie, Sherlocku. Od wielbicieli – powiedzieli, rzucając mi na ręce worek z listami. Nie dałem rady go utrzymać i przewróciłem się pod jego ciężarem.
Listonosze, cały czas się śmiejąc, pobiegli do furtki. Z trudem wygramoliłem się spod przygniatającego mnie worka. Zupełnie nie rozumiałem, o co chodzi. Pewnie jakiś żart sąsiadów na powitanie – pomyślałem. Wyciągnąłem listy i zacząłem je czytać. Wszystkie adresowane były do niejakiego Sherlocka Holmesa – prywatnego detektywa. Nie znałem człowieka, ale facet na pewno nie cierpiał z powodu bezrobocia. W pierwszym liście proponowano mu poprowadzenie sprawy skradzionego naszyjnika, w następnym odszukanie rybki, która zginęła w oceanie. Nie zdążyłem rozciąć kolejnego, gdy ponownie odezwał się dzwonek. Tym razem w drzwiach stała piękna dama w długiej sukni i eleganckim kapeluszu na głowie.
– Witam, drogi Sherlocku!
– To pomyłka! – zaprotestowałem. – Nie jestem żadnym Sherlockiem, tylko sir Williamem Paddingtonem, a pani nie była ze mną umówiona.
– O, jaki pan tajemniczy! Zupełnie tak jak w książkach o panu. Podaje się pan za kogoś innego. Mnie można zaufać. Pragnę powierzyć panu niezmiernie ważną sprawę. Stała się rzecz straszna.
Nie zdążyła opowiedzieć mi szczegółów, bo wyprosiłem ją za drzwi. Tego dnia miałem jeszcze trzy wizyty. Gdy zlecono mi wyjaśnienie tajemnicy ucieczki krokodyla z ogrodu zoologicznego, nie wytrzymałem. Wybiegłem na ulicę i zapukałem do najbliższych drzwi. Sąsiad przywitał mnie słowami: „Witam naszego nowego Sherlocka! Jak idą pierwsze śledztwa?”. Wieczności by nie starczyło, by opisać wszystkie moje cierpienia. Okazało się, że był taki cwany pisarz, Arthur Conan Doyle, który wymyślił postać Sherlocka Holmesa – najgenialniejszego detektywa na świecie. Miał on mieszkać w Londynie przy ulicy Baker Street z niejakim doktorem Watsonem. Opowiedział mi o tym jeden sierżant, gdy poprosiłem o pomoc policję. Mimo że facet w ogóle nie istniał, setki jego fanów chciały mu zlecić prowadzenie spraw. Stąd wizyty tych obłąkańców.
Wyprowadziłem się dwa tygodnie później.
Zdecydowałem się jeszcze raz zaryzykować, obiecałem sobie jednak, że drugi raz nie dam się nabrać. Przygotowałem listę słynnych detektywów. Wiedziałem wszystko o Herkulesie Poirot, Jamesie Bondzie, inspektorze Gadgecie, a nawet o kapitanie Zb… Zb… Żbiku z komendy głównej w Wa… Wa… Warszawie, wielkim przyjacielu dzieci i młodzieży. Poza listą detektywów miałem katalog sławnych sportowców, piosenkarzy i aktorów. Wiedziałem nawet, gdzie mieszkają Kaczor Donald, Rybki z ferajny, Shrek, a nawet bracia Kaczyńscy. Byłem pewien, że tym razem żaden pośrednik nie wystrychnie mnie na dudka. Gdy opowiedziałem następnemu agentowi, czego szukam, rozpromienił się.
– Mam coś wymarzonego dla pana. Stary, piękny dom przy Saville Row.
Gdy tylko go zobaczyłem, zrozumiałem, że jest jakby stworzony dla mnie. Nie byłem jednak już tak pochopny w swoich decyzjach.
– Kto tu mieszkał przedtem? – spytałem.
– O, bardzo szacowny dżentelmen – odpowiedział agent. – Członek Reform Club, bardzo dystyngowany człowiek, pan Fileas Fogg.
Sprawdziłem, nie było go na żadnej z moich list.
– Może poza tym, że był dżentelmenem, miał inne talenty? – Nie dawałem za wygraną. – Może był sławnym perkusistą lub graczem polo?
– Nic mi na ten temat nie wiadomo. Z moich informacji wynika, że większość czasu spędzał w swoim klubie, czytając gazety bądź grając w wista. Mówiono o nim, że był wyjątkowo pedantycznym odludkiem.
Serce zabiło mi mocniej z radości. Znalazłem idealnego poprzednika. O to mi chodziło! Tego samego dnia podpisałem umowę kupna.
Gdy sir William Paddington skończył swoją opowieść o tym, jak został szczęśliwym właścicielem domu po Fileasie Foggu, spytaliśmy zdziwieni:
– To dlaczego pan narzeka?
– Znowu zostałem perfidnie oszukany – odburknął. – Okazało się, że ten domator i ideał statecznego dżentelmena popełnił jedną jedyną nierozsądną rzecz w życiu. Któregoś dnia założył się z kolegami w klubie, że zdoła objechać świat w osiemdziesiąt dni. W dziewiętnastym wieku to był naprawdę duży wyczyn. Na moje nieszczęście udało mu się. Całą tę historię opisał w swojej książce niejaki Juliusz Verne.
– Moja ulubiona książka z dzieciństwa – przyznał tata. – Zazdroszczę panu mieszkania w domu z tak wspaniałymi tradycjami. Nie rozumiem tylko powodu pańskiego rozdrażnienia.
– Jak to?! – zawył jak kojot sir William Paddington. – Jak można nie rozumieć?! Ten przeklęty Fileas Fogg stał się idolem wszystkich podróżników. Każdy, kto wymyśli sobie wielką podróż, uważa, że najoryginalniejszym pomysłem będzie rozpoczęcie jej spod domu tego Fogga. Oczywiście ten, kto tu dotrze, na wszelki wypadek dzwoni do drzwi, żeby sprawdzić, czy pan Fileas jest w domu. Nie uwierzycie, którą z kolei jesteście wycieczką wyruszającą w podróż dookoła świata. Ja już tego nie wytrzymam! Dzień po dniu kilkadziesiąt wizyt. Przewodnikowi w muzeum wiedzie się lepiej, bo w którymś momencie kończy pracę. Ja mam gości zawsze. Ostatnio trzystuosobowa grupa Japończyków wtargnęła do mnie o trzeciej nad ranem. Wszyscy zaczęli robić zdjęcia z użyciem lamp błyskowych. Mało nie oślepłem. Dwa dni musiałem spędzić w ciemni.
Zrobiło się nam wszystkim trochę głupio. Rzeczywiście, chyba niełatwo jest żyć w tak sławnym domu.
– Bardzo pana przepraszamy – odezwała się babcia Apolonia. – Nie przypuszczaliśmy, że podróże dookoła świata stały się takie popularne. A nie pomyślał pan, żeby jeszcze raz spróbować i poszukać naprawdę spokojnego domu?
Sir William Paddington rozejrzał się wkoło, jakby sprawdzając, czy nikt nie podsłuchuje.
– Państwu mogę powiedzieć, bo mimo wszystko wyglądacie sympatycznie. Nie chcieliście zrobić sobie ze mną zdjęcia jak z niedźwiedziem ani nie prosiliście o autograf. Nawet nie karmiliście mnie cukierkami. To moja ostatnia noc tutaj. Jutro koniec tej katorgi. Kupiłem nowy dom. Wszystko sprawdziłem. Właściciel żyje, nie jest bohaterem żadnej powieści. To lekarz. Mieszka wraz z żoną na ulicy… – Tu sir Paddington podał adres. – Żonę też sprawdziłem. Jest bezrobotną nauczycielką języka angielskiego. Teraz wybaczcie, że was pożegnam, ale muszę skończyć pakowanie.
Byliśmy wstrząśnięci jego historią. Gdy jechaliśmy metrem, Natalia nagle złapała się za głowę.
– Na nim spoczywa rzeczywiście jakaś klątwa! Ja chyba znam ten adres. Rzeczywiście mieszka tam lekarz, ale jego żona jest pisarką. To Joanne Rowling, która wymyśliła Harry’ego Pottera. To, co dotąd przeszedł, to nic w porównaniu z tym, co tam go czeka. Wyobraźcie sobie te gromady czarnoksiężników z całego miasta, czarownice, ciągłe rozgrywki w quidditcha, a do tego tłumy demonstrujących mugoli. Jeszcze zatęskni za spokojnym Fileasem Foggiem i jego wielbicielami.
Nie było już czasu, żeby ostrzec sir Paddingtona. Nasz pociąg odjeżdżał za parę minut. Ledwie zdążyliśmy na dworzec. Ruszyliśmy do Brighton, gdzie w porcie miał czekać na nas statek.
Rozdział II
Szalony statek
Nie był to, jak sobie wyobrażałem, jakiś żelazny parostatek, rozwijający szybkość dziewięciu węzłów, podobny do tego, którym płynął Fileas Fogg. Nasz statek był wielki jak boisko piłkarskie. Co ja mówię?! Wielki jak miasto. Długi na dwieście sześćdziesiąt metrów i szeroki na dwadzieścia osiem. Miał dwanaście pokładów, cztery wielkie kominy i pływał ze średnią prędkością piętnastu węzłów.
Steward w śnieżnobiałym mundurze zaprosił nas na pokład i zaprowadził do kabin. Dzieliłem kajutę z Antkiem. Nasza była najfajniejsza, położona na czwartym pokładzie, z widokiem na morze.
Pobiegliśmy wszystko obejrzeć. Po chwili statek odbił od nabrzeża. Prowadzony przez mały holownik, opuścił port. Silniki zagrały pełną mocą. Nasz nowy dom zaczął pruć fale, które z góry wyglądały jak małe zmarszczki na tafli morza.
Wielka wakacyjna przygoda się rozpoczęła.
Od wypłynięcia z portu nikt się nami nie interesował. Mama Julia ulokowała się na górnym pokładzie z książką, oświadczając, że przez najbliższy tydzień zamierza „łapać heban” i prosi, by jej nie przeszkadzać. Babcia Apolonia wyciągnęła ze swojego wielkiego kufra maszynę do pisania i zaczęła wystukiwać reportaż z rejsu, który obiecała przesłać swojemu wydawcy. Tata Maurycy z wujkiem Jerzym rozłożyli mapy Egiptu i planowali następną wyprawę archeologiczną. Wujek Kuba zniknął w siłowni, twierdząc, że musi nabrać trochę masy. Porzucili nas też Michał z Natalią.
Razem z Antkiem zwiedziliśmy wszystkie zakamarki statku, ale drugiego dnia podróży zaczęliśmy się trochę nudzić.
– Dziećmi należy się opiekować – zwróciłem uwagę rodzicom podczas wspólnego obiadu.
– Nie można dzieci pozostawiać samych bez opieki – poinstruował ich Antek.
Wszyscy przy stole spojrzeli na nas ze zdziwieniem.
– Nie wyglądasz na chorego – stwierdził wujek Kuba, przyglądając się Antkowi – ale pierwszy raz widzę, żebyś się nudził i potrzebował opieki. Może to udar słoneczny?
– Weźcie przykład z Michała i Natalii – zaproponowała mama. – Zobaczcie, jacy są zadowoleni.
– Tak, tylko oni nie są już takimi dziećmi, a poza tym są zakochani. Mogą chodzić tam, gdzie mają ochotę – do dyskotek, kina, na basen – wyjaśniłem. – My jesteśmy traktowani jak banici. Wszędzie na drzwiach wiszą tabliczki: „Dzieciom wstęp wzbroniony”. W normalnych warunkach moglibyśmy się bawić na podwórku, ale tu go nie ma. Nie ma nawet trzepaka ani piaskownicy. Wszędzie tylko tabliczki: „Dzieci mogą przebywać pod opieką dorosłych”. Ponieważ żadne z was się nami nie opiekuje, nie chcą nas nigdzie wpuścić. Jedno, co nam pozostaje, to kręcenie się po korytarzach. Wyglądamy jak domokrążcy. Dlatego żądamy natychmiastowej opieki dorosłych. My też chcemy korzystać z wakacji! – zakończyłem dosyć stanowczo.
Rodzice patrzyli na siebie zdziwieni.
– To co robiliście do tej pory? – spytała mama Julia.
– Właśnie ci tłumaczę, że poznawaliśmy znaczenie słowa „domokrążca”. To taki pan, którego z każdego miejsca wypraszają, a on mimo wszystko próbuje się tam dostać. Gdybyśmy zrobili listę miejsc, z których nas wyrzucono, starczyłoby na kilkugodzinny odczyt.
– Maurycy, jak mogłeś nie opiekować się własnym synem?! – spytała oskarżycielsko mama.
– Ja?! – zdziwił się ojciec. – Przecież zawsze powtarzasz, że mam się trzymać z daleka od Stasia, kiedy rozmawiam o swoich wykopaliskach. Sama mówiłaś, że nie powinien tego słuchać, bo jeszcze postanowi zostać archeologiem. Poza tym byłem przekonany, że zabierzesz chłopców ze sobą na basen.
– Przestańcie się kłócić – przerwała babcia Apolonia. – Zapomnieliśmy na śmierć o chłopcach. Musimy im to teraz wynagrodzić.
– Mam pomysł – zaproponował tata Maurycy. – Zorganizujemy im konkurs. Tak jak wyrocznia zleciła Herkulesowi wykonanie dwunastu prac pod nadzorem Eurysteusza, tak my wymyślimy im herkulesowe zadania. Dwanaście to może za dużo, wystarczą trzy. Sędzią będzie babcia Apolonia.
– Super! Czadowo! – Wydaliśmy z Antkiem entuzjastyczne okrzyki.
Szykowała się niezła zabawa. Jak naszych rodziców trochę podkręcić, potrafią mieć całkiem fajne pomysły.
– Ale jakie to mają być konkurencje? – zaczęliśmy się dopytywać.
– Jest troje rodziców – policzył tata. – Każde z nas przygotuje po jednym zadaniu.
– No to wymyślajcie je natychmiast – poprosił Antek. – Już nie mogę się doczekać, żeby utrzeć nosa Stasiowi.
– Czemu nie – zgodził się tata Maurycy. – Skoro tak rwiecie się do pracy. Zaczynaj, Kuba – zwrócił się do taty Antka.
– Proponuję – zaczął wujek Kuba – jako pierwsze zadanie alpinistyczne.
– Brzmi świetnie! – ucieszyliśmy się z Antkiem.
– Będzie ono polegało – kontynuował wujek – na wyścigu we wdrapywaniu się na najwyższy komin naszego statku.
– Protestuję! – krzyknęła mama. – Jeszcze pospadają i coś sobie zrobią!
– Spokojnie, Julio, żartuję – uspokoił mamę wujek. – Ciekaw byłem, czy z nudów zgodziliby się wdrapać na komin.
– Pewnie, że byśmy weszli – potwierdził Antek. – To zbyt proste zadanie dla herkulesów.
– Skoro tak twierdzisz, wymyślę coś bardziej wyrafinowanego. Czytałem, że dzieci w trakcie wakacji powinny pracować, aby zarobić na swoje wydatki. Pierwsze zadanie będzie więc polegało na tym, któremu z was w ciągu jednego dnia uda się zarobić więcej pieniędzy.
– Nie wiem, czy to najlepszy pomysł – zaniepokoiła się mama. – Przecież chłopcy nie mają pozwolenia na pracę na statku.
– Ależ, Julio, ja uważam, że to bardzo dobry pomysł – zaprotestowała babcia. – Zawsze podkreślasz, że Maurycy jest taki niezaradny i jakby potrafił zarabiać pieniądze tak szybko, jak wykopuje różne starocie spod ziemi, od lat bylibyście już milionerami.
– Przecież jesteśmy milionerami – przypomniałem, ale nikt mnie nie słuchał.
– Jako drugie proponuję zadanie archeologiczne – zakończył dyskusję tata Maurycy. – Będziecie mieli jeden dzień na zorganizowanie poszukiwań na statku. Kto znajdzie najstarszy przedmiot i potrafi udokumentować jego wiek, ten wygrywa.
– Tylko próbując odkopać te starocie, nie zróbcie dziury w dnie statku – poprosił wujek Jerzy.
Choć mówił to z kamienną twarzą pokerzysty, wiedzieliśmy, że żartuje.
– Nie denerwuj się, wujku – uspokoiłem go. – Archeologię mam we krwi. Już czuję się zwycięzcą. Mamo, teraz twoja kolej.
– Hm… – Mama się uśmiechnęła. – A ja mam dla was zadanie wyścigowe.
– Fantastycznie! – ucieszyliśmy się, gdyż obaj uwielbialiśmy zawody. – Na czym mamy się ścigać? Na rowerach, szczudłach, w zaprzęgach psów?
– Nie. – Mama się uśmiechnęła. – Chodziło mi o wyścigi na statku.
– Super! Będziemy kierować statkiem! – Antek aż podskoczył z radości. – Ale masz, Stasiek, pomysłową mamę. Wymyśliła najfajniejsze zadanie.
Mama próbowała jeszcze coś dodać, ale nikt nie dopuszczał jej do głosu. Mnie też się ten pomysł spodobał. To naprawdę fantastyczna zabawa. Ścigać się takim wielkim oceanicznym statkiem. Był tylko jeden problem – dwóch zawodników, a tylko jeden statek do kierowania. W takiej sytuacji bardzo trudno zrobić wyścig. Podzieliłem się moimi wątpliwościami z pozostałymi.
– O tym nie pomyślałem – przyznał Antek.
– Jest na to sposób. – Wujek Kuba przyszedł z nieoczekiwaną pomocą. – Możecie zrobić zawody w biciu rekordu szybkości. Zrobimy pomiary przez dwa dni punktualnie w południe. Pierwszy dzień będzie dniem Stasia. Dozwolone jest użycie wszelkich podstępów, które spowodują, by kapitan poprowadził statek jak najszybciej. Następnego dnia to samo zadanie wykona Antek. Zwycięzcą będzie ten, komu uda się osiągnąć większą prędkość statku.
Spojrzałem na tatę pytająco, czy zgadza się, żebyśmy z Antkiem ścigali się takim wielkim statkiem. Tata kiwnął głową, przyznając, że to wspaniały pomysł. Odniosłem jednak wrażenie, że zgadzając się, myślał już zupełnie o czym innym.
– A zatem mamy zaplanowane wszystkie prace herkulesowe – podsumowała babcia.
– Chwileczkę. – Mamie udało się dojść do głosu. – Ja miałam zupełnie co innego na myśli. Chciałam zaproponować wyścigi na statku w sprzątaniu kabin. Który z was pierwszy doprowadzi do porządku kajutę, wygrywa.
Spojrzałem na mamę z dezaprobatą. Niby taka fajna, a czasem wpada jej do głowy tak nudny pomysł. Musiałem szybko coś wymyślić, aby zapobiec wcieleniu go w czyn.
– Mamo, czy ty uważasz, że nie znam mitologii? Doskonale pamiętam, jak Herkules robił porządki. Miał wyczyścić stajnie Augiasza. Nie chciało mu się myć każdego zwierzaka osobno, więc wpadł na świetny pomysł. Zmienił kierunki rzek Alfejos oraz Penejos i przepuścił je prosto przez stajnie. Jedna doba i stajnie były posprzątane. Łatwo brać przykład z mistrza. Wystarczyłoby poczekać na nieco większą falę, otworzyć bulaj i po chwili cała kabina byłaby dokładnie wymyta. Nie wiem tylko, czy chciałabyś w niej potem dalej mieszkać.
Mama, zaniepokojona, zwróciła się do taty, że niepotrzebnie mi czyta o takich podejrzanych awanturnikach jak Herkules, z których potem biorę przykład. Przypomniała sobie jednak, że mitologii uczą w szkole i machnęła tylko ręką.
– Dobrze, niech będą wyścigi statków, jeżeli to ma zagwarantować suchą pościel.
– Zatem wszystko ustalone – zakończyła spór babcia Apolonia jako główny sędzia zawodów. – Dziś rozpoczynamy pierwszą konkurencję, zaproponowaną przez wujka Kubę: podjęcie pracy przez naszych kandydatów na herkulesów. Jest godzina piętnasta. Macie dwadzieścia cztery godziny. Komu uda się zarobić większą kwotę – wygrywa. Ruszajcie! Powodzenia!
Te dwadzieścia cztery godziny to była po prostu tragedia. Jeżeli w przyszłości będę odnosił takie sukcesy zawodowe, to chyba już teraz lepiej zarejestrować się jako bezrobotny.
Najpierw spróbowałem odnieść triumf w branży spożywczej. Oglądałem taki amerykański film, gdzie dzieci, żeby zdobyć pieniądze na dobroczynny cel, sprzedawały lemoniadę. Na dworze był trzydziestopięciostopniowy upał, więc uznałem, że to może być wspaniały biznes. Przygotowałem wielki dzbanek lemoniady, dorzuciłem kilka garści lodu i ruszyłem na górny pokład napoić spragnionych.
Powietrze aż parowało od upału. Podszedłem do pierwszego mężczyzny, pytając, czy miałby ochotę na szklaneczkę. Gdy upewnił się, że napój, który oferuję, to nie whisky – odmówił. Podbiegło do mnie dwóch stewardów.
– Kolego, handel obwoźny jest na statku zabroniony! Spadaj stąd, bo wyrzucimy cię za burtę! Nie potrzebujemy tu żadnej konkurencji!
Zabrali mi dzbanek i wypili całą lemoniadę, nie płacąc ani grosza.
Niezrażony, spróbowałem szukać szczęścia w usługach. Podobno każdy amerykański milioner zaczynał karierę od pucybuta lub tragarza. Zorganizowałem pastę do butów, szczotkę oraz ścierkę i zająłem miejsce na górnym pokładzie, czekając na klientów. Niestety, pomysł okazał się całkowicie chybiony. Wszyscy chodzili boso albo w klapkach.
Podjąłem kolejną próbę jako tragarz, ale zostałem oskarżony o próbę kradzieży walizki. Kiedy wcieliłem się w rolę sprzątacza, zarzucono mi bezprawne wtargnięcie do kajuty.
Tak minęły dwadzieścia cztery godziny. Na obiad stawiłem się bez grosza i niewyspany. Na dodatek wszyscy pękali ze śmiechu, gdy opowiedziałem o swoich osiągnięciach. Tylko Natalia mnie pocieszała:
– Nie przejmuj się, mały, nawet Rockefeller przez pierwsze dwadzieścia cztery godziny pracy nie zdobył fortuny.
Mówię wam, ta Natalka to najfajniejsza dziewczyna na świecie. Jak zarobię swój pierwszy milion, kupię jej wszystkie kwiaty razem z największą kwiaciarnią w mieście.
– Teraz twoja kolej – zwróciła się babcia Apolonia do Antka. – Opowiadaj, jak ci poszło.
Antek wyjął z kieszeni papier, rozłożył go i wręczył babci.
– To czek na pięć tysięcy euro. Zajęło mi to godzinę. Resztę czasu poświęciłem na opalanie się. Jako przyszły zwycięzca muszę dobrze wyglądać.
Wszyscy wpatrywali się w czek, jakby zobaczyli co najmniej rękopis dziesięciu przykazań. Wyglądało na to, że Antek został gwiazdą wieczoru. Mina zrzedła mu jednak, gdy spostrzegł, że twarze dorosłych zdradzają wyraźne zaniepokojenie.
– Czy mógłbyś nam wyjaśnić, jak udało ci się zarobić tyle pieniędzy? – spytała go babcia Apolonia.
– To było banalnie proste – odpowiedział. – Wiecie, że interesuję się fotografią. Postanowiłem zatrudnić się jako okrętowy fotograf. Usiadłem pod dyskoteką i czekałem na swoich pierwszych klientów. Około jedenastej wyszedł stamtąd taki mały, gruby pan z młodą, jasnowłosą dziewczyną. Bardzo dobrze znam go z widzenia, bo razem z żoną jadają obiady kilka stolików od nas.
Antek uśmiechnął się i pomachał ręką w kierunku, gdzie faktycznie siedział pan, sprawiający wrażenie nieco przerażonego. To może nawet zbyt delikatne określenie. Wyglądał, jakby właśnie stawał oko w oko z samym Frankensteinem.
– Gdy zobaczyłem znajomego pana z taką fajną dziewczyną – kontynuował Antek – zrobiłem im zdjęcie. Wywołałem film i postanowiłem mu je sprzedać.
– W czym ci mogę pomóc, chłopcze? – spytał, gdy podszedłem do niego.
– Dzień dobry – powitałem go. – Jestem początkującym artystą fotografikiem. Może chciałby pan rzucić okiem na moją ostatnią pracę? – spytałem, pokazując zdjęcie.
– Skąd to masz?!
– Już panu tłumaczyłem. Zajmuję się fotografią. Zatrudniłem się jako fotograf okrętowy.
– Czy to zdjęcie jest na sprzedaż?
– Taka jest dola artysty. Żeby przeżyć, muszę sprzedawać swoje prace.
– Ile? – spytał mężczyzna.
– Pan jest, jak widzę, koneserem sztuki. Proszę samemu zaproponować cenę.
Mężczyzna westchnął i wypisał czek, który wam wręczyłem. To wszystko.
– Hm… mam pewne wątpliwości natury etycznej – zaczęła zastanawiać się babcia Apolonia. – Ustalając zasady konkursu, umówiliśmy się, że pieniądze macie otrzymać za wykonaną pracę.
– No właśnie – potwierdził Antek. – Pracowałem jako artysta fotograf i dostałem honorarium za sprzedaż swojego dzieła.
– Nie do końca mnie przekonałeś – drążyła temat babcia. – Mam pewne wątpliwości, czy powodem, dla którego ten pan wręczył ci czek, była wartość artystyczna twojego zdjęcia. Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że znalazł się w sytuacji nieco przymusowej.
– Też miałem wątpliwości – przyznał Antek – ale problem ten rozstrzygnął kiedyś mój tata.
Wszystkie oczy zwróciły się na wujka Kubę, który akurat w tym momencie bardzo pilnie pochłaniał zawartość swego talerza. Gdybym ja jadł z takim zapałem, moja mama byłaby ze mnie bardzo zadowolona.
– Czy mógłbyś to bardziej precyzyjnie wytłumaczyć, Antku? – spytała babcia Apolonia, przyglądając się wujkowi Kubie.
– Oczywiście. Tata prowadził kiedyś podobną sprawę. Pewnemu artyście fotografikowi, który też sprzedawał swoje zdjęcia, prokurator zarzucił, że jest szantażystą. Nawet nie wiem, co to znaczy. Obrońcą był mój tata. Bez problemu przekonał sąd, że każdy ma prawo sprzedawać swoją twórczość, i ten pan został uniewinniony.
– Jakubie, czy to prawda?! – spytała wujka babcia Apolonia.
– No cóż, faktycznie odniosłem pewien sukces prawniczy. To była bardzo głośna sprawa. Okoliczności były dość zbliżone i przekonywałem sąd, że każde zdjęcie jest dziełem sztuki, artysta zaś swoją sztukę może sprzedawać dowolnemu nabywcy. Temida jest ślepa, ale sprawiedliwa. Mój klient został uniewinniony.
– Cóż – stwierdziła babcia – w tej sytuacji zwycięzcą pierwszej konkurencji zostaje Antek. Co do ciebie, Jakubie, proszę, nie odchodź od stołu. Chciałabym z tobą chwilę porozmawiać. – Babcia zwróciła się do wujka, który wyraźnie zbierał się do wyjścia, po czym zapytała Antka: – À propos, młodzieńcze, jakie masz dalsze plany co do tego czeku?
– Oczywiście – odparł Antek – zaraz idę zwrócić go temu panu. Przecież to nie była prawdziwa praca, tylko zabawa. Nawet nie będę chciał od niego z powrotem tego zdjęcia. Zrobi więc dzisiaj interes swojego życia. Zdjęcie artysty tej klasy dostać w prezencie… Ta fotografia musiała być naprawdę dobra, skoro pierwszy klient prawie wyrwał mi ją z ręki. Pozwolicie teraz, że zwrócę temu panu czek.
– Może zrób to po obiedzie, gdy jego żona pójdzie odpocząć – zaproponowała babcia.
Gdy skończyliśmy deser, ponownie zabrała głos babcia Apolonia.
– To co, młodzi herkulesi, rozpoczynamy drugą rundę. Mam jednak prośbę. Postarajcie się stosować takie metody, by podczas rozstrzygania konkursu nie trzeba było powoływać się na sprawy sądowe. Przypominam zasady. Macie dwadzieścia cztery godziny, żeby znaleźć na statku najstarszą rzecz. Jej wiek musi być udokumentowany. Nie będą uznawane żadne kamienie, skamieliny czy ziarenka piasku, które rzekomo pochodzą z epoki paleozoicznej. Rzecz musi być wykonana przez człowieka, a data jej powstania możliwa do potwierdzenia. Konkurs zostanie rozstrzygnięty jutro przy obiedzie.
Obiecałem sobie w duchu, że tym razem muszę wygrać. W końcu jestem synem znanego archeologa, a to zobowiązuje.
Spotkaliśmy się w jadalni następnego dnia. Obaj z Antkiem przynieśliśmy pakunki zawinięte w szary papier. Na ich widok tata Maurycy nie mógł ukryć zainteresowania.
– Pokażcie, co każdy z was zdobył.
– Chwileczkę – zaprotestowała babcia Apolonia. – Najpierw musimy poznać historię zdobycia każdego z tych przedmiotów. Zaczynaj, Antoś.
– Rzeczywiście, jako zwycięzcy pierwszej rundy, przysługuje mi przywilej pierwszeństwa. Mam prawdziwy rarytas. Ten statek to pływająca metropolia. Jak w każdym mieście, znajdują się na nim setki sklepów. Między innymi są też różne antykwariaty ze starociami. Miałem dwadzieścia cztery godziny, żeby obejść je wszystkie. W pierwszym prawie odniosłem sukces. Gdy poprosiłem o najstarszą rzecz, sprzedawca, stary Grek, długo mi się przyglądał, uśmiechnął się szeroko i przyniósł mi strzęp szaty Chrystusa, w której został ukrzyżowany. Cena była zdumiewająco niewygórowana. Gdy jednak bliżej obejrzałem materiał, znalazłem napis „Made in China”. Miałem jeszcze wiele innych interesujących propozycji: ząb Mahometa, denko świętego Graala, knagę z Arki Noego, żadna jednak z tych ofert nie wydawała mi się zbyt poważna. Na dokładne przeszukanie wszystkich sklepów nie starczyłoby tygodni. Na szczęście przypomniałem sobie, że żyjemy w czasach, kiedy najcenniejszym towarem jest informacja. A gdzie ją można znaleźć? Oczywiście w komputerowej bazie danych. Złożyłem zatem wizytę głównemu intendentowi statku. Przeszukaliśmy bazę danych o towarach znajdujących się w sklepach. No i udało mi się znaleźć prawdziwy rarytas – oryginalną rosyjską ikonę z początku XVI wieku. Odwiedziłem antykwariusza, i oto jest. – Antek rozpakował papier i pokazał nam piękną ikonę wraz z certyfikatem potwierdzającym jej wiek i autentyczność.
Wszyscy patrzyli na niego z takim podziwem, jakby przynajmniej skoczył o dziesięć metrów dalej od Małysza w Turnieju Czterech Skoczni.
– Gratuluję, synku! – powiedział wujek Kuba. – Wspaniale to rozegrałeś. A tak w ogóle, to niesłychanie odważny człowiek ten antykwariusz, że ci zaufał i powierzył tak cenną ikonę.
– No więc, tak całkiem to mi nie zaufał – przyznał Antek. – Musiałem zostawić mu w zastaw twój zegarek i kartę kredytową.
Wujek Kuba, pomimo świeżej opalenizny, zrobił się dziwnie blady.
– I co ty na to? – spytał mnie Antek, nie zwracając uwagi na tatę.
– Mogę ci tylko pogratulować zaszczytnego drugiego miejsca – odparłem.
– Chcesz powiedzieć, że udało ci się znaleźć coś starszego? – spytał z nadzieją tata Maurycy.
– Oczywiście – odpowiedziałem. – Przecież zadanie polegało na znalezieniu czegoś naprawdę wiekowego, a nie obrazka raptem sprzed pięciuset lat.
– Co zdobyłeś? – dopytywał się podekscytowany tata.
– Już wam mówię. Poszukiwania zacząłem od zastosowania metody dedukcji. Zadałem sobie pytanie, co ludzie robili od zawsze. Oczywiście to, co my teraz, czyli podróżowali. Jeżeli się podróżuje, to trzeba potrafić dotrzeć do celu, a zatem musieli mieć jakieś mapy, kompasy i inne urządzenia. Kto najwięcej wie o takich rzeczach? Oczywiście główny podróżnik na statku – czyli kapitan. Złożyłem mu wizytę. To wspaniały facet. Prawdziwy wilk morski. Praktycznie całe życie spędził na morzu. Najpierw pływał na okrętach wojennych, potem na żaglowcach, teraz dowodzi tym kolosem. Jego pasją są stare mapy morskie. Tak się szczęśliwie składa, że mieszka na statku. Swoją kolekcję ma więc ze sobą.
– Nie trzymaj nas dłużej w napięciu – poprosił tata. – Co znalazłeś?
– Chciał mi wypożyczyć kilka ciekawych eksponatów. Uznałem, że stosowna na tę okazję będzie mapa narysowana przez portugalskich kartografów w tysiąc trzysta dziewięćdziesiątym siódmym roku.
Otworzyłem swój pakunek, pokazując oprawioną w skromną ramkę, pożółkłą ze starości mapę.
Ojciec wraz z wujkiem Jerzym ocenili jej autentyczność.
– To oryginał – stwierdził tata. – Mapa sprzed prawie siedmiu wieków.
– No cóż, jeżeli szacowne jury potwierdziło faktyczny wiek mapy, uznaję, że wygrał Staś – obwieściła babcia. – W zawodach herkulesów mamy wynik remisowy jeden do jednego. A jak ci się udało przekonać kapitana do wypożyczenia tej mapy?
– O, to nie było nic trudnego. – Usłyszeliśmy z tyłu głos.
Za nami stał kapitan we własnej osobie.
– To zaszczyt panią poznać – zwrócił się do babci. – Od lat czytuję pani książki. Gdy ten mały poszukiwacz zwrócił się z prośbą o pożyczenie mapy, uznałem, że będzie to doskonały pretekst, by poprosić panią o autograf.
Gdy kapitan odszedł wraz z mapą i upragnionym autografem babci Apolonii, ta jeszcze raz podsumowała wyniki konkursu.
– Zatem druga runda rozstrzygnięta. Zapowiada się pasjonujący finał. Przypominam reguły. Pierwszego dnia – czyli jutro – punktualnie o dwunastej ma swoją szansę Staś. Pojutrze o tej samej porze – Antek. Wygrywa ten z zawodników, który spowoduje, że nasz statek o godzinie punkt dwunasta osiągnie większą prędkość. Szybkość, z jaką porusza się statek, wyświetlana jest na tablicy w holu głównym. Na podstawie danych z tablicy komisja ogłosi zwycięzcę. Pamiętajcie tylko, że drugi z zawodników może pomagać, ale nie ma prawa utrudniać. Dlatego nie chciałabym, żeby za pięć dwunasta rozległ się sygnał „Człowiek za burtą!” lub inne przypadkowe zdarzenia spowodowały, że trzeba będzie zatrzymać statek. Powodzenia! Ruszajcie obmyślać swoje plany!
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki