Koty pustyni - Jacek Dubois - ebook + audiobook

Koty pustyni ebook

Jacek Dubois

4,9

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Dalszy ciąg zaskakujących i zabawnych przygód bohaterów powieści A wszystko przez faraona.

Sympatyczna rodzina archeologa Maurycego szuka w Egipcie legendarnego skarbu faraona. Jej śladem podążają groźni bandyci...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 255

Oceny
4,9 (10 ocen)
9
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
ToriPL

Nie oderwiesz się od lektury

fajna książka jest przeznaczona do przeżywania najróżniejszych przygód
00

Popularność




Wstęp

Cała ta histo­ria zda­rzyła się przez fara­ona i jego kocie figurki. Żył on bar­dzo dawno temu i wpadł na dziwny pomysł. Żeby­ście jed­nak wszystko zro­zu­mieli, muszę krótko opo­wie­dzieć, co wyda­rzyło się w pierw­szej czę­ści moich przy­gód.

Ja jestem Staś i mam osiem lat. Mój tata Mau­rycy jest arche­olo­giem. Pod­czas jed­nej ze swych wypraw odna­lazł fan­ta­styczny skarb – szcze­ro­złote figurki kotów, wyko­nane na zamó­wie­nie samego fara­ona. Są one nie tylko bar­dzo stare i cenne, ale w dodatku zawie­rają tajem­nicę. Uło­żone w odpo­wiedni spo­sób two­rzą mapę pro­wa­dzącą do skarbu, który ukrył faraon.

I co, myśli­cie, że po takim wspa­nia­łym odkry­ciu mój tata został boha­te­rem? Otóż się myli­cie. Zamiast dostać medal, zna­lazł się w wię­zie­niu. Nie chce­cie mi wie­rzyć? Ale to naj­święt­sza prawda. Aresz­to­wali go za kra­dzież figu­rek, które sam zna­lazł. Zasta­na­wia­cie się, jak to moż­liwe? Podej­rze­nie skie­ro­wał na niego praw­dziwy zło­dziej, jego kolega z uni­wer­sy­tetu, pro­fe­sor Wykop. Nie było to zresztą spe­cjal­nie trudne, bo sprawę pro­wa­dził porucz­nik Sfinks. Mówię wam, bez­na­dziejny facet! Jest mu wszystko jedno, kogo zamyka i kto naprawdę jest winien, byleby on sam zyskał sławę dziel­nego obrońcy prawa.

A i jesz­cze jedno! W naszej rodzi­nie nie tylko mój tata jest odkrywcą. Ja także doko­na­łem nie­zwy­kłego odkry­cia – spo­tka­łem praw­dzi­wego gada­ją­cego kota! Wygląda nie­po­zor­nie – jak szary, prę­go­wany dacho­wiec. Za to gada w kilku języ­kach i ma uni­wer­sy­tec­kie wykształ­ce­nie. Zosta­li­śmy przy­ja­ciółmi.

Razem z kotem od początku nie wie­rzy­li­śmy w winę taty. Posta­no­wi­li­śmy wziąć sprawy w swoje ręce, to zna­czy w przy­padku kota w łapy z ostrymi pazur­kami. Zresztą nie będę opo­wia­dał wam wszyst­kich naszych przy­gód. Prze­czy­taj­cie po pro­stu książkę A wszystko przez fara­ona. Powiem tylko, że razem z moim bra­tem Micha­łem, jego dziew­czyną Nata­lią i kuzy­nem Ant­kiem zaczę­li­śmy szu­kać praw­dzi­wego zło­dzieja i… w końcu go zna­leź­li­śmy. Przy oka­zji pozna­li­śmy parę cie­ka­wych histo­rii z prze­stęp­czego świata i pomo­gli­śmy porucz­ni­kowi Sfink­sowi zamknąć jesz­cze kilku ban­dzio­rów ‒ Witu­sia Pchełkę i Chy­trego Cho­mika, któ­rych za bar­dzo zaczęły inte­re­so­wać nasze kocie figurki.

Tata wyszedł z wię­zie­nia i dostał medal za swoje osią­gnię­cia. A co ze skar­bem fara­ona? Z jego odna­le­zie­niem posta­no­wi­li­śmy pocze­kać do jesieni. Na razie wyru­szy­li­śmy na wielką waka­cyjną wyprawę.

Rozdział I. Fatum

Roz­dział I

Fatum

To wcale nie­prawda, że tata chciał wysa­dzić w powie­trze sta­tek, któ­rym pły­nę­li­śmy po Oce­anie Atlan­tyc­kim. Gdyby kapi­tan spy­tał mnie, co się stało, zanim wezwał bry­gadę anty­ter­ro­ry­styczną, wszystko bym mu wyja­śnił. A tata też nie miał racji, kiedy krzy­czał, że to wszystko przeze mnie i Antka. Prze­cież przy obie­dzie usta­li­li­śmy, że mamy jak naj­bar­dziej roz­pę­dzić sta­tek i na tym miały pole­gać zawody.

Ale muszę wszystko opo­wie­dzieć po kolei, bo nic z tego nie zro­zu­mie­cie.

Tata wymy­ślił, że w cza­sie waka­cji powtó­rzymy wyczyn File­asa Fogga, boha­tera książki W 80 dni dookoła świata Juliu­sza Verne’a, i tak jak on okrą­żymy cały świat.

Zebrała się fan­ta­styczna paczka. Ja – czyli Staś, mój tata Mau­rycy, mama Julia i bab­cia Apo­lo­nia. Poje­chali też z nami mój brat Michał i jego dziew­czyna Nata­lia, Antek ze swoim tatą Kubą i wujek Jerzy. Razem dzie­więć osób. Wszyst­kich już pozna­li­ście, czy­ta­jąc książkę o moich przy­go­dach z egip­skimi figur­kami kotów.

Star­to­wa­li­śmy z Lon­dynu. Żeby było tak samo jak w książce Verne’a, pro­sto z lot­ni­ska poje­cha­li­śmy na ulicę Saville Row 7 w pobliżu Bur­ling­ton Gar­dens. Chcie­li­śmy wyru­szyć spod tego samego domu, z któ­rego swoją podróż roz­po­czął nasz poprzed­nik, Fileas Fogg. Gdy dotar­li­śmy na miej­sce, Antek uznał, że skoro tu jeste­śmy, warto by poznać pana Fogga oso­bi­ście.

– Faj­nie będzie, jak taki znany podróż­nik da nam kilka rad – prze­ko­ny­wał.

– Chyba zwa­rio­wa­łeś?! – zawo­ła­łem zdzi­wiony. – Kiedy Fileas Fogg odby­wał swoją podróż, był rok 1872. To ponad sto trzy­dzie­ści lat temu. Nikt by tak długo nie wytrzy­mał w jed­nym domu. Na pewno się gdzieś prze­pro­wa­dził.

– Na twoim miej­scu pró­bo­wał­bym go raczej odna­leźć w muzeum figur wosko­wych – dora­dził Michał.

Antek nas nie słu­chał. Pod­biegł do wej­ścia i naci­snął dzwo­nek. Wpa­try­wa­li­śmy się w drzwi, w głębi duszy spo­dzie­wa­jąc się, że otwo­rzy je wysoki, przy­stojny dżen­tel­men, ubrany w nie­na­gan­nie skro­jony sur­dut, z blond wło­sami i fawo­ry­tami wypie­lę­gno­wa­nymi przez naj­lep­szego lon­dyń­skiego fry­zjera. Tak przy­naj­mniej opi­sano w książce gospo­da­rza tego domu. Pan, który sta­nął w progu, w niczym jed­nak nie przy­po­mi­nał postaci z powie­ści. Był wzro­stu raczej nie­wy­so­kiego, zamiast sur­duta nosił wymiętą koszulę, nie miał wypie­lę­gno­wa­nych blond wło­sów i fawo­ry­tów, tylko roz­czo­chrane rude kudły. Patrzył na nas nie­przy­tom­nym wzro­kiem i w ogóle spra­wiał wra­że­nie nieco zde­ner­wo­wa­nego.

– To nie on… – wes­tchnął roz­cza­ro­wany Michał.

– Pew­nie, że nie on – przy­tak­nęła Nata­lia. – Myślisz, że Fileas Fogg sam by scho­dził otwie­rać drzwi. A od czego jest kamer­dy­ner?

– No jasne – przy­tak­nął Antek – to na pewno jego słu­żący, ten Jean Pas­se­par­tout. Popro­szę, żeby nas zaanon­so­wano.

– Chcie­li­śmy się widzieć z panem File­asem Fog­giem.

Sły­sząc to, męż­czy­zna zła­pał się obiema rękami za głowę i tupiąc ze zło­ści nogami, zaczął obra­cać się wokół wła­snej osi. Wyglą­dał jak sza­lony.

– Chyba zwa­rio­wał?! – skwi­to­wał Michał.

– A może to taniec szczę­ścia? – Nata­lia pró­bo­wała zgad­nąć. – Jeżeli od czasu powrotu z podróży nikt go nie odwie­dził, było mu bar­dzo smutno i tak oka­zuje radość z naszej wizyty.

– Był­bym raczej zda­nia, że ten pan czymś się ziry­to­wał – uznał tata Mau­rycy. – Zna­jąc oszczęd­ność File­asa Fogga, jego słu­żący od stu trzy­dzie­stu lat mógł nie dostać pod­wyżki i w ten spo­sób oka­zuje swoje nie­za­do­wo­le­nie.

– A może to rodzaj tańca rytu­al­nego? – zasta­na­wiała się bab­cia Apo­lo­nia. – Spo­tka­łam się z czymś takim, odwie­dza­jąc jedno z murzyń­skich ple­mion w środ­ko­wej Afryce. Pano­wał tam zwy­czaj, że gdy do wio­ski przy­by­wała nie­zna­joma, wszy­scy wojow­nicy, któ­rzy chcieli oka­zać, że są matry­mo­nial­nie zain­te­re­so­wani nowo przy­byłą, łapali za włócz­nie i zaczy­nali tań­czyć, obra­ca­jąc się wokół wła­snej osi. Mówię wam, istny obłęd. Kiedy tam wje­cha­łam, około czter­dzie­stu wojow­ni­ków schwy­ciło swoje włócz­nie i wiro­wało wkoło. Mało się nie poza­bi­jali. Wódz posta­no­wił zro­bić listę moich kon­ku­ren­tów. Zebrała się nawet rada star­szych, by wybrać naj­od­po­wied­niej­szego kan­dy­data na męża. Podobno pierw­szy na liście chciał wnieść w posagu dwa­na­ście stad kóz, stado ujeż­dżo­nych koni i trzy namioty. Cudem udało mi się nocą uciec z wio­ski.

– Szkoda, że bab­cia się nie zgo­dziła – wtrą­cił Michał, szel­mow­sko pusz­cza­jąc do nas oko. – Mie­li­by­śmy codzien­nie świeże kozie mleko i mogli­by­śmy całą rodziną jeź­dzić konno, a także spę­dzać waka­cje pod afry­kań­skim namio­tem.

– Ale to było ponad trzy­dzie­ści lat temu – dodała bab­cia. – Nie podej­rze­wam, żeby ten oto młody czło­wiek był matry­mo­nial­nie mną zain­te­re­so­wany. Może ty, Julio, wpa­dłaś mu w oko? – spy­tała moją mamę.

– Nie przy­pusz­czam – odpo­wie­działa mama Julia, patrząc na nas z poli­to­wa­niem.

W końcu męż­czy­zna prze­stał tupać, zdjął jedną rękę z głowy, wycią­gnął ją oskar­ży­ciel­sko w naszym kie­runku i zaczął krzy­czeć.

– Ja mam dość! Ja tego nie wytrzy­mam! To jakieś sza­leń­stwo! Zabiję tego pośred­nika nie­ru­cho­mo­ści! Powie­dzia­łem mu, że chcę kupić cichy dom w naj­spo­koj­niej­szej czę­ści Lon­dynu. Przy­pro­wa­dził mnie tutaj. Dom jak wyma­rzony. Żad­nych psów, kotów, pła­czą­cych dzieci ani nawet skle­pów zoo­lo­gicz­nych z gada­ją­cymi papu­gami czy muzeów odwie­dza­nych przez tłumy tury­stów. Cisza i święty spo­kój, tak jak chcia­łem. Dom kupi­łem od ręki. Gdy pod­pi­sy­wa­li­śmy umowę, pośred­nik zata­czał się ze śmie­chu. Myśla­łem, że zbzi­ko­wał ze szczę­ścia, iż tak łatwo zaro­bił swoją pro­wi­zję. Teraz rozu­miem, śmiał się ze mnie. Nie minęło pięć minut, jak się wpro­wa­dzi­łem, gdy roz­legł się pierw­szy dzwo­nek. Jakieś stado dzie­cia­ków, które wła­śnie prze­czy­tały lek­turę szkolną, wpa­dło spy­tać, czy mogłyby poroz­ma­wiać z File­asem Fog­giem. Nawet nie wie­dzia­łem, kim jest ten facet. I teraz mam po pięć­dzie­siąt takich wizyt dzien­nie!

– Powi­nien pan być szczę­śliwy – prze­rwał mu Antek. – Tyle osób chce zoba­czyć pana dom. Mógłby pan otwo­rzyć muzeum.

– Jakie muzeum?! – zaczął szlo­chać męż­czy­zna. – Ja chcę mieć tylko święty spo­kój. Chyba jestem ska­zany na wieczną pokutę jak ten, no… Jak nazy­wał się ten facet, co to cią­gle łaził pod górę z cięż­kim kamie­niem, który mu za każ­dym razem spa­dał z powro­tem w dół?

– Syzyf – pod­po­wie­dział tata.

– No wła­śnie, Syzyf – przy­tak­nął męż­czy­zna. – Wydaje mi się, że moje życie jest jedną wielką męczar­nią, jak tego Syzyfa. Ale wy nie wyglą­da­cie mi jak te wszyst­kie wredne, pstry­ka­jące fle­szami typy. Jeżeli obie­ca­cie, że nie zacznie­cie mi robić zdjęć i kar­mić chip­sami, zapra­szam was do środka, gdzie opo­wiem wam moją histo­rię.

Wszystko zaczęło się, gdy posta­no­wi­łem kupić stary, przy­tulny dom w naj­cich­szej czę­ści Lon­dynu. Zwró­ci­łem się do agenta nie­ru­cho­mo­ści. Kiedy usły­szał, jakie są moje wyma­ga­nia, od razu się roz­pro­mie­nił:

– Mam coś fan­ta­stycz­nego dla pana. Wspa­niała oka­zja. Miły dzie­więt­na­sto­wieczny domek przy spo­koj­nej bru­ko­wa­nej uliczce. Z daleka od zgiełku cen­trum.

Poje­cha­li­śmy tam. Ulica nazy­wała się Baker Street. Dom od razu mi się spodo­bał. Natych­miast pod­pi­sa­łem umowę. Nie minęło dzie­sięć minut, gdy usły­sza­łem dzwo­nek u drzwi. Otwo­rzy­łem. Przed wej­ściem stało dwóch listo­no­szy, dźwi­ga­ją­cych gigan­tyczny worek z listami. Obaj aż sapali z wysiłku.

– O, mamy nowego Sher­locka! – ucie­szył się jeden z nich.

– Cie­kawe, ile temu się uda? Poprzedni wytrzy­mał całe trzy mie­siące – zasta­na­wiał się drugi.

– Ten nie wygląda na takiego twar­dego. Daję mu góra mie­siąc.

– No, poczta dla cie­bie, Sher­locku. Od wiel­bi­cieli – powie­dzieli, rzu­ca­jąc mi na ręce worek z listami. Nie dałem rady go utrzy­mać i prze­wró­ci­łem się pod jego cię­ża­rem.

Listo­no­sze, cały czas się śmie­jąc, pobie­gli do furtki. Z tru­dem wygra­mo­li­łem się spod przy­gnia­ta­ją­cego mnie worka. Zupeł­nie nie rozu­mia­łem, o co cho­dzi. Pew­nie jakiś żart sąsia­dów na powi­ta­nie – pomy­śla­łem. Wycią­gną­łem listy i zaczą­łem je czy­tać. Wszyst­kie adre­so­wane były do nie­ja­kiego Sher­locka Hol­mesa – pry­wat­nego detek­tywa. Nie zna­łem czło­wieka, ale facet na pewno nie cier­piał z powodu bez­ro­bo­cia. W pierw­szym liście pro­po­no­wano mu popro­wa­dze­nie sprawy skra­dzio­nego naszyj­nika, w następ­nym odszu­ka­nie rybki, która zgi­nęła w oce­anie. Nie zdą­ży­łem roz­ciąć kolej­nego, gdy ponow­nie ode­zwał się dzwo­nek. Tym razem w drzwiach stała piękna dama w dłu­giej sukni i ele­ganc­kim kape­lu­szu na gło­wie.

– Witam, drogi Sher­locku!

– To pomyłka! – zapro­te­sto­wa­łem. – Nie jestem żad­nym Sher­loc­kiem, tylko sir Wil­lia­mem Pad­ding­to­nem, a pani nie była ze mną umó­wiona.

– O, jaki pan tajem­ni­czy! Zupeł­nie tak jak w książ­kach o panu. Podaje się pan za kogoś innego. Mnie można zaufać. Pra­gnę powie­rzyć panu nie­zmier­nie ważną sprawę. Stała się rzecz straszna.

Nie zdą­żyła opo­wie­dzieć mi szcze­gó­łów, bo wypro­si­łem ją za drzwi. Tego dnia mia­łem jesz­cze trzy wizyty. Gdy zle­cono mi wyja­śnie­nie tajem­nicy ucieczki kro­ko­dyla z ogrodu zoo­lo­gicz­nego, nie wytrzy­ma­łem. Wybie­głem na ulicę i zapu­ka­łem do naj­bliż­szych drzwi. Sąsiad przy­wi­tał mnie sło­wami: „Witam naszego nowego Sher­locka! Jak idą pierw­sze śledz­twa?”. Wiecz­no­ści by nie star­czyło, by opi­sać wszyst­kie moje cier­pie­nia. Oka­zało się, że był taki cwany pisarz, Arthur Conan Doyle, który wymy­ślił postać Sher­locka Hol­mesa – naj­ge­nial­niej­szego detek­tywa na świe­cie. Miał on miesz­kać w Lon­dy­nie przy ulicy Baker Street z nie­ja­kim dok­to­rem Wat­so­nem. Opo­wie­dział mi o tym jeden sier­żant, gdy popro­si­łem o pomoc poli­cję. Mimo że facet w ogóle nie ist­niał, setki jego fanów chciały mu zle­cić pro­wa­dze­nie spraw. Stąd wizyty tych obłą­kań­ców.

Wypro­wa­dzi­łem się dwa tygo­dnie póź­niej.

Zde­cy­do­wa­łem się jesz­cze raz zary­zy­ko­wać, obie­ca­łem sobie jed­nak, że drugi raz nie dam się nabrać. Przy­go­to­wa­łem listę słyn­nych detek­ty­wów. Wie­dzia­łem wszystko o Her­ku­le­sie Poirot, Jame­sie Bon­dzie, inspek­to­rze Gad­ge­cie, a nawet o kapi­ta­nie Zb… Zb… Żbiku z komendy głów­nej w Wa… Wa… War­sza­wie, wiel­kim przy­ja­cielu dzieci i mło­dzieży. Poza listą detek­ty­wów mia­łem kata­log sław­nych spor­tow­ców, pio­sen­ka­rzy i akto­rów. Wie­dzia­łem nawet, gdzie miesz­kają Kaczor Donald, Rybki z ferajny, Shrek, a nawet bra­cia Kaczyń­scy. Byłem pewien, że tym razem żaden pośred­nik nie wystrych­nie mnie na dudka. Gdy opo­wie­dzia­łem następ­nemu agen­towi, czego szu­kam, roz­pro­mie­nił się.

– Mam coś wyma­rzo­nego dla pana. Stary, piękny dom przy Saville Row.

Gdy tylko go zoba­czy­łem, zro­zu­mia­łem, że jest jakby stwo­rzony dla mnie. Nie byłem jed­nak już tak pochopny w swo­ich decy­zjach.

– Kto tu miesz­kał przed­tem? – spy­ta­łem.

– O, bar­dzo sza­cowny dżen­tel­men – odpo­wie­dział agent. – Czło­nek Reform Club, bar­dzo dys­tyn­go­wany czło­wiek, pan Fileas Fogg.

Spraw­dzi­łem, nie było go na żad­nej z moich list.

– Może poza tym, że był dżen­tel­me­nem, miał inne talenty? – Nie dawa­łem za wygraną. – Może był sław­nym per­ku­si­stą lub gra­czem polo?

– Nic mi na ten temat nie wia­domo. Z moich infor­ma­cji wynika, że więk­szość czasu spę­dzał w swoim klu­bie, czy­ta­jąc gazety bądź gra­jąc w wista. Mówiono o nim, że był wyjąt­kowo pedan­tycz­nym odlud­kiem.

Serce zabiło mi moc­niej z rado­ści. Zna­la­złem ide­al­nego poprzed­nika. O to mi cho­dziło! Tego samego dnia pod­pi­sa­łem umowę kupna.

Gdy sir Wil­liam Pad­ding­ton skoń­czył swoją opo­wieść o tym, jak został szczę­śli­wym wła­ści­cie­lem domu po File­asie Foggu, spy­ta­li­śmy zdzi­wieni:

– To dla­czego pan narzeka?

– Znowu zosta­łem per­fid­nie oszu­kany – odburk­nął. – Oka­zało się, że ten doma­tor i ideał sta­tecz­nego dżen­tel­mena popeł­nił jedną jedyną nie­roz­sądną rzecz w życiu. Któ­re­goś dnia zało­żył się z kole­gami w klu­bie, że zdoła obje­chać świat w osiem­dzie­siąt dni. W dzie­więt­na­stym wieku to był naprawdę duży wyczyn. Na moje nie­szczę­ście udało mu się. Całą tę histo­rię opi­sał w swo­jej książce nie­jaki Juliusz Verne.

– Moja ulu­biona książka z dzie­ciń­stwa – przy­znał tata. – Zazdrosz­czę panu miesz­ka­nia w domu z tak wspa­nia­łymi tra­dy­cjami. Nie rozu­miem tylko powodu pań­skiego roz­draż­nie­nia.

– Jak to?! – zawył jak kojot sir Wil­liam Pad­ding­ton. – Jak można nie rozu­mieć?! Ten prze­klęty Fileas Fogg stał się ido­lem wszyst­kich podróż­ni­ków. Każdy, kto wymy­śli sobie wielką podróż, uważa, że naj­ory­gi­nal­niej­szym pomy­słem będzie roz­po­czę­cie jej spod domu tego Fogga. Oczy­wi­ście ten, kto tu dotrze, na wszelki wypa­dek dzwoni do drzwi, żeby spraw­dzić, czy pan Fileas jest w domu. Nie uwie­rzy­cie, którą z kolei jeste­ście wycieczką wyru­sza­jącą w podróż dookoła świata. Ja już tego nie wytrzy­mam! Dzień po dniu kil­ka­dzie­siąt wizyt. Prze­wod­ni­kowi w muzeum wie­dzie się lepiej, bo w któ­rymś momen­cie koń­czy pracę. Ja mam gości zawsze. Ostat­nio trzy­stu­oso­bowa grupa Japoń­czy­ków wtar­gnęła do mnie o trze­ciej nad ranem. Wszy­scy zaczęli robić zdję­cia z uży­ciem lamp bły­sko­wych. Mało nie ośle­płem. Dwa dni musia­łem spę­dzić w ciemni.

Zro­biło się nam wszyst­kim tro­chę głu­pio. Rze­czy­wi­ście, chyba nie­ła­two jest żyć w tak sław­nym domu.

– Bar­dzo pana prze­pra­szamy – ode­zwała się bab­cia Apo­lo­nia. – Nie przy­pusz­cza­li­śmy, że podróże dookoła świata stały się takie popu­larne. A nie pomy­ślał pan, żeby jesz­cze raz spró­bo­wać i poszu­kać naprawdę spo­koj­nego domu?

Sir Wil­liam Pad­ding­ton rozej­rzał się wkoło, jakby spraw­dza­jąc, czy nikt nie pod­słu­chuje.

– Pań­stwu mogę powie­dzieć, bo mimo wszystko wyglą­da­cie sym­pa­tycz­nie. Nie chcie­li­ście zro­bić sobie ze mną zdję­cia jak z niedź­wie­dziem ani nie pro­si­li­ście o auto­graf. Nawet nie kar­mi­li­ście mnie cukier­kami. To moja ostat­nia noc tutaj. Jutro koniec tej katorgi. Kupi­łem nowy dom. Wszystko spraw­dzi­łem. Wła­ści­ciel żyje, nie jest boha­te­rem żad­nej powie­ści. To lekarz. Mieszka wraz z żoną na ulicy… – Tu sir Pad­ding­ton podał adres. – Żonę też spraw­dzi­łem. Jest bez­ro­botną nauczy­cielką języka angiel­skiego. Teraz wybacz­cie, że was poże­gnam, ale muszę skoń­czyć pako­wa­nie.

Byli­śmy wstrzą­śnięci jego histo­rią. Gdy jecha­li­śmy metrem, Nata­lia nagle zła­pała się za głowę.

– Na nim spo­czywa rze­czy­wi­ście jakaś klą­twa! Ja chyba znam ten adres. Rze­czy­wi­ście mieszka tam lekarz, ale jego żona jest pisarką. To Joanne Row­ling, która wymy­śliła Harry’ego Pot­tera. To, co dotąd prze­szedł, to nic w porów­na­niu z tym, co tam go czeka. Wyobraź­cie sobie te gro­mady czar­no­księż­ni­ków z całego mia­sta, cza­row­nice, cią­głe roz­grywki w quid­dit­cha, a do tego tłumy demon­stru­ją­cych mugoli. Jesz­cze zatę­skni za spo­koj­nym File­asem Fog­giem i jego wiel­bi­cie­lami.

Nie było już czasu, żeby ostrzec sir Pad­ding­tona. Nasz pociąg odjeż­dżał za parę minut. Led­wie zdą­ży­li­śmy na dwo­rzec. Ruszy­li­śmy do Bri­gh­ton, gdzie w por­cie miał cze­kać na nas sta­tek.

Rozdział II. Szalony statek

Roz­dział II

Sza­lony sta­tek

Nie był to, jak sobie wyobra­ża­łem, jakiś żela­zny paro­sta­tek, roz­wi­ja­jący szyb­kość dzie­wię­ciu węzłów, podobny do tego, któ­rym pły­nął Fileas Fogg. Nasz sta­tek był wielki jak boisko pił­kar­skie. Co ja mówię?! Wielki jak mia­sto. Długi na dwie­ście sześć­dzie­siąt metrów i sze­roki na dwa­dzie­ścia osiem. Miał dwa­na­ście pokła­dów, cztery wiel­kie kominy i pły­wał ze śred­nią pręd­ko­ścią pięt­na­stu węzłów.

Ste­ward w śnież­no­bia­łym mun­du­rze zapro­sił nas na pokład i zapro­wa­dził do kabin. Dzie­li­łem kajutę z Ant­kiem. Nasza była naj­faj­niej­sza, poło­żona na czwar­tym pokła­dzie, z wido­kiem na morze.

Pobie­gli­śmy wszystko obej­rzeć. Po chwili sta­tek odbił od nabrzeża. Pro­wa­dzony przez mały holow­nik, opu­ścił port. Sil­niki zagrały pełną mocą. Nasz nowy dom zaczął pruć fale, które z góry wyglą­dały jak małe zmarszczki na tafli morza.

Wielka waka­cyjna przy­goda się roz­po­częła.

Od wypły­nię­cia z portu nikt się nami nie inte­re­so­wał. Mama Julia ulo­ko­wała się na gór­nym pokła­dzie z książką, oświad­cza­jąc, że przez naj­bliż­szy tydzień zamie­rza „łapać heban” i prosi, by jej nie prze­szka­dzać. Bab­cia Apo­lo­nia wycią­gnęła ze swo­jego wiel­kiego kufra maszynę do pisa­nia i zaczęła wystu­ki­wać repor­taż z rejsu, który obie­cała prze­słać swo­jemu wydawcy. Tata Mau­rycy z wuj­kiem Jerzym roz­ło­żyli mapy Egiptu i pla­no­wali następną wyprawę arche­olo­giczną. Wujek Kuba znik­nął w siłowni, twier­dząc, że musi nabrać tro­chę masy. Porzu­cili nas też Michał z Nata­lią.

Razem z Ant­kiem zwie­dzi­li­śmy wszyst­kie zaka­marki statku, ale dru­giego dnia podróży zaczę­li­śmy się tro­chę nudzić.

– Dziećmi należy się opie­ko­wać – zwró­ci­łem uwagę rodzi­com pod­czas wspól­nego obiadu.

– Nie można dzieci pozo­sta­wiać samych bez opieki – poin­stru­ował ich Antek.

Wszy­scy przy stole spoj­rzeli na nas ze zdzi­wie­niem.

– Nie wyglą­dasz na cho­rego – stwier­dził wujek Kuba, przy­glą­da­jąc się Ant­kowi – ale pierw­szy raz widzę, żebyś się nudził i potrze­bo­wał opieki. Może to udar sło­neczny?

– Weź­cie przy­kład z Michała i Nata­lii – zapro­po­no­wała mama. – Zobacz­cie, jacy są zado­wo­leni.

– Tak, tylko oni nie są już takimi dziećmi, a poza tym są zako­chani. Mogą cho­dzić tam, gdzie mają ochotę – do dys­ko­tek, kina, na basen – wyja­śni­łem. – My jeste­śmy trak­to­wani jak banici. Wszę­dzie na drzwiach wiszą tabliczki: „Dzie­ciom wstęp wzbro­niony”. W nor­mal­nych warun­kach mogli­by­śmy się bawić na podwórku, ale tu go nie ma. Nie ma nawet trze­paka ani pia­skow­nicy. Wszę­dzie tylko tabliczki: „Dzieci mogą prze­by­wać pod opieką doro­słych”. Ponie­waż żadne z was się nami nie opie­kuje, nie chcą nas ni­gdzie wpu­ścić. Jedno, co nam pozo­staje, to krę­ce­nie się po kory­ta­rzach. Wyglą­damy jak domo­krążcy. Dla­tego żądamy natych­mia­sto­wej opieki doro­słych. My też chcemy korzy­stać z waka­cji! – zakoń­czy­łem dosyć sta­now­czo.

Rodzice patrzyli na sie­bie zdzi­wieni.

– To co robi­li­ście do tej pory? – spy­tała mama Julia.

– Wła­śnie ci tłu­ma­czę, że pozna­wa­li­śmy zna­cze­nie słowa „domo­krążca”. To taki pan, któ­rego z każ­dego miej­sca wypra­szają, a on mimo wszystko pró­buje się tam dostać. Gdy­by­śmy zro­bili listę miejsc, z któ­rych nas wyrzu­cono, star­czy­łoby na kil­ku­go­dzinny odczyt.

– Mau­rycy, jak mogłeś nie opie­ko­wać się wła­snym synem?! – spy­tała oskar­ży­ciel­sko mama.

– Ja?! – zdzi­wił się ojciec. – Prze­cież zawsze powta­rzasz, że mam się trzy­mać z daleka od Sta­sia, kiedy roz­ma­wiam o swo­ich wyko­pa­li­skach. Sama mówi­łaś, że nie powi­nien tego słu­chać, bo jesz­cze posta­nowi zostać arche­olo­giem. Poza tym byłem prze­ko­nany, że zabie­rzesz chłop­ców ze sobą na basen.

– Prze­stań­cie się kłó­cić – prze­rwała bab­cia Apo­lo­nia. – Zapo­mnie­li­śmy na śmierć o chłop­cach. Musimy im to teraz wyna­gro­dzić.

– Mam pomysł – zapro­po­no­wał tata Mau­rycy. – Zor­ga­ni­zu­jemy im kon­kurs. Tak jak wyrocz­nia zle­ciła Her­ku­le­sowi wyko­na­nie dwu­na­stu prac pod nad­zo­rem Eury­ste­usza, tak my wymy­ślimy im her­ku­le­sowe zada­nia. Dwa­na­ście to może za dużo, wystar­czą trzy. Sędzią będzie bab­cia Apo­lo­nia.

– Super! Cza­dowo! – Wyda­li­śmy z Ant­kiem entu­zja­styczne okrzyki.

Szy­ko­wała się nie­zła zabawa. Jak naszych rodzi­ców tro­chę pod­krę­cić, potra­fią mieć cał­kiem fajne pomy­sły.

– Ale jakie to mają być kon­ku­ren­cje? – zaczę­li­śmy się dopy­ty­wać.

– Jest troje rodzi­ców – poli­czył tata. – Każde z nas przy­go­tuje po jed­nym zada­niu.

– No to wymy­ślaj­cie je natych­miast – popro­sił Antek. – Już nie mogę się docze­kać, żeby utrzeć nosa Sta­siowi.

– Czemu nie – zgo­dził się tata Mau­rycy. – Skoro tak rwie­cie się do pracy. Zaczy­naj, Kuba – zwró­cił się do taty Antka.

– Pro­po­nuję – zaczął wujek Kuba – jako pierw­sze zada­nie alpi­ni­styczne.

– Brzmi świet­nie! – ucie­szy­li­śmy się z Ant­kiem.

– Będzie ono pole­gało – kon­ty­nu­ował wujek – na wyścigu we wdra­py­wa­niu się na naj­wyż­szy komin naszego statku.

– Pro­te­stuję! – krzyk­nęła mama. – Jesz­cze pospa­dają i coś sobie zro­bią!

– Spo­koj­nie, Julio, żar­tuję – uspo­koił mamę wujek. – Cie­kaw byłem, czy z nudów zgo­dzi­liby się wdra­pać na komin.

– Pew­nie, że byśmy weszli – potwier­dził Antek. – To zbyt pro­ste zada­nie dla her­ku­le­sów.

– Skoro tak twier­dzisz, wymy­ślę coś bar­dziej wyra­fi­no­wa­nego. Czy­ta­łem, że dzieci w trak­cie waka­cji powinny pra­co­wać, aby zaro­bić na swoje wydatki. Pierw­sze zada­nie będzie więc pole­gało na tym, któ­remu z was w ciągu jed­nego dnia uda się zaro­bić wię­cej pie­nię­dzy.

– Nie wiem, czy to naj­lep­szy pomysł – zanie­po­ko­iła się mama. – Prze­cież chłopcy nie mają pozwo­le­nia na pracę na statku.

– Ależ, Julio, ja uwa­żam, że to bar­dzo dobry pomysł – zapro­te­sto­wała bab­cia. – Zawsze pod­kre­ślasz, że Mau­rycy jest taki nie­za­radny i jakby potra­fił zara­biać pie­nią­dze tak szybko, jak wyko­puje różne sta­ro­cie spod ziemi, od lat byli­by­ście już milio­ne­rami.

– Prze­cież jeste­śmy milio­ne­rami – przy­po­mnia­łem, ale nikt mnie nie słu­chał.

– Jako dru­gie pro­po­nuję zada­nie arche­olo­giczne – zakoń­czył dys­ku­sję tata Mau­rycy. – Będzie­cie mieli jeden dzień na zor­ga­ni­zo­wa­nie poszu­ki­wań na statku. Kto znaj­dzie naj­star­szy przed­miot i potrafi udo­ku­men­to­wać jego wiek, ten wygrywa.

– Tylko pró­bu­jąc odko­pać te sta­ro­cie, nie zrób­cie dziury w dnie statku – popro­sił wujek Jerzy.

Choć mówił to z kamienną twa­rzą poke­rzy­sty, wie­dzie­li­śmy, że żar­tuje.

– Nie dener­wuj się, wujku – uspo­ko­iłem go. – Arche­olo­gię mam we krwi. Już czuję się zwy­cięzcą. Mamo, teraz twoja kolej.

– Hm… – Mama się uśmiech­nęła. – A ja mam dla was zada­nie wyści­gowe.

– Fan­ta­stycz­nie! – ucie­szy­li­śmy się, gdyż obaj uwiel­bia­li­śmy zawody. – Na czym mamy się ści­gać? Na rowe­rach, szczu­dłach, w zaprzę­gach psów?

– Nie. – Mama się uśmiech­nęła. – Cho­dziło mi o wyścigi na statku.

– Super! Będziemy kie­ro­wać stat­kiem! – Antek aż pod­sko­czył z rado­ści. – Ale masz, Sta­siek, pomy­słową mamę. Wymy­śliła naj­faj­niej­sze zada­nie.

Mama pró­bo­wała jesz­cze coś dodać, ale nikt nie dopusz­czał jej do głosu. Mnie też się ten pomysł spodo­bał. To naprawdę fan­ta­styczna zabawa. Ści­gać się takim wiel­kim oce­anicz­nym stat­kiem. Był tylko jeden pro­blem – dwóch zawod­ni­ków, a tylko jeden sta­tek do kie­ro­wa­nia. W takiej sytu­acji bar­dzo trudno zro­bić wyścig. Podzie­li­łem się moimi wąt­pli­wo­ściami z pozo­sta­łymi.

– O tym nie pomy­śla­łem – przy­znał Antek.

– Jest na to spo­sób. – Wujek Kuba przy­szedł z nie­ocze­ki­waną pomocą. – Może­cie zro­bić zawody w biciu rekordu szyb­ko­ści. Zro­bimy pomiary przez dwa dni punk­tu­al­nie w połu­dnie. Pierw­szy dzień będzie dniem Sta­sia. Dozwo­lone jest uży­cie wszel­kich pod­stę­pów, które spo­wo­dują, by kapi­tan popro­wa­dził sta­tek jak naj­szyb­ciej. Następ­nego dnia to samo zada­nie wykona Antek. Zwy­cięzcą będzie ten, komu uda się osią­gnąć więk­szą pręd­kość statku.

Spoj­rza­łem na tatę pyta­jąco, czy zga­dza się, żeby­śmy z Ant­kiem ści­gali się takim wiel­kim stat­kiem. Tata kiw­nął głową, przy­zna­jąc, że to wspa­niały pomysł. Odnio­słem jed­nak wra­że­nie, że zga­dzając się, myślał już zupeł­nie o czym innym.

– A zatem mamy zapla­no­wane wszyst­kie prace her­ku­le­sowe – pod­su­mo­wała bab­cia.

– Chwi­leczkę. – Mamie udało się dojść do głosu. – Ja mia­łam zupeł­nie co innego na myśli. Chcia­łam zapro­po­no­wać wyścigi na statku w sprzą­ta­niu kabin. Który z was pierw­szy dopro­wa­dzi do porządku kajutę, wygrywa.

Spoj­rza­łem na mamę z dez­apro­batą. Niby taka fajna, a cza­sem wpada jej do głowy tak nudny pomysł. Musia­łem szybko coś wymy­ślić, aby zapo­biec wcie­le­niu go w czyn.

– Mamo, czy ty uwa­żasz, że nie znam mito­lo­gii? Dosko­nale pamię­tam, jak Her­ku­les robił porządki. Miał wyczy­ścić staj­nie Augia­sza. Nie chciało mu się myć każ­dego zwie­rzaka osobno, więc wpadł na świetny pomysł. Zmie­nił kie­runki rzek Alfe­jos oraz Pene­jos i prze­pu­ścił je pro­sto przez staj­nie. Jedna doba i staj­nie były posprzą­tane. Łatwo brać przy­kład z mistrza. Wystar­czy­łoby pocze­kać na nieco więk­szą falę, otwo­rzyć bulaj i po chwili cała kabina byłaby dokład­nie wymyta. Nie wiem tylko, czy chcia­ła­byś w niej potem dalej miesz­kać.

Mama, zanie­po­ko­jona, zwró­ciła się do taty, że nie­po­trzeb­nie mi czyta o takich podej­rza­nych awan­tur­ni­kach jak Her­ku­les, z któ­rych potem biorę przy­kład. Przy­po­mniała sobie jed­nak, że mito­lo­gii uczą w szkole i mach­nęła tylko ręką.

– Dobrze, niech będą wyścigi stat­ków, jeżeli to ma zagwa­ran­to­wać suchą pościel.

– Zatem wszystko usta­lone – zakoń­czyła spór bab­cia Apo­lo­nia jako główny sędzia zawo­dów. – Dziś roz­po­czy­namy pierw­szą kon­ku­ren­cję, zapro­po­no­waną przez wujka Kubę: pod­ję­cie pracy przez naszych kan­dy­da­tów na her­ku­le­sów. Jest godzina pięt­na­sta. Macie dwa­dzie­ścia cztery godziny. Komu uda się zaro­bić więk­szą kwotę – wygrywa. Ruszaj­cie! Powo­dze­nia!

Te dwa­dzie­ścia cztery godziny to była po pro­stu tra­ge­dia. Jeżeli w przy­szło­ści będę odno­sił takie suk­cesy zawo­dowe, to chyba już teraz lepiej zare­je­stro­wać się jako bez­ro­botny.

Naj­pierw spró­bo­wa­łem odnieść triumf w branży spo­żyw­czej. Oglą­da­łem taki ame­ry­kań­ski film, gdzie dzieci, żeby zdo­być pie­nią­dze na dobro­czynny cel, sprze­da­wały lemo­niadę. Na dwo­rze był trzy­dzie­sto­pię­cio­stop­niowy upał, więc uzna­łem, że to może być wspa­niały biz­nes. Przy­go­to­wa­łem wielki dzba­nek lemo­niady, dorzu­ci­łem kilka gar­ści lodu i ruszy­łem na górny pokład napoić spra­gnio­nych.

Powie­trze aż paro­wało od upału. Pod­sze­dłem do pierw­szego męż­czy­zny, pyta­jąc, czy miałby ochotę na szkla­neczkę. Gdy upew­nił się, że napój, który ofe­ruję, to nie whi­sky – odmó­wił. Pod­bie­gło do mnie dwóch ste­war­dów.

– Kolego, han­del obwoźny jest na statku zabro­niony! Spa­daj stąd, bo wyrzu­cimy cię za burtę! Nie potrze­bu­jemy tu żad­nej kon­ku­ren­cji!

Zabrali mi dzba­nek i wypili całą lemo­niadę, nie pła­cąc ani gro­sza.

Nie­zra­żony, spró­bo­wa­łem szu­kać szczę­ścia w usłu­gach. Podobno każdy ame­ry­kań­ski milio­ner zaczy­nał karierę od pucy­buta lub tra­ga­rza. Zor­ga­ni­zo­wa­łem pastę do butów, szczotkę oraz ścierkę i zają­łem miej­sce na gór­nym pokła­dzie, cze­ka­jąc na klien­tów. Nie­stety, pomysł oka­zał się cał­ko­wi­cie chy­biony. Wszy­scy cho­dzili boso albo w klap­kach.

Pod­ją­łem kolejną próbę jako tra­garz, ale zosta­łem oskar­żony o próbę kra­dzieży walizki. Kiedy wcie­li­łem się w rolę sprzą­ta­cza, zarzu­cono mi bez­prawne wtar­gnię­cie do kajuty.

Tak minęły dwa­dzie­ścia cztery godziny. Na obiad sta­wi­łem się bez gro­sza i nie­wy­spany. Na doda­tek wszy­scy pękali ze śmie­chu, gdy opo­wie­dzia­łem o swo­ich osią­gnię­ciach. Tylko Nata­lia mnie pocie­szała:

– Nie przej­muj się, mały, nawet Roc­ke­fel­ler przez pierw­sze dwa­dzie­ścia cztery godziny pracy nie zdo­był for­tuny.

Mówię wam, ta Natalka to naj­faj­niej­sza dziew­czyna na świe­cie. Jak zaro­bię swój pierw­szy milion, kupię jej wszyst­kie kwiaty razem z naj­więk­szą kwia­ciar­nią w mie­ście.

– Teraz twoja kolej – zwró­ciła się bab­cia Apo­lo­nia do Antka. – Opo­wia­daj, jak ci poszło.

Antek wyjął z kie­szeni papier, roz­ło­żył go i wrę­czył babci.

– To czek na pięć tysięcy euro. Zajęło mi to godzinę. Resztę czasu poświę­ci­łem na opa­la­nie się. Jako przy­szły zwy­cięzca muszę dobrze wyglą­dać.

Wszy­scy wpa­try­wali się w czek, jakby zoba­czyli co naj­mniej ręko­pis dzie­się­ciu przy­ka­zań. Wyglą­dało na to, że Antek został gwiazdą wie­czoru. Mina zrze­dła mu jed­nak, gdy spo­strzegł, że twa­rze doro­słych zdra­dzają wyraźne zanie­po­ko­je­nie.

– Czy mógł­byś nam wyja­śnić, jak udało ci się zaro­bić tyle pie­nię­dzy? – spy­tała go bab­cia Apo­lo­nia.

– To było banal­nie pro­ste – odpo­wie­dział. – Wie­cie, że inte­re­suję się foto­gra­fią. Posta­no­wi­łem zatrud­nić się jako okrę­towy foto­graf. Usia­dłem pod dys­ko­teką i cze­ka­łem na swo­ich pierw­szych klien­tów. Około jede­na­stej wyszedł stam­tąd taki mały, gruby pan z młodą, jasno­włosą dziew­czyną. Bar­dzo dobrze znam go z widze­nia, bo razem z żoną jadają obiady kilka sto­li­ków od nas.

Antek uśmiech­nął się i poma­chał ręką w kie­runku, gdzie fak­tycz­nie sie­dział pan, spra­wia­jący wra­że­nie nieco prze­ra­żo­nego. To może nawet zbyt deli­katne okre­śle­nie. Wyglą­dał, jakby wła­śnie sta­wał oko w oko z samym Fran­ken­ste­inem.

– Gdy zoba­czy­łem zna­jo­mego pana z taką fajną dziew­czyną – kon­ty­nu­ował Antek – zro­bi­łem im zdję­cie. Wywo­ła­łem film i posta­no­wi­łem mu je sprze­dać.

– W czym ci mogę pomóc, chłop­cze? – spy­tał, gdy pod­sze­dłem do niego.

– Dzień dobry – powi­ta­łem go. – Jestem począt­ku­ją­cym arty­stą foto­gra­fi­kiem. Może chciałby pan rzu­cić okiem na moją ostat­nią pracę? – spy­ta­łem, poka­zu­jąc zdję­cie.

– Skąd to masz?!

– Już panu tłu­ma­czy­łem. Zaj­muję się foto­gra­fią. Zatrud­ni­łem się jako foto­graf okrę­towy.

– Czy to zdję­cie jest na sprze­daż?

– Taka jest dola arty­sty. Żeby prze­żyć, muszę sprze­da­wać swoje prace.

– Ile? – spy­tał męż­czy­zna.

– Pan jest, jak widzę, kone­se­rem sztuki. Pro­szę samemu zapro­po­no­wać cenę.

Męż­czy­zna wes­tchnął i wypi­sał czek, który wam wrę­czy­łem. To wszystko.

– Hm… mam pewne wąt­pli­wo­ści natury etycz­nej – zaczęła zasta­na­wiać się bab­cia Apo­lo­nia. – Usta­la­jąc zasady kon­kursu, umó­wi­li­śmy się, że pie­nią­dze macie otrzy­mać za wyko­naną pracę.

– No wła­śnie – potwier­dził Antek. – Pra­co­wa­łem jako arty­sta foto­graf i dosta­łem hono­ra­rium za sprze­daż swo­jego dzieła.

– Nie do końca mnie prze­ko­na­łeś – drą­żyła temat bab­cia. – Mam pewne wąt­pli­wo­ści, czy powo­dem, dla któ­rego ten pan wrę­czył ci czek, była war­tość arty­styczna two­jego zdję­cia. Nie mogę się oprzeć wra­że­niu, że zna­lazł się w sytu­acji nieco przy­mu­so­wej.

– Też mia­łem wąt­pli­wo­ści – przy­znał Antek – ale pro­blem ten roz­strzy­gnął kie­dyś mój tata.

Wszyst­kie oczy zwró­ciły się na wujka Kubę, który aku­rat w tym momen­cie bar­dzo pil­nie pochła­niał zawar­tość swego tale­rza. Gdy­bym ja jadł z takim zapa­łem, moja mama byłaby ze mnie bar­dzo zado­wo­lona.

– Czy mógł­byś to bar­dziej pre­cy­zyj­nie wytłu­ma­czyć, Antku? – spy­tała bab­cia Apo­lo­nia, przy­glą­da­jąc się wuj­kowi Kubie.

– Oczy­wi­ście. Tata pro­wa­dził kie­dyś podobną sprawę. Pew­nemu arty­ście foto­gra­fi­kowi, który też sprze­da­wał swoje zdję­cia, pro­ku­ra­tor zarzu­cił, że jest szan­ta­ży­stą. Nawet nie wiem, co to zna­czy. Obrońcą był mój tata. Bez pro­blemu prze­ko­nał sąd, że każdy ma prawo sprze­da­wać swoją twór­czość, i ten pan został unie­win­niony.

– Jaku­bie, czy to prawda?! – spy­tała wujka bab­cia Apo­lo­nia.

– No cóż, fak­tycz­nie odnio­słem pewien suk­ces praw­ni­czy. To była bar­dzo gło­śna sprawa. Oko­licz­no­ści były dość zbli­żone i prze­ko­ny­wa­łem sąd, że każde zdję­cie jest dzie­łem sztuki, arty­sta zaś swoją sztukę może sprze­da­wać dowol­nemu nabywcy. Temida jest ślepa, ale spra­wie­dliwa. Mój klient został unie­win­niony.

– Cóż – stwier­dziła bab­cia – w tej sytu­acji zwy­cięzcą pierw­szej kon­ku­ren­cji zostaje Antek. Co do cie­bie, Jaku­bie, pro­szę, nie odchodź od stołu. Chcia­ła­bym z tobą chwilę poroz­ma­wiać. – Bab­cia zwró­ciła się do wujka, który wyraź­nie zbie­rał się do wyj­ścia, po czym zapy­tała Antka: – À pro­pos, mło­dzień­cze, jakie masz dal­sze plany co do tego czeku?

– Oczy­wi­ście – odparł Antek – zaraz idę zwró­cić go temu panu. Prze­cież to nie była praw­dziwa praca, tylko zabawa. Nawet nie będę chciał od niego z powro­tem tego zdję­cia. Zrobi więc dzi­siaj inte­res swo­jego życia. Zdję­cie arty­sty tej klasy dostać w pre­zen­cie… Ta foto­gra­fia musiała być naprawdę dobra, skoro pierw­szy klient pra­wie wyrwał mi ją z ręki. Pozwo­li­cie teraz, że zwrócę temu panu czek.

– Może zrób to po obie­dzie, gdy jego żona pój­dzie odpo­cząć – zapro­po­no­wała bab­cia.

Gdy skoń­czy­li­śmy deser, ponow­nie zabrała głos bab­cia Apo­lo­nia.

– To co, mło­dzi her­ku­lesi, roz­po­czy­namy drugą rundę. Mam jed­nak prośbę. Posta­raj­cie się sto­so­wać takie metody, by pod­czas roz­strzy­ga­nia kon­kursu nie trzeba było powo­ły­wać się na sprawy sądowe. Przy­po­mi­nam zasady. Macie dwa­dzie­ścia cztery godziny, żeby zna­leźć na statku naj­star­szą rzecz. Jej wiek musi być udo­ku­men­to­wany. Nie będą uzna­wane żadne kamie­nie, ska­mie­liny czy zia­renka pia­sku, które rze­komo pocho­dzą z epoki pale­ozo­icz­nej. Rzecz musi być wyko­nana przez czło­wieka, a data jej powsta­nia moż­liwa do potwier­dze­nia. Kon­kurs zosta­nie roz­strzy­gnięty jutro przy obie­dzie.

Obie­ca­łem sobie w duchu, że tym razem muszę wygrać. W końcu jestem synem zna­nego arche­ologa, a to zobo­wią­zuje.

Spo­tka­li­śmy się w jadalni następ­nego dnia. Obaj z Ant­kiem przy­nie­śli­śmy pakunki zawi­nięte w szary papier. Na ich widok tata Mau­rycy nie mógł ukryć zain­te­re­so­wa­nia.

– Pokaż­cie, co każdy z was zdo­był.

– Chwi­leczkę – zapro­te­sto­wała bab­cia Apo­lo­nia. – Naj­pierw musimy poznać histo­rię zdo­by­cia każ­dego z tych przed­mio­tów. Zaczy­naj, Antoś.

– Rze­czy­wi­ście, jako zwy­cięzcy pierw­szej rundy, przy­słu­guje mi przy­wi­lej pierw­szeń­stwa. Mam praw­dziwy rary­tas. Ten sta­tek to pły­wa­jąca metro­po­lia. Jak w każ­dym mie­ście, znaj­dują się na nim setki skle­pów. Mię­dzy innymi są też różne anty­kwa­riaty ze sta­ro­ciami. Mia­łem dwa­dzie­ścia cztery godziny, żeby obejść je wszyst­kie. W pierw­szym pra­wie odnio­słem suk­ces. Gdy popro­si­łem o naj­star­szą rzecz, sprze­dawca, stary Grek, długo mi się przy­glą­dał, uśmiech­nął się sze­roko i przy­niósł mi strzęp szaty Chry­stusa, w któ­rej został ukrzy­żo­wany. Cena była zdu­mie­wa­jąco nie­wy­gó­ro­wana. Gdy jed­nak bli­żej obej­rza­łem mate­riał, zna­la­złem napis „Made in China”. Mia­łem jesz­cze wiele innych inte­re­su­ją­cych pro­po­zy­cji: ząb Maho­meta, denko świę­tego Gra­ala, knagę z Arki Noego, żadna jed­nak z tych ofert nie wyda­wała mi się zbyt poważna. Na dokładne prze­szu­ka­nie wszyst­kich skle­pów nie star­czy­łoby tygo­dni. Na szczę­ście przy­po­mnia­łem sobie, że żyjemy w cza­sach, kiedy naj­cen­niej­szym towa­rem jest infor­ma­cja. A gdzie ją można zna­leźć? Oczy­wi­ście w kom­pu­te­ro­wej bazie danych. Zło­ży­łem zatem wizytę głów­nemu inten­den­towi statku. Prze­szu­ka­li­śmy bazę danych o towa­rach znaj­dujących się w skle­pach. No i udało mi się zna­leźć praw­dziwy rary­tas – ory­gi­nalną rosyj­ską ikonę z początku XVI wieku. Odwie­dzi­łem anty­kwa­riu­sza, i oto jest. – Antek roz­pa­ko­wał papier i poka­zał nam piękną ikonę wraz z cer­ty­fi­ka­tem potwier­dza­ją­cym jej wiek i auten­tycz­ność.

Wszy­scy patrzyli na niego z takim podzi­wem, jakby przy­naj­mniej sko­czył o dzie­sięć metrów dalej od Mały­sza w Tur­nieju Czte­rech Skoczni.

– Gra­tu­luję, synku! – powie­dział wujek Kuba. – Wspa­niale to roze­gra­łeś. A tak w ogóle, to nie­sły­cha­nie odważny czło­wiek ten anty­kwa­riusz, że ci zaufał i powie­rzył tak cenną ikonę.

– No więc, tak cał­kiem to mi nie zaufał – przy­znał Antek. – Musia­łem zosta­wić mu w zastaw twój zega­rek i kartę kre­dy­tową.

Wujek Kuba, pomimo świe­żej opa­le­ni­zny, zro­bił się dziw­nie blady.

– I co ty na to? – spy­tał mnie Antek, nie zwra­ca­jąc uwagi na tatę.

– Mogę ci tylko pogra­tu­lo­wać zaszczyt­nego dru­giego miej­sca – odpar­łem.

– Chcesz powie­dzieć, że udało ci się zna­leźć coś star­szego? – spy­tał z nadzieją tata Mau­rycy.

– Oczy­wi­ście – odpo­wie­dzia­łem. – Prze­cież zada­nie pole­gało na zna­le­zie­niu cze­goś naprawdę wie­ko­wego, a nie obrazka rap­tem sprzed pię­ciu­set lat.

– Co zdo­by­łeś? – dopy­ty­wał się pod­eks­cy­to­wany tata.

– Już wam mówię. Poszu­ki­wa­nia zaczą­łem od zasto­so­wa­nia metody deduk­cji. Zada­łem sobie pyta­nie, co ludzie robili od zawsze. Oczy­wi­ście to, co my teraz, czyli podró­żo­wali. Jeżeli się podró­żuje, to trzeba potra­fić dotrzeć do celu, a zatem musieli mieć jakieś mapy, kom­pasy i inne urzą­dze­nia. Kto naj­wię­cej wie o takich rze­czach? Oczy­wi­ście główny podróż­nik na statku – czyli kapi­tan. Zło­ży­łem mu wizytę. To wspa­niały facet. Praw­dziwy wilk mor­ski. Prak­tycz­nie całe życie spę­dził na morzu. Naj­pierw pły­wał na okrę­tach wojen­nych, potem na żaglow­cach, teraz dowo­dzi tym kolo­sem. Jego pasją są stare mapy mor­skie. Tak się szczę­śli­wie składa, że mieszka na statku. Swoją kolek­cję ma więc ze sobą.

– Nie trzy­maj nas dłu­żej w napię­ciu – popro­sił tata. – Co zna­la­złeś?

– Chciał mi wypo­ży­czyć kilka cie­ka­wych eks­po­na­tów. Uzna­łem, że sto­sowna na tę oka­zję będzie mapa nary­so­wana przez por­tu­gal­skich kar­to­gra­fów w tysiąc trzy­sta dzie­więć­dzie­sią­tym siód­mym roku.

Otwo­rzy­łem swój paku­nek, poka­zu­jąc opra­wioną w skromną ramkę, pożół­kłą ze sta­ro­ści mapę.

Ojciec wraz z wuj­kiem Jerzym oce­nili jej auten­tycz­ność.

– To ory­gi­nał – stwier­dził tata. – Mapa sprzed pra­wie sied­miu wie­ków.

– No cóż, jeżeli sza­cowne jury potwier­dziło fak­tyczny wiek mapy, uznaję, że wygrał Staś – obwie­ściła bab­cia. – W zawo­dach her­ku­le­sów mamy wynik remi­sowy jeden do jed­nego. A jak ci się udało prze­ko­nać kapi­tana do wypo­ży­cze­nia tej mapy?

– O, to nie było nic trud­nego. – Usły­sze­li­śmy z tyłu głos.

Za nami stał kapi­tan we wła­snej oso­bie.

– To zaszczyt panią poznać – zwró­cił się do babci. – Od lat czy­tuję pani książki. Gdy ten mały poszu­ki­wacz zwró­cił się z prośbą o poży­cze­nie mapy, uzna­łem, że będzie to dosko­nały pre­tekst, by popro­sić panią o auto­graf.

Gdy kapi­tan odszedł wraz z mapą i upra­gnio­nym auto­gra­fem babci Apo­lo­nii, ta jesz­cze raz pod­su­mo­wała wyniki kon­kursu.

– Zatem druga runda roz­strzy­gnięta. Zapo­wiada się pasjo­nu­jący finał. Przy­po­mi­nam reguły. Pierw­szego dnia – czyli jutro – punk­tu­al­nie o dwu­na­stej ma swoją szansę Staś. Poju­trze o tej samej porze – Antek. Wygrywa ten z zawod­ni­ków, który spo­wo­duje, że nasz sta­tek o godzi­nie punkt dwu­na­sta osią­gnie więk­szą pręd­kość. Szyb­kość, z jaką poru­sza się sta­tek, wyświe­tlana jest na tablicy w holu głów­nym. Na pod­sta­wie danych z tablicy komi­sja ogłosi zwy­cięzcę. Pamię­taj­cie tylko, że drugi z zawod­ni­ków może poma­gać, ale nie ma prawa utrud­niać. Dla­tego nie chcia­ła­bym, żeby za pięć dwu­na­sta roz­legł się sygnał „Czło­wiek za burtą!” lub inne przy­pad­kowe zda­rze­nia spo­wo­do­wały, że trzeba będzie zatrzy­mać sta­tek. Powo­dze­nia! Ruszaj­cie obmy­ślać swoje plany!

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki